– Zawiodłeś, Nartianie.
– Zawiodłem, Ojcze – odpowiadam, klęcząc na kamiennej posadzce.
Mój głos odbija się echem wśród kolumn, sklepień i krużganków. W sali audiencyjnej słonecznej katedry panuje mrok. Rozjaśniają go tylko dwie wątłe świece na misternie zdobionym stole. Siedząca za nim postać jest ledwie widoczna, ale głos nie pozostawia złudzeń. Klęczę przed samym Ojcem Gabellem. Nie wiem, czy był tu ze mną przez cały czas, czy też pojawił się przed chwilą. Jak każdy czarnoksiężnik, potrafi zjawiać się niepostrzeżenie.
– Miałeś strzec księcia, a pozwoliłeś, by kobieta-wilk urwała mu głowę.
– Młodzieniec zaufał temu potworowi, a ja zlekceważyłem zagrożenie. Ponoszę całkowitą odpowiedzialność, Ojcze.
– Nie obwiniaj się. Głupiec sam położył głowę pod topór. Może dobrze się stało, bo król byłby zeń raczej marny. – Wzdycha. – Znajdziemy nowego władcę, ale pewne sprawy trzeba dokończyć. Kobieta-wilk uciekła. Ludzie muszą widzieć, że nikt nie wymyka się świętej sprawiedliwości.
Spływa na mnie fala ulgi. Zasłużyłem na pokutę.
– Twoje słowo jest dla mnie rozkazem, Ojcze!
Gabell ponownie wzdycha.
– Zbiegła na północ, w mroźne knieje. Kiedy możesz wyruszyć?
– Natychmiast!
– Cieszy mnie twój entuzjazm. Na statku oczekuje cię Lord Hagg, to on będzie dowodził. Miał już do czynienia z tymi stworami, jego wiedza i umiejętności mogą okazać się pomocne. Powinniście wypłynąć przed świtem. A teraz podejdź do mnie, paladynie.
Jego głos staje się zimny i władczy. Zanim zdążę choćby pomyśleć, moja magiczna zbroja sama zaczyna działać. Bezwolnie podchodzę i klękam przed Gabellem. Kładzie mi ręce na głowie i zaintonowawszy krótką modlitwę, zaczyna mówić. Z każdym słowem czuję, jak magia płynie w mój pancerz, a uwięziony wśród stalowych płyt bies wyje z radości.
– A teraz odpuszczam ci grzechy, święty rycerzu. Wszystkie, które popełniłeś i będziesz musiał popełnić. Nie wahaj się, rób, co trzeba i pamiętaj, porażka nie wchodzi w grę. Nie lekceważ tej kobiety, to potężna zmiennokształtna, potrafi nawet przyzywać demony. Ale już raz ją pokonałeś i wierzę, że zrobisz to ponownie. Ruszaj!
Milknie nagle, odchodząc gdzieś w mrok. Zapada cisza. Klęczę jeszcze przez chwilę, łzy napływają mi do oczu. Moja wdzięczność musi wyglądać szczerze. Powiadają, że ściany katedry mają oczy. Nigdy nie wiadomo, kto patrzy. Odliczam w myślach do stu, wstaję i ruszam. Do wschodu słońca zostały tylko dwie godziny.
***
Wypływamy tuż przed świtem. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego statku. Został wykonany z metalu, nie posiada masztów ani żagli, a jedynie komin. Kapitan mówi, że głęboko pod pokładem siedzi diabeł, który żre węgiel, sra dymem i wprawia krypę w ruch, mącąc wodę za rufą. A ja myślałem, że nasz pancerz to szczyt mrocznej sztuki.
Mój towarzysz również jest paladynem, ale trochę innego rodzaju. Większość rycerzy posiada przepiękne, kunsztownie wykonane zbroje – symbol siły i odwagi. Moja dodaje dwie stopy wzrostu i czyni niemal półbogiem. Gdyby ludzie wiedzieli, jak te cuda powstają, zgładziliby nas. Albo przynajmniej by spróbowali. Pancerze przesycone są magią wręcz do granic możliwości. Podczas inicjacji kapłani przywołują wszechpotężną istotę ze strefy mroku i przykuwają do stalowych płyt, a następnie w plugawy sposób pieczętują okowy cząstką naszej duszy. Odtąd stajemy się w zasadzie jednym: człowiek, rozjuszony demon i zbroja. Jesteśmy szybsi niż kobry i silniejsi niż niedźwiedzie, nie potrzebujemy snu ani jedzenia. Karmi nas magia, którą absorbujemy, a także walka, do której byliśmy wychowywani.
Hagg jest trochę inny, jedyny w swoim rodzaju. Nie nosi zbroi, mierzy grubo ponad sześć stóp wzrostu, jest potężnie zbudowany, a czarna broda sięga mu piersi. Wiele lat temu próbowano scalić czarta bezpośrednio z człowiekiem. Ofiary tych eksperymentów umierały w męczarniach, przeżył tylko on. Początkowo chciano go oddać inkwizycji, bo zdolnościami bojowymi nie dorównywał pozostałym, a jego duch nabrał cech demonicznych. Szybko okazało się jednak, że ktoś taki bywa bardzo przydatny.
– Wiesz, dlaczego to zrobiła? – pyta nieoczekiwanie, tuż po tym, jak słońce wschodzi.
– Podobno z zemsty – odpowiadam nieco zdziwiony.
Nie powinniśmy rozmawiać, kiedy bóg zaczyna wędrówkę po niebie. Ale to on tu dowodzi.
– Sprytna, pamiętliwa suka. Udawała gladiatora na arenie. Ocaliła życie księciu tylko po to, by potem własnoręcznie go zabić.
A wszystko to na mojej warcie.
– Myślisz, że planuje przekroczyć przełęcz? – pytam.
– Pewnie tak. Kraj po drugiej stronie gór to ostatnie miejsce, gdzie nie sięga władza Świątyni. Azyl dla wszystkich, którzy już dawno powinni spłonąć. Ale nie wpuszczą jej tam. Ratując księcia, przyzwała demona. A tam nie wpuszczają takich, co mają w sobie więcej niż jednego ducha.
Naprawdę nie chcę wiedzieć, skąd on to wie.
– Gabell mówił – zaczynam ostrożnie – że miałeś już styczność z takimi jak ona.
– Tak – odpowiada z dziwną nostalgią. – Ją poznałem osobiście. Zwie się Wistela, złamała mi kiedyś rękę. Ale to teraz nieistotne.
– Jaki masz plan?
– Bardzo prosty. Czarownik, który płynie z nami, wytropi ją. Ty wyprujesz jej flaki, a ja zawiozę łeb do stolicy za co Gabell obsypie mnie złotem. A teraz chodź, dosyć się namodliliśmy, przedstawię ci dziewczyny. Pora uczcić wschód słońca.
Dziewczyny?
– Wziąłeś ze sobą harem? – pytam.
Patrzy na mnie jak na kretyna.
– Pięć dni w każdą stronę. Co mamy tu niby robić, medytować?
Boję się go, ale zaczynam lubić.
– Jest dzień, bóg widzi.
– Pod pokładem nie widzi – mówi ściszonym głosem, uśmiechając się szyderczo.
Gdyby Hagg nie został kiedyś paladynem, to z pewnością prowadziłby burdel. Miał oko do dziewczyn, fantazję godną fauna i lubił hulanki. Pięć dni rejsu upłynęło nie wiadomo kiedy. Większość czasu spędzaliśmy pod pokładem, rzadko trzeźwi, często w miłym towarzystwie. Dobrze, że bóg nie widział. Ostatniego wieczoru mój towarzysz opowiedział mi jeszcze o pewnej sprawie, którą mieliśmy załatwić na miejscu.
***
Docieramy do portu w nocy. Statków, które potrafią pływać wbrew prądom i wiatrom, nie należy pokazywać gawiedzi. Ktoś mógłby pomyśleć, że stoją one w sprzeczności z oficjalną doktryną zakazującą eksperymentowania ze sztuką ognia.
Jest mgliście, z ust bucha para, wszystko pokrywa szron. Na szczęście dla mnie, zbroja grzeje, przywodząc na myśl muzy Hagga. Na nabrzeżu czeka już powóz. Miejscowy gubernator, hrabia Musee, ugości nas do czasu dokładnego zlokalizowania poszukiwanej. Tak przynajmniej mu powiedziano. Biedak nie wie, że również do niego mamy sprawę.
***
Witają nas na dziedzińcu pałacyku. Zbudowana z przepychem rezydencja mocno kontrastuje z resztą miasta. Rzeźbiona, dębowa brama, fikuśne baszty, rozległy ogród. Gospodarz jest tęgi, lekko pijany i nazbyt przejęty. Idąca z nim pod rękę żona jest wyraźnie zdenerwowana.
– Witam was w mych skromnych progach, święci wojownicy!
– Niech słońce zawsze oświetla twą drogę, szlachetny Musee – odpowiadam.
Hagg milczy, rozglądając się ze srogim wyrazem twarzy. Zbrojni już widzą, że coś jest nie w porządku. Brak odpowiedzi to spora zniewaga.
– Czy zechcecie zjeść z nami śniadanie, szlachetni panowie? – Żona stara się przejąć inicjatywę. – Mamy również kaplicę, jeżeli chcecie wpierw odpocząć po trudach podróży.
Dlaczego ludzie myślą, że paladyni lubią spędzać czas w kaplicy?
– Nieźle się tu urządziliście – rzuca Hagg, wbijając płonący wzrok w hrabiego. – Ale datki dla bożego przybytku przysyłacie bardzo skromne.
Twarze gospodarzy bledną. Demon w zbroi budzi się z letargu, węsząc strach. Kątem oka widzę dłonie zbliżające się do rękojeści. Będzie zabawa?
– Pisałem wielokrotnie, że napotykamy przeciwności. Ludzie są tu trudni, kopalnie nie osiągnęły jeszcze planowanej wydajności. Wpływ kraju za przełączą również…
Głupiec zaczyna się tłumaczyć, pokładając ufność w naszej naiwności i liczbie swych wojów. Będzie zabawa. Hagg niespodziewanie łapie go za gardło, jednocześnie odpychając kobietę na bok. Zbrojni z krzykiem rzucają się panu na ratunek. Rozluźniam się, czując, jak demon zaczyna działać.
Pierwszy drab pada ogłuszony po tym, jak krawędź tarczy rozbija mu nos. Drugiego łapię za twarz i odpycham gdzieś w mrok. Trzeci również obrywa tarczą. Szczęściarz, skończy się jedynie na prostym złamaniu. Bełt uderza w mój naramiennik. Ciekawe, ilu strzelców czai się w tym ogrodzie?
– Spokój! – krzyczy rozpaczliwie hrabina, starając się wstać.
Nikt jej nie słucha.
Czas pokazać pazury. Dobywam miecza, uśmiechając się szeroko. Sześć stóp czarnej stali z gwizdem przeszywa powietrze. Zbudzone ostrze zaczyna naprzemiennie świecić i gasnąć, utrudniając kusznikom zadanie. Demon szepce mi, w jaki sposób powinienem ich wszystkich pozabijać, ogarnia go istna żądza mordu. Ale nie po to tu przybiliśmy, to ma być pokaz siły, a nie rzeź. W zamieszaniu staje przede mną łysy osiłek z toporem. Jego pech. Z wrzaskiem przerąbuję go wpół, a następnie kręcę ostrzem młynki, starając się jak najefektowniej ozdobić dziedziniec posoką.
– Na kolana, grzesznicy! – krzyczę.
Czart sprawia, że całe otoczenie drży od mego głosu. Skąpane we krwi ostrze rozpala się oślepiającym blaskiem.
– Przez waszą pychę właśnie zabiłem człowieka. Ilu jeszcze będzie musiało zginąć, byście zrozumieli swój grzech? Na kolana! Pokłońcie się przed sługami słońca!
Zawsze fascynowała mnie siła takiego przekazu. Jedna śmierć, trochę magii i kilka uderzeń serca później zapada cisza. Przed chwilą próbowali nas zabić, a teraz zastygli w trwodze przed rzekomo bożym gniewem. Klęczą, dociskając czoła do ziemi. Hrabina szlocha. Koniec zabawy. Stoimy jedynie Hagg i ja. Hrabia desperacko szuka oparcia nogami.
– Przez osiem lat tylko wykręty i biadolenie – cedzi Hagg, dociskając czoło do czoła. Mam wrażenie, że jego broda zaczyna dymić. Wygląda jak diabeł. – Wrócimy tu najdalej za kilka dni. Zaległa danina w złocie, skórach i stali ma czekać w porcie. Jeżeli zabraknie choć monety, odgryzę ci jaja. Do stolicy popłynie też jedna z twoich córek, co by z kolejnymi dostawami nie było problemu. Wybierz ładną i niezbyt pyskatą, a może nawet się z nią ożenię – uśmiecha się ironicznie. – Będziesz mógł chwalić się, że masz paladyna w rodzinie.
Powiedziawszy to ciska nieszczęśnika na ziemię. Przerażony hrabia kuli się. Żona podpełza do niego na kolanach i podnosi głowę, posyłając Haggowi błagalne spojrzenie.
– Zapłacimy, panie. Tylko nie zabieraj nam dziecka! – łka. – Miej litość!
– Trzy lata – wtrącam. – Jeżeli przez trzy lata danina będzie zadowalająca, dziewczyna wróci.
Hagg kładzie ręce na biodra.
– Ale za cnotę nie ręczę! – śmieje się, wymownie prezentując krocze.
***
Opuszczamy miasto tuż przed świtem. Ludzie hrabiego nie raczą nawet odprowadzić nas do bramy. Przyprószona śniegiem knieja w świetle porannego słońca wygląda upiornie. Razem z nami jedzie miejscowy przewodnik, czarownik Vittor i pięciu zbrojnych, stanowiących eskortę. Kierujemy się na zachód, zalegający na szlaku śnieg sugeruje, że nikt tędy nie jechał od kilku dni. Jeszcze wczesną jesienią trakt jest uczęszczany, ale teraz, kiedy traperzy i górnicy przepijają to, co wydarli dziczy, świeci pustkami.
W oddali majaczą złowrogie, strzeliste góry. Gdzieś przed nami leży przełęcz. Powiadają, że w kraju za górami panuje wieczna wiosna. Rządzi tam ponoć czarownica, pamiętająca czasy starych bogów. Czego to gawiedź nie wymyśli.
– Nie przemieściła się, od kiedy dobiliśmy do brzegu. – Ciszę przerywa czarownik, miętoląc w dłoniach czarne, futrzane rękawice.
Jego oczy są białe, jak zawsze, kiedy zagląda do innego świata.
– Może zdechła – rzuca jeden ze zbrojnych.
Pozostali śmieją się, próbując ukryć strach. Zastanawia mnie, kogo boją się bardziej: kobiety-wilka, kniei czy nas? Milkną, kiedy jadący z przodu przewodnik unosi rękę. Stajemy, gdy on zeskakuje z siodła lustrując otoczenie. Nagle jego wierzchowiec zaczyna rzucać się i wierzgać.
– Z koni! – krzyczy, dobywając miecza.
Do naszych uszu dociera niskie, nieludzkie zawodzenie. Konie wpadają w popłoch. Z lasu wybiegają napastnicy. Zasadzka. Czarne sylwetki, podobne do wilków, ale rozmiarem niewiele ustępujące koniom. Nigdy takich nie widziałem. W mgnieniu oka powalają przewodnika. Będzie zabawa.
– Łuki w dłoń, chrońcie czarownika za wszelką cenę! – krzyczy Hagg, dobywając buławy. – Nartian, bierzemy ich!
Dla takich chwil się żyje! Pchany demonicznym gniewem już pędzę traktem. Ukryta wśród krzaków bestia wyskakuje, by przeciąć mi drogę. Zasłaniam się tarczą, demon szybkim cięciem pozbawia potwora nogi. Chyba nigdy nie przestanie mnie fascynować, jak prędki jest ten bies. Nie zauważyłem nawet, kiedy dobyłem klingi.
Dopadam miejsca, gdzie przed chwilą rozszarpano przewodnika. Cztery ucztujące potwory rozbiegają się, próbując mnie okrążyć. Piąty czai się wśród drzew, czekając na dogodną okazję. Staję tyłem do lasu, mierząc przeciwników wzrokiem. Czekam. Pierwsze strzały dosięgają bestii po prawej. Potwór wyje rozpaczliwie, po czym zwala się w śnieg. Ukryty stwór decyduje się mnie zaatakować. Podchodzi bezszelestnie, a następnie wyskakuje mierząc w kark. Nie wie, że demony mają oczy dookoła głowy. Ostrze rozjarza się blaskiem. Bies wyje z radości. Robię unik, wyprowadzając jednocześnie kilka szybkich cięć. Posoka znaczy trakt karmazynowymi smugami. Bestia dosłownie rozpada się w powietrzu. Pozostałe maszkary ruszają jednocześnie, zdając się na przewagę liczebną. Pierwszej odrąbuję głowę, drugiej rozpruwam brzuch, unikając ataku. Trzecia sięga paszczą o cal od mojej twarzy, czuję cuchnący oddech, jej okrutne pazury ślizgają się po płytach napierśnika. Odpycham potwora tarczą, starając się zbudować dystans, ale nim jestem w stanie zadać cios, Hagg łamie bestii kręgosłup ciosem buławy.
Stajemy plecami do siebie, nasłuchując. Wzmocnione nieczystą siłą zmysły przeczesują otoczenie, szukając zagrożenia. Głodne demony węszą. Czuję, że stworów jest więcej, ale nie mają zamiaru atakować.
– Wilki wojny – mówi Hagg, dysząc. – Czekają aż odejdziemy, by pożreć poległych. Prawo zimy.
– To zwierzęta?
– Potwory, które przez setki lat stały się zwierzętami. Wielkie bestie, wzbudzające panikę wśród koni. Można je czasem spotkać w tych lasach.
– To ona je nasłała?
– Nie – odpowiada Vittor, podjeżdżając do nas na koniu. – Kiedy zaatakowały, słyszałem ich myśli. One głodują, myśliwi wybili zwierzynę, więc teraz polują nawet na ludzi.
Do południa podróżujemy w milczeniu, nie licząc kilku wskazówek od pogrążonego w transie czarownika. Jeśli wierzyć Vittorowi, nasz cel jest bliżej, niż zakładaliśmy. Mijamy kilka opuszczonych chat i karczowisk, gdzie jeszcze niedawno stały namioty.
W końcu docieramy do wielkiej, wydartej puszczy polany. Słychać szum wody i ujadanie psów. Osada została ulokowana na wzniesieniu, w zakolu niewielkiej rzeki. Ledwie kilkanaście chat otoczonych palisadą. Przed bramą, na zaostrzonych palach witają nas głowy wilków wojny. Przewodnik mówił, że mieszkańcy nie lubią obcych.
– Coście za jedni? – krzyczy do nas wielki, zarośnięty woj strzegący bramy.
– Rycerze boga, dobry człowieku. Przysłała nas Świątynia, byśmy przegnali zło, które nawiedziło tę okolicę – odpowiada Hagg, uśmiechając się dwornie. Z uczesaną brodą prezentuje się elegancko.
Zeskakuję z konia, pokazując miecz, który zaczyna świecić, kiedy pierwsze promienie słońca dotykają ostrza. Woj natychmiast każe otwierać bramę.
– To już niedaleko – mówi czarownik, przełykając ślinę. Jest wyraźnie zdenerwowany. – Drogą wzdłuż rzeki. Ona przebywa w nowym, drewnianym budynku, nieopodal przełęczy. Śmierdzi tam żywicą i ziołami. Nie śpi, ale też nie wyszła na zewnątrz od kilku dni.
– Czeka na nas? – pytam zaniepokojony.
– Może… Dalej pójdziemy sami – odpowiada Hagg, rozglądając się. – Odpocznijcie i zadbajcie o konie. Vittor, dobrze się spisałeś. Jak starczy czasu, to pomóż komuś. Uzdrów kulawe dziecko albo przywróć wzrok, cokolwiek. Tylko bez popisów.
– Rozkaz, panie! – odpowiada z ulgą.
Witają nas jak zbawicieli. Opowiadają o strasznych wilkach, które kilka tygodni temu zaczęły nawiedzać okolicę. O tym, że wybili większość zwierząt, na które te wilki kiedyś polowały, już nie wspominają.
– Sześć położyliśmy trupem, jadąc tutaj – mówi Hagg z przejęciem, pokazując zakrwawioną głownię buławy. – Po powrocie rozkażemy hrabiemu przysłać ludzi, by wytępili te plugawe stwory.
Świątynię zawsze porusza niedola prostego ludu. Zwłaszcza, jeżeli to ktoś inny ma go z tej niedoli wydobyć.
Starsza wioski obejmuje mojego towarzysza i zaczyna płakać. Trzeba przerwać ten cyrk.
– Kto tam mieszka? – pytam, wskazując w stronę przełęczy.
Milkną, spoglądając na starszą.
– Zły dom – mówi kobieta. – Przeklęty. Spaliliśmy go dwa razy, ale znowu stoi. Czary – spluwa.
***
– Mogliśmy chociaż zabrać kusze. Pewnie będzie próbowała uciec, jak tylko nas zobaczy – zagaduję Hagga, kiedy maszerujemy wzdłuż rzeki.
Milczy.
– I dlaczego idziemy tylko we dwóch?
– Vittor to zdolny magik, ale nie nadaje się do walki. A ci jego ochroniarze tylko by nam przeszkadzali – odpowiada posępnie.
Otacza nas coraz gęstszy las. Sosny i świerki ustępują miejsca rozłożystym dębom. Robi się też cieplej, wśród gałęzi dostrzegamy ptaki i wiewiórki. Panuje tu jakaś dziwna cisza. Śmierdzi magią. Demon w zbroi staje się niespokojny, kiedy mijamy starą, przydrożną studnię. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie zbudowały jej ludzkie ręce.
– Co to za pomysły, by leczyć tych wieśniaków? Przecież magia jest droga.
– Praca u podstaw, Nartianie. Miłość prostego ludu kapitałem Świątyni. Jeszcze ich wnuki będą opowiadać dzieciom bajki o świętych rycerzach, którzy kiedyś odwiedzili wioskę. Z czasem zbudujemy tu garnizon. Ważne, by nas szanowali.
– Garnizon? Tutaj? Po co?
– Przełęcz, Nartianie. Musisz częściej wyjeżdżać ze stolicy.
Mój towarzysz zatrzymuje się i wzdycha, kiedy docieramy do rozwidlenia. Coś jest nie tak, czuję to. Droga skręca na południe, a w las odchodzi wąska ścieżka. W oddali widzimy przejaśnienie między drzewami, na którym stoi jakaś chata. Czyżby cel naszej wędrówki?
– W plotkach powtarzanych po gospodach jest ziarno prawdy – mówi, odwracając się do mnie. Chce to ukryć, ale jest zdenerwowany. Odruchowo staję w pozycji bojowej. – Tam wysoko, na grani, stoi rząd czarnych kamieni. To granica. Nie wiemy kto ani kiedy ją zbudował. Po drugiej stronie nasza magia przestaje działać, zaklęte miecze gasną, a zbroje paladynów umierają. Pójdę w górę i odetnę jej drogę ucieczki.
Nie mówi mi wszystkiego.
– Mam tam iść sam?
– Tak.
– O co tu chodzi?
Uważnie obserwuję jego ręce. Nie sięga po broń. Zaczynam się bać.
– Zobaczysz – uśmiecha się, ale ten uśmiech jest wymuszony.
Co tu się szykuje, że nawet pół-demon się boi?
– Idź. – Pospiesza mnie. – Jeżeli spotkamy się na przełęczy, to pamiętaj, ja dowodzę.
Odprowadzam go wzrokiem i ruszam w stronę polany. Szybko schodzę ze szlaku, rozkazując biesowi wyciszyć ruchy i zlać nas z tłem. Zaskoczenie to połowa sukcesu. Przekradam się między drzewami, okrążając dom. Rozpoznanie to druga połowa sukcesu. Budowla jest spora i wygląda na nową. Demon jest pewien, że Wistela jest w środku, ale nie potrafi stwierdzić, czy jest sama. Ostrzega też, że to miejsce ma silną, magiczną aurę.
Nagle drzwi się otwierają. Wychodzi na zewnątrz, jest blada i roztrzęsiona. Przyjęła ludzką postać. Pięć stóp wzrostu, dziewczęca fizjonomia i bujne, czarne włosy upstrzone zielonymi piórami. Ale to tylko pozory, jeżeli zechce, potrafi zmienić się wielką, wilkopodobną bestię i bóg jeden wie, w co jeszcze. Na razie nie widzi mnie, demoniczny kamuflaż działa. Bezszelestnie wyciągam miecz. I wtedy z domu wychodzi ktoś jeszcze. A w zasadzie wylatuje.
– To bez sensu! – krzyczy Wistela. – On ciągle we mnie siedzi!
– Musisz być cierpliwa – odpowiada karzeł unoszący się stopę nad ziemią.
Ma pstrokaty strój, zdeformowaną twarz i nieproporcjonalnie krótkie nogi. Jakiś odmieniec.
– Uśpiłem demona, jest nieszkodliwy – kontynuuje gestykulując. – Wypędzę go, ale to potrwa.
Powoli szykuję się do ataku. Trochę daleko, ale mocne pchnięcie telekinetyczne powinno załatwić sprawę. Nie zauważą, co ich zabije.
– Każdy dzień tutaj, to ryzyko – mówi zmiennokształtna. – W końcu po mnie przyjdą.
– Tutaj? – karzeł wybucha śmiechem i zaczyna wirować w powietrzu. – Nie znajdą cię…
Nasze oczy spotykają się na chwilę. Mój wyostrzony wzrok widzi, że jego źrenice zaczynają się rozszerzać. Zobaczył mnie, czas ruszać.
Krzykiem aktywuję zaklęcie. Magia wyrzuca mnie do przodu. Lecę, szykując się do walki. Świat zwalnia, ostrze błyszczy, a kobieta zaczyna zmieniać postać.
– Uciekaj! – krzyczy odmieniec, starając się zasłonić mi cel.
Potężnym ciosem tarczy posyłam go z powrotem do chaty. Rozjarzone ostrze przecina powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stała Wistela. Kobieta odskakuje zwinnie, a jej ciało kurczy się i zaczyna pokrywać piórami. Nie mogę dać jej skończyć przemiany. Demon popycha mnie w jej stronę i wyprowadza serię bardzo szybkich cięć. Na próżno! Mój miecz nie jest stworzony do polowania na ptaki i ścigana umyka pod postacią sroki. Bawi się ze mną przez chwilę, po czym wzlatuje, by przysiąść na dachu.
– Walcz! – krzyczę. – Bo zabiję twojego towarzysza!
Królestwo za kuszę.
– Blefuje! – odkrzykuje piskliwy głos ze środka. – Uciekaj stąd, wpuszczą cię, prędko!
W furii ciskam tarczą, ale sroka robi unik zrywając się do lotu. Przełączam zbroję w tryb pościgowy i ruszam. Pokurczem zajmę się później. Ptak lata szybko, ale na tak krótkim dystansie nie powinienem jej zgubić. Nawet w lesie, w górach. Gnam pomiędzy drzewami, skacząc i pomagając sobie rękami. Taka szarża pochłania bardzo dużo magii, ale to nie ja płacę. Tracę ją z oczu, ale czuję, że wciąż jest blisko.
Dostrzegam ich tuż przed granicą, kiedy ona zmienia się jakieś sto kroków przede mną. Przyjąwszy postać wielkiego, dwunożnego wilka o czarnej sierści, stoi naprzeciw Hagga. Niedobrze! Jest od niego znacznie większa, a on nie ma zbroi czy tarczy, tylko tę swoją buławę. Przyspieszam, osiemdziesiąt kroków. Ona krzyczy, on się śmieje. Pięćdziesiąt kroków, przeskakuję głaz i poprawiam chwyt broni. Hagg gestykuluje. Czterdzieści kroków. Mój towarzysz widzi mnie i rzuca się na Wistelę. Nie! Biorę zamach i wyskakuję, pchany magią telekinetyczną. Tym razem nie chybię. Demon już się uśmiecha… Wistela również rusza na mojego towarzysza.
– Czekaj! – krzyczy do mnie Hagg w ostatniej chwili. – Stój Nartian, to rozkaz!
Co!? Na mgnienie oka nabieram wątpliwości. To wystarcza. Tracę koncentrację, telekineza słabnie, zwalniam. Wistela kilkoma ciosami powala mego towarzysza, po czym wbiega między kamienie. Przekracza granicę. Zatrzymuję się trzy stopy od głazów, bies nie chce podejść bliżej. Wokół ciała Hagga powoli rośnie czerwona plama. Przez chwilę patrzymy na siebie w milczeniu, ja i ona. A potem dzieje się coś bardzo dziwnego.
Wilczy kształt zaczyna zmieniać postać. W chwili, kiedy w większości staje się już kobietą, pada na ziemię i zaczyna krzyczeć. W tym wrzasku jest coś nieludzkiego, cofam się dwa kroki. Bies każe uciekać. Kobiecie zaczynają krwawić oczy, twarz twardnieje i pęka niczym gliniana maska, a potem pojawia się broda, czarna i gęsta. Wistela stara się ją jakby oderwać, ale na niewiele się to zdaje. Całe jej ciało się zmienia, ręce i nogi rosną, twarz nabiera męskich cech i po chwili staje przede mną Hagg. Wielki, nagi i uśmiechnięty.
– Witaj – mówi dziwnym, niskim głosem.
To on czy jej sztuczka? Patrzę to na stwora, to na leżące obok mnie zwłoki.
– Nie mogłem ci wcześniej powiedzieć, bo by się nie udało – dodaje.
To on. Opuszczam miecz.
– Co by się nie udało?
– Infiltracja, Nartianie.
– Wykorzystałeś mnie!
– Nie unoś się i słuchaj! Od lat mędrkowaliśmy, jak to zrobić. Ten pokurcz w chacie to uzdrowiciel dusz, potrafi czytać w myślach. Gdybyś wiedział, co planujemy, to pokrzyżowałby nam szyki. A tak, jestem po drugiej stronie. Wistela zabiła mnie, a ja opętałem jej ciało, nim przekroczyła granicę. Zaklęcie tych kamieni chroni przed magią demoniczną, ale miało przepuścić ją nie sprawdzając, co w niej siedzi. Bo karzeł miał spętać biesa.
Jego uśmiechnięta twarz zafalowała, na chwilę stając się obliczem przerażonej kobiety. Szybko odzyskał jednak kontrolę.
– I teraz jest nas czworo w tym pięknym ciele, oj będzie zabawa! Rzuć mi buławę i wracaj po zaszczyty. Zadanie wykonane. Gabell sowicie cię wynagrodzi. A, i skombinuj po drodze jakąś głowę. To wynagrodzi cię dodatkowo za zabicie królobójczyni.
– Głowę?
Znów spogląda na mnie jak na kretyna.
– Kobiecą, czarnowłosą. Głupio wracać z tak udanej wyprawy z pustymi rękami. A żadna z moich dziewczyn chyba się nie nada…
Demon nie człowiek.
Ostrożnie wyjmuję buławę z martwej dłoni i rzucam za kamienie. Hagg zmienia postać, dodając sobie skromne ubranie i skórzany pas.
– Co mam zrobić z twoim ciałem?
– Zostaw tam, gdzie leży. Postraszy trochę, a za jakiś czas wilki wojny zajmą się nim.
Zdecydowanie demon.
– A co mam rzec Gabellowi?
– Nic. Już o wszystkim wie i jest zadowolony. Pozostaję w stałej, duchowej łączności z czcigodnym. Opowie ci o wszystkim, kiedy wrócisz. A teraz wybacz, mam kraj do zwiedzenia i kilka głów do rozbicia. Po drodze możesz się jeszcze zająć tym karłem. Nie zabijaj go tylko, ale spraw, by zniknął na kilka dni.
***
Wściekły i żądny zemsty ponownie odprowadzam go wzrokiem, kiedy znika w zasnutej mgłą, wiosennej krainie. Wykorzystali mnie, a ja pozwoliłem się wykorzystać! Jak młodzik, jak głupiec… Ale Gabell jest zadowolony. Nagroda czeka, dziewczyny pod pokładem też. Morderczyni uciekła i zabiła Hagga, w pewnym sensie. Bo ten ją opętał i ma się świetnie. On będzie zwiedzał burdele, a ja mam zdobyć głowę, uwięzić karła i przypilnować daniny. Słońce, dopomóż, bo sam nie dam rady!
Pokurcza odnajduję w chacie. Leży i jęczy. Nie może ruszać nogami. Wywlekam go na powrozie, zabieram pozostawioną tarczę i ciągnę odmieńca w stronę osady. Z początku protestuje, ale kilka ciosów pancerną pięścią załatwia sprawę.
W miarę jak schodzimy, robi się zimniej. Mniej więcej w połowie drogi do osady, przy studni, natrafiamy na wóz. Traperzy. Mężczyzna z kilkuletnim chłopcem mocują się z uszkodzonym kołem. Spostrzegają nas dopiero, kiedy jesteśmy kilkanaście kroków od nich.
– Pomóc wam, dobrzy ludzie? – pytam z udawaną troską. Miłość prostego ludu kapitałem Świątyni.
Okazuje się, że na wozie jest ktoś jeszcze. Kobieta. Szczupła, drobna i czarnowłosa.
– Uciekajcie! – krzyczy niespodziewanie karzeł.
Spoglądam na słońce. Właśnie skrywa się za chmurą. Bóg widać rozumie sytuację i nie chce widzieć. Rozluźniam się i pozwalam biesowi robić to, co lubi najbardziej. Mężczyzna ginie pierwszy, kiedy niespodziewany sztych przecina mu gardło. Kobieta krzyczy, wołając syna, ale malec nieruchomieje sparaliżowany strachem. Nie lubię zabijać dzieci. Kopniakiem posyłam go pod wóz i wskakuję na górę, zająć się niewiastą. Ciska we mnie misą, skorupa rozbija się z trzaskiem o napierśnik. Szybkim cięciem zwalam ją z nóg. Wrzeszczy, bijąc rękami. Podnoszę ją za włosy i zabijam, starając się nie spoglądać w te pełne strachu i niezrozumienia oczy, póki nie zgaśnie w nich życie. Pozostał jeszcze dzieciak. Widząc, jak odcinam głowę jego matce, rzuca się na mnie z kamieniem w dłoni. Tak bardzo nie lubię zabijać dzieci. Podnoszę go i zeskoczywszy z wozu, kieruję się w stronę studni. Malec wpadł w szał, wierzga. Demon śmieje się, ilekroć kamień uderza w zbroję. Wrzucam bachora w mrok. Nareszcie znowu jest cicho.
***
Do osady docieramy o zmierzchu. Zakneblowany karzeł udaje martwego, ale wiem, że żyje. Zauważają nas, kiedy wychodzimy z lasu. Na majdanie witają mnie jak bohatera. O Hagga, karła i głowę przy pasie nikt nie pyta. Ględzą coś o wyleczonej krowie i o dziewczynce, która odzyskała wzrok. Vittor zrobił swoje.
– Oto ten, przez którego tyle wycierpieliście! – krzyczę, wypychając karła przed siebie. Milkną. – To odmieniec zza przełęczy. Nasłał na was wilki i spiskował przeciwko Świątyni. Nim go schwytałem, zamordował jeszcze rodzinę na trakcie i wrzucił dziecko do studni!
Tłumek zaczyna pokrzykiwać nerwowo. Będzie lincz.
– Jego plugastwa trzeba odczynić. Nie wolno wam go zabić, bo to ściągnie klątwę! Więcej wilków. Zamknijcie go w ciemnym miejscu aż do pełni, a potem wrzućcie do rzeki.
Karzeł spogląda na mnie to nienawistnym, to błagalnym wzrokiem. Nic z tego, pokurczu. Masz przeżyć, ale sprawię, że nadchodzące dni będą najgorszymi w całym twoim życiu.
– A możemy go dręczyć? – pyta ktoś nieśmiało.
– Nawet powinniście – zachęcam.
Wydaję im jeńca. Wleką go do chlewu, kopiąc i opluwając. Nie chcę wiedzieć, co będzie dalej. Dobrze, że bóg nie widzi, a bies potrafi wytłumić niektóre dźwięki.
***
Stoję na stalowym pokładzie okrętu, nadzorując załadunek daniny. Myślami jestem już pod pokładem. Musee przygotował znacznie więcej, niż należało. Rozumiem go, gdybym miał córkę to też zrobiłbym wiele, by nie trafiła w nasze ręce. Ale słowo się rzekło, porządek musi być. Dziewczyna stoi obok mnie, dygocąc z zimna. Całkiem, całkiem, jak na piętnaście wiosen. Nawet nie próbuje ukryć, jak bardzo się boi. Sam Musee nie raczył przybyć. Według szpicli mocno stracił na popularności, kiedy okazało się, że nie płacił daniny. Coś mi mówi, że jak odpłyniemy, to wybuchną zamieszki.
W drodze powrotnej odnalazłem jeszcze leże wilków wojny i wyrżnąłem te, które nie uciekły w porę. Walka zawsze przywracała mi pokój ducha. Historię o karle trzeba było uwiarygodnić, a poza tym stwierdziłem, że Hagg się mylił. Potrzebuję wilczej głowy, nie ludzkiej, wszak księcia zabiła kobieta-wilk. Pysk bestii jest większy, będzie się lepiej prezentował. Trochę szkoda, że nie wpadłem na to wcześniej.
– Zakwitłaś już? – pytam hrabianki, kiedy ostatnie skrzynie lądują w ładowni.
Dziewczyna zaczyna szlochać. Nigdy nie byłem dobry w rozpoczynaniu znajomości.
– Nie przejmuj się, nie twoja wina. – Staram się ją pocieszyć. – Muzy pod pokładem wszystkiego cię nauczą. A ja pokażę ci, do czego służą kobiety.
Jak dobrze, że bóg nie widzi.