- Opowiadanie: Duago_Derisme - Zbrodnia i zbrodnia

Zbrodnia i zbrodnia

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Zbrodnia i zbrodnia

czyli przy­pad­ki mar­ki­za de Grâce

 

I.

 

Jakub de Grâce ko­lej­ną noc spę­dził na prze­wra­ca­niu się w po­ście­li. Z każdą go­dzi­ną zma­gań coraz niewygodniej mu było na dziw­nie od­kształ­co­nych po­dusz­kach, a i z pie­rzy­ną działo się coś nie­do­bre­go. Cała za­war­tość po­szew­ki ucie­kła na jedną stro­nę i zwinęła w rulon. Choć mar­kiz miał po­nu­re wra­że­nie spa­nia ze zwło­ka­mi, je­dy­ne, co mógł zro­bić, to wczoł­gać się pod nie. A że w ten sposób trudno było przykryć słusz­ne ga­ba­ry­ty, jedna noga, nieco brzu­cha i ramię grza­ły się przy­gnie­cio­ne wal­cem pie­rza, pod­czas gdy resz­ta ciała sty­gła pod na­rzu­co­ną na nie cien­ką po­włocz­ką.

– Boże! – zawył, obu­dziw­szy się w sta­nie dra­ma­tycz­ne­go roz­trzę­sie­nia i nie­wy­spa­nia. Ani Bóg, ani nikt po­śled­niej­szy nie ra­czył od­po­wie­dzieć.

Ostat­nie noce ob­fi­to­wa­ły w kosz­ma­ry róż­no­ra­kiej na­tu­ry. Ból głowy, który mar­kiz w cza­sie dnia z po­wo­dze­niem od­pę­dzał za po­mo­cą spi­ry­tu­aliów, coraz czę­ściej wła­ził za nim do łóżka jak stę­sk­nio­ny dia­beł. Nie było komu po­ło­żyć zim­ne­go kom­pre­su na roz­go­rącz­ko­wa­nym czole, a ze sto­li­ka przy łóżku znik­nę­ła na stałe woda z ka­raf­ki. Mar­kiz nie­mal co­dzien­nie za­sta­na­wiał się, czy nie na­peł­nić na­czy­nia z pa­ła­co­wej fon­tan­ny, ale po­mysł świe­ży o po­ran­ku, za­wsze wy­da­wał się już kom­plet­nie czer­stwy wie­czo­rem, kiedy ledwo do­czła­py­wał do kom­na­ty na wła­snych no­gach.

Zda­wa­ło mu się, że na­sta­ła so­bo­ta lub nie­dzie­la, choć dni zle­wa­ły się w jeden fa­tal­ny epi­zod i było mu tak na­praw­dę wszyst­ko jedno. Ranek mógł być rów­nie do­brze po­łu­dniem lub wie­czo­rem, odkąd nikt nie przy­no­sił śnia­da­nia i nie od­su­wał za­słon. Z łóżka zwlekł się wy­łącz­nie z po­wo­du bólu w ple­cach.

Z przy­zwy­cza­je­nia ob­ma­cał sto­pa­mi zimną pod­ło­gę. Wtedy przy­po­mnia­ło mu się, że pan­to­fle – które zresz­tą za­wsze sym­bo­licz­nie ko­ja­rzy­ły mu się ze sta­nem trze­cim – zbie­gły już pierw­sze­go dnia re­wol­ty. Mimo to każ­de­go ranka miał w sobie wiarę, że za­sta­nie je, jak daw­niej wa­ru­ją­ce wier­nie przy łóżku. Mu­siał tylko cier­pli­wie tego dnia wy­cze­kać. 

Zde­gu­sto­wa­ny, wcią­gnął po­sza­rza­łe poń­czo­chy, wy­gnie­cio­ne spodnie i ko­szu­lę oraz po­pla­mio­ny musz­tar­dą ża­kiet. Ele­ganc­ka nie­gdyś gar­de­ro­ba, po­zo­sta­wio­na samej sobie, mar­nia­ła w oczach. Ile by jej sam nie wy­gła­dzał ręką, nie ob­cią­gał i nie ugnia­tał ukrad­kiem o ścia­nę, rano wciąż znaj­do­wał ją na pod­ło­dze jak wy­ję­tą psu z gar­dła.

Na szczę­ście w Sa­lo­nie Per­ło­wym, do któ­re­go udał się w po­szu­ki­wa­niu resz­tek z ostat­nie­go po­sił­ku, za­stał tylko dwoje z ponad setki dwo­rzan. Pozostali, jak do­mnie­my­wał mar­kiz, do­go­ry­wa­ła w za­ci­szu swych po­ko­jów, ukła­da­jąc pa­sjan­se lub pi­sząc pa­mięt­ni­ki.

Mil­czą­cy wi­ceh­ra­bia d’Ivres­se stał wpa­trzo­ny w pa­no­ra­micz­ne okno, wy­cho­dzą­ce na ogród. Jego po­sta­wa zdra­dza­ła re­zy­gna­cję. W jed­nej ręce cią­ży­ła mu bu­tel­ka ko­nia­ku, drugą pod­pie­rał na pa­rad­nej szpa­dzie. Zło­co­ny czu­bek po­chwy wier­cił dziu­rę w per­skim dy­wa­nie.

Na szam­pań­skim szez­lon­gu za­le­ga­ła ba­ro­no­wa de Bau­che – po­znał ją od tyłu po ka­ska­do­wej fry­zu­rze, która nie za­chwy­ci­ła to­wa­rzy­stwa już w ubie­głym ty­go­dniu, a ko­lej­ne dni nie po­pra­wia­ły jej no­to­wań. Ba­ro­no­wa, wzdy­cha­jąc cicho, po­cią­ga­ła z krysz­ta­łu li­kier ja­jecz­ny.

– Dzień dobry, Ma­da­me. Co dziś jemy na śnia­da­nie, ja­jecz­ko? – przy­wi­tał ją de Grâce, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu. Przy­tu­li­ła do niej mokry po­li­czek, po czym od­wró­ci­ła twarz.

Mar­kiz wrza­snął. Ma­da­me de Bau­che buch­nę­ła pła­czem, ruj­nu­jąc do resz­ty ka­ry­ka­tu­ral­ny ma­ki­jaż. Z wła­sno­ręcz­nej próby za­kry­cia sta­ro­ści i brzy­do­ty wy­szła jej maska rodem z wło­skiej com­me­dii dell’arte.

– Pro­szę prze­stać pła­kać, bła­gam panią! – stęk­nął de Grâce, ocie­ra­jąc czoło z potu.

– To na nic, mar­ki­zie – burk­nął spod okna d’Ivres­se. – Wszyst­ko stra­co­ne. Długo już nie po­cią­gnie­my.

– Tak nie można, moi pań­stwo! – zaoponował de Grâce, siląc się na po­god­ny ton. – Przy­po­mi­nam, że jesz­cze w po­nie­dzia­łek oba­wia­li­śmy się śmier­ci gło­do­wej. Tym­cza­sem wspól­na eks­pe­dy­cja od­na­la­zła w końcu drogę do kuch­ni…

Mar­kiz wspo­mniał po­czu­cie eu­fo­rii, które udzie­li­ło się wszyst­kim pod­czas for­so­wa­nia drzwi do spi­żar­ni. Nie­ste­ty zaraz po nim na­de­szło cięż­kie roz­cza­ro­wa­nie. Na ha­kach wi­sia­ły tylko zimne, wy­su­szo­ne mięsa, półki ugi­na­ły się od za­ku­rzo­nych sło­ików, a w ko­szach za­le­ga­ły ster­ty nie­obra­nych ja­rzyn. Wielu dwo­rzan unio­sło się na ten widok ho­no­rem, a ich opór zo­stał zła­ma­ny do­pie­ro bli­żej pod­wie­czor­ku. Ni­czym nędz­nym opłat­kiem po­dzie­lo­no się su­chy­mi ciast­ka­mi z mar­mo­la­dą, a każda ko­lej­na wie­cze­rza upły­wa­ła w pod­nio­słej at­mos­fe­rze ku­li­nar­nej udrę­ki.

Na ta­le­rzu przed ba­ro­no­wą marsz­czy­ła się su­ro­wa mar­chew­ka i przy­wię­dły liść ka­pu­sty. Tego nie zja­dła­by nawet świ­nia, po­my­ślał mar­kiz. Wy­cią­gnął rękę do wi­ceh­ra­bie­go po ko­niak.

– Mu­si­my to prze­trzy­mać… Jak długo może po­trwać re­wo­lu­cja? – wy­ce­dził po­mię­dzy głę­bo­ki­mi ły­ka­mi.

D’Ivres­se ob­ró­cił się z wolna ku niemu i uniósł siwą brew. De Grâce za­zdro­ścił mu że­la­znych ner­wów, ale nade wszyst­ko he­ro­icz­nej sławy, którą stary wi­ceh­ra­bia okrył się, wy­pra­wia­jąc do ciem­nych pa­ła­co­wych piw­nic. Szkla­ny ła­du­nek, z któ­rym po­wró­cił, ura­to­wał dzie­siąt­ki ist­nień.

– Ra­czej nasz czas do­bie­ga końca, mar­ki­zie. Od wy­bu­chu za­mie­szek Jego Ar­cy­chrze­ści­jań­ska Mość pra­wie nie opusz­cza ka­pli­cy, mo­dląc się, by Bóg sam wy­gu­bił bun­tow­ni­ków. Czyli to my je­ste­śmy zgu­bie­ni – wi­ceh­ra­bia ski­nął głową za okno. Za zmierz­wio­nym traw­ni­kiem i tra­cą­cy­mi ide­al­ne kształ­ty ży­wo­pło­ta­mi mro­wi­ły się dzi­kie tłumy ho­ło­ty, po­wstrzy­my­wa­ne tylko wy­so­ko­ścią par­ka­nu.

– Dobry Boże – prze­łknął ślinę de Grâce, wy­obra­ża­jąc sobie przez mo­ment, że ogro­dze­nia mo­gło­by nie być. – Czy kró­lew­ska gwar­dia nie mo­gła­by w końcu cze­goś z tym zro­bić?

D’Ivres­se po­pa­trzył mu głę­bo­ko w oczy, po czym za­ko­ły­sał się w bio­drach i szyb­kim ru­chem wy­rwał z ręki bu­tel­czy­nę.

– Nie pij­cie już wię­cej, de Grâce! – za­wo­łał, po czym ro­ze­śmiał się ner­wo­wo, jakby sam za­sko­czo­ny wła­snym pro­stac­twem. Mar­kiz zło­żył to roz­prę­że­nie ma­nier na karb sta­ją­ce­go na gło­wie świa­ta. – Od środy gwar­dia nie na­zy­wa się już kró­lew­ską, tylko re­wo­lu­cyj­ną. Omi­nę­ło was, kiedy nasz ba­stion stał się wię­zie­niem.

– Co ta­kie­go?! – wy­trzesz­czył oczy mar­kiz. – Chce mi pan po­wie­dzieć, wi­ceh­ra­bio, że król oddał nas w ręce tłusz­czy?

– O, słod­ka na­iw­no­ści – par­sk­nął d’Ivres­se. – To o jego głowę tu cho­dzi! Choć za­ło­żę się, że i o nasze szaty rzu­ca­ją losy.

Ba­ro­no­wa za­wy­ła i po­now­nie za­nio­sła się gło­śnym szlo­chem, a w mar­ki­zie de Grâce jakby coś pękło. Twarz po­de­szła mu szla­chet­ną krwią.

– Weź się w garść, stara małpo! – wy­darł się. Ma­da­me de Bau­che ścią­gnę­ła buzię w ciup, a stru­mie­nie łez zmie­sza­nych z czer­ni­dłem w jed­nej chwi­li za­sty­gły.

– Nie dam się zgi­lo­ty­no­wać w po­pla­mio­nych ga­lo­tach, zio­nąc z szyi czosn­kiem i ce­bu­lą! Daj mi miecz, d’Ivres­se!

– Co za­mie­rzasz uczy­nić, Ja­ku­bie…? – jęk­nę­ła ba­ro­no­wa, a jej ob­wi­słe po­licz­ki za­pło­nę­ły na­głym ru­mień­cem.

D’Ivres­se spoj­rzał na mar­ki­za z ad­mi­ra­cją, po­wo­li wy­cią­ga­jąc w jego kie­run­ku rę­ko­jeść szpa­dy.

– Tak… To może być je­dy­ne ho­no­ro­we wyj­ście z tej sy­tu­acji – ski­nął głową po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Co też pan, wi­ceh­ra­bio…! – ob­ru­szył się Jakub de Grâce, bez­ce­re­mo­nial­nie od­bie­ra­jąc mu broń. – Król, który za­wo­dzi naj­bliż­szych przy­ja­ciół, nie jest go­dzien być dłu­żej kró­lem! Jeśli chcą jego głowy, dam im ją oso­bi­ście! Przy­po­mnij­cie mi tylko, któ­rę­dy do ka­pli­cy!

Furia Ja­ku­ba de Grâce z całą pew­no­ścią by­ła­by nie­po­wstrzy­ma­ną, gdyby tylko ktoś pod­jął się ta­kiej próby. Mar­kiz wy­padł z Sa­lo­nu Per­ło­we­go na­bu­zo­wa­ny jak wcie­le­nie sa­me­go Marsa, po­zo­sta­wia­jąc za sobą wra­że­nie pio­ru­nu­ją­ce i strasz­li­we.

Pasja opu­ści­ła go do­pie­ro w świe­tli­stej ga­le­rii, pro­wa­dzą­cej do pra­we­go skrzy­dła pa­ła­cu. Nie­pod­la­ne eg­zo­tycz­ne ro­śli­ny po­kła­dły kwia­ty i li­ście na pod­ło­dze, jakby kryły wzrok przed tym, co za­mie­rzał uczy­nić. U wy­lo­tu ko­ry­ta­rza mar­kiz był już zlany zim­nym potem i po­wąt­pie­wał, czy po­do­ła scho­dom na górę. Echo każ­de­go kroku od­bi­ja­ło się w jego gło­wie jak po­nu­re bicie ka­te­dral­ne­go dzwo­nu. Ra­mie­niem, które jesz­cze przed chwi­lą raźno wy­ma­chi­wa­ło szpa­dą d’Ivres­se’a, pod­pie­rał teraz ścia­nę, a zdo­bio­na po­chwa plą­ta­ła mu się mię­dzy no­ga­mi i kle­ko­ta­ła o po­sadz­kę, czy­niąc jego wej­ście zu­peł­nie nie­kon­spi­ra­cyj­nym.

Kiedy u szczy­tu scho­dów wy­ro­sła przed nim ko­ści­sta po­stać w czar­nej sukni, serce pod­sko­czy­ło mu do gar­dła.

– Cóż to, mar­ki­zie de Grâce? Jak trwo­ga, to do Boga? – ode­zwa­ła się su­ro­wo Kró­lo­wa znad za­pię­te­go pod samą brodę koł­nie­rza. – Nie do wiary, że zna­lazł się w tym pie­kle jeden spra­wie­dli­wy. Azali chce­cie być tym do­brym ło­trem u boku Jego Królewskiej Mości…? Bok ów już krwa­wi okrut­nie.

Zda­niem Ja­ku­ba de Grâce miej­scem na­wie­dzo­nej mnisz­ki, zwłasz­cza tak wie­ko­wej, po­win­na być naj­głęb­sza klasz­tor­na kryp­ta, nie kró­lew­ska al­ko­wa. Osła­bia­ją­cy wpływ tej cho­dzą­cej mumii na osobę króla, dwór i całe kró­le­stwo, był nader oczy­wi­sty dla każ­de­go, kto do­świad­czył splen­do­rów, ja­ki­mi mo­nar­cha ota­czał się w cza­sach roz­pust­nej mło­do­ści. Mar­kiz wąt­pił jed­nak, by pełen ogląd tych spraw do­stęp­ny był kmio­tom pi­kie­tu­ją­cym pod mu­ra­mi, a więc i war­tość łba tej Me­du­zy była dla niego jesz­cze nie­ja­sna.

– Ło­trem? Nie­za­prze­czal­nie – wy­du­kał, kła­nia­jąc się jak tre­so­wa­ny kucyk. Czuł, że cały jego plan wnet le­gnie w gru­zach, broń wy­śli­zgi­wa­ła mu się spod spo­co­nej pachy, głos drżał, po twa­rzy roz­le­wa­ła się śmier­tel­na bla­dość. Na szczę­ście Kró­lo­wa przy­mknę­ła na to oboje oczu, po czym za­czę­ła kle­pać:

– Pan jest ła­ska­wy i mi­ło­sier­ny! Nie od­wra­ca się od tych, któ­rzy po­wra­ca­ją do Niego.

– Otóż to – przy­tak­nął skwa­pli­wie. – Do­bre­go dnia Wa­szej Królewskiej Mości.

Nie cze­ka­jąc, prze­śli­zgnął się obok niej i wsko­czył do kró­lew­skiej ka­pli­cy, za­trza­sku­jąc za sobą cięż­kie odrzwia. Przy­warł na­stęp­nie uchem do la­kie­ro­wa­nej dę­bi­ny i nie po­ru­szył się, do­pó­ki nie usły­szał od­da­la­ją­cych się kro­ków.

Wtedy ode­tchnął. Uświę­co­na zie­mia usłu­ży­ła mu w dwój­na­sób, chro­niąc przed żywym tru­pem i kojąc zszar­ga­ne nerwy. Wokół pa­no­wa­ła na­boż­na cisza, prze­ry­wa­na z rzad­ka sy­kiem do­pa­la­ją­cych się świec. Przez wy­so­kie wi­tra­że wle­wa­ły się do środ­ka snopy róż­no­barw­ne­go świa­tła, pa­da­jąc krzy­żem na sku­lo­ną przy po­sadz­ce po­stać.

Mar­ki­za zdzi­wi­ło, jak bar­dzo mo­nar­cha skur­czył się w oczach, po­zba­wio­ny pu­szy­stej pe­ru­ki, atła­so­we­go płasz­cza z gro­no­sta­jem, pa­rad­ne­go na­pier­śni­ka tu­dzież wy­sta­ją­cych spod niego bu­fia­stych rę­ka­wów i prze­sad­nych ko­ro­nek. Skrom­nie odzia­ny, przy­gię­ty do pod­ło­gi czło­wie­czek bu­dził co naj­wy­żej po­li­to­wa­nie.

Tym wy­glą­dem tra­cił w oczach Ja­ku­ba de Grâce wszel­ką le­gi­ty­mi­za­cję. Kto to wi­dział głowę pań­stwa ły­sie­ją­cą na czub­ku? Głowy ta­kiej le­piej nie po­sia­dać już wcale.

Na pal­cach pod­kradł się od tyłu do Króla. Z pła­sko­rzeźb i ob­ra­zów ob­ser­wo­wał go w pół­mro­ku cały tłum Chry­stu­sów, Świę­tej Ro­dzi­ny i Wspo­mo­ży­cie­li, ale at­mos­fe­ra była dla mar­ki­za wy­star­cza­ją­co in­tym­na.

– Wasza Królewska Mość? – upew­nił się szep­tem, że Król nie sły­szy go w re­li­gij­nej eks­ta­zie. Nawet gdy przy­mie­rzył ostrze do jego od­sło­nię­tej szyi, mo­nar­cha nie drgnął o cal, jakby prze­by­wał już du­chem na zie­lo­nych pa­stwi­skach, ma­rząc o po­cie­sza­ją­cej chry­stu­so­wej lasce. Jakub de Grâce miał dla niego coś zu­peł­nie in­ne­go.

Wło­żył w cios całą siłę, jaka zo­sta­ła mu w rę­kach po ty­go­dniu iście ere­mic­kiej diety, całą złość na skom­pro­mi­to­wa­ną wła­dzę i całą świe­żość kieł­ku­ją­cych re­pu­bli­kań­skich prze­ko­nań. Na uła­mek se­kun­dy mar­kiz po­czuł się Alek­san­drem, tną­cym śmia­ło gor­dyj­ski węzeł, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cy stry­czek.

Nie chy­bił. Rąb­nął w śro­dek karku z mocą godną słusz­nej spra­wy. Ja­kież było jego zdzi­wie­nie, gdy roz­legł się dźwięk cał­kiem nie­po­zor­ny i tępy, jakby ktoś odbił piłkę kijem do kry­kie­ta. Ostrze od­sko­czy­ło od szyi Króla jak od zbroi że­la­znej, rę­ko­jeść wy­msknę­ła się mar­ki­zo­wi z dłoni. Broń z okrop­nym brzdę­kiem za­tań­czy­ła na mar­mu­ro­wej po­sadz­ce.

– Jezu Chry­ste! – jęk­nął mar­kiz, za­ta­cza­jąc się do tyłu i jed­no­cze­śnie chwy­ta­jąc za głowę.

W ciągu kilku se­kund ode­zwał się w nim in­stynkt naj­pier­wot­niej­szy. Z krzy­kiem rzu­cił się do uciecz­ki. Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wy­strze­lił z ka­pli­cy jak po­cisk ar­mat­ni, w dwóch su­sach do­padł scho­dów. W pierw­sze stop­nie tra­fił jesz­cze sto­pa­mi, ale dalej po­szło już cał­kiem nie tak. Świat uciekł mu spod nóg, za­wi­ro­wał i roz­bły­snął ca­ły­mi mi­ria­da­mi gwiazd.

 

II.

 

Obu­dził się w zna­jo­mych czte­rech ścia­nach, choć z miej­sca za­uwa­żył prze­me­blo­wa­nie. Se­kre­ta­rzyk, o który opie­rał się ple­ca­mi, mu­siał ja­kimś spo­so­bem przy­wę­dro­wać pod same drzwi z dru­gie­go końca po­ko­ju. Na biur­ku pię­trzy­ły się przypadkowe ele­men­ty wy­po­sa­że­nia kom­na­ty, w tym jego ulu­bio­ne krze­sło, po­zła­ca­ny­mi no­ga­mi go­dzą­ce w sufit.

Roz­sa­dza­ło mu czasz­kę. Z jed­nej stro­ny miał na niej aż nadto wi­docz­ne ślady ura­zów, z dru­giej, bo­le­śnie zma­gał się z oceną fak­tów. Próby ich upo­rząd­ko­wa­nia na­si­la­ły tylko głu­che dud­nie­nie z tyłu głowy. Co się tak wła­ści­wie wy­da­rzy­ło? Czyż­by opary ka­dzi­dła zmą­ci­ły mu wzrok? Za­ha­czył klin­gą o oł­tarz? Król mo­dlił się tego dnia w kasku sta­lo­wym, który umknął jego uwa­dze…?

„Non­sens!”, Jakub de Grâce ze­rwał się na równe nogi. Zde­cy­do­wa­ny na­tych­miast roz­gryźć tę za­gad­kę, za­czął prze­cha­dzać się po kom­na­cie z miną my­śli­cie­la. Sta­nął przed lu­strem i prze­pro­wa­dził na głosy roz­pra­wę, wcie­la­jąc się jed­no­cze­śnie w obroń­cę em­pi­rycz­ne­go do­świad­cze­nia, jak i ra­cjo­nal­ne­go oskar­ży­cie­la. Na­stęp­nie, w trze­ciej roli ar­bi­tra tej dys­ku­sji, zga­nił obie stro­ny i zwy­zy­wał się od idio­tów.

My­śle­nie zmę­czy­ło go tak, że do­stał za­wro­tów głowy. Nie mogąc od­na­leźć krze­sła, skie­ro­wał wzrok z po­wro­tem na stos mebli pod drzwia­mi. Już miał ro­ze­brać tę nie­do­rzecz­ną kon­struk­cję, kiedy nagle sens jej ist­nie­nia ude­rzył go mię­dzy oczy. Co­kol­wiek by nie stało za fia­skiem za­ma­chu, nie czy­ni­ło go prze­cież mniej zdra­dziec­kim!

Mar­kiz zbladł i cof­nął się od drzwi, nagle bojąc się wydać naj­mniej­szy dźwięk. Wy­sko­czył z butów na mięk­ki dywan i na pal­cach prze­mie­ścił się w naj­dal­szy kąt kom­na­ty. Bez po­wo­dze­nia pró­bo­wał wejść pod łóżko, choć od­na­lazł tam zdra­dziec­kie pan­to­fle. Z braku lep­szych po­my­słów, mar­kiz za­ko­pał się w po­ście­li i na­słu­chi­wał.

Miał wra­że­nie, że mia­ro­we ty­ka­nie ze­ga­ra od­li­cza jego ostat­nie mi­nu­ty. Kiedy jed­nak po kwa­dran­sie nic się nie wy­da­rzy­ło, za­czął się wier­cić. Po go­dzi­nie już bar­dziej niż naj­ścia gwar­dzi­stów – zwłasz­cza odkąd przy­po­mniał sobie, że łaj­da­cy prze­szli na stro­nę ludu – oba­wiał się re­ak­cji so­cje­ty. Jeśli pod­nió­sł­szy rękę na Króla, wy­szedł zbyt­nio przed sze­reg, gro­zi­ło mu wszak wy­klu­cze­nie z to­wa­rzy­stwa. Z kolei, nawet jeśli za­miar za­ma­chu zy­skał­by ich apro­ba­tę, to nie­uda­na próba sta­wia­ła go w naj­gor­szym świe­tle. Jak każdy szlachcic, Jakub de Grâce wolał umrzeć, niż stać się obiek­tem żar­tów. Śmiesz­ność sta­wia­ła­by go w jed­nym sze­re­gu z psem w czap­ce, kar­łem z wo­de­wi­lu, czy klo­szar­da­mi wal­czą­cy­mi o pajdę chle­ba.

Osob­ną kwe­stią było, czy cała afera wy­da­rzy­ła się na­praw­dę, czy może zwy­czaj­nie po­stra­dał zmy­sły. Ciało bo­la­ło go nad wyraz re­al­nie, lecz im dłu­żej za­sta­na­wiał się nad wszyst­kim, tym wię­cej ze swych wspo­mnień pod­a­wał w wąt­pli­wość. Wy­obraź­nia pod­po­wia­da­ła mu coraz to nowe sce­na­riu­sze. Nie mu­siał prze­cież wcale spaść ze scho­dów do ka­pli­cy. Co, jeśli zo­stał odu­rzo­ny ko­nia­kiem przez tego dra­nia, wi­ceh­ra­bie­go, a na­stęp­nie po­bi­ty w al­ko­ho­lo­wym szale? A może wcze­śniej jesz­cze spadł z łóżka i ude­rzył głową w noc­nik? A jeśli uło­żył ba­ry­ka­dę w go­rącz­ce spo­wo­do­wa­nej za­tru­ciem zie­le­ni­ną? Sa­ła­ta od po­cząt­ku nie bu­dzi­ła jego za­ufa­nia, a go­rą­ce na­mo­wy Kró­lo­wej do jej kon­sump­cji tylko za­ostrza­ły po­dej­rze­nia…

Umysł Ja­ku­ba de Grâce zna­lazł się w nie­wy­god­nym za­wie­sze­niu mię­dzy snem a jawą. Mar­kiz oba­wiał się, że w tym sta­nie nie może ry­zy­ko­wać opusz­cze­nia kom­na­ty. Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło go ciche pu­ka­nie. Zmar­twiał.

– Jest tam kto? – za­py­tał jakby zna­jo­my, skrze­kli­wy głos.

Nie od­po­wia­dał. Zza drzwi do­bie­gło ner­wo­we szu­ra­nie.

– Śpisz, Swa­wol­ni­ku?

„To ko­cha­ny Glo­rio­le!”, mar­kiz ura­do­wał się w duchu. Kar­dy­nał był dla niego kimś w ro­dza­ju naj­bliż­sze­go przy­ja­cie­la. Jak nikt inny po­tra­fił uwol­nić od trosk, pod­nieść na duchu. Kiedy prze­ści­ga­li się w ru­basz­nych żar­tach i to­a­stach, Jakub de Grâce czuł, że za po­śred­nic­twem du­chow­ne­go spo­ufa­la się z samym Bo­giem. W każ­dej innej sy­tu­acji na­tych­miast otwo­rzył­by mu drzwi i od­pie­czę­to­wał bu­tel­kę, teraz jed­nak ode­zwał się słabo:

– Nie ma mnie.

– Wiel­ka szko­da! – za­śmiał się kar­dy­nał Glo­rio­le. – Wró­cił­byś do sie­bie, gdy­byś wie­dział, że na prze­kór wszyst­kie­mu Król po­sta­no­wił wydać uro­czy­stą ko­la­cję. Plot­ka głosi, że łow­czy Bra­con­nier ustrze­lił z dachu czte­ry tłu­ste gęsi, a przy­ci­śnię­ty d’Ivres­se ujaw­nił skry­wa­ny zapas dwu­dzie­sto­let­nie­go bur­gun­da!

– Król? – za­py­tał drżą­cym gło­sem mar­kiz. – Jego Królewska Mość ma się do­brze?

– Tak do­brze, jak to tylko moż­li­we w cza­sie re­wo­lu­cji! Oprócz kilku no­wych si­wych wło­sów i wy­gnie­cio­nych kolan wy­glą­dał mi na zu­peł­nie zdro­we­go. Czemu py­tasz?

– Bez po­wo­du – od­burk­nął mar­kiz. – Zo­staw mnie, przy­ja­cie­lu. Nie mam się w co ubrać.

– Ha! – wy­krzyk­nął Glo­rio­le trium­fal­nie. – Spo­dzie­wa­łem się tego i przy­nio­słem coś na miarę twego brzu­cha. No dalej, otwórz słu­dze bo­że­mu.

Jeśli coś miało wy­cią­gnąć mar­ki­za z kry­jów­ki, to czy­ste ubra­nie i obiet­ni­ca odro­bi­ny luk­su­su. Wy­sko­czył z łóżka, ni­czym Her­ku­les od­wa­lił ba­ry­ka­dę spod drzwi i otwo­rzył je na oścież. Kar­dy­nał Glo­rio­le, któ­re­mu po­stu­ry i ma­nier po­zaz­dro­ścił­by ru­ben­sow­ski satyr, na po­wi­ta­nie po­ma­chał mu przed nosem bu­tel­ką li­kie­ru.

– Swa­wol­ni­ku, czyż­byś ko­lej­ny raz wszedł na ścia­nę w dro­dze do wy­chod­ka? Masz cał­kiem obitą gębę! Dzię­ki Bogu mam coś, by temu za­ra­dzić. Przy­mierz tę fan­ta­zyj­ną chu­s­tę, a nuż od­cią­gnie uwagę od roz­kwa­szo­nej fa­cja­ty.

Łą­czy­ło ich umi­ło­wa­nie ele­gan­cji – po­wia­da­no, że ubrań z szafy kar­dy­na­ła star­czy­ło­by dla każ­de­go łach­ma­nia­rza w kraju, i to w ko­lo­ry­sty­ce do­pa­so­wa­nej do ka­len­da­rza li­tur­gicz­ne­go. W tych strasz­nych dniach, gdy więk­szość dwo­rzan de­spe­rac­ko sta­ra­ła się utrzy­mać na po­wierzch­ni mody za po­mo­cą jed­nej lub dwóch sztuk gar­de­ro­by, Glo­rio­le co­dzien­nie pa­ra­do­wał w nowej su­tan­nie i nie­ska­zi­tel­nie bia­łych ko­ron­kach. To­wa­rzy­stwo ce­ni­ło też jego rękę do gu­stow­nych do­dat­ków – zło­tych bro­szy, wy­sa­dza­nych klej­no­ta­mi kru­cy­fik­sów czy ró­żań­ców ze szla­chet­nych ka­mie­ni.

Jakub de Grâce nie­mal roz­pła­kał się ze szczę­ścia, znów czu­jąc nosem świe­ży za­pach kroch­ma­lu. W czy­stym fraku był jak no­wo­na­ro­dzo­ny. Za­mach wy­da­wał mu się teraz cał­kiem zmy­ślo­ną hi­sto­ryj­ką, jedną z tych, z któ­rych spo­wia­dał się dla żartu przed Wiel­ka­no­cą. „Za­baw­ne, jakie figle po­tra­fi pła­tać umysł”, prze­ko­nał sam sie­bie.

Przez całą drogę do ja­dal­ni kar­dy­nał Glo­rio­le za­ba­wiał go naj­now­szy­mi plo­tecz­ka­mi. Nie było tego wiele, gdyż naj­wy­raź­niej dwór ogar­nął pe­wien ma­razm. Ot, mar­sza­łek La­Fo­lie za­strze­lił się, pró­bu­jąc sa­mo­dziel­nie wy­czy­ścić musz­kiet, a ba­ro­no­wa de Bau­che od śnia­da­nia od­ma­wia­ła wy­cho­dze­nia z po­ko­ju. Usły­szaw­szy o tym, mar­kiz za­chi­cho­tał ukrad­kiem.

Po­gło­ski o wy­staw­nej uczcie były grubo prze­sa­dzo­ne. Czte­ry tłu­ste gęsi oka­za­ły się dwie­ma chu­dy­mi kacz­ka­mi, które, jako że po śmier­ci nie zmie­ni­ły się sa­mo­ist­nie w pie­czy­ste, wy­lą­do­wa­ły na stole w for­mie wąt­pli­wej ozdo­by. Rolę po­czę­stun­ku miały peł­nić po­marsz­czo­ne wi­no­gro­na, pla­stry su­szo­nych ja­błek, mo­re­le i orze­chy, które mar­kiz w pierw­szej chwi­li wziął za po­tpo­ur­ri. Zga­dzał się tylko dwu­dzie­sto­let­ni bur­gund, który hoj­nie roz­le­wa­no z za­ku­rzo­nych bu­te­lek. Tyle jed­nak wy­star­cza­ło mu obec­nie do szczę­ścia.

Naj­bliż­si są­sie­dzi przy stole po­wi­ta­li go ser­decz­nie – czer­wo­ni jak raki hra­bia Co­le­re i wi­ceh­ra­bia d’Ivres­se, jeden wście­kły na wy­bry­ki cham­stwa, drugi pi­ja­ny jak bela. Uści­snął też spo­co­ne ręce ba­ro­ne­tów La­va­ri­ce i De Lu­xu­re, wy­posz­czo­nych cał­kiem do­słow­nie i w prze­no­śni. Uca­ło­wał dło­nie opry­skli­wej ma­de­mo­isel­le d’Envie i omdle­wa­ją­cej na swo­ich dwóch krze­słach ma­da­me Pa­res­se. Sam Król, żyw i zdrów, od szczy­tu stołu po­zdro­wił go pu­cha­rem. Tylko Kró­lo­wa, par­szy­wa sta­ru­cha, tra­dy­cyj­nie ob­da­rzy­ła go spoj­rze­niem peł­nym nie­na­wi­ści i od­ra­zy.

Dusza Ja­ku­ba de Grâce była jed­nak lżej­sza od ka­czych piór, które dla ucie­chy po­dmu­chi­wa­no nad sto­łem. Znów mógł bry­lo­wać w to­wa­rzy­stwie i fol­go­wać sobie w pi­jań­stwie, zu­peł­nie jakby jutra miało nie być. Z kar­dy­na­łem Glo­rio­lem wy­my­śli­li nawet grę słow­ną, ka­żą­cą wy­chy­lić kie­li­szek każ­de­mu, kto użył imie­nia Boga nada­rem­no. Śmie­chom nie było końca, a po kilku kwa­dran­sach wszy­scy gra­cze ledwo trzy­ma­li się już na krze­słach.

Ko­la­cja prze­cią­gnę­ła się do póź­nych go­dzin noc­nych. Mar­ki­zo­wi ode­zwa­ły się w końcu od­nie­sio­ne kon­tu­zje, za­czął beł­ko­tać bez ładu i skła­du i tra­cić sens pro­wa­dzo­nych roz­mów, toteż, po­że­gnaw­szy jo­wial­nie po­zo­sta­łych bie­siad­ni­ków, dźwi­gnął się z krze­sła i chwiej­nym kro­kiem opu­ścił ja­dal­nię.

Ko­ry­ta­rze były ciem­ne i zimne, gdyż nie było komu roz­pa­lać ko­min­ków i kan­de­la­brów, ale ze wszyst­kich rze­czy na świe­cie ciem­no­ści mar­kiz bał się naj­mniej. Za to, gdy z mroku wy­nu­rzy­ła się upior­na syl­wet­ka Kró­lo­wej, serce sta­nę­ło w nim na mo­ment.

– Jeśli można na słowo, mar­ki­zie de Grâce.

– Do usług Wa­szej Królewskiej Mości – ukło­nił się ostroż­nie, sta­ra­jąc się nie wy­ło­żyć przy tym na twarz.

– To, zdaje się, wasze? – wark­nę­ła, wy­cią­ga­jąc zza ple­ców pa­rad­ną szpa­dę i wpy­cha­jąc ją w ze­sztyw­nia­łe dło­nie mar­ki­za. – Po­rzu­ci­li­ście ją w ka­pli­cy, na dowód zbrod­ni. Niech Bóg Wszech­mo­gą­cy zli­tu­je się nad waszą duszą, bo jest dla zdraj­ców szcze­gól­ne miej­sce w Pie­kle!

Krew od­pły­nę­ła mu z twa­rzy. Miej­sce ra­do­sne­go upo­je­nia, które jesz­cze przed chwi­lą grza­ło mu głowę, za­ję­ła chłod­na kal­ku­la­cja. Na­tręt­na masz­ka­ra chcia­ła wro­bić go w aferę, która – jak usta­lił prze­cież ponad wszel­ką wąt­pli­wość – nigdy nie miała miej­sca.

Od­chrząk­nął i z wolna ob­ró­cił rę­ko­jeść w dło­niach.

– Nic nie po­wie­cie, nik­czem­ni­ku? Nie oka­że­cie skru­chy? – za­drwi­ła Kró­lo­wa, pa­trząc na niego jak na ro­ba­ka.

– Po­wiem jedno – wy­mam­ro­tał, uno­sząc szpa­dę. – Giń, ścier­wo!

Pchnął ją pro­sto w czar­ne serce. Usły­szał wy­raź­nie, jak czu­bek szpa­dy pruje ma­te­riał sukni. Dalej na­po­tkał jed­nak prze­moż­ny opór. Kiedy na­parł na ostrze, jęk­nę­ło, wy­gię­ło się i zwi­nę­ło na kształt śli­ma­ka.

Kró­lo­wa przy­bra­ła strasz­li­wą minę. Oczy za­zwy­czaj skry­te za fał­da­mi po­wiek wy­ba­łu­szy­ła na dziu­rę, spod któ­rej wy­zie­ra­ła pierś blada, ob­wi­sła, lecz nie­tknię­ta.

Jakub de Grâce pi­snął jak mysz, nie mogąc uwie­rzyć w prze­śla­du­ją­ce go nie­szczę­ście. Na­stęp­nie zro­bił to, co zro­bił­by na jego miej­scu każdy.

 

III.

 

Po kilku bez­sen­nych go­dzi­nach cze­ka­nia na roz­wój wy­pad­ków, Jakub de Grâce przy­znał przed samym sobą, że ma tego wszyst­kie­go po­wy­żej uszu. Sza­lo­na nocna bie­ga­ni­na, po­now­ne ba­ry­ka­do­wa­nie drzwi i dy­go­ta­nie pod koł­drą, wszyst­ko to wy­czer­pa­ło go emo­cjo­nal­nie. Zna­jąc Kró­lo­wą, wszy­scy w pa­ła­cu wie­dzie­li już o jego uczyn­kach, choć tym razem przy­tom­nie uciekł razem z na­rzę­dziem zbrod­ni. Do rana prze­trzeź­wiał okrop­nie i nie miał wię­cej serca do walki o prze­trwa­nie. Nie w tym sza­lo­nym świe­cie, w któ­rym uczci­wy szlach­cic nie mógł już po­le­gać ani na służ­bie, ani na sile swo­je­go in­te­lek­tu i oręża.

Z na­sta­niem dnia ogar­nął go no­stal­gicz­ny na­strój. Wsta­jąc ze sko­tło­wa­ne­go wyra i ścią­ga­jąc z niego prze­ście­ra­dło, wspo­mi­nał dni chwa­ły, kiedy czarował to­wa­rzy­stwo fantazją i po­jem­no­ścią brzu­cha. By­wa­ło wszak, że po wy­pi­ciu ca­łe­go an­tał­ka wina po­tra­fił z pę­dzą­cej ka­ro­cy cel­nym strza­łem z pi­sto­le­tu zdmuch­nąć ka­pe­lusz z głowy prze­chod­nia. Cza­sem nawet za pierw­szą próbą.

„Gdzie te czasy?”, pytał sam sie­bie, za­rzu­ca­jąc uple­cio­ny z po­ście­li sznur na po­brzę­ku­ją­cy krysz­ta­ła­mi ży­ran­dol. Na ho­ry­zon­cie wi­dział wieki ciem­ne i po­sęp­ne, zbli­ża­ją­ce się z po­nu­rym bu­rzo­wym po­mru­kiem. A może były to huki wy­strza­łów? Kiedy w za­my­śle­niu uwią­zy­wał drugi ko­niec liny do nogi od szafy, nie do­cie­ra­ły do niego jesz­cze w pełni dźwię­ki z ze­wnątrz. Igno­ro­wa­nie ich przy­cho­dzi­ło jed­nak z coraz więk­szym tru­dem. Krzy­ki, tu­pa­nie, wa­le­nie w drzwi, brzęk szkła, ha­ła­sy do­bi­ja­ły się do drzwi i ścian jego kom­na­ty, bu­rząc mu kon­cen­tra­cję.

– Ani chwi­li spo­ko­ju! – wy­bur­czał pod nosem, owi­ja­jąc prze­ście­ra­dło wokół szyi. Nic już nie ob­cho­dzi­ło go, co wy­pra­wia­ją inni re­zy­den­ci pa­ła­cu. Mogli nawet zwa­rio­wać i urzą­dzić na ko­ry­ta­rzach olim­pia­dę, a mar­kiz i tak nie wziął­by w niej udzia­łu.

Kry­tycz­ne spoj­rze­nie w lu­stro upew­ni­ło go, że zro­bił, co w ludz­kiej mocy, by sta­nąć god­nie na roz­pra­wie przed Chry­stu­sem. Nie, żeby wie­rzył w uczci­wość sądów, tak ziem­skich, jak i bo­żych, ale jeśli coś miało do­wieść jego nie­win­no­ści, to wy­łącz­nie nie­na­gan­na pre­zen­cja. Dzię­ki uprzej­mo­ści Glo­rio­le’a miał już na sobie nie­zgor­szy strój wi­zy­to­wy. Efekt psuły tylko po­gię­ta szpa­da przy boku i po­tar­ga­na pe­ru­ka, z któ­rej dawno ob­sy­pał się puder i zwie­trza­ły per­fu­my.

– Trud­no – mar­kiz uniósł dum­nie pod­bró­dek. – Niech ujrzą we mnie rów­nież mę­czen­ni­ka.

Osob­ną kwe­stią było oca­le­nie głowy. Wy­si­łek, z jakim wdra­pał się na krze­sło i ża­ło­sne jęki mebla za­sia­ły w nim wąt­pli­wość, czy impet ze­sko­ku nie ro­ze­rwie mu szyi. Cóż to byłby za ba­ła­gan i jaka że­nu­ją­ca sy­tu­acja w za­świa­tach! Aby za­po­biec ka­ta­stro­fie, Jakub de Grâce chwy­cił mocno sznur po­wy­żej głowy. Na próbę zsu­nął stopę z sie­dzi­ska na dłu­gość du­że­go palca. Wtem drzwi roz­war­ły się z ło­sko­tem, a do po­ko­ju wdar­ło się stado wrzesz­czą­cych Pig­me­jów.

Tak przy­naj­mniej wy­da­wa­ło się w pierw­szej chwi­li zszo­ko­wa­ne­mu mar­ki­zo­wi, kiedy doj­rzał ich kątem oka z wy­so­ko­ści krze­sła. Łapy wiel­kie i ko­sma­te wy­cią­gnę­ły się ku niemu, a osma­lo­ne, wy­krzy­wio­ne nie­ludz­ki­mi gry­ma­sa­mi gęby oto­czy­ły go i jęły prze­krzy­ki­wać się or­dy­nar­nie:

– Łap­cie go, psie­go syna!

– Cho no tu, ba­ry­ło! Nie wy­śliź­niesz się tak łatwo!

Do­pie­ro po chwi­li mar­kiz roz­po­znał w nich ludzi, w do­dat­ku tych naj­gor­sze­go sortu. Od­ru­cho­wo dobył szpa­dy, chcąc za­cho­wać zdro­wy spo­łecz­ny dy­stans. Przy passe arrière za­po­mniał jed­nak o nie­sprzy­ja­ją­cej po­zy­cji. Krze­sło ucie­kło mu spod nóg, a cię­żar jakby ca­łe­go świa­ta spo­czął na ra­mie­niu. Nowy frak trza­snął pod pachą, a wtedy Ja­ku­ba de Grâce ogar­nę­ła słyn­na wo­jow­ni­cza furia.

Kur­czo­wo trzy­ma­jąc się sznu­ra i bu­ja­jąc od okna do biur­ka, roz­trą­cał ciżbę brzu­chem, kop­nia­ka­mi i wście­kły­mi ude­rze­nia­mi szpa­dy. Na­past­ni­cy wy­wra­ca­li się jak krę­gle lub od­ska­ki­wa­li na boki, czy­niąc nie­opi­sa­ny har­mi­der i ruj­nu­jąc wy­strój po­ko­ju. Mar­ki­zo­wi da­le­ko było jed­nak od ini­cja­ty­wy stra­te­gicz­nej.

Za­sad­ni­czy pro­blem sta­no­wi­ło uwią­za­nie do ży­ran­do­la, ale i ręka sła­bła mu nie­uchron­nie, drę­twie­jąc i trzesz­cząc w sta­wach. He­ro­icz­ny bój nie mógł trwać w nie­skoń­czo­ność. Świa­do­my tego Jakub de Grâce dał na od­chod­ne w twarz naj­bliż­sze­mu pro­sta­ko­wi i po­sta­no­wił opu­ścić im­pre­zę. „Niech się dzie­je, co chce”, za­de­cy­do­wał i pu­ścił sznur.

Stało się jed­nak nie­zu­peł­nie to, co mar­kiz za­mie­rzył. Pętla za­ci­snę­ła się wpraw­dzie wokół szyi, aż twarz na­bie­gła krwią i po­ciem­nia­ło mu w oczach, lecz nogi zna­la­zły nie­spo­dzie­wa­nie opar­cie na czy­ichś ple­cach. Tłu­ste od potu dło­nie chwy­ci­ły go pod boki, unio­sły, za­czę­ły szar­pać od­święt­ny strój. Z ręki wy­trą­co­no mu szpa­dę, ze­rwa­no prawy but.

– Pu­ście mnie, chamy! – pró­bo­wał wołać w roz­pacz­li­wym po­ło­że­niu, lecz głos uwiązł mu w gar­dle. Pod­du­szo­ny lecz nie umie­ra­ją­cy, cią­gnię­ty na wszyst­kie stro­ny, jakby roz­ry­wa­ny końmi, cier­piał nie­wy­sło­wio­ne ka­tu­sze.

– Tnij­ta sznur, lu­dzi­ska! – ktoś na­wrzesz­czał mu na do­kład­kę do ucha. Krzyk ten od­bi­jał się jesz­cze wie­lo­kroć echem w czasz­ce mar­ki­za, nawet po tym, kiedy wresz­cie opu­ści­ła go świa­do­mość.

 

IV.

 

Ock­nąw­szy się, Jakub de Grâce stwier­dził z całą pew­no­ścią, że po­legł i bez sądu wtrą­co­no go do Pie­kła. Z umiesz­czo­ne­go gdzieś wy­so­ko okien­ka, jakby dla złud­nej na­dziei, są­czy­ło się słabe świa­tło, nie się­ga­jąc jed­nak głę­bo­ko w ciem­ną cze­luść. Swąd potu, brudu i wil­go­ci dusił nie go­rzej niż stry­czek, któ­re­go ślady wciąż nosił na opuch­nię­tej szyi. Pod­ło­że wy­ście­ła­ły kłu­ją­ce w po­ślad­ki źdźbła słomy i wióry, za­pew­ne reszt­ki dia­bel­skich sto­sów. Po­sadz­ka, ani chybi bruk z do­brych chęci, była twar­da, zimna i wil­got­na od prze­la­nych łez.

Przy­zwy­cza­ja­ją­cy się do ciem­no­ści wzrok kazał mu zła­go­dzić nieco pier­wot­ny osąd, choć rze­czy­wi­stość nie wy­da­wa­ła się od Pie­kła szcze­gól­nie od­le­gła. Mu­siał znaj­do­wać się w klasz­tor­nej celi. Była to asce­tycz­nie urzą­dzo­na po­dłuż­na klit­ka o ścia­nach po­kry­tych grzy­bem. Rzu­co­no go w kąt jak wór ziem­nia­ków, choć w po­miesz­cze­niu znaj­do­wa­ło się także ni­skie, skrom­ne po­sła­nie. Zaj­mo­wa­ły je dwie opar­te ple­ca­mi o ścia­nę nie­ru­cho­me i mil­czą­ce po­sta­cie.

Pod­niósł się na łok­ciach, stę­ka­jąc i ję­cząc. Sam nie mógł uwie­rzyć, ileż mę­czeństw znio­sło w ostat­nim cza­sie jego ciało, wciąż po­zo­sta­jąc w jed­nym ka­wał­ku. Ilu świę­tych roz­pa­dło się na re­li­kwie, pod­da­nych mniej wy­myśl­nym tor­tu­rom?

Sie­dzą­cy na łóżku nie po­ru­sza­li się, choć mar­kiz czuł na sobie ich oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nia. W pół­mro­ku roz­róż­niał tylko męż­czy­znę i ko­bie­tę, oboje o bla­dych, za­pad­nię­tych li­cach. Ko­bie­ta w za­sa­dzie cał­kiem przy­po­mi­na­ła trupa, choć mar­kiz dałby głowę, że jej usta po­ru­sza­ją się bez­gło­śnie, a w pal­cach ob­ra­ca ró­ża­niec. Klnąc na brak jed­ne­go buta, po­kuś­ty­kał, aby przyj­rzeć im się le­piej. Nie­mal przy­pła­cił to apopleksją.

 – Wasze Królewskie Mości! – wy­char­czał, a ko­la­na ugię­ły się pod nim.

Sie­dzie­li tam, jak gdyby nigdy nic, Król i Kró­lo­wa. Przez głowę prze­ga­lo­po­wa­ły mu całe ta­bu­ny złych myśli. Skoro nie stra­co­no ich z mar­szu, być może czas mo­nar­chii nie do­biegł jesz­cze końca? W ja­kiej sy­tu­acji sta­wia­ło­by to jego, Ja­ku­ba de Grâce, dwa­kroć nie­do­szłe­go za­bój­cę, zdraj­cę i bez­boż­ni­ka? Los jego mógł jesz­cze za­le­żeć od ich łaski i mi­ło­sier­dzia, toteż przy­padł do nóg Króla i zalał się łzami, smar­ka­jąc mu na poń­czo­chy.

– Prze­bacz mi, panie! Zbłą­dzi­łem! Oma­mi­li mnie wro­go­wie Wa­szej Królewskiej Mości! Wy­znam wszyst­ko, wy­ja­wię na­zwi­ska – d’Ivres­se, de Bau­che… Glo­rio­le! To czci­cie­le Sza­ta­na i spiskowcy prze­ciw­ko ko­ro­nie. Po­da­li mi dia­bel­skie de­kok­ty, zmie­ni­li w bez­wol­ne­go go­le­ma na roz­ka­zach ży­dow­skie­go sa­ba­tu…

Wy­cią­gnął rękę ku twa­rzy mo­nar­chy, jakby chciał za jej do­tknię­ciem zma­zać swe grze­chy. Król po­chy­lił do przo­du głowę, przy­ta­ku­jąc mu do­bro­tli­wie. W serce Ja­ku­ba de Grâce wlała się na­dzie­ja. Wtem za­uwa­żył, że głowa nie za­trzy­mu­je się. Kró­lew­ski cze­rep opa­dał coraz niżej i szyb­ciej, po czym z mla­skiem zsu­nął się z karku i wpadł mu w ręce.

Mar­kiz wy­darł się wnie­bo­gło­sy i od­rzu­cił głowę w kąt. Roz­pacz­li­wie pra­gnąc prze­ba­cze­nia zwró­cił się do Kró­lo­wej, ale i ona wy­da­ła z sie­bie upior­ny jęk. Na oczach mar­ki­za jej pierś otwo­rzy­ła się jak czer­wo­ny kwiat, a stru­mień krwi wy­strze­lił mu pro­sto w roz­war­te ze zdzi­wie­nia usta.

Krztu­sząc się i krzy­cząc nie­skład­nie, pró­bo­wał zbiec z miej­sca zbrod­ni, ale nie­wiel­ka klit­ka nie da­wa­ła ta­kiej moż­li­wo­ści. Bie­gał więc w kółko, prze­ska­ku­jąc mar­twą głowę Króla i roz­chla­pu­jąc krew, któ­rej wiel­ka ka­łu­ża wy­cie­kła z Kró­lo­wej. Prze­bie­gł­szy ponad milę, opadł z sił. Oparł się o wil­got­ną ścia­nę i zre­zy­gno­wa­ny ude­rzył w nią po­ty­li­cą.

W na­stęp­stwie ude­rze­nia świa­teł­ko z góry za­ja­śnia­ło więk­szym bla­skiem. Spo­strze­gł­szy to, mar­kiz po­wtó­rzył za­bieg, aż z po­mię­dzy ce­gieł po­sy­pał się mech, a oczy roz­je­cha­ły mu się na boki. Kraty w okien­ku znik­nę­ły w błysz­czą­cej aurze, która spły­nę­ła w dół na kształt świe­tli­stych scho­dów.

Łup! Echo od­bi­ło się od skle­pie­nia, kiedy grzmot­nął po raz trze­ci, nie­mal roz­trza­sku­jąc sobie czasz­kę. Na scho­dach do nieba po­ja­wi­ła się skrzy­dla­ta isto­ta w szcze­ro­zło­tej zbroi, z ogni­stym mie­czem w ręku. Ar­cha­nioł jak żyw­cem zdję­ty z ob­ra­zu zstę­po­wał ku niemu do­stoj­nym kro­kiem. Jakub de Grâce przy­warł do ścia­ny, za­sła­nia­jąc oczy przed ma­je­sta­tem.

Anioł, po­sta­wiw­szy stopę na za­la­nej krwią pod­ło­dze, ro­zej­rzał się po celi z mie­szan­ką smut­ku, gnie­wu i nie­do­wie­rza­nia. Mar­kiz szu­kał przez chwi­lę słów, któ­ry­mi mógł­by wy­tłu­ma­czyć ten obłęd, ale zmę­cze­nie dało mu się we znaki. Wes­tchnął i wzru­szył tylko ra­mio­na­mi. Boży po­sła­niec tak­so­wał go złym wzro­kiem, wa­chlu­jąc ner­wo­wo skrzy­dła­mi. Choć jego skóra była ala­ba­stro­wa, kost­ki pal­ców ści­ska­ją­cych miecz wy­da­wa­ły się wręcz śnież­no­bia­łe.

Jeśli wy­da­rze­nia ostat­niej doby na­uczy­ły cze­goś Ja­ku­ba de Grâce, to że nawet naj­le­piej prze­my­śla­ne dzia­ła­nie i tak daje zgoła nie­prze­wi­dzia­ne re­zul­ta­ty. Jak rów­nież tego, że ma w całym tym sza­leń­stwie do ode­gra­nia jakąś do­nio­słą rolę, co czy­ni­ło go w prak­ty­ce nie­śmier­tel­nym. Prze­stał więc kal­ku­lo­wać.

Prawy sier­po­wy kom­plet­nie za­sko­czył Ar­cha­nio­ła, lą­du­jąc na jego szla­chet­nym rzym­skim nosie. Z Bożą po­mo­cą utrzy­mał się na no­gach, ale Opatrz­ność nie uchro­ni­ła go przed ko­lej­nym ata­kiem.

Mar­kiz sko­czył mu do gar­dła jak tłu­sta pan­te­ra. Po­wa­lił go na pry­czę, mię­dzy le­żą­ce tam już zwło­ki kró­lew­skiej pary. Siadł na nim ni­czym cyr­ko­wy za­pa­śnik, przy­gwoź­dził ręce, zdu­sił ciel­skiem. Złote loki roz­sy­pa­ły się na za­wszo­nym po­sła­niu, nie­bie­skie oczy wy­szły z orbit. Anioł trze­po­tał skrzy­dła­mi jak po­chwy­co­ny gołąb, pióra la­ta­ły w po­wie­trzu. Zbro­ja chrzę­ści­ła pod cię­ża­rem na­past­ni­ka, bez­u­ży­tecz­ny miecz palił ze smro­dem sien­nik.

– Zdy­chaj, pie­rza­sta ka­na­lio! – krzy­czał mar­kiz, tak długo, aż anioł prze­stał się sza­mo­tać i wy­wró­cił oczy w głąb czasz­ki.

Z drga­ją­cej jesz­cze po­śmiert­nie nogi mar­kiz ścią­gnął efek­tow­ny, obity zło­ty­mi płyt­ka­mi but. Pa­so­wał jak ulał. Wziął do ręki go­re­ją­cy miecz i za­brał się do prze­pa­la­nia zamka w drzwiach celi.

Koniec

Komentarze

Miło mi przeczytać pierwszemu tak zacny debiut :)

Historia markiza Jakuba de Grâce zarazem mnie przejęła jak i ubawiła, błędów czy potknięć nie dostrzegłem, klimat odchodzącej w cień (khe, khe) arystokracji – bardzo udany :)

entropia nigdy nie maleje

Hej, Paolina zjawia się zwabiona przez Aleksandra (ale nie cara) ;)

 

Przeczytałam, ale nie wiem, czy to kwestia dzisiejszego kolosalnego zmęczenia, czy też niedopowiedzeń w tekście, czy też zbytniej znajomości kontekstu (oraz własnych publikowanych doświadczeń z podobnymi – w sensie okołorewolucyjnymi i z nieumarłą Marią Antoniną, ale na poważnie – klimatami, co powoduje, że mam jakąś tam swoją wizję wypadków), w każdym razie nie do końca załapałam jeden element zamysłu fabularnego, ale o tym za moment.

Doceniam całkowicie grę w nazwiska całej opisanej czeredy, uśmiechnęło mnie to, oczywiście, choć obawiam się, że to będzie dość hermetyczne, jako że znajomość francuskiego nie jest tu powszechna ;) Doceniam też różne inne smaczki, zastanawiam się nawet, czy ciastka zamiast opłatka to też aluzja? No i oczywiście problem “ridicule” :)

Zastanawiałam się, czy to taka alternatywna wersja ataku na Tuileries (albo wcześniej na Wersal?), albo jakieś zawieszenie w czasie i dwór, który zdążył się postarzeć i rozsypać? Jakieś magiczne niemalże zabarykadowanie się w pałacu? Czy król i królowa są jakimiś zombiakami od początku, czy też dopiero jednak tłum odcina im głowy i wtedy zamieniają się w jakieś nieumarlaki? Albo przeciwnie: nareszcie naprawdę umierają? (Tu właśnie mi coś chyba fabularnie umknęło, usiłowałam się doczytać, ale nadal nie bardzo wiem). Ale ogólnie koncept takich Okopów Trójcy Świętej mi się podoba. I zakończenie fajne, powinieneś napisać dalsze dzieje pana Łaskiego ;) Aha, zakładam, że on jest Jakub a nie Jacques ze względu na końcową walkę z (arch)aniołem? Skąd ten typek się tam wziął i po co, też nie do końca rozumiem (może to wina zmęczenia), ale sama scena fajna.

 

Mam parę uwag “terminologicznych” (przy założeniu, że realia mają jednak odpowiadać przełomowi XVIII i XIX wieku). Nie pasuje mi “koniak”, bo w zasadzie jeszcze się tak nie mówiło; nie pasuje mi też “olimpiada” w kontekście, w jakim używasz tego słowa, “zawał serca”, a także “krykiet”. To takie angielskie, a “sala gry w piłkę” była salą do tenisa, jakby co. Aczkolwiek doczytałam, że się Angole w 1789 zamierzały na wyprawę na Kontynent, żeby krzewić krykieta wśród dzikusów, ale nie dojechały ;) No i amok – sprawdziłam i to słowo pojawia się we francuskim dopiero w 1830 roku… A chyba aż do lipcowej ta Twoja Wielka nie trwa?

Chyba że celowo robisz miszmasz słownikowy, bo to humoreska? Niepasujące “opuścić imprezę” mogłoby na to wskazywać. Odniosłam jednak wrażenie, że usiłujesz się bawić realiami.

No i do pary królewskiej to tylko “Votre Majesté”, a więc Wasza Królewska Mość, żadne Wasza Miłość czy Wasza Wysokość.

 

Z technikaliów – nie robiłam łapanki, bo zmęczenie, ale na jedno na pewno musisz zwrócić uwagę: nadużywasz konstrukcji z imiesłowem przysłówkowym współczesnym, które nader rzadko naprawdę pasują i są poprawne. Poza tym czyta się raczej dobrze, jakieś babolki pomniejsze widziałam, ale pewnie i tak przyjdzie ktoś, kto się tym zajmie.

 

Klikam, bo na bibliotecznego klika to się nadaje, aczkolwiek te imiesłowy warto by przetrzebić

http://altronapoleone.home.blog

Witaj.

Gratuluję serdecznie debiutu. :)

Zanim zacznę lekturę, mam pytanie czysto techniczne – czy limit aby na pewno nie jest tu przekroczony? 

Pozdrawiam.

Pecunia non olet

Witaj raz jeszcze. :)

 

Kwestie techniczne – sugestie i wątpliwości – do przemyślenia:

… zastał tylko dwoje z ponad setki dworzan. – jak rozumiem, byli to: kobieta i mężczyzna?

– Tak nie można, moi państwo! – próbował (czego? ;co robić?) de Grâce, siląc się na pogodny ton.

Mam ogólne wątpliwości co do zapisu form grzecznościowych w dialogach.

 

Tekst jest dla mnie mocnym zaskoczeniem. Jak na debiut, jest nadzwyczaj udany oraz dojrzały, masz lekkość pisania, doskonale radzisz sobie z rozwojem akcji, zapisem rozmów, emocji, wyglądu czy poczynań bohaterów; usterek jest niewiele; masz świetny kontakt z czytelnikiem. Piszesz, jak wprawiony, wieloletni Użytkownik tego Portalu. :) Każdemu (nade wszystko – sobie) życzyłabym takiego debiutu na jakimkolwiek literackim portalu. :)

Z drugiej strony mam bardzo mieszane uczucia co do wyboru tematyki. Sama traktuję Francuską Rewolucję jako jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w historii Europy. Pochłonęła mnóstwo ofiar, a wprawiona w ruch, przerażająca machina zabijania, poczęła stopniowo zataczać coraz szersze kręgi, zabierając nawet samych przywódców rewolty.

Jednakże, specyficzny humor oraz wyraźne podkreślenie wad ówczesnej arystokracji, zaprezentowałeś w sposób lekki i niezwykle trafny. Zaskakujące zdarzenia, jakie spotykały markiza, włącznie z zamordowaniem Anioła (!), były tak szokujące, że nie można odmówić Ci fantazji. ;)

Nieco zgrzytała mi sylwetka Królowej. Czytałam przed laty biografie Marii Antoniny i zapamiętałam ją jako wyjątkowo piękną, atrakcyjną, kochliwą i ogromnie nieszczęśliwą (choć też swawolną i rozrzutną) władczynię; w chwili śmierci miała trzydzieści kilka lat, w żadnych zatem wypadku nie pasowało mi do niej określenie ”parszywa starucha”, lecz – jak rozumiem – bohater widywał ją ciągle pod postacią staruszki.

 

Pozdrawiam, powodzenia, klik. :)

Pecunia non olet

Hej 

Mam wrażenie, że wplątałeś biednego Jakuba w takie tarapaty, że na końcu nie pozostało już nic jak tylko iść w absurd i zasłonić się podłym charakterem bohatera. Jednak przygotowałeś mnie na ten absurdalny koniec :) zręcznie przedstawiając historie. Sam Jakub też jest stworzony w sposób ciekaw, podły a jednak trochę mu kibicowałem, komiczny choć jego poczynania są tchórzliwe i straszne. 

Na koniec, choć z mieszanymi uczuciami co do całej historii, muszę przyznać, że opowiadanie mi się podobało mimo, że coś czułem iż cała historii zakończy się kosmicznie bo innego wyjścia nie było :)

Pozdrawiam  

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Zanim zacznę lekturę, mam pytanie czysto techniczne – czy limit aby na pewno nie jest tu przekroczony?

Nie był nawet z mottem, więc wnoszę, że bez niego też nie jest :)

 

Doceniam całkowicie grę w nazwiska całej opisanej czeredy, uśmiechnęło mnie to, oczywiście, choć obawiam się, że to będzie dość hermetyczne, jako że znajomość francuskiego nie jest tu powszechna ;)

A jednak wystarczyło kilka godzin, by znalazła się osoba, która wychwyciła co trzeba :) Jako czytelnik lubię mniej lub bardziej ukryte aluzje, o ile wykrycie ich nie jest warunkiem koniecznym do zrozumienia tekstu. To taki opcjonalny treasure hunt i nawet jeśli uśmiechnie się przy tym tylko jeden czytelnik, to znaczy, że było warto!

 

czy ciastka zamiast opłatka to też aluzja?

zakładam, że on jest Jakub a nie Jacques ze względu na końcową walkę z (arch)aniołem?

Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe (ale czy na pewno?) ;)

 

 

Czy król i królowa są jakimiś zombiakami od początku, czy też dopiero jednak tłum odcina im głowy i wtedy zamieniają się w jakieś nieumarlaki? Albo przeciwnie: nareszcie naprawdę umierają? (Tu właśnie mi coś chyba fabularnie umknęło, usiłowałam się doczytać, ale nadal nie bardzo wiem).

Skąd ten typek się tam wziął i po co, też nie do końca rozumiem (może to wina zmęczenia)

Gdyby zapytać o to markiza, z pewnością odrzekłby, że świat stanął na głowie, a los się na niego uwziął. Ani chwili spokoju, głowy spadają zupełnie nie wtedy, co trzeba… Granda! Ktoś inny powiedziałby, że zbrodnia domaga się sądu i kary, może stąd pojawienie się sędziego i kata? A może anioł przyszedł ulitować się nad monarchią, a Jakub znalazł się tylko w złym miejscu i czasie? Jak to mawia Rada Języka Polskiego, wszystkie formy są poprawne ;)

Na marginesie, zachęcano do sięgania do źródeł cytatów, więc i stamtąd mogło przesączyć się do opowiadania trochę zwyczajnego absurdu.

 

Chyba że celowo robisz miszmasz słownikowy, bo to humoreska? […] Odniosłam jednak wrażenie, że usiłujesz się bawić realiami.

Część fikołków zrobiłem celowo i z rozmysłem, inne zupełnie bezwiednie (”zawał serca”, “amok”). Opowiadanie jest humorystyczne i z pewnością nie rości sobie praw do obrazu epoki, choć jak się nad tym zastanowię, może rzeczywiście lepiej było pozostać w kluczu i nie stosować uproszczeń.

 

Klikam, bo na bibliotecznego klika to się nadaje, aczkolwiek te imiesłowy warto by przetrzebić

Z całego serca dziękuję za pozytywną opinię i czas poświęcony na czytanie! Za natłok imiesłowów mogę tylko posypać głowę popiołem. Z drugiej strony, gdyby człowiek nie miał już niczego do szlifowania, to przestałby się starać :)

 

Nieco zgrzytała mi sylwetka Królowej. Czytałam przed laty biografie Marii Antoniny i zapamiętałam ją jako wyjątkowo piękną, atrakcyjną, kochliwą i ogromnie nieszczęśliwą (choć też swawolną i rozrzutną) władczynię

Na swoją obronę uśmiecham się tylko szeroko i zapewniam, że nigdzie w opowiadaniu nie pisałem, że chodzi o Francję,  Rewolucję i Marię Antoninę ;)

Twój głos jest miodem... dla uszu

Hmmm….

Zanim zacznę lekturę, mam pytanie czysto techniczne – czy limit aby na pewno nie jest tu przekroczony?

Nie był nawet z mottem, więc wnoszę, że bez niego też nie jest :)

 

Regulamin: “Jego objętość wynosić ma do 33 tysięcy znaków wg. licznika strony”.

A ja widzę na liczniku: znaki: 33302

 

 

Ja przepraszam, nie chcę się czepiać, bo prostu szkoda tekstu… 

 

Edit, zerkam do Twojego profilu i już rozumiem, skąd tak zaskakująco doskonały styl u Nowego Użytkownika – jesteś Laureatem wielu nagród, a Twoje opowiadania były już drukowana wielokrotnie, brawa i gratulacje. :)

Pecunia non olet

Regulamin: “Jego objętość wynosić ma do 33 tysięcy znaków wg. licznika strony”.

A ja widzę na liczniku: znaki: 33302

Prawdę mówiąc, nic z tego nie rozumiem, przekopiowałem to sobie jeszcze ze strony do Worda i mam, co następuje:

 

 

Skąd portal wziął 500 dodatkowych znaków? Oraz czy jako świeżak mogę wyedytować jeszcze tekst? angel Odchudzenie o taką odrobinę to nie powinien być wielki problem…

 

jesteś Laureatem wielu nagród, a Twoje opowiadania były już drukowana wielokrotnie

No, z tymi wieloma to spora przesada :D Coś tam, gdzieś tam drukowali, ale ile osób miało okazję poczytać, to nawet nie wiem ;) Pewnie niewiele.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Wracam pod jakże interesujący i intrygujący tekst.

 

Niestety licznik strony inaczej liczy wyrazy niż Word czy Libre, ja przekopiowując swoje opowiadanie miałem o 595 znaków więcej na liczniku strony niż w edytorze – i cóż – musiałem te prawie 600 znaków przyciąć, choć to było najgorsze cięcie w moim życiu (bo utwór już wcześniej był przycięty do granic, a nawet poza granice przyzwoitości)

 

Wracam pod tekst by się przekonać, czy moje pierwsze wrażenie było tylko ulotnym wrażeniem, ale jednak nie.

Nie potrafię niestety docenić żartów językowych czy historycznych jak drakaina (nie mój język i nie moja epoka) – natomiast podoba mi się bardzo powolne budowanie klimatu groteski i absurdu, a problemy markiza wydały się mi bardzo bliskie od samego początku (Wam się pościel nigdy tak nie buli?). Podobał mi się w ogóle główny bohater, jak również sposób narracji – nawet ja, mimo, że moja wiedza w tej mierze uboga, zauważyłem to, o czym pisała drakaina mieszasz tu epoki i stylistyki – ale w takim prześmiewczym tekście mnie to wcale nie razi.

Klikam.

 

entropia nigdy nie maleje

Niestety licznik strony inaczej liczy wyrazy niż Word czy Libre, ja przekopiowując swoje opowiadanie miałem o 595 znaków więcej na liczniku strony niż w edytorze – i cóż – musiałem te prawie 600 znaków przyciąć, choć to było najgorsze cięcie w moim życiu (bo utwór już wcześniej był przycięty do granic, a nawet poza granice przyzwoitości)

Teraz, jak już to wiem, będę sprawdzał tajemniczy licznik strony. Jeśli można edytować zgłoszenia, to pół biedy – choć istotnie to “pół” bywa też niezwykle uciążliwe. Wiem coś o tym – kiedyś odchudziłem opowiadanie z 45 tys. znaków do limitu 30 tys. Czułem się, jakbym dziecku odrąbał nogę, żeby zmieściło się w wózku laugh

Twój głos jest miodem... dla uszu

Na swoją obronę uśmiecham się tylko szeroko i zapewniam, że nigdzie w opowiadaniu nie pisałem, że chodzi o Francję,  Rewolucję i Marię Antoninę ;)

 

Poza tagami. :)) Widząc je, ja od razu zaczęłam “czytać o Rewolucji Francuskiej”. :)

 

Duago_Derisme, dla nas te limity to także duży problem. Każdy konkursowicz się z tym zmaga. :) Przekroczenie to po prostu dyskwalifikacja. Sporo teksów jest na Portalu oznaczonych, jako konkursowe, lecz z informacją w przedmowie, że “limit przekroczony, zatem udziału w konkursie nie bierze”. I wówczas żal tekstu. 

Część regulaminów konkursowych dopuszcza przekroczenie limitu, lecz podaje dokładne ilości oraz warunki. Tutaj tego nie znalazłam, ale wolałam jeszcze dopytać. 

 

Jeśli piszesz drabble, korzystaj z licznika w necie.

 

A np. trwający teraz konkurs “Obcość” nakazuje liczenie słów według Libbre Office. 

 

Poprzednich publikacji oraz debiutu raz jeszcze serdecznie Ci gratuluję, bo to wielka rzecz. :)

Pozdrawiam. ;)

Pecunia non olet

Hej, oczywiście, że natychmiast znalazł się ktoś, kto rozszyfrował, bo ja się naukowo i literacko zajmuję takimi sprawami (Paoletta nie jest przypadkowa), na dodatek głównie Francją i nasyciłam już portal oraz publikacje pozaportalowe tekstami uważanymi tu za hermetyczne z powodu przesiąknięcia historią ;) Problemem był nawet kiedyś Franciszek Józef, Sissi, Rudolf i Mayerling… Ale powoli uczę się pisać trochę mniej hermetycznie. Jest tu jeszcze paru maniaków historii, jeden ostatnio się zaktywizował po dłuższej nieobecności, ale, powiedzmy sobie szczerze, nie jest to portalowy główny nurt ;) No ale ja lecę natychmiast przyglądać się wszystkiemu, co ma elementy althistoryczne. Natomiast obawiam się, że magia nazwisk w tym tekście umknie większości czytelników – gdyby były angielskie, to te nieznane pewnie ludzkość by wyguglała, zorientowawszy się, że są mówiące, z francuskim nie wieszczę wielkiego sukcesu, chyba że ktoś po tej uwadze wygugla devil

 

Aczkolwiek:

 

Jako czytelnik lubię mniej lub bardziej ukryte aluzje, o ile wykrycie ich nie jest warunkiem koniecznym do zrozumienia tekstu. To taki opcjonalny treasure hunt i nawet jeśli uśmiechnie się przy tym tylko jeden czytelnik, to znaczy, że było warto!

Tu się totalnie zgadzam :)

 

Dzięki za wyjaśnienia, zwłaszcza z aniołem, wczoraj byłam naprawdę padnięta po nieudanej kwerendzie, która zamieniła się w szalony rajd po muzeum ;)

 

A przy okazji, bo chyba jeszcze nikt nie wrzucił, masz mój arcydzielny poradnik survivalu/savoir-vivre’u ;) Portal dla żółtodziobów

 

I taki drobiazg: staraj się edytować komentarze, a nie wklejać jeden po drugim, bo to jest w tej wersji portalu czytelniejsze i tak jest zalecane :)

 

PS. Poprawiać teksty wolno, a nawet należy, chyba że są konkursowe i reguły konkursu nie pozwalają na wprowadzanie żadnych zmian. Jeśli nie zabraniają, to babolki poprawiaj jak najbardziej, a po zakończeniu konkursu nawet większe rzeczy.

 

PS. 2

Na swoją obronę uśmiecham się tylko szeroko i zapewniam, że nigdzie w opowiadaniu nie pisałem, że chodzi o Francję,  Rewolucję i Marię Antoninę ;)

Przy francuskich nazwiskach, gilotynie i paru elementach realiów trudno jednakowoż uznać, że chodzi o Karola I (tego od “the most interesting thing about King Charles the First is that he was 5 foot 6 inches tall at the start of his reign, but only 4 foot 8 inches tall at the end of it”).

http://altronapoleone.home.blog

Obwieszczenie!

Książe CM III, Pan Szpady, Floretu i Udka z Kurczaka, przybył pod Twój tekst z pochodnią i widłami ze sprawiedliwym jak zawsze osądem.

Nadchodzi…

fox fire GIF by Wayward Pines

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Osłabiający wpływ tej chodzącej mumii na osobę króla, dwór i całe królestwo(+,) był nader oczywisty dla każdego,

Na biurku piętrzyły się losowe elementy wyposażenia komnaty, ← losowo wybrane?

 

Rozbawiło mnie na początek dnia. Zakończenie powaliło. Będę czekał na sequel, bo takie potraktowanie archanioła nie może zostać bez następstw. Debiut, zasługujący na klik.

Zbiorczo dziękuję wszystkim, którzy pokusili się o lekturę, komentarz i kliknięcie, a którym nie odpisałem na (w większości słuszne) uwagi – to, co się dało zrobić na już, poprawiłem, a nad natłokiem imiesłowów też się pochylę przy najbliższej okazji angel

 

A przy okazji, bo chyba jeszcze nikt nie wrzucił, masz mój arcydzielny poradnik survivalu/savoir-vivre’u

Dziękuję, @drakaina. Tak to jest z nowicjuszami na salonach, że się potykają niekiedy na etykiecie. Nawiasem, mam pytanie techniczne, czy jest tu jakiś magiczny chwyt na wstawienie odnośnika do nicka osoby, do której się zwraca?

 

@CM@tarnina, z radością przyjmuję napad i trepanację. Czekam na sąd cool

 

@Koala75, merci beaucoup za uwagi, naniesione. Zawsze cieszę się, jeśli uda mi się kogoś rozweselić. Zwłaszcza przy poniedziałku ;)

Twój głos jest miodem... dla uszu

Podobało mi się, a szczególnie rozbawiło mnie:

Śmieszność stawiałaby go w jednym szeregu z psem w czapce, karłem z wodewilu, czy kloszardami walczącymi o pajdę chleba.

Poszukać Ci czegoś, do czego mógłbym się przyczepić?

 

Niestety nie wiem, kto to jest Jakub de Grâce, a chciałbym.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

@Radek, jeśli się podobało, to cel osiągnięty cool

 

Poszukać Ci czegoś, do czego mógłbym się przyczepić?

Jeśli masz czas, to pewnie, że tak. Wszystkie uwagi mile widziane.

Niestety nie wiem, kto to jest Jakub de Grâce, a chciałbym.

Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Postać legendarna? Everyman ancien régime’u? laugh

Twój głos jest miodem... dla uszu

I.

Mimo to[,] każdego ranka miał w sobie wiarę, że zastanie je, jak dawniej warujące wiernie przy łóżku. [bez przecinka]

Nawet[,] jednak[,] gdy przymierzył ostrze do jego odsłoniętej szyi, monarcha nie drgnął o cal, jakby przebywał już duchem na zielonych pastwiskach, marząc o pocieszającej chrystusowej lasce. [w innym miejscu przecinek]

 

W pierwszej części widziałem gdzieś trzeci, ale mi się schował :-)

Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Postać legendarna? Everyman ancien régime’u?

O, dziękuję!

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Bardzo mi się podobało. Przeczytałam z dużą przyjemnością, ciesząc się i grami z historią/konwencją, i zgryźliwym a absurdalnym poczuciem humoru.

ninedin.home.blog

II.

 

Po godzinie[,] już bardziej niż najścia gwardzistów – zwłaszcza odkąd przypomniał sobie, że łajdacy przeszli na stronę ludu – obawiał się reakcji socjety. [bez przecinka]

Jeśli podniósłszy rękę na Króla[,] wyszedł zbytnio przed szereg, groziło mu wszak wykluczenie z towarzystwa. [przecinek]

Z kolei[,] nawet jeśli zamiar zamachu zyskałby ich aprobatę, to nieudana próba stawiała go w najgorszym świetle. [przecinek]

tym więcej ze swych wspomnień poddawał w wątpliwość. [poddawał –> podawał]

Oprócz kilku nowych siwych włosów i wygniecionych kolan[,] wyglądał mi na zupełnie zdrowego. [bez przecinka]

Dzięki Bogu[,] mam coś, by temu zaradzić. [moim zdaniem – bez przecinka]

 

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

@Radek, poprawione!

 

Edit: Za obie partie serdecznie dziękuję.

 

@ninedin Miło mi to słyszeć! Polecam się na przyszłość :)

Twój głos jest miodem... dla uszu

Zaczęło się obiecująco, ale skończyło rozczarowaniem…

 

Pod względem fabularnym opowiadanie jest nieco nierówne. Tutejsza opowieść nie należy do szczególnie rozbudowanych, co w żadnym stopniu nie przeszkadzało mi przy czytaniu – jednak nijak nie potrafię połączyć części czwartej z resztą tekstu. Żadna ze stworzonych przeze mnie teorii nie tłumaczy w sposób zadowalający wszystkich faktów – rozsądnym wydaje się założenie, że owa cela jest jakimś rodzajem przedsionka do życia pozagrobowego, ale skąd w takim razie wcześniejsza odporność na ciosy Ich Królewskich Mości? Nie wiem. Stąd moje rozczarowanie – finał zostawił mnie jedynie z pytaniami i poczuciem zagubienia.

Kreacja postaci dobra, choć rysowana grubą kreską – co jednak dobrze pasuje do ogólnego stylu tekstu. Nie ma się tu nad czym szczególnie rozwodzić – postacie to zbiór prostych sylwetek, z sukcesem spełniających swoje funkcje w tekście.

Styl – bez dwóch zdań fundament, na którym stoi opowiadanie – przyjemny w odbiorze. Humor dobrej jakości, nieźle bawiłem się przy czytaniu opisów zmagań bohatera z niewspółpracującą materią. Nie popadasz w przesadę, nie zalewasz akcji słowami, dzięki czemu czyta się bardzo sprawnie i bez szczególnych potknięć.

 

Podsumowując – ładnie napisane, widać, że przemyślane, ale fabuły nie rozumiem.

@None, przykro mi, że fabuła Cię rozczarowała. Nie jestem z tych, co usprawiedliwiają swoje teksty – jeśli te nie usprawiedliwiają się same, to już mogiła.

Mogę tylko podzielić się tym, co sam o tym myślę, a kierowałem się przede wszystkim mottem, które podsunęło mi absurdalny klimat, może nieco podobny do tego z niektórych filmów braci Coen (z zachowaniem wszelkich proporcji…). Na tym tle wydarzenia niekoniecznie wynikają z logicznych przesłanek i czasem nie kryje się za nimi żadna tajemnica – w rzeczy samej nie są tak istotne jak reakcja wystawionych na nie bohaterów. Sądzę, że drugie dno opowiadania widać właśnie dopiero z perspektywy markiza, dla którego rewolucja i przemiany społeczne były równie nonsensowne i nie do przyjęcia co niedziałająca szpada i sąd boży. A poradził sobie z tym, jak umiał najlepiej (co pozostaje w zgodzie z regułą konkursową :)

 

Dziękuję za miłe słowa odnośnie stylu – jeśli pada sformułowanie “nieźle się bawiłem”, to już dla mnie bardzo dużo. Mam nadzieję, że nie zniechęcisz się do lektury moich kolejnych opowiadań (które mam solenny zamiar kiedyś ukończyć i tu opublikować).

Twój głos jest miodem... dla uszu

Twój głos jest miodem... dla uszu

"Rewolucja – przewrót, po którym chłopi też nie chcą płacić podatków, ale już komu innemu."

 

Debiut udany, jak rzadko. Ale bić będę – vive la revolution!

 

Bicie językowe: co to jest „epizod”, hmm? A „amok”? Słowa nie z tego rejestru, które się tu zdarzają, nie dają efektu komicznego, tylko wytrącają z rytmu. Jest parę błędów frazeologicznych (jak choćby złamany idiom „bez ładu i składu”) i to nieszczęsne "ignorować", które też nie pasuje do otoczenia. Dlaczego właściwie Królowa jest pisana dużą literą? I Król? Za to „opatrzność” powinna być dużą, i Bóg w każdym przypadku (ale nie boski, bo to przymiotnik). Warto zajrzeć do poradnika Fantazmatów: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/, no, i – imiesłowy. One oznaczają jednoczesność. Nie następstwo!

 

Poza tym jest dobrze, humor subtelny, ironiczny, mocno czarny.

 

Kompozycja wedle specyfikacji, tylko kończy się… niespodziewanie. Bardzo niespodziewanie. Dlaczego francuski arystokrata, rozstawszy się z życiem, miałby zostać… psychopompem, chyba? Ale nawiązałeś do źródła cytatu (choć tam były dwa anioły), co też można liczyć na plus.

 

Postacie typowo komiczne, właściwie można by tu obsadzić Luisa de Funes (niekoniecznie w głównej roli). Są zabawne w sposób całkiem gustowny i to jest właśnie to, czego od nich oczekujemy.

 

Motto. Hmm. Gdzie tu legenda? Bo morału nie ma na pewno :)

 

Głowy ściętych arystokratów, znaczy, disiecta membra wyślę chętnie na podany przez Ciebie (w wiadomości prywatnej) adres.

 

Poproszę też o adres, na który mam wysłać smoka z fantami.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Hurtownia nierzetelnych opinii przedstawia

 

CHAŁTURĘ

 

pod tytułem:

 

KOMENTARZ JURORSKI

 

E viva l’arte! Autor musi zginąć!

Cóż, przed jurorem każdy jest pariasem

Niechby i DZIEŁO z siebie wydusić

Kazania „mędrca” przyjdą, a tymczasem

Skoro język i treść pochwały słów warte:

E viva l’arte!

 

E viva l’arte! Wiwat pasie brzuchy!

Ile to już lat z was szydzą artyści?

Ci, co przez wieki wskrzeszają żart suchy

Wiernie malując uwiędłych garść liści

Na przekór krzykniem, gdyż jest to coś warte:

E viva l’arte!

 

E viva l’arte! Gracja jego bogiem!

Skąpa fabuła wrażenia nie zmieni

Niechby tylko „się” zaległo za progiem

I z kapelusza anieli wskrzeszeni

Wtedy i juror krzyknie lauru warte:

W viva l’arte!

 

Interpretacja dla leniwych:

 

Pierwszy akapit razi siękozą. Budzi to pewne obawy przed dalszą częścią tekstu, tymczasem okazuje się, że opowiadanie zostało napisane naprawdę solidnie. Nie mam tu większych uwag, jeśli chodzi o kwestie techniczne, pozostanę więc tylko przy tym jednym spostrzeżeniu, że pierwszy akapit to coś w rodzaju słupa reklamowego dla opowiadania i jako taki wymagał jednak pewnego dopieszczenia.

Tekst fabułą jakoś szczególnie nie powala. Punktuje natomiast miejscem akcji, stylizacją. Bardzo zgrabnie wypada w tym opowiadaniu połączenie lekkości z pewną dostojnością. Uważam to za tyle istotne, że porywanie się na ową dostojność sprawie zwykle, że opowiadanie prędzej czy później zaczyna się snuć, nużyć przyjętym stylem. Tutaj tego znużenia nie ma. Jeśli już czegoś brakuje to trochę więcej wyjaśnień, bo tak, jak zmagania i problemy bohatera potrafią zaciekawić, tak niestety ostatnia kropka miast wyjaśnień przynosi nam jedynie kolejne znaki zapytania i pewne wątpliwości, jak niektóre zdarzenia rozumieć i interpretować.

Oryginalność: z jednej strony mamy tu elementy dość typowe (a w każdym razie trudno tu pisać o świeżości myśli czy obrazu). Dostajemy dość klasyczne motywy budowania humoru wokół przywar arystokracji. Z drugiej strony świeżość tego obrazu polega na tym, że jest on w jakiś sposób niedzisiejszy, rzadko obecnie obrabiany jako element komediowy i paradoksalnie takie sięgnięcie po humor, nazwijmy to, w typie: kartka ze starego kalendarza wypada bardzo smacznie i na tle humoru bardziej współczesnego zdecydowanie się wyróżnia.

Wartość komediowa: Humor jest dostojny, nienachalny, dobrej jakości i wykwintny. Nie wiem, czy można nazwać tekst humoreską – raczej lekką opowiastką – bo też „nakłady” tego humoru mamy na poziomie przystawki. Mimo wszystko trzeba oddać, że tam, gdzie humor się pojawia, mamy obśmiewanie przywar i zachowań językowo na naprawdę zadowalającym poziomie. Na pewno warto docenić, że jest to humor po pierwsze niewymuszony, po drugie na dobrym poziomie, oparty na subtelnej zabawie słowem i kąśliwości języka.

Wykorzystanie motta: Z jednej strony tekst oddaje zamysł motta, z drugiej niestety nie do końca z takim efektem, jakiego życzyłby sobie czytelnik.

Dziękuję za udział w konkursie.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dziękuję Szacownemu Żyri za poświecenie czasu na uważną lekturę, konstruktywną krytykę ciemnych i docenienie jasnych stron tekstu :) Odniosę się do wybranych kwestii.

nieszczęsne "ignorować", które też nie pasuje do otoczenia

@Tarnina W jakim sensie nie pasuje? Rozumiem, że w polszczyźnie przełomu XVIII w. / XIX w. mogło nie być w użyciu takiego słowa, ale przecież setek słów z tego tekstu również, więc czemu akurat to miałoby powodować zgrzyt? We francuskim było obecne ignorer, nie wspominając o łacińskim ignorare, to są przecież językowe starocie. Bardzo ciekawa kwestia surprise

Dlaczego właściwie Królowa jest pisana dużą literą? I Król?

Z premedytacją nie nadawałem im imion. Nie chciałem, żeby byli Ludwikiem XVI i Marią Antoniną (nie przypominają ich wcale), ale zdawałem sobie sprawę, że w oczywisty sposób będą z nimi kojarzeni. Stąd ten konkretny Król i ta Królowa, ale bez nazwisk :)

O wyjaśnienie kwestii nieprawidłowego użycia moich kochanych imiesłowów już uśmiechnąłem się na priv :) Resztę uwag przyjąłem i, mało tego, niezwłocznie poprawię.

 

Pierwszy akapit razi siękozą. Budzi to pewne obawy przed dalszą częścią tekstu, tymczasem okazuje się, że opowiadanie zostało napisane naprawdę solidnie. Nie mam tu większych uwag, jeśli chodzi o kwestie techniczne, pozostanę więc tylko przy tym jednym spostrzeżeniu, że pierwszy akapit to coś w rodzaju słupa reklamowego dla opowiadania i jako taki wymagał jednak pewnego dopieszczenia.

@CM To właśnie przez ciągłe “dopieszczanie” tego akapitu zabrakło dystansu i nabawiłem się ślepoty na proste błędy. Debiut obył się bez bety, więc nieszczęsna siękoza weszła tylnymi drzwiami i nie było komu jej wyprosić.

Jeśli już czegoś brakuje to trochę więcej wyjaśnień, bo tak, jak zmagania i problemy bohatera potrafią zaciekawić, tak niestety ostatnia kropka miast wyjaśnień przynosi nam jedynie kolejne znaki zapytania i pewne wątpliwości, jak niektóre zdarzenia rozumieć i interpretować.

Taaak, ta uwaga powtarza się tak często, że następnym razem zastanowię się dwa razy przed sięgnięciem po absurdalne rozwiązania. Ewidentnie nie każdemu to wchodzi tak samo, nawet jeśli absurd sączy się od samego początku opowieści i staram się przygotowywać Czytelnika na niespodziewane. Potraktuję ten finał jako średnio udany eksperyment :)

Twój głos jest miodem... dla uszu

Ignorować. Czemu nie pasuje? Nie dlatego, że ma obcy źródłosłów, nie, nie, nie. Dlatego, że Anglicy popchnęli ten źródłosłów w innym kierunku niż nasi przodkowie, a my nie jesteśmy Anglikami. Łacińskie "ignōrāre" znaczy "nie wiedzieć, nie znać". Angielskie "to ignore" – "(celowo) nie zwracać uwagi". Ale po polsku takiego czasownika nie było – skalkowaliśmy go z angielskiego, jakoś tak w latach 90 albo wczesnych dwutysięcznych (wtedy pojawia się w korpusie – Pelcra: http://www.nkjp.uni.lodz.pl/collocations.jsp nie ma żadnych wystąpień sprzed 1990). W polszczyźnie funkcjonuje od dawna "ignorancja" tj. (książkowo) "niewiedza". Zawiniona, czemu nie. Ale to nie to samo.

I teraz – czy kalka "ignorować" jest zasadna? Nie wydaje mi się. W angielszczyźnie to słowo nie ma nacechowania stylistycznego, ale u nas ma. Jest pretensjonalne. Sprawia wrażenie snobowania się na "zachodniość". Neutralne stylistycznie jest wyrażenie "nie zwracać uwagi". Mamy też nacechowane synonimy, jak "olewać". Zachowajmy różnice między językami. One są wartościowe.

 Nie chciałem, żeby byli Ludwikiem XVI i Marią Antoniną (nie przypominają ich wcale), ale zdawałem sobie sprawę, że w oczywisty sposób będą z nimi kojarzeni.

Przekleństwo pisarza :)

 

Imiesłowy. Kilka zdań z Twojego tekstu z analizą:

 Cała zawartość poszewki uciekła na jedną stronę, zwijając się w rulon.

Logicznie rzecz biorąc, w porządku, choć brzmi angielskawo. Angielszczyzna używa więcej imiesłowów, po prostu.

 Madame de Bauche buchnęła płaczem, rujnując do reszty karykaturalny makijaż.

Wybuchnięcie płaczem jest przyczyną ruinacji makijażu. Nie zjawiskiem zachodzącym równolegle! Madame najpierw zaczęła płakać, a w następstwie zniszczyła sobie makijaż. Tu imiesłowu być nie powinno.

 Nie czekając, prześlizgnął się obok niej i wskoczył do królewskiej kaplicy, zatrzaskując za sobą ciężkie odrzwia.

Pierwszy imiesłów w porządku, ale jak markiz może jednocześnie wchodzić przez drzwi – i zatrzaskiwać je? Jeśli lubisz imiesłowy, daj uprzedni: wskoczywszy do królewskiej kaplicy, zatrzasnął za sobą ciężkie odrzwia.

 Markiz zbladł i cofnął się od drzwi, nagle bojąc się wydać najmniejszy dźwięk.

Tutaj imiesłów jest użyty logicznie, ale mało naturalnie.

 Jakub de Grâce niemal rozpłakał się ze szczęścia, znów czując nosem świeży zapach krochmalu.

Wąchanie krochmalu jest przyczyną (niemal) płaczu – więc powinien być imiesłów uprzedni. Albo: kiedy znów poczuł.

 

Mam nadzieję, że pomogłam ^^

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Mam nadzieję, że pomogłam

Bardzo! Nie mam więcej pytań, wszystko jasne.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Hmmm. Jako całość tekst mnie nie przekonał. Zaczął się bardzo obiecująco – bezradnymi ahystokhatami niezdolnymi do pościelenia łóżka albo zrobienia sobie posiłku z półproduktów. To było fajne. A potem powędrowałeś w jakąś dziwną stronę. Bohater próbuje królobójstwa, ale z jakiegoś powodu mu nie wychodzi. Czekałam na wyjaśnienie, co tam się zadziało, a tu nic. Bo może w kaplicy leżała tylko kukła króla? A może to był android? Zombiak? Duch? Nadal nie wiem, a tu robi się zdziwniej i zdziwniej. Czytało się przyjemnie, ale koniec końców pozostałam bezradna w obliczu zdarzeń niczym hrabia bez kamerdynera.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka