Opowiem wam o dniu, kiedy Arbor zniknęło.
Chwilę wcześniej jarzyło się i migotało na przemian w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych, oddziaływając na geometrię czasoprzestrzeni osiemdziesięciokilometrowym pniem z gigantyczną, fraktalną koroną barw nadziewaną kulami świetlistych osobliwości. Chłostało przestrzeń pędami wijących się jak korzenie tęczowych smug, czerpiących wprost z pierwotnych sił zalegających pod warstwami pól elementarnych lub pokładów ciemnej energii.
A przezroczysta bańka orbitala, wewnątrz której tkwiłem nagi, zbliżała się do Arbor pchana wiązką emitowaną przez stację tranzytową.
Jak kropla deszczu opadająca na liść wiekowego dębu wśród migoczących gwiazd.
Naszła mnie wówczas reminiscencja nocy spędzonej nad rzeką i widoku drzewa pochylonego nad spokojnym nurtem. W tym wspomnieniu gwiazdy też świeciły wokół. Na niebie, odbite w tafli wody i kroplach rosy.
I naraz Arbor przepadło.
Spektroskopy orbitala nie zarejestrowały emisji promieniowania czy manipulacji czasoprzestrzenią – kosmiczne drzewo zniknęło tak nagle, jak się pojawiło.
Przez moment, zanim obraz dotarł na Ziemię, ten fakt pozostawał tajemnicą moją i Arbor.
Pustka, którą poczułem, bolała, jakby ten wcześniejszy zachwyt ktoś brutalnie wyszarpał zimnym błyskiem anihilacji. I pierwsza myśl. Zawiodłem? Okazałem się niegodny?
Na holoekranie, który rozbłysł pod stopami, ujrzałem salę zgromadzeń Rady Światowej. Głowy falowały wzburzone. Pochylone ku sobie szemrały z niedowierzaniem.
Sama obecność Arbor nauczyła nas wiele, lecz kontakt z przybyszem zwiastował niewyobrażalny postęp i właśnie uświadomiliśmy sobie rozmiary straty.
Czym było naprawdę? Statkiem? Istotą?
Zgadywaliśmy jedynie, że manifestacją innego życia.
Przez kolejne dni ignorowało wezwania nadawane w każdej konfiguracji, na wszystkich falach i częstotliwościach.
Byłem odpowiedzią na to milczenie. Wyselekcjonowany i namaszczony przez Radę. Emisariusz. Może ambasador. Zakładnik, jeśli zajdzie potrzeba. Dla takiego zaszczytu byłem gotowy na każde poświęcenie.
Teraz przypadła mi rola nagiego błazna wystawionego na pośmiewisko. A gdy Ziemia zerwała połączenie i ekran zgasł, pojąłem jak nieważny i niepotrzebny się stałem.
Chwilę potem przyczajone na obrzeżach sektora jednostki zerwały się do lotu jak stado kanciastych kruków. Powinny dotrzeć za kilka godzin, ale ich detektory już węszyły. Na razie nieśmiało, ograniczone odległością.
Wciąż miałem czas.
Zawróciłem orbital i pozwoliłem, by wiązka ściągnęła go do stacji tranzytowej. Jednocześnie podpiąłem implant do aparatu poznawczego orbitala i zanurzyłem się w pola klasyczne i kwantowe.
Wykorzystując zasięg sensorów stacji oraz okolicznych sond poszukałem zawirowań w oddziaływaniach cząstek. Anomalii. Obcej myśli przeszywającej kosmos. Zaburzenia continuum.
I wreszcie znalazłem.
Echo. Zerwaną nić. Drżenie pola prawdopodobieństwa. Zmarszczkę, której czas i oddziaływanie innych pól nie zdążyło wygładzić.
Zachowałem to dla siebie.
Gdy złowrogie ptaki, jeden po drugim, dotarły na miejsce, po zmarszczce nie pozostał najmniejszy ślad. Na próżno czesały przestrzeń detektorami, na darmo przemykały przez punkt, w którym wcześniej przebywało Arbor.
Aż w końcu skapitulowały i odleciały na gałęzie dalekich orbit.
Wtedy ściany bańki zmętniały, a spryskiwacze oblekły moje ciało w nanoskafander i uruchomiłem połączenie z bazą danych stacji. Wiedziałem już czego szukać i wyśledziłem zakłócenie w rejestrach stacji i sond układowych.
Za każdym razem, kiedy Ziemia zwracała się ku Arbor półkulą zachodnią, przybysz posyłał na powierzchnię planety sygnał. Jednak cel, który wskazywała jego trajektoria, był zaskakujący. Wręcz urągał powadze sytuacji.
Obcą formę lub załogę, interesowały przedmieścia NewLakeCity, czterdziestomilionowego miasta otaczającego Wielkie Jezioro Asteroidowe.
Czego szukał w stolicy Federacji Stanów Zachodnich gość z głębin wszechświata? Dlaczego odszedł bez jakiejkolwiek interakcji z mieszkańcami Ziemi?
Wyciszyłem emocje i kierując się Drogą Ascendencji, której byłem pielgrzymem, poszukałem najprostszej odpowiedzi. Nie znalazł, bo nie szukał niczego, co mógłby tam znaleźć. Szukał czegoś, czego nie znalazł, bo tego tam nie było. Nigdy nie było lub już nie było.
Nie wierzyłem, że Arbor się pomyliło i nie wiedziałem jak przeszukać nigdy. Zacząłem więc od łatwiejszej opcji – zajrzałem w przeszłość NewLakeCity.
Z początku błądziłem w gąszczu informacji, ale gdy umieściłem cel na osi czasu, spłynęło na mnie olśnienie. Zaintrygowany odkryciem przywołałem z archiwum sensoryczne holo sprzed wieku.
Po dłuższej chwili w przestrzeni orbitala wyświetlił się trójwymiarowy obraz lasu. W pobliskiej niecce połyskiwały w popołudniowym słońcu ciemne wody jeziora. Musnąłem grzbietem dłoni gładką powierzchnię i poczułem chłód.
Była wczesna jesień. Łagodne wzgórza wznoszące się nad jeziorem, mieniły się złocistożółtymi pióropuszami liści przetykanymi ściegiem białych pni. Rozwarłem palce i przeczesałem korony drzew.
Mierząc się z ogromem Arbor, byłem Guliwerem w krainie olbrzymów. Teraz, spozierając okiem satelity, Guliwerem wśród liliputów.
Powiększyłem holo i stanąłem pośrodku skąpanego w popołudniowym słońcu zagajnika. Informacje i nieznane słowa napływały zewsząd, z każdym symulowanym dotknięciem. Góry Wasatch. Fish Lake.
Plik był stary, ale system orbitala wydobył z niego pełną gamę doznań. Uniosłem więc głowę ku szumiącym na wietrze koronom i odetchnąłem powietrzem przesiąkniętym zapachem jesiennej wilgoci.
Wokół rozciągał się las topoli osikowej, populus tremuloides. A zarazem więcej niż las. Genet, osobnik zwany organizmem klonalnym. Tworzyły go tysiące identycznych genetycznie drzew, ramet. Właściwie pędów stanowiących całość pod względem morfologicznym i fizjologicznym.
Spojrzałem pod nogi i odgarnąłem stopą ściółkę. Potem kolejne warstwy gleby. Ujrzałem gęste kłębowisko systemu korzeniowego, polikormu.
Kiedy wiekowe drzewa umierały, powstawały prześwity, przez które intensywniej świeciło słońce, stymulując wzrost nowych pędów.
Odradzające się w ten sposób siedlisko mogło mieć nawet osiemdziesiąt tysięcy lat. Niektórzy twierdzili, że milion.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem spękanej kory najbliższego pnia, rozglądając się wkoło z zachwytem. Sto lat temu niezwykły makroorganizm porastał dziesiątki hektarów i liczył ponad czterdzieści tysięcy ramet. Sześć tysięcy ton życia, któremu ludzie nadali imię.
Pando.
Opiekowali się nim przez krótki czas, a potem zabili.
To jego szukało Arbor.
Opuściłem zagajnik i spojrzałem na okolicę z lotu ptaka. Przyspieszyłem holo i ze zgrozą obserwowałem, jak naziemne maszyny dewastują, pogłębiają i utwardzają puretonem teren. A później latające maszyny, kawałek po kawałku, sprowadzają z orbity lodową asteroidę.
Wody Fish Lake przepadły w Wielkim Jeziorze Asteroidowym, a kiedy zakończył się proces sztucznej filtracji, na brzegu wyrosło miasto z metaszkła, bioplastiku i neometali.
Czym naprawdę było Pando? Dla Arbor czymś najważniejszym.
A dla nas?
Darem? Przekleństwem? Organicznym komputerem gromadzącym dane? A może symbolem przynależności do kosmicznej rodziny?
Gdy orbital dokował do śluzy stacji, moje myśli kipiały.
Niedługo potem Ziemia przypomniała sobie o mnie i wezwała do powrotu. Nie wracałem jednak z niczym. Nie dźwigałem już winy i wstydu sam. Doświadczałem ich z całą ludzkością, dzieliłem z minionymi pokoleniami.
A głębiej tliła się satysfakcja, że na swojego posłańca złej nowiny Arbor wybrało właśnie mnie.