Miasteczko było tak maleńkie, że miało tylko jedną ulicę. Szeroka, żółta, poznaczona głębokimi wybojami, biegła przez sam jego środek, a po obu jej stronach rosły piętrowe, drewniane domki, niczym sczerniałe zęby w zepsutym uśmiechu. Niebo rozciągało się czyste, niebieskie, a wiatr, jeśli wiał, to chyba gdzieś bardzo daleko. Panował nieznośny skwar, tak że powietrze na horyzoncie zdawało się falować.
Popołudnie było w pełnym rozkwicie, gdy na wschodnim krańcu miasteczka pojawiło się czterech jeźdźców. Sunęli samym środkiem drogi, jeden obok drugiego, strzemię w strzemię. Pierwszy dosiadał konia karego, drugi gniadego, trzeci bułanego, czwarty – ciemno nakrapianej siwki. Gdy wjechali pomiędzy dwa pierwsze budynki, wstrzymali jednocześnie wierzchowce i trzech z nich rozejrzało się z zaciekawieniem dokoła.
Mężczyźni byli braćmi, choć na pierwszy rzut oka trudno byłoby to stwierdzić, może dlatego, że każdy był z innego ojca.
Pierwszy był wysoki i chudy, drugi – wysoki i gruby, trzeci – niski i gruby, czwarty – niski i chudy.
Pierwszy, najstarszy, był brunetem; drugi, trochę młodszy, był szatynem; trzeci, jeszcze młodszy, miał rudą, kręconą czuprynę; czwarty, najmłodszy, miał cienkie, płowe włosy.
Pierwszy skrywał pod zamkniętymi powiekami oczy tak ciemne, że niemal czarne; drugi miał oczy piwne, trzeci zielone, czwarty – niebieskie.
Doprawdy, dziwna z nich była zbieranina: pierwszy nie miał prawej dłoni, drugi – prawej stopy, trzeci – lewej stopy, a czwarty – lewej dłoni.
Na domiar złego pierwszy był ślepy, drugi był głuchy, trzeci był niemy, a czwarty nie miał węchu ani smaku.
Pierwszy miał na imię John, drugi – Jack, trzeci – Jerry, a czwarty – Joe.
Rozejrzawszy się pobieżnie po sennym miasteczku, zasnutym żółtym pyłem, ostentacyjną nudą i jawną monotonią, mężczyźni niemal jednocześnie dali koniom łydkę. Zatrzymali się dopiero przy saloonie. Zeskoczywszy z siodeł, uwiązali wierzchowce do konowiązu, sami zaś wkroczyli do środka: brunet po omacku, szatyn i rudy – kuśtykając, blondyn – lekko i swobodnie.
Gdy tylko rozpostarli skrzydła saloonowych drzwi – cztery czarne sylwetki w jaskrawej aureoli dnia – zwróciły się na nich wszystkie oczy, a była ich nieparzysta liczba, bo barman stracił prawe oko w bijatyce i teraz ukrywał pusty oczodół za czarną przepaską. Ci z braci, którzy nie byli ślepi, a było ich aż trzech, rozglądnęli się po wnętrzu. Był to typowy saloon, jakich wiele na Dzikim Zachodzie: ściany do połowy wyłożone boazerią, wyżej bielone wapnem; na prawo od wejścia – długi kontuar z lśniącymi kurkami, za nim półki z ciekłym bursztynem; pięć małych, okrągłych stolików z żółtymi obrusami, trzy w rzędzie pod ścianą i dwa bliżej baru, a przy każdym po kilka krzeseł, średnio po cztery, łącznie dwadzieścia; w głębi widniały schody prowadzące do pokoi gościnnych. Przy pierwszym stoliku siedział starszy mężczyzna w towarzystwie rozkwitającej róży, czy to żony, czy to córki; drugi stolik był zupełnie pusty, podobnie trzeci i czwarty; piąty był natomiast aż nazbyt pełny, ścisnęło się bowiem przy nim aż pięciu mężczyzn, niczym płatki czarnej malwy okalające jaśniejszy środek.
Złożywszy zamówienie, bracia podeszli do drugiego stolika. Najmłodszy pomógł najstarszemu, temu ślepemu, w zajęciu miejsca. Po chwili siedzieli już wszyscy: najstarszy tyłem do schodów, ten młodszy tyłem do ściany, ten jeszcze młodszy tyłem do wejścia, a ten najmłodszy – tyłem do baru. Czekali w milczeniu na posiłek.
Tymczasem przy piątym stoliku zapanowało poruszenie. Szurały krzesła, odchylały się tułowia, wykręcały szyje. Pięciu mężczyzn obserwowało uważnie czwórkę przybyszów. Nie uszło ich uwadze, że choć wszyscy byli uzbrojeni, to jeden był ślepy i nie miał prawej dłoni, dwóch innych kuśtykało, a lewa ręka czwartego kończyła się smutnym kikutem. Spostrzegli również, że gdy szatyn płacił przy barze, wydobył z kieszeni pękatą sakiewkę; mogli się założyć, że potrząśnięta, dzwoniłaby wesoło niczym dzwonki u końskiej uprzęży. Zaintrygowani, wyprawili jednego spośród siebie, aby wyjrzał na ulicę; wróciwszy, pokazał towarzyszom cztery grube paluchy. Każdy z tych grubych paluchów odpowiadał jednemu wierzchowcowi.
Wnioski nasuwały się same: czterej obcy mężczyźni, którzy przybyli tego dnia do miasteczka, dysponowali nielichym dobytkiem, a przy tym stanowili łatwy cel.
Jeden z braci, ten, który był wysoki i gruby, westchnął i rzekł:
– Na wschodzie spokój, ale na północy same problemy.
Barman, który okazał się również kelnerem, podszedł do ich stolika z zamówioną zupą. Obsłużył kolejno braci, a kiedy stawiał ostatnią z misek przed niebieskookim blondynem, ów zagaił, donośnie i wesoło:
– Wielkie dzięki, gospodarzu. Wielce urokliwą macie tutaj okolicę. Ciekawym, jak wam się tutaj żyje? Macie tu spokój?
Zaskoczony barman zawisł nieruchomo nad blatem, a jego ostatnie oko, raczej z tych niespokojnych, utknęło na twarzy pytającego; zaraz potem drgnął, jakby odruchowo chciał zerknąć za siebie (czyżby na piąty stolik?), lecz w ostatniej chwili coś go przed tym powstrzymało. Zaburczał coś pod nosem i czym prędzej wrócił za kontuar, gdzie ochoczo zabrał się za polerowanie szklanek.
W odległym kącie sali czarne płatki malwy podniosły się ze swoich krzeseł, poprawiając obciążone kaburami pasy. Obeszli pusty czwarty stolik i ustawili się w rzędzie za plecami najstarszego z braci, ślepego bruneta bez prawej dłoni. Ten w środku powiedział:
– My tutaj nie lubimy, kiedy obcy wtrącają się w nasze sprawy.
Barman przypomniał sobie, że pilnie potrzebowano go w kuchni; z widoczną wprawą zanurkował za kontuar i odpłynął, unosząc ze sobą wierną towarzyszkę ze środkowej półki. Mężczyzna, który siedział przy pierwszym stoliku, cichutko odłożył sztućce na talerz i dwukrotnie skinął głową: wpierw na kwitnącą różę, potem na drzwi. Róża pobladła, uniosła drżącą dłoń, by otrzeć usta serwetką, a odłożywszy ją na stół, cichutko przestawiła krzesło bliżej ściany; po chwili zamachały saloonowe skrzydła i oboje rozpłynęli się w oślepiającej jasności. Jedynie bracia jedli dalej, jak gdyby nigdy nic; wszyscy poza blondynem. Temu zupa ani nie pachniała, ani nie smakowała, toteż zadarł głowę, by spojrzeć na piątkę mężczyzn.
– Ale dlaczego? – zapytał, szczerząc zęby. – Czyżbyście się czegoś wstydzili?
– Patrzcie, jaki mądrala – zakpił ten w środku, zapewne przywódca bandy. – Jak zgrywa odważnego! He, he. No, tu nie południe, nie będziem owijać w bawełnę. Wyskakujcie ze wszystkiego, co macie.
– Do samych gaci, byle sprawnie! – dodał inny. – Bądźcie grzeczni, to łaskawie darujemy was życiem.
Szatyn, ten wysoki i postawny, wstał, wymownie kładąc rękę na biodrze.
– Nic nie słyszałem – oznajmił, wprawiając zbirów w lekkie zdziwienie – ale czuję, że nie macie dobrych intencji. Powiem wam tylko tyle, że źle trafiliście. A może właśnie bardzo dobrze.
Przywódca zaszydził z niego kącikiem ust i rozejrzał się po towarzyszach, jakby chciał się upewnić, że ma za sobą ich rozbawienie. Rudzielec przełknął ostatnią łyżkę zupy i ściągnął łokcie ze stołu.
– Co gorsza – kontynuował szatyn – nie możecie się już wycofać. Jesteśmy tu dla takich jak wy.
Po twarzy herszta przemknęło zdumienie, płynnie zastąpione przez wahanie, może nawet strach; a jednak szybko doszedł do siebie. Wysunął groźnie szczękę i łypał ponuro na szatyna, podczas gdy jego prawa dłoń głaskała czule rękojeść srebrnego colta. Wierni kompani natychmiast poszli w jego ślady i teraz cała piątka mierzyła zwalistego szatyna wzrokiem, a na ich twarzach napięcie mieszało się z drwiną.
Najstarszy z braci, ten wysoki i szczupły, spokojnie odłożył łyżkę na stół i spojrzał zamkniętymi powiekami na siedzącego naprzeciw rudzielca. Wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść, lewą, bo prawej nie miał, po czym wyprostował kilka palców.
– Trzy – powiedziała dłoń. – Cztery – dodała.
*
Kiedy matka nareszcie umarła, odetchnęli z ulgą. Po pierwsze dlatego, że bardzo cierpiała, po drugie dlatego, że przez te ostatnie tygodnie była już naprawdę nie do wytrzymania. Coś ją zżerało od środka, a raczej delektowało się, całymi miesiącami. Nogi zupełnie odmówiły jej posłuszeństwa, ślepota ostatecznie przykuła do łóżka. Całe jej życie było jednym wielkim upokorzeniem, i nawet w tych ostatnich chwilach los odmówił jej godności. Tyle dobrze, że rozumiała coraz mniej. Krzyczała i zawodziła przez sen, a jej chrapliwy oddech słychać było nawet na schodach; na jawie zaś jęczała i mamrotała, nękana bólem i majakami. Nie mogli znieść jej widoku: choroba rozorała jej twarz wstrętnymi wrzodami, wżarła się w dziąsła, rozkwitła krwawo na szyi. Cały pokój przesiąknięty był odorem gnijącego ciała, aż gospodarz ulitował się nad braćmi i pozwolił im spać na korytarzu. Opiekowali się nią na zmianę, walcząc z odrazą, a choć próbowali ulżyć jej cierpieniom, to coraz trudniej było im wykrzesać z siebie miłość; łatwiej było pozwolić, by spalała ich nienawiść, i użalać się głównie nad sobą. Mijały dni, mijały noce, a ich niecierpliwość rosła. Tylko Joe płakał jeszcze nad matką i jej udręką, może dlatego, że był najmłodszy.
Pogrzeb był kameralny: tylko oni, matka i stary pastor. Zaraz po pogrzebie John, który wtedy miał jeszcze obie dłonie i widział doskonale, powiedział do braci:
– Teraz już nic nas tu nie trzyma. Możemy wyruszyć w świat.
– W świat? – przestraszył się Joe. – Ale co my tam będziemy robić?
– Coś się wymyśli – odparł tajemniczo najstarszy z braci.
Cały swój dobytek zmieścili w czterech tobołkach. Wędrowali bardzo długo, śpiąc gdzie popadnie i jedząc o wiele mniej, niżby sobie życzyli. Przemierzali trawiaste przestrzenie, pokonywali jary i wzniesienia, lecz choć mijali po drodze miasta i miasteczka, to John w żadnym nie chciał się zatrzymać. Najmłodszy Joe niepokoił się coraz bardziej; nie miał pojęcia, dokąd zmierzają i co ze sobą poczną, kiedy nareszcie tam dotrą. Bał się, że będą tak wędrować bez końca, aż padną z głodu i wycieńczenia; bał się ciasnych wąwozów i otwartych przestrzeni, upału i zimna, dzikich zwierząt i ludzi. Przebierał jednak posłusznie nogami, wpatrzony w plecy starszych braci, i tylko z rzadka odważał się zapytać:
– John? Dokąd my tak właściwie idziemy?
– Jeszcze nie wiem. Ale kiedy tam dojdziemy, będę wiedzieć od razu.
– Ja ci ufam – mówił wtedy Jerry. – Ja wiem, że nas nie zawiedziesz.
Pewnego dnia, zdobywszy szczyt stromego wzniesienia, ujrzeli w dole rzekę, a na jej brzegu cztery konie. Na pobliskich skałach wietrzyły się siodła, w najgłębszym cieniu odpoczywały wypchane toboły. A jeźdźcy? – W ten upalny dzień rozebrali się do naga i zażywali ożywczej kąpieli. John padł plackiem na ziemię i gestem dał braciom do zrozumienia, że powinni zrobić to samo.
– To nasza szansa – oznajmił półgłosem. – Dzisiaj odmienimy swój los.
– Co masz na myśli? – szepnął zaniepokojony Joe.
– Widzicie te strzelby, tam, między skałami?
– Przecież nie umiemy strzelać…
– Tak, ale oni o tym nie wiedzą, prawda? Ja i Jack będziemy ich trzymać na muszce, a wy osiodłacie konie i przytroczycie toboły. Nasze nowe życie zaczyna się tu i teraz.
Jack, który wtedy słyszał jeszcze doskonale, pokiwał ze zrozumieniem głową, milcząco wyrażając aprobatę dla tego zuchwałego planu.
– My-myślę… Myślę, że to doskonały pomysł – wyjąkał Jerry, który wtedy umiał jeszcze mówić.
– Kiedy tak nie można! – zaprotestował cicho Joe, teraz już trzęsąc się ze strachu. – Przecież to kradzież!
– Słuchaj starszego brata, a dobrze na tym wyjdziesz – warknął w odpowiedzi John.
Tamtego dnia odjechali znad rzeki bogatsi o cztery konie, trzy krótkie strzelby, dwa rewolwery i małą sumkę, która jawiła im się prawdziwym majątkiem.
– Od teraz będzie tylko lepiej – mówił John, zacierając ręce.
Rzeczywiście, John miał dużo dobrych pomysłów. Wędrowali od miasteczka do miasteczka, rabując sklepy i szynki. Potem, gdy dobrze opanowali strzelanie, napadali na samotne dyliżansy, czasem nawet na małe konwoje. Wybierali bardzo starannie, bo przecież nie zależało im na prawdziwej strzelaninie. John bawił się doskonale, a Jack bynajmniej nie narzekał; powodziło im się, to i nie miał na co. Jerry spoglądał na starszych braci z podziwem.
– Ty to masz łeb, John – mówił z nabożeństwem, wpatrując się w brata jak w święty obrazek.
Nie był tak sprytny jak John ani tak silny jak Jack, a już na pewno nie był tak dobrym jak oni strzelcem, starał się jednak dorównywać im pewnością siebie. Wszelkie braki w tej dziedzinie nadrabiał głośnym zachowaniem, chamstwem i sprośnymi żartami.
Tylko Joe stał się jakiś taki cichy i małomówny. Robił wszystko, co mu kazali, ale nie podzielał ich entuzjazmu. Wkrótce przestał nawet protestować, było bowiem jasne, że nikt nie bierze jego zdania pod uwagę. Był słaby i żałosny, toteż jego wątpliwości nic nie znaczyły.
Trwało to kilka lat, aż w końcu braci zaczęła męczyć ta ciągła tułaczka i ciągła ucieczka. John postanowił, że muszą osiąść gdzieś na stałe. Znaleźli miasto, w którym funkcję szeryfa pełnił człowiek starszy, podziurawiony przez życie, o nerwach zszarganych latami służby, strachliwy i uległy. Przekupili go bez większych trudności.
John oznajmił, że od teraz będą żyć uczciwie, zapewniając mieszkańcom ochronę przed złoczyńcami. Wszystko, o co prosił w zamian, to drobna tygodniowa opłata. Na odmowę reagował bardzo nerwowo: klął i wymachiwał rewolwerem, a jeśli to nie wystarczało, posuwał się do rękoczynów. Kiedy fryzjer, dziarski staruszek, stanowczo podziękował braciom za wszelkie usługi, rozwścieczony John chwycił go za resztkę siwych włosów i rąbnął jego głową o ścianę, tak że tamten osunął się na podłogę.
Wystarczyło kilka dni, by całe miasto zaczęło drżeć przed czwórką nowo przybyłych. Na ich widok ludzie znikali za rogiem albo przechodzili na drugą stronę ulicy. Johnowi było tego mało. Lubił rzucać wyzwiskami, choćby i bez powodu. Jeżeli uważał, że ktoś nie uwija się tak sprawnie, jak powinien, wymierzał mu ostrzegawczego kuksańca. Nienawidził, gdy ktoś spóźniał się z zapłatą. Kiedy właścicielka pasmanterii, uboga wdowa, oznajmiła, że nie ma z czego zapłacić, John kazał Jackowi trzymać ją na muszce, a sam zaciągnął jej córkę na zaplecze. Joe słyszał krzyki dziewczyny i nie wierzył, że to się dzieje naprawdę; nie mógł patrzeć na szlochającą matkę, dlatego na miękkich nogach podszedł do okna. Łzy ciekły mu po twarzy, strach skręcał żołądek, nienawiść i bezsilność dławiły gardło. Wyglądał na ulicę i modlił się o koniec, jakikolwiek, byleby nastał. Koniec, choćby mieli wszyscy poumierać.
I rzeczywiście, ta dobra passa nie trwała długo. Przerażeni mieszkańcy zwrócili się o ratunek do szeryfa z sąsiedniej miejscowości, a ten, będąc człowiekiem prawym i odważnym, obiecał przyjść im z pomocą. By uniknąć niepotrzebnych ofiar, postanowił zaczekać na odpowiedni moment. Poprosił mieszkańców, by donosili mu o wszelkich poczynaniach bandytów, a ci skwapliwie czynili tej prośbie zadość.
John lubił korzystać z życia, toteż bracia należeli do stałych bywalców saloonu. Pili na umór, rżnęli w karty i obłapiali usługujące im dziewczyny. Również Joe przesiadywał tam całymi godzinami: alkohol przyjemnie mącił mu myśli i koił zszargane nerwy. Pewni, że nikt nie odważy się z nimi zadzierać, bracia nie dbali zbytnio o zachowanie czujności. Wykorzystał to szeryf, który pewnej nocy zaczaił się wraz ze swoimi ludźmi przy wyjściu z saloonu. Czekali cierpliwie do późnej nocy, aż pijani w sztok bandyci wytoczą się na ulicę, a wówczas opadli ich jak muchy i obezwładnili, zanim tamci zdążyli stawić opór.
Bracia stanęli przed sądem, a ten skazał ich na stryczek. Wyrok miał zostać wykonany następnego dnia. O świcie strażnicy wywlekli ich z celi i wyprowadzili za miasto, na wąską drogę wijącą się wśród niskich, żółtych wzgórz. Szeryf i jego zastępca jechali konno, natomiast bracia szli pieszo, ze związanymi rękoma, popędzani kuksańcami. John klął i pluł na strażników, to odgrażał się, to zaśmiewał w głos; Jack szedł spokojnie, z wysoko podniesioną głową; Jerry długo krzyczał, że są niewinni i że to jakaś pomyłka, lecz potem już tylko cicho pochlipywał, ze wzrokiem utkwionym w czubkach własnych butów. Najmłodszy Joe kwilił jak dziecko; zapierał się nogami i co kilka kroków padał na kolana, tak że strażnicy musieli siłą stawiać go do pionu. Tłumaczył, że wcale tego nie chciał, i błagał o litość, lecz ludzie szeryfa zbywali te zabiegi śmiechem. Z ciągnącego za nimi posępnego tłumu dobiegały gwizdy, szyderstwa i bluzgi na cześć byłych już dobroczyńców.
Orszak zatrzymał się pod naprędce zmontowanym szafotem. Pobladli bracia obserwowali, jak ludzie szeryfa mocują na nim liny, jak zawiązują pętle, ustawiają stołki. Ktoś powiesił im na szyjach tabliczki mianujące ich bandytami. Los czwórki braci miał być przestrogą dla każdego, kto chciałby zakłócić spokój uczciwych mieszkańców miasteczka.
Szeryf z ponurą miną obserwował, jak jego ludzie wykopują im stołki spod nóg i jak cała czwórka opada bezwładnie w dół. Trzech zdechło natychmiast. Czwarty, ten najmniejszy, dusił się, rzęził i wierzgał nogami, lecz wkrótce i on ucichł i znieruchomiał; przewracał tylko przekrwionymi oczyma.
– Zaraz będzie po nim – stwierdził z przekonaniem szeryf i dźgnął konia ostrogami. – Wracamy. Nie przepadam za egzekucjami.
– A ja przeciwnie – odparł jego zastępca, również ruszając z miejsca. – Po każdej egzekucji świat staje się odrobinę lepszym miejscem.
Podumawszy jeszcze chwilę nad losem człowieczym, miastowi pociągnęli za szeryfem. Joe nasłuchiwał ich głosów, dopóki nie ucichły w oddali; wówczas postanowił skupić się na umieraniu. Pech chciał, że szło mu to niesporo; serce rwało się w ciemność, lecz głupie, głupie usta łapczywie zasysały powietrze. Dyndał tak zatem, zrozpaczony, obok trupów znienawidzonych braci. Nie widział ich, ale i nie chciał widzieć; w tym życiu pozostał mu do dokonania już tylko jeden wybór, i Joe wolał zamknąć oczy.
Wisiał tak bezradnie między niebem a ziemią, ze skurczonymi płucami i wywalonym językiem, i coraz częściej przychodziło mu na myśl, że chyba nie ma już na to siły. Bardzo, ale to bardzo chciał, żeby to wszystko już się skończyło.
Minął dobry kwadrans, a on nadal żył. Co więcej, jego uszy wychwyciły odległy tętent kopyt. Tętent narastał i narastał, aż nagle ustał, i Joe z ogromnym wysiłkiem rozchylił powieki. Zobaczył niebieskie niebo, żółte wzgórza i szare skały. Z jeszcze większym wysiłkiem wykręcił szyję i spojrzał w dół. Zobaczył czerwoną drogę, białego konia i śniadą twarz.
– I co, warto było? – zapytał z cieniem uśmiechu Indianin.
Był młody, niewiele starszy od Johna. Smukłe ciało sprawiało wrażenie silnego i gibkiego. Twarz miał szeroką, przystojną, o regularnych rysach; długie, kruczoczarne włosy opadały mu swobodnie na plecy. Zeskoczył z konia i nawet się nie rozglądnąwszy, obszedł szafot i odnalazł jedyny stołek, którego zapomnieli miastowi. Podstawił go pod nogi niedoszłego wisielca. Joe musiał zawalczyć o równowagę, lecz nieznajomy trochę mu pomógł i wreszcie ucisk na jego gardle zelżał. Pooddychawszy do syta, przekręcił głowę, by spojrzeć na braci. Oczy Jerry’ego były puste, usta przerażająco wykrzywione. Po twarzy Joego znów pociekły łzy.
– Kochałeś ich, co? – zagaił Indianin.
Ciemne oczy w oprawie gęstych brwi patrzyły na niego miękko, ze zrozumieniem. Joe mógł tylko opuścić powieki.
– A zatem – dlaczego ich nie powstrzymałeś?
I na to nie potrafił odpowiedzieć.
– Dostrzegam w tobie okruchy dobra – oświadczył Indianin, znikając za jego plecami. – Dlatego dam ci kolejną szansę. Tobie i twoim braciom.
Wkrótce przerżnięta lina opadła na ziemię, a Joe wraz z nią. Leżąc, widział, jak jego los podzielają kolejno ciała Jerry'ego, Jacka i Johna. Jeszcze chwila i świat przesłoniły mu opatrzone frędzlami mokasyny. Nieśmiało podniósł wzrok. Indianin ubrany był całkiem przeciętnie: długie, białe spodnie, ciemna przepaska na biodrach, obszerna biała koszula, naszyjnik z drewnianych koralików. Tylko jego zachowanie – gesty, słowa, spojrzenia – były jakieś dziwne i nieindiańskie. W ogóle nie potrafił ich do niczego, do nikogo przypisać.
Uświadomił sobie, że kogoś takiego spotyka pierwszy raz w życiu.
– No, ale te tabliczki nie kłamią – zauważył jego wybawca, otrzepując ręce. – Ludzie powinni wiedzieć, z kim mają do czynienia. Dlatego utnę wam wszystkim po prawej dłoni.
Coś w jego twarzy powiedziało Joemu, że wcale nie żartuje. Zaszlochał ze strachu i spróbował się odczołgać, ale był na to zbyt słaby. Patrzył więc, jak Indianin obchodzi konia i szuka czegoś w swoich tobołach. Gdy wrócił, trzymał w ręku niewielką siekierkę.
– Wiesz co, tobie to się naprawdę nie podobało – stwierdził, zerkając na niego przychylniejszym okiem, i w sercu najmłodszego z braci zapłonęła nieśmiała nadzieja. – Dlatego utnę ci lewą dłoń.
Nadzieja zgasła, a Joe, jeszcze przed chwilą bezwładny, zakwiczał jak zarzynane prosię i począł ryć ziemię butami. Indianin roześmiał się pogodnie – tak, pogodnie – i uklęknął, wpasowując kolano w jego brzuch. Bez trudu odebrał mu jego własną rękę i po chwili rąbał już zajadle jej przegub, skupiony i wyraźnie zadowolony. Joe zapomniał, że lina zmiażdżyła mu krtań, i wrzeszczał wniebogłosy.
– I o to właśnie chodzi! – Indianin zaśmiał się serdecznie. – Takie coś obudzi nawet umarłego.
Odrąbana dłoń wylądowała w suchym pyle pobocza. Indianin niedbałym gestem otarł twarz z krwi i podszedł do Johna. Biedny Joe był bliski omdlenia, ale zmusił się, by patrzeć, jak oprawca układa odpowiednio jego ramię, jak klęka i bierze porządny zamach. Gdy usłyszał wrzask martwego brata, gdy zobaczył, że rzuca się jak opętany, wzbijając wokół tumany pyłu, zgroza płynąca z wyciągniętych wniosków o mało go nie dobiła.
Jeszcze chwila i łkający John tulił do piersi żałosny kikut. Z kikuta sączyła się krew. Nie tryskała, nie płynęła, lecz właśnie sączyła się, powściągliwie i elegancko.
– Pomyślmy… – Indianin otarł czoło, bo trochę się zmęczył; na dodatek słońce zaczynało powoli przygrzewać. – Lewa dłoń, prawa dłoń… Zrobimy tak, żeby było zabawnie.
Zaśmiał się ze swojego pomysłu, stanął nad Jackiem i wrócił do dziarskiej rąbaniny.
– W okrutnym… bez…względnym… świe…cie – sapał, nie wiadomo do kogo – potrzebne jest… okru…tne… suro…we… prawo.
John musiał zemdleć, bo Joe już go nie słyszał; nie słyszał zresztą niczego, jego istnienie skurczyło się do tego makabrycznego widoku, jaki miał przed oczami. Jack i Jerry obudzili się tylko na moment, tylko po to, by oznajmić rozdzierającym wrzaskiem, że wrócili do świata żywych; zaraz potem zapadli w niespokojny sen, w którym ich ciałami wstrząsały silne drgawki.
Indianin odetchnął, wytarł zakrwawione ręce w białe spodnie i znów wrócił spojrzeniem do Joego.
– Daję wam szansę na uczciwe życie – oświadczył z powagą. – Na uczciwą pracę i uczciwy zarobek. Mam nadzieję, że to was czegoś nauczy.
Wytarł toporek w suche zielsko, zwinnie wskoczył na siodło i odjechał.
Odjechał.
Gdy jego bracia doszli do siebie, Joe opowiedział im ze szczegółami, w jaki sposób każdy z nich utracił część siebie. Jerry wyglądał na przejętego, lecz nie odezwał się ani słowem. Jack patrzył pytająco na Johna. John aż się trząsł z bezsilnej wściekłości.
– Gdybym tylko mógł go dorwać! – cedził przez zęby. – Uczciwe życie? Uczciwa praca?! Jak mam uczciwie pracować, skoro nie mam prawej ręki?!
Joe kulił się, słuchając jego przekleństw.
– Moja matka była kurwą i całe życie cierpiałem biedę – cedził dalej najstarszy z braci, a w jego głosie pobrzmiewała nienawiść do całego świata. – Zmarnowałem najlepsze lata, harując za marne grosze, bylebyśmy nie pozdychali z głodu. Mnie też się coś od życia należy – dodał z przekonaniem.
Z czasem zdobyli nowe konie i nową broń. Gdy John nauczył się strzelać z lewej ręki, wprowadził braci w swój nowy plan: napad na bank.
– Nie możemy tego zrobić – pisnął Joe. – Tamten Indianin powiedział…
– Więc niech po mnie przyjdzie! – zaryczał John, wygrażając niebu zaciśniętą pięścią. – Niech po mnie przyjdzie, a wtedy pokażę mu, co o tym myślę!
Napadli na bank. John i Jack już u wejścia zabili dwóch strażników, po czym zapobiegawczo postrzelili kasjera. Joe czekał na progu, dzieląc uwagę pomiędzy napad a ulicę, a kolana miał tak miękkie, że zmuszony był trzymać się ściany. Pozostała trójka wybiegła z banku, wymachując workami pełnymi pieniędzy.
– Teraz dopiero zaczniemy żyć! – zaśmiał się John, wskakując na konia.
Joe nie był tego taki pewien, lecz mógł jedynie dosiąść swego wierzchowca i podążyć za braćmi.
Wieczorem zaszyli się w upatrzonym wcześniej wąwozie. Była jesień, a oni nie rozpalili ognia, toteż Joe kulił się z zimna. Pozostali obsiedli worki z łupem i popijając whisky, szeptali o tym, co zrobią ze swoją częścią. Pełne podekscytowania głosy ucichły jak nożem uciął, gdy w ciemności rozbrzmiało rytmiczne stukanie kopyt.
W głowie Joego natychmiast zaświtało straszliwe podejrzenie. Jęknął i podkurczył nogi, bliski postradania zmysłów.
– To on! – zaskamlał płaczliwie.
Nie inaczej. Wkrótce z najgłębszego cienia wyłonił się ich indiański znajomy; prowadzony przez niego wierzchowiec pozdrowił ich cichym parsknięciem. Usłyszeli, że Indianin wzdycha, i w świetle pełnego księżyca dostrzegli, że pokręcił głową.
– Mówiłem – powiedział smutno. – Prosiłem.
John, Jack i Jerry zdążyli już poderwać się na nogi, a teraz mierzyli do niego z rewolwerów.
– Miałem nadzieję, że się pojawisz – wycedził John. – Za to, co nam zrobiłeś…
Odbezpieczył broń i już miał pociągnąć za spust, gdy nagle jego ręka sama zgięła się w łokciu, a lufa pistoletu sama odnalazła Jacka. Jack trzymał na muszce Jerry'ego, a Jerry – Johna. Żaden nie potrafił się poruszyć, jak gdyby nagle zamienili się w słupy soli.
– Nie chcę – zapewnił Indianin, stając za plecami najstarszego z braci – ale muszę.
John nie dał rady krzyknąć; na jego gardle zacisnęła się żelazną obręczą jakaś niewidzialna siła, zapewne ta sama, która kierowała jego ręką. Indianin wspiął się na palce, nakrył jego oczy dłońmi i trwał tak przez dłuższą chwilę. Następnie bez słowa podszedł do Jacka.
– Jo… – wychrypiał tamten. – Joe…
Joe zrozumiał, że brat prosi go o pomoc, nie był jednak w stanie jej udzielić. Nie dlatego, że zniewoliła go ta sama siła, która ubezwłasnowolniła jego braci; to sparaliżował go strach. Dlatego patrzył, patrzył, patrzył. Nie widział, co Indianin robi Jackowi, bo obaj stali do niego tyłem; widział za to, że kiedy przyszła kolej na Jerry'ego, Indianin jedną ręką chwycił go za gardło, a drugą zasłonił mu usta. Jeszcze chwila i jego biała sylwetka zawisła nad samym Joem. Tamten odzyskał nagle władzę nad mięśniami.
– Nie! – zaszeptał błagalnie, próbując odczołgać się na bok. – Nie, błagam… Ja przepraszam…
Tamtego wieczora każdy utracił coś cennego. Najbardziej ucierpiał John: jeszcze niedawno był zdrowym, silnym, przystojnym mężczyzną, teraz, ślepy i pozbawiony prawej dłoni, był bezbronny i zdany na pomoc braci. Nawet świeżo skradzione pieniądze nie mogły mu tego wynagrodzić.
Co dalej? Braciom trudno było się wspólnie naradzać. John zatracił gdzieś całą ambicję i swoje zdolności przywódcze, zobojętniał na wszystko i dawał się prowadzić jak cielę na postronku. Jack był głuchy jak pień, a Jerry, choćby chciał, nie potrafiłby się wypowiedzieć. To Joe zdecydował, że uciekną, na tyle daleko, by nie dosięgły ich plakaty z napisem „Poszukiwani”. Za zrabowaną gotówkę kupili kawałek ziemi i zbudowali mały, prosty dom. W jednej izbie gotowali i jedli, w drugiej spali.
Zaczęli uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. Joe regularnie wybierał się do pobliskiego miasta po paszę, nasiona, narzędzia. Pracowali w trójkę: on, Jack i Jerry, bo John nie nadawał się już do niczego. Całymi dniami siedział na ganku i płakał. Nic go nie cieszyło, nie widział przed sobą żadnej przyszłości. Pozostali również chodzili przygnębieni, unikali patrzenia sobie w oczy, a posiłki upływały im w kompletnym milczeniu. Żyli z dnia na dzień, poświęcając się ciężkiej pracy i karmiąc jej owocami. Czasem, kiedy nie mieli już innego wyboru, odwiedzali miasto, by zrobić niezbędne zakupy.
Pewnego wieczora, gdy jedli kolację, trzech z nich usłyszało pukanie do drzwi. Na progu zastali pastora i jego żonę.
– Osiedliście na tej ziemi całe miesiące temu, ale żyjecie obok nas, a nie z nami – przemówił łagodnie mężczyzna. – Przyjdźcie w niedzielę na nabożeństwo. W naszym kościele jest miejsce dla każdego dobrego człowieka, i to niezależnie od jego przeszłości.
Joe, którego twarz płonęła, pokiwał głową i czym prędzej odprawił gości. Całą czwórką zastanawiali się nad słowami pastora, jednak zbytnio wstydzili się tego, kim byli kiedyś i kim się stali, by skorzystać z zaproszenia. Miesiąc później duchowny odwiedził ich ponownie. Tym razem pojawił się z żoną i córką.
– Jeżeli nie chcecie przyjść do kościoła, przyjdźcie do nas na obiad – poprosił. – Będziemy na was czekać w niedzielę po ostatnim nabożeństwie.
Bracia długo się wahali. John krzyczał, że pastorem powoduje jedynie litość, że nie zasługują na to, by stać się częścią tego miasta, że poza ich własnym kawałkiem ziemi czekają ich jedynie drwiny i wytykanie palcami. Joe widział jednak, że Jack i Jerry z chęcią przyjęliby zaproszenie; domyślał się, że męczy ich życie odludków i ponura monotonia codzienności. Zdecydował, że złożą pastorowi wizytę. Przekonał nawet Johna, by wybrał się razem z nimi.
W niedzielę wieczorem zasiedli przy stole wielebnego. Gospodyni podała rosół z kluskami. Pastor zadawał gościom uprzejmie pytania, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. John siedział z ustami wykrzywionymi w jakimś strasznym grymasie; Jack go po prostu nie słyszał, a Jerry nie mógł odpowiedzieć, toteż jego jedynym rozmówcą był Joe. Ten ostatni, choć jadł bardzo mało, to nie odrywał wzroku od talerza, a słowa dawkował nad wyraz oszczędnie.
Wracali do domu przygnębieni, utwierdzeni w przekonaniu, że nie nadają się do życia we wspólnocie większej niż ich przeklęta czwórka. Zdziwili się, kiedy następnego dnia zaglądnęła do nich pastorowa z córką. Przyniosła im świeży chleb i kawałek pieczeni. Podczas gdy Joe prowadził z nią niezdarną konwersację, dziewczyna poszła przywitać się z Johnem, który jak zwykle przesiadywał na ganku, przybity, bezwolny, zbędny. Joe widział, że do niego zagaduje; widział, jak usta brata poruszają się niechętnie, z ociąganiem, podczas gdy ślepe oczy spoglądają w przeciwnym kierunku. Dziewczyna uśmiechała się cierpliwie, łagodnie, nieświadoma głębi cienia, jaki wisiał nad Johnem i zalegał w jego sercu. Joe wiedział lepiej i dlatego założył ręce za plecy, nie chcąc, by pastorowa dostrzegła ich drżenie.
A jednak Jenny się nie poddawała. Musiała zobaczyć w Johnie coś, czego nikt inny nawet by się nie domyślał; a może była jednym z tych świętych, świętych aniołów, które zgnilizna przyciągała jak muchy i które, wyczuwszy pustkę, nie ustawały, dopóki jej nie zaleczyły.
Odwiedzała ich zawsze w towarzystwie rodziców, a że bracia nie mieli doświadczenia w prowadzeniu gospodarstwa, to cała rodzina pomagała im przy pracy, poprawiała błędy i udzielała rad. Po trzech takich wizytach John zaczął śmielej odpowiadać na pytania; po pięciu – sam je zadawał; po ośmiu – przypomniał sobie, jak składać usta do uśmiechu; po jedenastu – potrafił podnieść się ze swojego krzesła i stanąć przy ogrodzeniu, żeby nasłuchiwać kroków na drodze. Z czasem Jenny zaczęła odwiedzać ich sama; zazwyczaj proponowała, że ugotuje dla nich obiad. Podczas gdy zupa albo gulasz bulgotały na ogniu, ona siedziała z Johnem przy stole i trzymała go za rękę. Joe unikał tego widoku, a jeśli już musiał, to patrzył na to ze ściśniętym sercem.
Bał się. Nie tyle przyszłości, co przeszłości. Bał się, bo była czarna i dyszała im w karki, nie odstępując ani na krok.
Pod koniec lata w mieście urządzano festyn. Na plac przed kościołem zniesiono stoły i ławy, dekorowano pobliskie domy, szykowano jedzenie. Pastor nalegał, by bracia wzięli udział w przygotowaniach, a potem pojawili się na zabawie. W wigilię wydarzenia do późna siedzieli w kuchni i w milczeniu naradzali się, jak postąpić. Niepewne spojrzenia krzyżowały się nad stołem i zaraz rozbiegały. Wątpliwości walczyły o lepsze z nieśmiałą nadzieją. Palił wstyd.
Poszli, na przekór własnym wyrokom. Na placu zgromadziło się chyba całe miasteczko, nie zabrakło też sąsiadów i przejezdnych. Grała gitara, grało banjo, przygrywały skrzypki i harmonijki. Każdy przyniósł, co mógł, tak że jedzenia było pod dostatkiem. Szczękały sztućce. Lało się piwo i whisky, spocone butelki szkliły się w słońcu. Rozwrzeszczane dzieci bawiły się w Indian, bandytów i szeryfów. Pierwsi najodważniejsi brali się do tańca. Panował radosny gwar, rażąco obcy, nie do uwierzenia.
Nie śmieliby do nikogo dołączyć, dlatego znaleźli wolny stół. Nalali sobie piwa, które przynieśli ze sobą. Siedzieli. Kto mógł, ten wsłuchiwał się w śmiechy i muzykę; a jednak żadna z sześciu stóp nie wybijała taktu. Kto mógł, ten rozglądał się nieśmiało na boki – ale tak, by nie uchwycić żadnego spojrzenia. Kto mógł, ten wciągał w nozdrza smakowity zapach potraw – lecz żadna z sześciu dłoni nie sięgnęła po miskę, nie podniosła łyżki. Byli tam, tyle że odgrodzeni niewidzialnym murem.
Jenny mur zignorowała. Wyrosła przy ich stole i przyćmiła słoneczny dzień radosnym uśmiechem. Wzięła Johna za rękę i siłą pociągnęła na parkiet.
Pozostała trójka patrzyła, jak wtapiają się w tłum, jak przerażony John potyka się i wymachuje asekuracyjnie kikutem. Plac, kościół, stoły, proporczyki – wszystko to było dla niego czarną niewiadomą, dlatego kręcił głową na wszystkie strony, osaczony rytmem, stukaniem obcasów, głosami. Jenny nic sobie z jego strachu nie robiła. Porwała go do tańca, okręciła w miejscu, rozbujała, przekonała do podrygiwania.
Trzej młodsi bracia przyglądali się temu z najwyższą konsternacją, przynajmniej do momentu, gdy nie uchwycili wzajemnie swoich spojrzeń. Wtedy na ich ustach zamajaczyły uśmiechy, z początku nieśmiałe, później coraz szersze. Jack parsknął w swój kufel, lecz zaraz się zmitygował. Za milczącym porozumieniem pospuszczali głowy. Śmiech nadal wydawał im się nie na miejscu, jak coś zarezerwowanego dla innej klasy ludzi. Takich, do których nie musiał się nigdy pofatygować dziwny Indianin w bieli.
A zatem popijali piwo i z rosnącym zdumieniem obserwowali, jak niepewność Johna stopniowo wyparowuje, zostawiając niezgrabność samą. Spodziewali się, że to będzie jeden nieporadny taniec, tymczasem John wcale nie naciskał, by Jenny odprowadziła go do stołu. Po kolejnym długim kwadransie Jack dwoma haustami dopił piwo i podniósł się z ławy.
– No, trzymajcie za mnie kciuki – powiedział, jak zwykle powoli i ostrożnie (od kiedy przestał słyszeć, mówienie niezmiennie wprawiało go w zakłopotanie).
Patrzyli w osłupieniu, jak podchodzi do siedzącej przy odległym stole dziewczyny. Niezbyt urodziwa, pulchna, pryszczata, skupiła się na usługiwaniu babce i młodszemu rodzeństwu i nawet nie zerkała w stronę parkietu. Jack na migi wytłumaczył jej, że nie słyszy, po czym poprosił ją do tańca. Zarumieniona, wahała się przez dłuższą chwilę. Wreszcie skinęła głową i ujęła wyciągniętą dłoń.
Jerry i Joe wymienili bojaźliwe spojrzenia, po czym zgodnie zajęli się własnymi kubkami. Kątem oka popatrywali jednak na Jacka. Z tą jego zwalistą sylwetką i absolutną głuchotą szło mu jeszcze gorzej niż Johnowi; a jednak i on wczuł się z czasem w rytm.
Jerry dopił piwo, wstał i poprawił spodnie. Zdumiony Joe zadarł na niego głowę. Tamten, choć wyraźnie zażenowany, wzruszył ramionami i pokuśtykał do sąsiedniego stolika. W gronie przyjaciółek z kościelnego chóru siedziała tam nad szklanką wody niemłoda już wdowa. Na widok Jerry’ego podskoczyła i rozejrzała się na boki, jakby przekonana, że musi chodzić o kogoś innego. Uroczo zarumieniona, po krótkim wahaniu skinęła przyzwalająco głową i ujęła wyciągniętą dłoń.
Joe nigdzie się nie wybierał. Został przy stole i obserwował kołyszących się sztywno braci, ich nieskoordynowane wymachy rękoma i budzące politowanie podrygi. Uśmiechał się, choć serce miał ściśnięte żalem. Ten sam głos, który ostrzegał go przed wyruszeniem w świat, przed rabunkami i gwałtami, przed prowokowaniem Indianina – teraz mówił mu, że to nie powinno mieć miejsca. Że nie powinni ot tak, po prostu, zapominać o przeszłości.
Dlatego siedział i pamiętał.
A kiedy tak siedział, patrząc i pamiętając, z gardłem ściśniętym wzruszeniem i smutkiem, nadzieją i strachem – po jego plecach ślizgał się wzrok mężczyzny o twarzy ukrytej za gęstym zarostem i rondem znoszonego kapelusza. Mężczyzna był w mieście przejazdem, a na festyn udał się bez większego entuzjazmu, ot, dla zabicia czasu. Nie spodziewał się, że zastanie na zabawie kogoś znajomego – a jednak. Dostrzegłszy czwórkę braci, wycofał się w cień pobliskiego budynku, przylgnął plecami do ściany i nasunął kapelusz na czoło. Teraz stał z rękoma założonymi na piersi, patrząc i pamiętając.
Bracia wracali z festynu w dobrych humorach. Co prawda przez całą drogę żaden nie odezwał się ani słowem, za to nazajutrz po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rozmawiali przy obiedzie.
Zaczęło się od tego, że Jack ugotował potrawkę z kury. Joe jako jedyny ochoczo zabrał się do jedzenia; pozostali spróbowali, po czym dwójka z nich wymieniła znaczące spojrzenia. John zakaszlał w pięść, odłożył łyżkę i przylgnął plecami do oparcia. Przez chwilę przysłuchiwał się z uśmiechem, jak łyżka najmłodszego brata stuka rytmicznie o dno miski.
– I co, Joe? Jak ci smakuje?
Joe zamarł z ręką w powietrzu, po czym powoli uniósł na niego wzrok. Wówczas zorientował się, że inni ledwo tknęli swoje porcje. Odchrząknął.
– Na pewno lepiej niż wam – odparł po namyśle, po czym przeniósł wzrok na drugi koniec stołu. – Ale dlaczego Jerry się nie wypowie?
Jerry zatrząsł się od bezgłośnego śmiechu i zaczął coś pokazywać rękoma, kiwając głową na Jacka. Joe, który najlepiej ze wszystkich rozumiał swojego brata-niemowę, uśmiechnął się i usłużnie przetłumaczył:
– Boi się, że Jack usłyszy.
Jack, który coraz lepiej radził sobie z czytaniem z ruchu warg, zarechotał rubasznie.
– Widzę, że humory wam dopisują – podsumował John.
Pochylili się nad swoimi miskami, na zmianę chichocząc i krzywiąc się na widok potrawki. I znów zapanowała cisza, lecz uśmiechy jeszcze długo nie schodziły im z ust.
Tego samego dnia upomniała się o nich przeszłość.
Po południu na horyzoncie pojawiła się znajoma, smukła sylwetka. Jack dostrzegł ją pierwszy, podszedł do ogrodzenia i zamachał na powitanie. Jenny nie odwzajemniła gestu. Wtedy zobaczył, że w ślad za nią jedzie stępa czterech konnych. Wszyscy byli uzbrojeni, a jeden z nich ostentacyjnie mierzył do niej ze strzelby.
– J-J… John! – zawołał nieporadnie głuchy Jack, odwracając się przez ramię. – J-J-Jerry! J-J-Joe! T-t-t-ooo… To-to Jenny!
Joe, który karmił konie, nie usłyszał wezwania; pozostali bracia wyczuli w jego głosie niepokój i z miejsca wiedzieli, że coś jest nie tak. Jerry obejrzał się na drogę i upuścił dźwigane wiadro; woda momentalnie wsiąkła w suchą ziemię. John wykopał spod nóg szorowany garnek i wymacując powietrze przed sobą, pokolebał się ku ogrodzeniu.
Tymczasem dziwny pochód zbliżył się na tyle, by Jack i Jerry mogli dostrzec przerażenie na twarzy dziewczyny. Wówczas trzech jeźdźców zeskoczyło z koni, celując do nich z trzech rewolwerów i jednej strzelby.
– Ani kroku – ostrzegł ten z jednym rewolwerem, podbiegając do Jenny i brutalnie przygarniając ją do piersi. – Jeden zbędny ruch i zaczniemy strzelać.
Z gardła dziewczyny dobył się zduszony szloch, po piegowatej twarzy popłynęły łzy. Zacisnęła powieki i pokręciła głową, jakby wstydziła się mokrych policzków.
Mężczyzna ze strzelbą przeparadował im przed oczami, podszedł do ogrodzenia i odchylił skrzydło bramy na oścież.
– Co się dzieje? – zapytał przestraszony John, który kręcił głową, jakby tym sposobem mógł zwabić do siebie nowe, więcej mówiące dźwięki. – Jenny…?
– Kopę lat – zagrzmiał ten, który uciskał jej gardło przedramieniem. – Jak to, nie cieszycie się na nasz widok? A może pamięć już nie ta?
Jack i Jerry przyglądali mu się ponuro spode łba. Rozpoznali w nim jednego z tych pechowców, których lata temu okradli nad rzeką, zdobywając swoją pierwszą broń.
– Widzę, że coś wam świta – stwierdził chłodno brodacz. – Ja pamiętam, jakby to było wczoraj. Okradliście nas ze wszystkiego, z gaciami włącznie. Dwa dni drogi od najbliższego miasta. Dwa dni – powtórzył i zgrzytnął zębami. – Przez dwa dni pomykaliśmy boso po trawsku, świecąc kojotom po oczach gołymi jajcami.
Twarz Jacka stężała. Jerry zawiercił się niespokojnie.
– Byłem zły – podjął po chwili mężczyzna, podnosząc głos. – Bardzo zły. Życzyłem sobie z całego serca, żeby was wszystkich szlag trafił. Po części się udało. – Zerknął na zamknięte oczy Johna i wygiął szyderczo usta. – Ale jednak nie do końca.
Nagle sposępniał i łypnął na nich ponuro, groźnie.
– Oto ujrzałem was wczoraj przed domem Pana Boga naszego – może nie całych, może nie zdrowych, ale w niczego sobie kondycji – i przysięgam, że mnie samego o mało szlag nie trafił. Zaraz zrozumiałem jednak, że to prawdziwe zrządzenie losu, i dostrzegłem w tym szansę. Szansę na wyrównanie rachunków, ma się rozumieć. Tak jak powiedziałem, zabraliście nam wszystko. Teraz nasza kolej, żeby zostawić was gołych i wesołych.
Skinął głową na tego, który nadal siedział w siodle, a ów wyciągnął ramię daleko w bok, demonstrując braciom stalową bańkę na mleko.
Czarna jak ropa rękawica powiedziała im, że to nie mleko.
Jeździec uśmiechnął się zjadliwie, zacmokał na konia i ruszył ku otwartej bramie, szybko znikając im z oczu. John i Jerry słyszeli, że odjechał w stronę domu.
– A tę drobinkę – brodacz wykrzywił paskudnie usta, przytulając włochaty policzek do włosów Jenny – zgarnęliśmy po drodze. Pamiętamy ją z festynu, widzieliśmy, z kim najchętniej tańczyła. Dlatego nasze dzisiejsze spotkanie uznaliśmy za całkiem szczęśliwy splot okoliczności.
John postąpił dwa niepewne kroki do przodu, palce jedynej dłoni zacisnął kurczowo na belce ogrodzenia.
– To był mój pomysł – powiedział, powoli i spokojnie. – To ja namówiłem braci do złego. Chcesz, jestem twój. Ale dziewczynę zostaw.
– Ależ zostawię, zostawię. – Mężczyzna uśmiechnął się obleśnie i obejrzał na towarzyszy. – Gołą i wesołą!
Zarechotali rubasznie. Do nozdrzy braci doleciał gryzący smród palonej ropy. Jack i Jerry zgodnie spojrzeli ku domowi; jego północna ściana powoli zajmowała się ogniem, w powietrze ulatywał warkocz czarnego dymu.
John zgiął się wpół i począł przełazić na drugą stronę ogrodzenia.
– A ty gdzie?! – Brodacz splunął ze złością i cofnął się o dwa kroki, ciągnąc Jenny za sobą. – Stój, bo ona pierwsza dostanie kulkę!
– To dobra dziewczyna – odparł niezrażony John, prostując plecy i drobiąc w stronę głosu. – Nie jest niczemu winna. To ze mną chcecie rozmawiać.
Podpalacz na koniu wrócił galopem do towarzyszy. Rozciągnęli się teraz w luźną linię, wodząc czarnymi lufami od jednego brata do drugiego.
– Kiedy my nie zamierzamy z nią rozmawiać! – odparł brodacz i znów zarechotał, choć już mniej pewnie.
John nie zatrzymał się ani na moment.
– Jenny – powiedział miękko i wyciągnął daleko swoją ostatnią dłoń, jakby w nadziei, że dziewczyna ją uchwyci. – Jenny, nie bój się…
– Stać! – ryknął brodacz, cofając się między konie. – Stać, bo rozwalę dziwce łeb!
Huknęło; to jakiś niecierpliwy strzelił ostrzegawczo w pył pod stopami Johna. Ów odskoczył, zamarł z rękoma wzniesionymi do góry – lecz chwilę później znów parł powoli do przodu.
Za jego plecami Jack i Jerry wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a skinąwszy sobie głowami, jęli równocześnie przełazić przez ogrodzenie.
– Stać! Stać, mówiłem, do kurwy nędzy! Ty, głuchy jesteś?!
Tymczasem najmłodszy Joe czaił się za uchylonymi wrotami do stodoły. Wymieniał ściółkę krowom, kiedy zobaczył Johna w pośpiechu przecinającego podwórze, swym smutnym kikutem sprawdzającego drogę przed sobą. Zaintrygowało go to; stanął w otwartych wrotach i ujrzał plecy swoich braci oraz Jenny z rewolwerem przy skroni. Cofnął się prędko za próg, dygocząc jak w febrze.
Co robić? Jego bracia byli nieuzbrojeni. Od dnia, w którym nabyli swój kawałek ziemi, żaden z nich nie tknął broni. Joe zachował pojedynczy rewolwer w domu, tak na wszelki wypadek, zaś resztę ukrył w kącie stodoły, również na wszelki wypadek. Teraz znajdował się o kilka kroków od kolekcji remingtonów, sharpsów i winchesterów. Problem w tym, że to on musiałby z nich strzelać.
Joe z całego serca nienawidził broni. Rzecz jasna, kiedy lata temu bracia wcisnęli mu do ręki świeżo skradziony rewolwer, nie odważył się zaprotestować. Każdy oddał po jednym strzale w powietrze; potem oznaczyli szmatami konkretne skałki i to do nich celowali. Paradoksalnie, Joe miał wrażenie, że rewolwer idealnie leży mu w dłoni; spojrzał na swój cel i od razu wiedział, jak ustawić ciało i jak nakierować broń, aby w niego trafić. Strzelił – trafił. W sam środek.
Bracia zawyli z uciechy i doskoczyli, żeby poklepać go po plecach. Nalegali, by spróbował ponownie. Onieśmielony Joe spróbował. Strzelił – trafił. Zaledwie cal od dziury wyżartej przez poprzedni pocisk.
Przeraziło go to, a jeszcze bardziej przeraziła go radość braci. Nagle stał się kandydatem na strzelca wyborowego. Już wtedy przeczuwał, że to nie skałki będą ich prawdziwymi celami, dlatego postanowił czym prędzej zdjąć z siebie tę klątwę.
Za trzecim razem chybił. O cały jard. Bracia jęknęli z zawodem.
Czwarta próba – pudło. Strzelał i strzelał, zawsze niecelnie.
– Szczęście początkującego – podsumował ponuro John i odszedł, by ćwiczyć na swojej szmacie.
Całymi tygodniami zaprawiali się w strzelaniu, a potem niejednokrotnie urządzali sobie zawody. Joe troskliwie pielęgnował swoją reputację beztalencia. Nie mógł jednak chybiać ani zbyt często, ani zbyt spektakularnie, bo to byłoby zbyt podejrzane; dlatego udawał, że bardzo się stara, i często trafiał w samą krawędź celu, zaś okazyjnie – nawet w sam cel. Tą sprytną strategią zapewnił sobie u braci całkowity brak zaufania w kwestii umiejętności strzeleckich.
Lecz oto nadszedł moment, kiedy powinien sięgnąć po broń i strzelić tak, żeby zabić.
Wzdrygnął się na samą myśl.
Coś zakotłowało się czarno na niebieskim niebie. Wyjrzał na zewnątrz i zesztywniał z przerażenia, bo z domu kopciło się jak z komina lokomotywy.
Obcy, kimkolwiek byli, nie żartowali.
Przełknął ślinę i na miękkich nogach pobiegł do upchniętej w rogu skrzyni.
Z nabitym rewolwerem w jedynej dłoni wymknął się ze stodoły i pochylony, przebiegł za beczkę na deszczówkę. Ostrożnie wyjrzał zza osłony i wymierzył w najbliższego mężczyznę. Odwiódł kurek – lecz za nic nie potrafił pociągnąć za spust. Pot zalewał mu czoło. Bał się, że chybi i jedynie sprowokuje bandytów do bardziej drastycznych działań, wydając wyrok na trzymanych w szachu braci. O Jenny nie wspominając.
Biedny Joe. Gdyby nie pośpiech i panika, być może uświadomiłby sobie, że przez te wszystkie lata nieustannie ćwiczył rękę i oko. Konsekwentne chybianie w przekonujący sposób wymagało przecież podobnej celności co trafianie.
Teraz wystarczyło jedynie zmienić stare przyzwyczajenia.
Za ogrodzeniem rozległ się huk; John zatoczył się, ale nie upadł. Ponad dachem domu ognisty jęzor odprawiał w pióropuszu dymu swój triumfalny taniec.
Jack i Jerry przełazili już przez płot, częściowo przesłaniając Joemu widok.
– Stać! Stać, mówiłem, do kurwy nędzy! Ty, głuchy jesteś?!
Padł kolejny strzał i Jack zwalił się na ziemię, rycząc z bólu i sięgając rękoma do przedziurawionej łydki.
John rozejrzał się bezradnie dokoła.
– Jenny…?!
Joe zrozumiał, że to już.
Nie zauważył, że drżenie rąk momentalnie ustało.
Przymknął prawe oko i pociągnął za spust.
Huknęło.
Wszyscy podskoczyli, gdy ten z dwoma rewolwerami odrzucił ręce na boki, zadrobił do tyłu – po czym zwalił się na plecy, rzężąc i charcząc. Puszczone luzem wierzchowce rozpierzchły się w przestrachu.
Pif-paf! Ten ze strzelbą, przepatrujący z konsternacją podwórze, dostał kulkę prosto między oczy.
Pif-paf! Obmierzły podpalacz zwalił się z konia, zahaczając butem o strzemiono. Spłoszone zwierzę zerwało się do galopu i jeszcze przez kilkadziesiąt jardów ciągnęło trupa za sobą.
Joemu skończyły się łatwe cele. Wyszedł zza beczki, wyciągając broń daleko przed siebie, i powoli zmniejszał dystans do ogrodzenia.
– Puść ją – rozkazał chłodno zdjętemu grozą brodaczowi. – Puść ją, a pozwolę ci odejść. Inaczej skończysz jak tamci.
Jego głos zabrzmiał pewnie i stanowczo, wprawiając w zdumienie zarówno dwójkę słyszących braci, jak i jego samego.
Brodacz jeszcze mocniej przycisnął do siebie dziewczynę i cofał się tak szybko, jak tylko potrafił, wodząc wzrokiem od jednego brata do drugiego. Joe spokojnie przeszedł przez ogrodzenie, wyminął postękującego Jacka i zatrzymał się na drodze. Bandyta zwiększył dystans na tyle, by nie mogła go dosięgnąć kula – po czym odepchnął Jenny i rzucił się do panicznej ucieczki.
Jenny zawyła rozdzierająco i wybuchnęła płaczem, ukrywając twarz w dłoniach.
– Już po wszystkim – wykrztusił Joe, pod którym nagle ugięły się nogi. Upadł na kolana, wzbijając wokół siebie chmurę pyłu.
– Jenny?! – zaryczał John, zrywając się do niezdarnego biegu.
Pozostali widzieli, że jej ciałem wstrząsa gwałtowny szloch, że ociera łzy i okręca się w miejscu. Bezwstydnie podciągnęła suknię do samych kolan i pobiegła na przełaj przez pastwisko, wkrótce znikając im z oczu.
– Jenny?!
John jeszcze długo błądził po omacku, nawołując dziewczyny; wreszcie zamarł w bezruchu i nadstawił uszu. Joe obserwował go ze ściśniętym gardłem. W ustach odczuwał potworną suchość, zmusił się jednak, aby zawołać:
– Jej już nie ma, John.
Jack przypomniał o sobie przeciągłym jękiem. Jerry ukucnął przy bracie, rozdarł jego spodnie i zabrał się do opatrywania przedziurawionej łydki. Kierując się bełkotliwymi przekleństwami rannego, John z ociąganiem wrócił na drogę, gdzie bezbłędnie wycelował ślepe powieki w dom.
– Spłonie do gołej ziemi, prawda? – zapytał głucho.
Tylko jeden z braci mógł mu odpowiedzieć.
– Tak.
Po tym, co się stało, nie mogli zostać w miasteczku. Zabrali, co się dało, a krowy i drób puścili wolno. Dosiedli swoich koni – karego, gniadego, bułanego i siwego – i raz jeszcze wyruszyli w świat.
Wrócił wstyd, wrócił strach; a jednak nie było w nich rozpaczy. Tego, co przeżyli, serdeczności, jakiej doświadczyli – nikt nie mógł im przecież odebrać.
Pod wieczór na pożółkłym horyzoncie odznaczyły się biało sylwetki konia i jeźdźca. Bracia przystanęli.
– To o mnie chodzi – stwierdził Joe, a choć gardło miał ściśnięte ze strachu, to jednocześnie uczuł w sobie nieznaną mu wcześniej stanowczość. – Dalej pojadę sam.
– Nie – zaprotestował John. – Pojedziemy wszyscy.
Indianin czekał spokojnie, aż się zbliżą. Biały wierzchowiec przywitał ich krótkim parsknięciem. Joe zdążył wysforować się naprzód, a teraz pierwszy wstrzymał konia. Na ustach czerwonoskórego błądził zagadkowy uśmiech. Spojrzał mu głęboko w oczy.
– Zrobiłem to, co uznałem za słuszne.
Indianin powoli skinął głową.
– Nareszcie, Joe. Nareszcie.
Gestem dał im do zrozumienia, że mają jechać za nim. Poprowadził ich przez trawiastą równinę, a potem między skały. Na dnie głębokiego wąwozu, podobnego do tego, w którym spotkali się ostatnio, płonęło ognisko.
Rozsiodłali konie i usiedli przy ogniu. Indianin puścił w koło bukłak z jakąś piekielnie mocną miksturą. Potem bez pośpiechu wypalił fajkę.
– Nie mogę zwrócić wam utraconych kończyn – oznajmił rzeczowo, gdy w fajce skończył się tytoń – ani wzroku, ani słuchu, ani głosu, ani smaku. Tak jak nie mogę zwrócić życia ludziom, których zabiliście. Tak jak wy nie możecie naprawić tych wszystkich krzywd, które wyrządziliście.
Słuchali w milczeniu, spokojni, rozumiejący.
– Ale przecież widzę, że się zmieniliście. Dlatego mam ochotę obdarować was czymś, co by wam te wasze ułomności częściowo wynagrodziło.
Wstał i wziął się pod boki, a jego wzrok spoczął na najstarszym z braci.
– John. Twoja przeszłość jest ciemna, podobnie jak twoja teraźniejszość. Na pewno byłbyś szczęśliwy, mogąc czasem zobaczyć przebłyski przyszłości.
John nawet nie drgnął, gdy Indianin stanął za jego plecami i przycisnął ręce do jego skroni. Tylko na jego twarzy odmalowała się jakaś gwałtowna emocja, może rozpacz, a może wzruszenie.
Po długiej, długiej chwili czerwonoskóry przeszedł za plecy Jacka.
– Jack. Teraz nie słyszysz, ale wcześniej… – Westchnął i pokręcił głową. – Całymi latami dawałeś posłuch złym namowom, a jednocześnie byłeś głuchy na innych. Myślę, że nie zaszkodzi, jeśli będziesz potrafił wczuć się w drugiego człowieka. W jego emocje… Ale i intencje.
Objął od tyłu jego potężną sylwetkę, przykładając dłonie do serca. Jack, który zapewne nic nie usłyszał, chrząknął z zażenowaniem i zamruczał coś pod nosem.
– Ty, Jerry… Ty byłeś mocny w gębie. Stare, dobre czasy, co? Ale tak poza tym – to straszny z ciebie niezdara. Co powiesz na to, żeby stać się najszybszym i najlepszym strzelcem na Dzikim Zachodzie?
Nachylił się nad nim i ujął jego dłonie. Jerry uśmiechnął się i przymknął oczy, i pozostał tak jeszcze długo po tym, jak dotyk ustał.
– A ty, Joe… – Indianin ukucnął przy najmłodszym z braci i długo przyglądał się jego twarzy, czy to z troską, czy to w zamyśleniu. – Ty pewnie chciałbyś uwolnić się od strachu?
Błękitne oczy Joego zapłonęły nieśmiałą nadzieją. W milczeniu pokiwał głową, a wtedy Indianin położył mu rękę na ramieniu.
– W takim razie jesteś na dobrej drodze. Tak sobie myślę, że nawet nie potrzebujesz mojej pomocy.
W pierwszej chwili Joe poczuł rozczarowanie; lecz coś w łagodnym uśmiechu tamtego sprawiło, że zaraz się rozpromienił.
Indianin wstał i bez słowa podszedł do swojego wierzchowca. Sprawnie przysposobił go do podróży, po czym chwycił za uzdę i po raz ostatni obejrzał się na braci.
– Liczę, że swoje nowe dary wykorzystacie do czynienia dobra. – Uśmiechnął się znacząco. – W końcu co lepszego macie do roboty?
Odszedł w kierunku, z którego przybyli, lecz zanim zniknął im z oczu, uniósł jeszcze rękę w pożegnalnym geście i zawołał:
– Obyśmy nigdy więcej się nie spotkali!
*
– Trzy – powiedziała dłoń. – Cztery – dodała.
Jerry wiedział już, że ten pośrodku i ten po jego lewej będą najszybsi. Dar Johna ujawniał się głównie w sytuacjach zagrożenia, a bracia zdążyli się przekonać, że mogą na nim polegać.
Jego kciuki – bo miał ich aż dwa – zgodnie odciągnęły kurki rewolwerów. Pewnymi, błyskawicznymi ruchami wydobył broń spod stołu i wymierzył we wskazanych mężczyzn. Palce, krótkie i pulchne, lecz obdarzone własną pamięcią, harmonijnie docisnęły spusty. Strzały były bezbłędne i śmiercionośne.
Ten drugi i piąty zdążyli dobyć broni, lecz nic poza tym; Jerry wprawnie obrócił bębny rewolwerów i w mgnieniu oka posłał ich na deski podłogi, malując żółte obrusy stolika czwartego i piątego w czerwone wzory.
Tymczasem Jack trafnie odczytał intencje tego pierwszego i wiedział, że szykuje podstęp: w lewej ręce skrywał nóż, którym zamierzał dźgnąć go w plecy, jednocześnie celując z broni w wygadanego blondyna. Skręcił potężne barki i jednym silnym ramieniem ściągnął podstępną rękę w dół, zaś drugim podważył tę z rewolwerem. Mężczyzna nacisnął na spust, lecz poniewczasie; pocisk przemknął wysoko ponad głową Joego i roztrzaskał jedną z bursztynowych butelek za kontuarem. Po izbie poniósł się upajający zapach whisky.
Jack bez trudu rozbroił ostatniego żywego bandytę. Wykręcił mu rękę i nie siląc się na delikatność, zaciągnął go pod same drzwi. Zamachały skrzydła – i mężczyzna wyleciał na ulicę. Piwnooki szatyn otrzepał ręce i z zadowoleniem skinął głową.
– Dobra robota – pochwalił z uśmiechem najstarszy John.
Joe uśmiechnął się pod nosem, pochylił nad swoją miską i jak gdyby nigdy nic wrócił do siorbania zupy. Przez cały ten czas nawet nie drgnął, ledwo mrugnął okiem, gdy wymierzono do niego z broni. Bał się, oczywiście, że się bał – lecz bał się strachem spokojnego.
To było upalne popołudnie i powietrze na horyzoncie zdawało się falować. Czterej jeźdźcy leniwym stępem przemierzyli opustoszałą ulicę, a osiągnąwszy jej zachodni kraniec, zadrżeli i rozpłynęli się w słońcu.