Kiedy wszedłem na podwórze Pazzich, zapomniałem, z jakich niejasnych pobudek zostałem lekarzem. Potrafiłem je przytoczyć za każdym razem, gdy miałem kłopoty – przywoływałem bardziej emocje niż konkretne argumenty, a one działały na mnie kojąco – teraz jednak w głowie miałem uciążliwe nic, a werbel w piersi oznajmiał, że nie zamierza zwolnić rytmu.
Na zawładniętym przez kaktusy i dziką winorośl urwisku wyspy Lipari, z widokiem na cztery sąsiadki: Alicudi, Filicudi, Salinę i Vulcano, wśród skomplikowanej mozaiki złomu, starych aut, chaotycznych grządek, gdzie bądź rozwieszonego prania i stosów bliżej nieokreślonych śmieci przycupnął niewielki domek rodziny, do której mnie posłano. W szpitalu powiedzieli, że trafił mi się doskonały „chrzest”: już po dwóch tygodniach od sprowadzenia się na Wyspy Eolskie, dostałem „odpowiednie wyzwanie”. Albowiem wulkan Stromboli, niewidoczny z podwórza Pazzich, właśnie rzygał pyłem i lawą, było sporo zatruć siarką i poparzeń, trafiających wodolotami do liparyjskiego szpitala, a mnie w tym czasie (z nieskrywaną satysfakcją z psikusa; do kaprysów Stromboli tutejsi medycy byli przyzwyczajeni i nie rzucali całego personelu przeciwko) wysłano na zapomniany nawet przez Eola skraj wyspy, by zbadać jednego z Pazzich – rodziny, w której nie wiadomo co działo się od dekady, bo tyle też nikt z Pazzich nie stawiał się u lekarza. Ostatni był dziesięciolatek – jak słusznie można się domyślić, gdy przybywał na ten wulkaniczny łez padół.
Właściwie to by już wystarczyło na złe przeczucia i fatalny nastrój zmieszany z frustracją, ale źródła tych doznań miały poważną konkurencję. Siedziała w zniszczonym bujanym fotelu na spękanej werandzie; w tym upale nosiła sztruksową koszulę, przykrótkie spodnie w kantkę, skarpety do pół łydki i pełne buty. Kiwała się gwałtownie w przód i w tył, na zmianę wyjąc i bucząc niby owad, od którego instynktownie próbowałem się odgonić za każdym razem, gdy postać w fotelu uderzała w niską nutę.
Dobrze, słyszałem w tym dowody fizycznego cierpienia, ale w melodii królowało inne, od którego nie byłem specjalistą.
Znad Stromboli wiatr przywlókł woń gryzących wyziewów ziemi, jakby dla przypomnienia, gdzie właśnie mógłbym być. Westchnąłem i zacząłem brnąć do pacjenta przez graciarnię Pazzich, płosząc na wpół zdziczałe koty i uważając, żeby nie szturchnąć niemal uschniętych badyli na sponiewieranych słońcem grządkach. Przy rogu domu natknąłem się na chłopca, który obdarzył mnie osobliwym spojrzeniem – starczym jakby, kataraktycznym; dziecko jednym palcem głaskało szarego kota bez oka. Zanim zdążyłem oswoić się z tym widokiem, za jedno ramię chwyciła mnie kobieta pod sześćdziesiątkę, za drugie starzec z siekierą w ręce.
Resident Evil, pomyślałem, mając nadzieję rozbawić się w duchu, lecz raczej sprawiłem, że mój duch struchlał. Gospodarze wyrośli spod ziemi, a raczej wychynęli zza któregoś stosu rupieci, co jak na złość dodawało im w moim skołowanym umyśle demonicznej natury.
– Signor oro, dobrze, żeś pan jest, la pace sia con voi! Gin trzyma się dzielnie, ale długo nie pociągnie. A bez szamana, to my nie zrobimy rytuału.
Nie znałem jeszcze perfekcyjnie włoskiego, więc oceniłem, że źle zrozumiałem skrzeczącą kobietę – skwar z nieba wydawał się wypalać mi znamiona na mózgu – jednak wolałem na wszelki wypadek sprostować:
– Jestem lekarzem. Chorób wewnętrznych. – Zabrzmiałem bardzo cicho. Zbyt cicho jak na dorosłego człowieka, a nie dzieciaka z głową pełną horrorów. Odchrząknąłem. – Podobno państwa krewny cierpi. Zabrałem morfinę…
– Grazie mille! – zawołał ochryple starzec. – Tego nam trzeba.
– Czy wie pan może, jak ze Stromboli? – spytała dziwnie pani Pazzi, jak gdyby zadawała uczniowi oczywiste pytanie, żeby poczuł się lepiej, gdy go egzaminuje. – Czy są ofiary?
Oboje mieli lodowate ręce i powoli ramiona sztywniały mi upiornie, co na domiar złego szaleńczo kontrastowało z żarem trawiącym moje wciąż nieprzyzwyczajone do upałów ciało. Desperacko próbowałem nie zwracać uwagi na wszystkie niedogodności, wleczony na ganek.
– Dwie masywne eksplozje, ale większość materiału spada do morza po zachodniej stronie.
– Na razie. Żar jest zbyt silny.
Dotarliśmy w naszym cudacznym pochodzie do źródła kąsających uszy dźwięków, których zrozumieć nie pomógłby mi nawet native speaker. Pacjent około trzydziestki obserwował pilnie swoje buty, wręcz przewiercał je wzrokiem, jakby jednak było mu za gorąco i usiłował je przedziurawić. Cały był czerwony, bordowy niemal, umęczony niewiadomym wysiłkiem, i ewidentnie trawiła go gorączka. Oczy miał zaropiałe, mętne, przypominały mi ślepia kociąt z kocim katarem, które usiłowałem ratować na weterynaryjnych praktykach u siostry. Dopiero teraz, gdy gospodarze mnie puścili, mogłem też przyjrzeć się oczom eskortującej mnie dwójki Pazzich; oboje jedno mieli bystre, (ona zielone, on niebieskie), drugie zasnute mleczną mgłą.
Stanowczo odsunąłem od siebie wizje rodem ze Złego zakrętu i Wzgórz mających oczy. Kiedy mi się to udało i już miałem zacząć metodycznie działać, Gin zamilkł, cały się spiął, oczy wylazły mu na wierzch, ropa popękała, a spod powiek wypłynęło coś, co wyglądało na bardzo jasną i gęstą krew. W dodatku wydawało mi się, że paruje wściekle, niemożliwie gorąca. W panice rzuciłem torbę lekarską na schody i zacząłem wygrzebywać cokolwiek, co mogłoby się przydać, a że nigdy nie miałem z czymś takim do czynienia, w moje ruchy wkradł się chaos. Tymczasem kobieta podetknęła cierpiącemu mężczyźnie wiadro pod brodę sekundę przed tym, jak z ust wylały mu się czarne wymiociny. Zamarłem.
– Skrzepy w żołądku… Potrzebujemy helikopter… – wymamrotałem.
Daleki pomruk przebiegł mi po plecach wraz z drżeniem powietrza, ciągnąc za sobą mocny dreszcz. Odwróciłem się w stronę Stromboli. Nowa dawka ciemnoszarego popiołu zasiliła popielaty całun, który od jakiegoś czasu rozchodził się metodycznie po niezapominajkowym niebie.
– Trzecia – mruknąłem głucho. Nie chciałem nawet sam przed sobą wyjść na gówniarza, ale oddałbym wszystko, by teleportować się do szpitala albo lepiej, na wodolot na Stromboli.
– Bene! – Starzec klasnął w żylaste dłonie. – Mamy chwilę czasu, bo wygląda na dużą. Nie nabierze szybko pary na kolejną. Słuchaj pan… – Wylał wymiociny w okolicach kocich garnków z jedzeniem, którego nie pochwaliłby żaden zwierzęcy dietetyk, w tym z pewnością moja siostra. Przełknąłem z trudem. – Daj mu pan morfinę i pójdziemy przygotować pana do rytuału.
– Wykonuję zabiegi…
– Cokolwiek, medico. Zaraz pan wszystko zrozumie.
Mocno w to wątpiłem, ale z odsieczą postanowił przybyć kolejny Pazzi, który krążył dotąd przy rdzewiejących samochodach, nieustannie nawijając do telefonu. W skołowanych myślach nazwałem go biznesmenem, próbując ich wszystkich, pozbawionych imion, jakoś odróżnić: biznesmen z komórką, wiedźma z wiadrem, kat z siekierą, umierające zombie i półślepy szczurek z kotem. Zmierzający ku nam mężczyzna przypomniał mi o komórce w kieszeni, więc wyszarpnąłem ją z jeansów i wybrałem bezpośredni numer do dyspozytora w szpitalu, ale aparat okazał się głuchy, martwy, jakbym przyniósł ze sobą zabawkę.
– Tsunami – oznajmił biznesmen, którego telefon gdzieś wyparował. – Nie było go tutaj piętnaście lat. Braciszku, nie starasz się.
W odpowiedzi Gin zawył tak, że skuliłem się i zacisnąłem powieki. Wciąż klęczałem przy torbie; nowy Pazzi złapał mnie za ramię, postawił na nogi i walnął w plecy gestem teoretycznie dodającym otuchy, w praktyce wyduszającym mi z trudem uzbierane powietrze z płuc.
– Skąd jesteś, amico? – zagaił.
– Pański brat pilnie potrzebuje transportu medycznego…
– Daj mu pan tę morfinę.
Podniósł torbę i zajrzał mi w oczy. Swoje miał szare, o identycznym odcieniu co zasnute wulkanicznym pyłem niebo, i było w nich coś takiego, że ani się obejrzałem, już dokonałem iniekcji potężnej dawki poprzez wkłucie w zgięcie ramienia pacjenta, nie wiadomo kiedy podciągnąwszy mu rękaw koszuli i zacisnąwszy opaskę na ramieniu. Odskoczyłem, przerażony.
– Tego się tak nie podaje! – zganiłem sam siebie w panice, obserwując zmaltretowanego mężczyznę, który wyraźnie się rozluźnił i przysnął.
Ponownie napotkałem oczy biznesmena i mgnienie oka później okazało się, że prowadzę żywą konwersację nad pochrapującym zombie.
– …z Polski. Poznałem tu żonę na urlopie parę lat temu, na Vulcano, kiedy spacerowałem po wulkanie Fossa. Ten księżycowo-marsjański krajobraz, ach…
– Polonia, grande. Wierzący? – dopytywał biznesmen, a ja odpowiadałem, jakby ktoś przeze mnie przemawiał, wygrzebując ze mnie informacje; niewiadoma panosząca się pod czaszką obecność.
– No cóż, trochę. Nie ukrywam, że nie zgadzam się z Kościołem i raczej nie praktykuję, zwłaszcza po tym, jak w dzieciństwie…
– U was trochę to jak u innych bardzo. Zapraszamy do środka, panie…
– Albert.
Rozmówca odgarnął dla mnie kolekcję kolorowych, zabrudzonych sznurków nadgryzionych przez zwierzęta, pełniących rolę drzwi wejściowych. Naparłem na samego siebie, czy też na moje omamy wewnętrzne, i poczułem się, jakbym próbował cofać ciężkim samochodem pod górkę. Z wysiłkiem nie postąpiłem kroku naprzód.
– Jeżeli nie potrzebujecie mojej pomocy… – wystękałem niemal. – Stromboli…
Wiedźma wepchnęła mnie do środka. W niewielkiej izbie z kamienną kuchnią znajdowały się jeszcze dwie kobiety: najstarsza, jaką widziałem w życiu, i nastolatka z białą przepaską na oczach. Arcysędziwa dama musiała nagiąć grawitację siłą woli: niemożliwe, by te patyki, na których stała, wystające spod koszuli, utrzymały choćby słomianą kukłę. Przez chwilę zalała mnie też dławiąca panika, gdy smugi na przepasce dziewczyny wziąłem za krew. Jednak po bliższym przyjrzeniu się uznałem, że to sadza.
Popiół.
– Wspomniał pan coś o tsunami – powiedziałem, bo przypomniałem sobie, że jestem lekarzem, i znów dobitnie dotarło do mnie, że powinienem znajdować się teraz gdzie indziej.
– Si, trzeci wyrzut ruszył morze. Ale co to za fala! W XVIII wieku, ha, to było coś. Mało wulkanu nie przykryło.
Do izby zeszła się cała rodzinna Pazzich poza Ginem. Wciśnięto mi w rękę kubek gęstej niczym syrop, cuchnącej kawy i popchnięto na niski taboret, tak że siedziałem przytłoczony ich kościstymi, wysokimi sylwetkami, górującymi nade mną podobnie jak stare wulkany na co dzień. Wciąż pozostawałem niezrozumiale bezwolny, mięśnie nie chciały mnie słuchać jak należy i omal nie upuściłem naczynia, choć jednocześnie ściskałem je kurczowo. Rozejrzałem się niechętnie, patrząc ponownie we wszystkie twarze, zastygłe jakby w oczekiwaniu czy zasłuchaniu w coś dla mnie niesłyszalnego, i spytałem nieco głupio (ale jak na nie okulistę, miałem nadzieję, należycie profesjonalnie):
– Wszystko w porządku z waszymi oczami?
– Wierzysz w duchy, Albercie? – Biznesmen jakby się ocknął, czy bardziej na powrót włączył, i nachylił się ku mnie. W domu panował chłód, ale cała ta sytuacja sprawiała, że byłem coraz bardziej zlany potem.
– Wierzę w energię – znów ta nie moja spowiedź, wyszarpywana ze mnie. – Pobieramy i oddajemy energię, to wszystko.
– Grande. Doświadcz więc energii wysp boga wiatru.
Najmłodszy Pazzi przecisnął się do mnie i położył mi lodowatą dłoń na czole.
*
Przestrzeń opustoszała, jakbym zasnął i jeszcze nie wszedł w fazę marzeń sennych, a potem wypełnił ją naraz skwar, krzyki i równie krzykliwe obrazy. Stałem w porcie liparyjskim, ale brakowało wodolotów i promów, cumowały tu natomiast statki pirackie, nadszarpnięte trudnym fachem łupieskim, ale imponujące, wręcz zatrważające, rzucające potężne cienie na setki zgromadzonych mieszkańców. Ładowani byli na pokłady przez tureckich piratów. Stałem boso na drodze uświnionej krwią, miasto płonęło, czułem żar na plecach i lepkie zimno pod stopami. Przed oczami błysnęło mi zakrzywione ostrze…
*
Spadłem z taboretu, gdy młody się odsunął; najwyraźniej wyjął mi z ręki kubek, bo stał bezpiecznie na piecu.
– Co wyście mi dali? – Gdy wróciłem grzecznie na miejsce (czując, jakbym nie był w stanie dotrzeć do drzwi, i jak gdyby za nimi kryło się jeszcze większe szaleństwo), zrezygnowany powąchałem resztkę lury.
– Nazywam się Ali – oznajmił biznesmen, ignorując pytanie. – Młody to Lipar. Moi rodzice noszą imiona Fili i Salina. Dziewczyna: Vulca. Babcia: Panarea. A mój brat…
– Gin, jak Ginostra, wioska u stóp Stromboli. Widzę, że bardzo lubicie te wyspy. – Mój rzeczowy, swobodny ton wprawiał mnie w wewnętrzne osłupienie, którego nie potrafiłem wyrazić, wydać z siebie na świat.
– Jesteśmy duchami wysp, Albercie.
Coś jakby wypuściło mnie z objęć, ciekawe może, jaka będzie moja, MOJA własna reakcja. A ja, zamiast brać nogi za pas, uśmiechnąłem się uprzejmie i nieco chłodno; czy nie robi tego większość z nas w reakcji na absurd niemieszczący się w głowie, nagle wywracający przestrzeń i nasze jej postrzeganie? Czy nie robimy tak, spotykając raptem wariatów, niezapiętych w kaftan, a więc niebezpiecznych?
Ali dotknął mojej ręki; wizje nie zalały mnie całkiem, przemykały w świadomości niczym wspomnienia.
Kolejni mieszkańcy wysp co i rusz byli wysiedlani. Nierzadko mordowano ich, a osady palono, jakby mimo wygaszonych ogni wewnątrz wulkanów, nie mogła zacząć omijać ich zagłada.
Duchy wysp pozostawały niezmienione.
Natura wysp jest niezmienna.
Ale wulkany same chcą siać i niszczyć, łapać oddech i spopielać, nie mają zamiaru oddać swej domeny ludziom, choć powinny spać – usnąć i dać się planecie zestarzeć. Ich czas przeminął, póki nie nadleci kometa, one jednak marzą, by przekarmić Ziemię, zlikwidować obecną, podstarzałą, zamieszkującą ją ciżbę i hodować nowe.
Tyle że duchy wysp mają słabość do życia i przywiązują się do tego, co jest; rozpadły się więc na wiele żywych istnień: wniknęły w poszczególnych ludzi, zwierzęta, drzewa, by rozedrzeć się, okaleczyć wulkany i uniemożliwić im erupcje.
Pazzi z pochodzenia byli Grekami, kryjąc się pod pasującym do Włochów nazwiskiem. Jedynymi, których zagłada i niemal całkowita eliminacja greckiej ludności w XVI wieku ominęła. Żyli, umierali, odradzali się, nosząc cząstki duchów i panując nad wulkanami…
Znałem skądinąd burzliwą historię wyspy, napotykałem też codziennie jej ślady w greckich, muzułmańskich i hiszpańskich budowlach rozsianych po porcie, górujących na zamkowym wzgórzu czy rozsypanych niemal w proch na wioskach. Jednak po prostu nie mogłem dać zgody na istnienie tych zjaw, przede wszystkim dlatego, że dałem zgodę leczyć ludzi – zgodnie z nauką, humanitaryzmem i racjonalnością. Trzymałem się tego od wielu lat i pozwalało mi to spokojnie spać, tak jak mojej siostrze pozwalała na to samo weterynaria. Przegoniliśmy duchy przeszłości i zrzuciliśmy ich wizje na karb wybujałej dziecięcej wyobraźni.
Mój świat nie mógł się rozsypać na zagraconej ziemi Pazzich.
– Co to za bzdury? – ledwie udało mi się wykrztusić, bo umysł walczył z olbrzymim strumieniem cudzych wspomnień, walczył o oddech, o wypłynięcie na powierzchnię z morza obłędu tej przeklętej rodziny. Naprawdę byłem skłonniejszy dać wiarę w to, że Pazzi są przeklęci niż w to, że stanowią duchy; choć im więcej mnie dotykano i mi pokazywano, tym trudniej było mi się zbuntować. Po co piłem dalej tę zdradziecką, obrzydliwą lurę w wyszczerbionym kubku? Musieli robić ją z jakimiś psychodelikami. – Ludzie z Ginostry potrzebują pomocy. Proszę mnie…
Panarea chwyciła moją głowę w starcze dłonie.
*
Pył pływał, kotłował się, był zapowiedzią śmierci i życia: pełen ognia dla starego i pokarmu dla nowego, wypluty z trzewi na powierzchnię, by nakarmić głodny potencjał. Istniałem wewnątrz niego, napęczniała niespożytą energią cząstka ducha, złakniona powędrowania jak najdalej, zasiania szeroko ziarna. Wnikałem do płuc, pokrywałem drzewa i rośliny, obejmowałem w posiadanie nazbyt nagie, przegrzewające wyjaławiającą się Ziemię niebo…
*
Tym razem udało mi się pozostać na siedzisku, ale czułem, jakbym też już nabawił się gorączki i karmił nią omamy. Panarea, zdawało się, pokazała mi to, co tak pragnąłem zobaczyć z bliska – wybuch. Pokazała z tak bliska, że bardziej już nie sposób: czyniąc mnie częścią pyłu, oddechu ziemi z głębi jej płuc. Drżało moje ciało, ale jeszcze mocniej drżało to, czym tkwiłem w ciele, a z czego tylko połowicznie dotąd zdawałem sobie sprawę.
Drżało z głodu.
– Jak to robicie? – mruknąłem.
– Możemy robić wszystko na Eolu. Poza zapanowaniem nad Stromboli. Jest wielki i dziki, zawsze był; rozerwanie ducha wyspy nie wystarczyło, bo każda jego cząstka chce żywić, tak bardzo, że dąży do kolejnego wielkiego wymierania. Kolejnego niemowlęcia. Stromboli jest jak matka z nabrzmiałymi piersiami. – Ali nachylił mi się do ucha. – Stare dzieci nie piją już mleka, non è vero?
– I Gin próbuje go powstrzymać? – dedukowałem, obserwując bezradnie, jak moja ręka z wysuszonym kubkiem wyciąga go w stronę gospodyni po więcej.
– Śpiewa mu do snu. Ale to już nie działa. – Biznesmen wyprostował się i odetchnął głęboko, jak przed skokiem w chłodną, odległą wodę. – Dlatego pójdziemy do niego i uśpimy wspólnym głosem. Masz dużo morfiny, si?
– Pakowałem torbę na wulkan…
– Bene. – Pazzi w tej samej chwili rozpromienili się, jakby z ulgą przywitali chwilę, gdy wreszcie polski idiota, czyli ich „szaman” z bożej łaski, przejdzie do „rytuału”. – Podasz nam odpowiednią dawkę, amico. A potem wykonasz… zabieg. I odetniesz od Stromboli kawałek jaźni. Odetniesz mojego brata.
– Jak?
Vulca delikatnie dotknęła mojego policzka, tak że mogłem rozróżnić w wizji ją i siebie.
*
Wrzask wydusił mi powietrze z płuc i poharatał gardło. Dłuższą chwilę ból tak mnie obezwładniał, że nie mogłem zlokalizować ani jego źródła, ani zrozumieć, że to ja krzyczę. Potem powoli, powoli przestawałem być otumaniony cierpieniem i wyczuwałem obcą ciszę w umyśle, obcą wolność; dla mnie – Alberta – znajomą i swojską, lecz dla niej wręcz niepojętą.
Dla mnie niepojęte było natomiast, że skończywszy kilka lat, sama wydłubała sobie oczy, odrywając się od swojego wulkanu. Bo śpiący olbrzym na Vulcano miał zamiar się ocknąć. A ona nie chciała przynależeć do śmierci, jaką musiał przynieść, by zasiać nowe, lecz do już istniejącego życia. Wtedy, te dziesięć lat temu, wystarczyło oślepić wulkan i posłać w trzewia góry samego Fili, by zadać mu skuteczny cios i uczynić niegroźnym.
Teraz musieli iść w piątkę.
*
Czułem, jak wieloświadomość wysp przepływa przeze mnie, pulsuje, otwiera mnie na to, co dotąd było pod skorupą, a teraz roztopiła ją lawa. Byłem z tą świadomością zgodny – jak miałem się zbuntować wobec faktów tak pierwotnych, że dalece wyewoluowanemu ludzkiemu mózgowi, pogrążonemu w izolacji rozwoju nazbyt wykraczającego poza pamięć kamieni, są zazwyczaj niedostępne?
Gdy przełożony, skonany po dniówce, lecz uspokojony brakiem aktywności Stromboli, spytał, co tam ciekawego stało się u Pazzich, odparłem:
– Zastałem tylko dwoje młodych, szczęśliwych ślepców. Kobieta jest w bliźniaczej ciąży.
– Fiu, fiu. Nie widziałem, żebyś brał USG. Jak to zobaczyłeś?
Szeroko się uśmiechnąłem.
Gdy z siostrą byliśmy mali, pozwolono nam pochować ukochanego psa. Wykopaliśmy więc spory dół i stojąc w nim, umorusani, zapłakani, pod wieczór, na skraju zamglonego pastwiska, składając w ziemi wystygłe ciało przyjaciela, dostrzegliśmy coś. Duchy splątane z materią, tańczące z nią w rozpleniającym się cieniu. Potencjał, który wychodził i wracał do ziemi, zupełnie jak wulkaniczne wyziewy, jak woda wznosząca się ku niebu i rosząca świat deszczem. Wdech i wydech. Przemiał materiału. My jako materiał, jako tkanka czegoś żywego. Skóra do zrzucenia. Dostrzegliśmy kruchą granicę i postanowiliśmy bronić złudnego stanu ponad powierzchnią, ale tak, by nigdy już nie dostrzec tego przerażającego splotu, przenikalności, płynności granic. Chcieliśmy żyć w iluzji i zapomnieć o powstaniu z prochu, prochu bez świadomości, odrębnej myśli, ustalonego kształtu, i powrocie do niego.
Pobudki, dla których zostałem lekarzem, urosły, przesłoniły pozór, ich bezkształt nabrał sensu.
– Naliczyłem pięć dusz w jej oczach – odparłem zdawkowo, tłumiąc ochotę na dotknięcie jego skroni. Rozbawiłem go.
Człowiek. Stare stworzenie myślące o sobie jako o dziecku. I wszystko niańczące go, uroczego w swym kłamstwie.
Ludzie niańczący ludzi. Kamienie niańczące ludzi. Duchy niańczące ludzi.
Ale nie wulkany.