„Piekło jest rajem oglądanym z drugiej strony”
Umberto Eco
I
Niebo mieniło się żywymi kolorami, a pomarańczowe rozbłyski dominowały nad resztą. Zewsząd docierały huki niczym w sylwestra. Ale to nie były petardy. Ani nawet fajerwerki. Z góry znów dziś zaczęły spadać bomby. Jeszcze jeden dzień w raju.
Zziajana Susan Hyde szybko weszła do schronu, w którym ledwo starczało miejsca dla licznych uciekinierów. Najmłodsi z nich nic nie rozumieli, a jednak jakby coś przeczuwali. Dziecięce krzyki rozdzierały ciszę i rozszarpywały na strzępy serca tych, którzy dzielili ze sobą tę niewielką przestrzeń. Raz po raz ktoś wstawał i szukał sposobu, by rozruszać zasiedziane stawy. Po chwili dawał za wygraną, widząc, że w tym ścisku nie ma na to szans. I wracał do towarzyszy swej niedoli, siedzących na stołeczkach i po turecku albo klęczących to tu, to tam. Jedni w dłoniach trzymali różańce, inni – karabiny. Knykcie jeszcze innych zbielały już od ściskania tobołków, w których nagle zmieścić musieli całe dotychczasowe życie, gdy w mieście rozległ się alarm. Innym nie zostało nawet to i z pustymi rękoma czekali na to, co ma nadejść. Czekali na wyrok. Wszyscy oni w tej chwili byli równi: i ci, którzy nic nie mieli, i ci, którzy wierzyli, że to, co mają, przedstawia jeszcze jakąś wartość. Wszyscy byli bezsilni i mogli tylko czekać, na to, co będzie dalej. Czekać na nadejście kolejnej nocy i sami nie wiedząc czemu liczyć na jeszcze jedną pobudkę w tym piekielnym raju.
Próbowała złapać oddech, ale w wypełnionych pyłem płucach nie było zbyt wiele miejsca na tlen. Męczyła się, jednak otuchy dodawała jej myśl, że przynajmniej zdołała tu dotrzeć. Że jest bezpieczna, o ile w tych czasach można jeszcze w ogóle posunąć się do takiego stwierdzenia. Nie pamięta, który już raz przeżywa to samo, ale niezmiennie widok stłoczonych ocalałych robił olbrzymie wrażenie. Wodziła wzrokiem, raz po raz zatrzymując się na moment na kolejnej spośród setek szarych twarzy. Twarzy czterdziestolatków, pod którymi ukryci byli wielokrotnie starsi ludzie. Twarzy, które trudno było od siebie odróżnić, poza tymi, które należały do dzieci i młodych dorosłych, no i paroma, opinającymi czaszki coraz mniej licznej grupy osób, które na szczepienie zdecydowały się po czterdziestce. Susan była jedną z nich. Choć oddychała głośno, słyszała także strzępki dialogów, którym oddawali się właściciele tych twarzy. I ci, których mieli pod swoją opieką.
– Mamo, czy zawsze już tak będzie?
– Nie, kotku. Jeszcze będzie pięknie.
Nie wciskaj mu ciemnoty, pomyślała. Tak samo mamią nas od wieków. Obiecywali, że będzie pięknie. Obiecywali, że będzie cudownie. Pokonamy śmierć i wszystkie problemy znikną, mówili. Nie pomyśleli tylko o tym, że jedynie śmierć pozwalała nam eliminować te problemy jeden za drugim. Ocalimy siebie znaczy zatracimy siebie – i szybko się o tym przekonali. Za późno to jednak w pełni zrozumieli. Zdecydowanie za późno. Machina była już rozpędzona i każda próba jej zatrzymania była z góry skazana na porażkę. Jeszcze sto, dwieście lat po rewolucji łudzono się, że może być inaczej. Wreszcie zaakceptowano rzeczywistość.
Dopóki ci, którzy urodzili się śmiertelni, stanowili wśród mieszkańców tej planety większość, sprawy szły w miarę dobrze. Bo oni wiedzieli, oni pamiętali. Żyło się wtedy całkiem miło. Później jednak większością zaczęli być ci, którzy nie musieli nic. Nie musieli nawet myśleć, że musieliby musieć. Wtedy wszystko się posypało. Jak domek z kart. I nie było nikogo, kto mógłby ponownie oprzeć o siebie dwie – niech będą – dziewiątki, dając początek nowemu. Stary świat legł w gruzach, ale nie chciał umrzeć – jak ci, którzy na nim stawiali swe kolejne kroki. A może tak jak oni umierał wciąż. Wielowiekowa, niekończąca się agonia.
– Mamo, boję się. – Inny dziecięcy głosik znalazł jakimś sposobem drogę do jej uszu poprzez wybuchową kakofonię. Przeniósł jej myśli na inny temat. Temat dzieci, które teraz szczepione były już przy narodzinach. Dopracowana mikstura pozwalała im dorastać do momentu osiągnięcia czterdziestego roku życia, by później automatycznie przyłączyć je do grona nieśmiertelnych. Już nie miały wyboru, jak wcześniejsze pokolenia. Decyzja została podjęta za nie, jeszcze zanim przyszły na świat i ani one, ani ich rodzice, ani nikt inny nie miał nic do gadania. Pewnie, że zdarzały się próby ominięcia tego nakazu. Pewnie, że byli rodzice, którzy chcieli dać swoim dzieciom wybór, gdy już podrosną. Nie było ich jednak wielu – gdy taka niesubordynacja wychodziła na jaw, wieloletnie więzienie było najlepszym, co mogło ich spotkać. A zwykle wychodziła, bo niemal każdy w którymś momencie chciał się zaszczepić i pojawiały się pytania.
Myśl o więzieniu sprawiła, że w głowie Susan pojawił się obraz Mu. Haroon Gupta, jej współpracownik i – przede wszystkim – przyjaciel sprzed ery nieśmiertelności wyznał jej swego czasu, że dyrektor Muhammad ibn Hamad długie lata podkochiwał się w niej. Ona – doszła do wniosku – też coś do niego czuła, tyle tylko że pochłonięci pracą nie znaleźli przestrzeni, by to wyrazić. A później było już za późno, jakkolwiek brzmi to w świecie nieśmiertelnych.
Skazany na dożywocie Mu spędził za kratami wiele lat, nim wreszcie zlitowali się nad więźniami, i w ramach przepisów o przywróceniu kary śmierci trucizną skrócili im wyroki. Jak bardzo musiał cierpieć, pomyślała, zgubiony przez wynalazek, który sam chciał dać ludziom.
Kolejny głośny wybuch zagłuszył wszystko inne – ta bomba musiała spaść tuż obok. Nie zdołała zagłuszyć tylko jej myśli. A myślała teraz o tym, że nieśmiertelność wydobyła z ludzi to, co najlepsze. Na chwilę. Szybko się bowiem znudzili. Przestało im zależeć na budowaniu utopii. I ani się nie obejrzano, a świat stał się piekłem. Diabelnie złym miejscem, w którym rozwarstwienie społeczne osiągnęło poziom wcześniej niemożliwy nawet do wyobrażenia. Niezależnie od tego, który biegun reprezentowali, ludźmi kierowały najprostsze, podstawowe instynkty. Wszyscy chcieli tylko zaspokajać swoje potrzeby i żądze. Jedni od drugich różnili się jedynie tym, co za swe potrzeby i żądze uważali. Czy gonili za władzą, czy walczyli o przetrwanie w świecie rządzonym przez tych pierwszych. Pomiędzy czernią i bielą zanikała szarość.
Społeczeństwo podzieliło się na dwie grupy. Jedną stanowią nieszczęśnicy, marzący jedynie o śmierci. Drugą – przywódcy, którzy za wszelką cenę nie chcą im jej dać. Zakazali eutanazji, a w przypadku samobójstw konsekwencje ponoszą najbliżsi denatów. To skutecznie ogranicza liczbę tych ostatnich.
– Może pani uciszyć to dziecko?!
– On się boi – odpowiedziała wychudzonemu mężczyźnie siedząca w rogu kobieta, trzymająca chłopca na kolanach.
– Wszyscy się boimy.
– Pan zapomniał już, jak to jest być dzieckiem – odparła ni to pytając, ni twierdząc kobieta.
Jego mina momentalnie się zmieniła. Zacięty wyraz twarzy ustąpił miejsca grymasowi trudnemu do zdefiniowania. Rzeczywiście, minęły wieki – musiał pomyśleć. Ale nie powiedział już nic. On nie mógł pamiętać. Ona jeszcze mogła. Fakt, że jest matką, musiał oznaczać, że od jej narodzin nie minęło jeszcze czterdzieści lat. Nieśmiertelne czterdziestolatki nie były w stanie zachodzić w ciążę – niepostępujące procesy w ich organizmach wykluczały taką możliwość. Ot, jeszcze jedna niedoskonałość w świecie doskonale niedoskonałych ludzi.
– Chciałbym kiedyś umrzeć – szepnął ktoś inny, jakby wypowiadając słowa modlitwy.
Dokładnie to samo usłyszała kiedyś od Haroona Gupty, jednego z niewielu, którzy nie przyjęli szczepionki. Nie chciał jej, wychodząc z założenia, że to śmierć jest darem, a nieśmiertelność przekleństwem. Dziś podpisałaby się pod tym obiema rękami. Wtedy jednak miała inne zdanie.
– Wiesz, po prostu chciałbym kiedyś umrzeć – powiedział jej wieki temu. – Chcę mieć świadomość, że to się kiedyś skończy. Jaki sens ma gnanie do przodu, kiedy meta nie istnieje?
– Spróbuj spojrzeć na to inaczej, nawet trzymając się tej sportowej analogii. Życie to niekoniecznie bieg, może być skokiem wzwyż, a ty możesz śrubować swój rekord, wciąż podnosząc poprzeczkę.
– Bez końca?
– Bez końca – potwierdziła.
– Tylko, że ja tak nie chcę. I nie wierzę, że za sto czy dwieście lat komukolwiek dalej będzie się chciało dźwigać poprzeczkę. To wizja końca daje kopa do działania.
– Ty serio tak uważasz? – spytała.
– Naprawdę.
Zapadła cisza, w której patrzyli sobie prosto w oczy. Próbowali coś w nich zobaczyć. Starali się zrozumieć. Nie było między nimi napięcia ani wrogości, cisza nie była niezręczna. Po kilkudziesięciu sekundach przerwał ją Gupta:
– A zagrożenia?
– Co z nimi? – odpowiedziała pytaniem.
– Naprawdę ich nie dostrzegasz?
– Wiesz, co dostrzegam? Oczyma wyobraźni widzę szczęśliwych ludzi. Wolnych od śmierci. Zupełnie nieograniczonych.
– I jak myślisz, jak wykorzystają tę wolność, ten brak ograniczeń? Wierzysz w to, że Ziemia zmieni się w raj?
– No może nie raj.
– Nie może, na pewno nie.
– Nawet jeżeli… – Przerwała, by po chwili zastanowienia powiedzieć to inaczej: – Nawet jeżeli się nie zaszczepisz, to dobrze wiesz, że inni to zrobią.
– Ale to nie będzie mój problem.
– Ale mógłbyś coś zrobić. Jesteś świadomy, Haroon. Jesteś jedną z najmądrzejszych osób, jakie znam. Nie chciałbyś być wśród tych, którzy pomogą budować nowy, lepszy świat?
– Nie, wybacz, nie mam takich ambicji.
– Wygodnie – odparowała i zaraz tego pożałowała.
– Oceniaj to sobie jak chcesz. Twoje prawo. A ja mam prawo podjąć własną decyzję. I już ją podjąłem, czy ci się to podoba, czy nie.
– Przepraszam, Haroon. Nie miałam tego na myśli.
– W porządku – odpowiedział – nie gniewam się, naprawdę. I wiesz co?
– Tak?
– Jeśli cokolwiek pozwala mi myśleć o przyszłości w pozytywny sposób, to… to, że są na tym świecie tacy ludzie jak ty. Walcz. – Łezka zakręciła mu się w oku. – Walcz, ale nie każ mi robić tego samego.
Coś im wtedy przerwało, nie pamięta już co. Pewnie dzwonek telefonu, jak zawsze. Wróciła do teraźniejszości.
Tak jak w jej głowie, tak i w schronie umilkły wszelkie rozmowy. Susan wróciła do obserwacji swoich towarzyszy, przenosząc wzrok z jednej szarej twarzy na kolejną. Nagle z głośników popłynął wszystkim tu dobrze znany sygnał. Zagrożenie zneutralizowane, bombardowanie dobiegło końca. Mężczyzna stojący najbliżej drzwi otworzył je, wpuszczając do środka nieco światła i drapiącego w gardle kurzu. Garbiąc się ocaleni opuszczali schron.
II
Bez zaskoczenia. Miasto wyglądało jak po bombardowaniu. Czyli zupełnie tak samo jak wczoraj. I przedwczoraj zresztą też. Krajobraz nie zmienia się tu od lat. Doskonale szare tło dla szarych ludzi o szarych twarzach. Takie bombardowania zdarzają się regularnie. To żądni władzy imperatorzy, którzy w swoich krajach osiągnęli już wszystko, co było do osiągnięcia, chcieli zagarnąć dla siebie coś jeszcze. Przed nimi także rozpościerał się bezkres czasu.
Zrzucają bomby, choć niemal nic nie zostało tu już do zniszczenia. Niczego się nie odbudowuje, bo i po co ktokolwiek miałby zadawać sobie trud. I tak by zburzyli. Ostało się ledwie parę bloków. Susan mieszkała w jednym z nich i to właśnie w jego kierunku zmierzała teraz szybkim krokiem.
Wokół unosił się kurz i dźwięk syren. To karetki pędziły po tych, o których upomniała się wreszcie cierpliwa ostatnimi czasy kostucha. Jak zwykle deszcz bomb zostawił po sobie potok ciał. Leżeli tu i tam: nieszczęśnicy, którzy nie zdążyli się schronić; szczęśliwcy uwolnieni od niekończącej się udręki. Ohydny widok, rozpościerający się przed nią niemal co dzień, a jednak niezmiennie robiący wrażenie. Odwracała wzrok – czasem świadomie, czasem nie. Niekiedy nie było dokąd uciec, trzeba było patrzeć. I widzieć. To jeden z powodów, dla którego wciąż walczyła w szeregach organizacji LIMIT.
Właśnie w tej sprawie – ku wielkiemu zdziwieniu Susan – skontaktowała się z nią ostatnio Lisa Fox. Dziennikarka, która od ładnych paru dekad nie pracowała już w zawodzie, zaproponowała spotkanie w jednej z kawiarni w starym stylu, znajdującej się za miastem. Widząc, że sytuacja się poprawiła, Susan potwierdziła miejsce i czas, wysyłając wiadomość poprzez komunikator, i ruszyła na dworzec, skąd co kwadrans odjeżdżała kolejka próżniowa. Po drodze minęła nie jeden i nie dwa ambulansy.
***
– Mam kontakty, mogę się przydać.
– Nie wątpię – odpowiedziała Lisie Susan. – Ale skąd w ogóle taka decyzja?
– Chyba w końcu dostrzegłam to, o czym mówicie od tak dawna. Zrozumiałam, że to nie jest zabawa, że w tle tej sielanki, którą mamią nas…
– Którą ty też nas mamiłaś.
– …w telewizji. – Lisa zrobiła głęboki wdech, po czym wypuściła powietrze ustami. – Tak, masz rację. I chcę to naprawić. Zrozumiałam, że trzeba coś zrobić.
– Trochę ci zeszło.
– Zejdź ze mnie, co?
– Masz rację, przepraszam. Więc… – powiedziała i gestem zachęciła ją, by kontynuowała.
– Więc zrozumiałam, że trzeba coś zrobić. Wybacz, że to powiem, ale wasz pijar kuleje. Myślę, że mogłabym go, hmm… ożywić. Ludzie może i są dzisiaj mądrzejsi niż kiedyś, ale wciąż nabierają się na te same sztuczki. A tak się składa, że ja je doskonale znam.
III
Po niespełna kwadransie od wyjścia z dworca Susan dotarła pod drzwi dwunastopiętrowego bloku i weszła do środka. Choć spędziła tu ostatnie lata swojego życia, właściwie nie miała stąd wspomnień. Nie czuła też do niego absolutnie żadnego przywiązania. Ot, miejsce, do którego wracała co wieczór, by znów opuścić je wczesnym rankiem. Gdy drzwi windy rozwarły się, aby wypuścić swą samotną pasażerkę na korytarz jej piętra, dobiegł do niej znajomy, ale dawno zapomniany gwar. Ktoś świętował. Urodziny lub – co bardziej prawdopodobne – nieśmierćnicę, czyli rocznicę wstrzyknięcia drugiej dawki szczepionki, czyniącej z pacjenta osobę nieśmiertelną. Przez pierwsze lata Susan także intensywnie świętowała. Do dziś zdążyła już jednak zapomnieć, jaka to data, a i przy próbach ustalenia, która to rocznica, niechybnie by chybiła. Nie wiedziała, ile ma lat i niewiele ją to obchodziło. W tych czasach nie miało to zresztą większego znaczenia. Ruszyła korytarzem w stronę mieszkania, a radosne okrzyki stawały się coraz cichsze i cichsze. Przyłożyła palec do czytnika linii papilarnych i drzwi stanęły otworem. Weszła i zamknęła je, a zamek automatycznie się zaryglował. Przeszła do salonu. Już tam na nią czekała.
– Hej, Jude. Jesteś cała?
– O, hej, nie słyszałam jak wchodzisz – odpowiedziała Judith Hu, niegdysiejsza sekretarka, wieloletnia przyjaciółka, a od niedawna także współlokatorka Susan. – Tak, przyjechałam od zachodniej strony miasta, tam było spokojnie. Tobie też nic się nie stało?
– Nie, byłam wtedy akurat na mieście, ale zdążyłam do schronu. Dobrze cię widzieć – odpowiedziała Susan z wyraźną ulgą. – No to opowiadaj, jak było.
– A w sumie nie ma o czym gadać. Jak zwykle dużo pieprzenia, zero działania. W ogóle nie żałuj, że cię tam nie było. Nic nie straciłaś.
Judith również należała do pozarządowej organizacji LIMIT, próbującej nakłonić ludzi u władzy do podjęcia realnych działań, których celem miałaby być nowelizacja ustawy o prawie do nieśmiertelności. Drugiego po konstytucji najważniejszego dokumentu prawnego, regulującego wszystko, co związane ze szczepieniem.
Trzy podstawowe postulaty organizacji to zniesienie nakazu szczepienia dzieci, przywrócenie pełnego prawa do eutanazji, obowiązującego tylko przez chwilę – wiele lat po wprowadzeniu szczepionki – i od wielu już lat nieobecnego w ustawie, a także wycofanie się z rozszerzonych przepisów patentowych. To dzięki tym ostatnim Safed Inc. stał się najbogatszą firmą na świecie, pozostawiając daleko w tyle tak popularne przed wiekami firmy technologiczne i instytucje finansowe. To dzięki nim też Safed Inc. był absolutnym monopolistą. Koncern powstały przy tamtejszym uniwersytecie był wyłącznym producentem szczepionek dających nieśmiertelność. Miał wieczyste patenty, którymi nie zamierzał się dzielić. Wreszcie: dzięki nim Safed Inc. mógł decydować o kosztach, dostawach i wielu innych aspektach, grając nieraz na nosie przywódcom państw, które uzależniły się od niego i na dobrą sprawę pod jego dyktando modyfikowały własne prawo. Mógł dać, mógł odebrać. Safed Inc. był w tym raju bogiem.
– Byłaś rano u lekarza? – zmieniła temat Judith.
– Tak, wszystko gra – usłyszała w odpowiedzi.
Wszyscy zaszczepieni musieli co najmniej raz na pięć lat wykonać szereg kompleksowych badań, tylko po to, by upewnić się, że w ich organizmach rzeczywiście nie doszło do żadnych zmian. Choć wyniki w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto były zgodne z przewidywaniami, a tym pozostałym sytuacja klarowała się najczęściej już po kolejnym badaniu, lekarze mieli przez to pełne ręce roboty. Jednak nie narzekali. Niewiele zostało im poza tym: jedynie na oddziałach dziecięcych było nieco intensywniej, gdyż najmłodsi członkowie społeczeństwa, jako istoty jeszcze nie w pełni nieśmiertelne, musiały mierzyć się z rozmaitymi chorobami. Słowo „nieco” jest zresztą niedopowiedzeniem, bo z dekady na dekadę problem narastał. Teraz nawet teoretycznie niegroźny wirus mógł okazać się śmiertelnym zagrożeniem. Poza dziećmi do szpitali trafiały właściwie jedynie rodzące matki oraz – sporadycznie – ofiary wypadków i bombardowań, niedoszli samobójcy oraz ci, którzy jakimś sposobem – świadomie lub nie – nie zostali zaszczepieni. Ci ostatni często jednak traktowani byli jak pacjenci drugiej kategorii. Zresztą i poza szpitalami byli równymi obok równiejszych.
– Wiesz, spotkałam się dzisiaj z Lisą Fox – powiedziała Susan.
– A tak, faktycznie coś wspominałaś. Czego chciała?
– Interesuje ją LIMIT.
– Robi jakiś reportaż?
– Nie, chce do nas dołączyć.
– Ufasz jej?
– Sama nie wiem. Ale rzeczywiście od kilkudziesięciu lat nie pracuje w zawodzie, a kontakty zostały. No i ma doświadczenie, może się przydać.
– Cóż, zobaczymy.
– Ano zobaczymy… Chcesz herbaty? – zapytała Susan współlokatorkę.
– Poproszę.
Poszła do kuchni i nastawiła programator. Chwilę później wróciła do salonu, niosąc dwie filiżanki, nad którymi unosiła się para. Jedną postawiła przed Judith, drugą wciąż trzymała w dłoniach. Bijące od niej ciepło sprawiało jej błogą przyjemność. Mała rzecz, ale tak jej w tej chwili potrzebna. Rozluźniła się i w tym samym momencie poczuła się bardzo zmęczona. Kilkoma szybkimi łykami opróżniła filiżankę.
– Wybacz, Jude, ale pójdę się już położyć – powiedziała – to był długi dzień.
***
Szybko zasnęła, a gdy odpłynęła, oczami wyobraźni zobaczyła Haroona. Nie dając za wygraną raz za razem powtarzał jedno słowo: walcz!