- Opowiadanie: Naz - Bardzo trudne samobójstwo

Bardzo trudne samobójstwo

Tekst ukazał się w lipcowej Esensji.

Był napisany na “Umieranie to parszywa robota”, zajął w konkursie czwarte miejsce. Potem był ulepszany pod okiem MC.

Nawiązuje do prawdziwej postaci, Jeana Jacquesa de Roux.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Bardzo trudne samobójstwo

Dla wszystkich wyspiarzy drugiej strony

 

 

Velux 5 Ocean Race – samotna żegluga wokół Ziemi. Trzydzieści tysięcy mil morskich do pokonania dla solistów. Na koncie przeciwnika – szalonego oceanu – samobójstwa rywali, zaginięcia, zniszczenia niezliczonych jachtów. Bezlitosne statystyki i opowieści brzmiały strasznie, brzmiały ekscytująco. Teraz, we wszechobecnym ryku, w zderzeniu z potęgą żywiołu, uczucia i wspomnienia bledną. Fakty, liczby, nazwiska, dni samotnej podróży roztrzaskują się o grzbiety ruchomych gór.

Patrzę na kilkunastometrowe fale, zwieńczone pianą niby śniegiem i wiem wreszcie, jaki sens miał ten koszmar na dzień przed wyprawą. Nie był proroczy; umysł podczas marzeń sennych projektuje świat i obrazy „na próbę”. Kiedy we śnie stałam w oknie i patrzyłam na trąby powietrzne na horyzoncie, na łąki i pola wybrzuszające się nagle i rosnące chaotycznie, spoglądałam na chwilę, która właśnie trwa. Przełamałam czas.

Fale są wściekłe i głodne, ciemnoszare, gwałtowne. Niebo sprawia wrażenie jaśniejszego, pada z niego lepki śnieg, ginący natychmiast w zetknięciu z żywiołem. Na tle kotłującej się szarości niemal świeci. Otaczają mnie olbrzymy, jakby z oceanu próbowali wydostać się tytani. To nie są regaty. To igrzyska śmierci. Mrówki rzucone pod nogi walczących gigantów.

Zimno i wycieńczenie sprawiają, że jestem otępiała. Wspominam wciąż ten sen, bo w nim był ze mną Jeremi, który trzymał mnie w niemal miażdżącym uścisku i szalona, budząca sprzeciw całego ciała myśl, że to już koniec, była nieznośna.

Teraz jest inaczej.

Obserwuję, jak jacht przechyla się coraz mocniej. Wszystko jakby zwalnia. Wiem, że czeka mnie to samo, co już raz miało miejsce. Nauczona świeżym doświadczeniem i olbrzymim guzem na czole schowałam ciężkie przedmioty do jaskółek i przywiązałam się do uchwytu (dwa tygodnie temu szlag trafił drugą parę szelek, chodzę teraz w komicznej konstrukcji z liny). Gdy łódź wiruje, porwana przez monstrualną falę, po kabinie fruwają tylko papiery, zapomniana mapa i wszędobylskie bryzgi wody.

Jestem jak pchła na turlającym się psie. Odgłosy nadwyrężanej łajby giną we wszechogarniającym ryku. Krzyk, gdy uderzam ramieniem o pulpit biurka, ledwo dociera mi do uszu.

Po co tu jestem? Dla pół miliona euro nagrody? Bez jaj.

Czego szukam? Jaką granicę chcę przekroczyć? I czemu znajduje się ona tak blisko śmierci?

 

***

 

Byłam krnąbrnym dzieciakiem, robiłam wszystko na przekór. Wmawiałam rówieśnikom, że istnieją rzeczy, których nie ma; przed dorosłymi udawałam, na przykład, że jestem chłopcem. Choć lubiłam zwierzęta, rzucałam małymi żabami o kamienistą drogę przed domem, aby patrzeć, jak ich drobne ciałka wyginają się w spazmach bólu. Paliłam szlugi na każdej przerwie w szkole. Piłam tanie wino; im tańsze, tym lepiej. Rozwalałam związki, chociaż bycie we własnym mnie nie interesowało. Na kilka lat utonęłam w narkotycznym odurzeniu. Ciągle czegoś szukałam, w sobie, w innych, jakbym nie czuła życia i próbowała mu zaprzeczyć, bo jest absurdalne, martwe, oszukańcze w swojej naturze. Jak gdyby brakowało mu istotnych części, zużyło się, choć przecież dopiero zaczęło…

Jeden z pierwszych chłopaków, z którym odkrywałam seksualne rozkosze (aż do naderwania mu wędzidełka), powiedział mi raz:

– Marika, zajedziesz kiedyś kogoś na śmierć.

Dobrze, że padło na łajbę.

 

***

 

Jacht jest używany, jedenastoletni, kosztował moją rodzinę dwieście pięćdziesiąt kawałków. Podejrzana cena, ale łajba przeszła wszystkie testy, a ja nie potrzebuję luksusów. Jedynie przetrwać, wrócić, może wygrać…

Nie, to nieprawda. Słyszałam dziesiątki razy, że w zderzeniu z monstrualną falą ludzie stają się religijni, doświadczać mają bowiem tajemnego sacrum, gdy ocean wymiecie z nich wszelką megalomanię. Chyba to jest mój rozpaczliwy zryw, by uwierzyć w coś ponad i poza iluzją życia, którego nie czuję. Możliwość sprofanowania wiotkiego ciała i uwolnienia umysłu.

Łódź nazwałam Kinia, bo Kinga to moja była przyjaciółka, która popełniła samobójstwo, a ja nigdy nie zrozumiem, dlaczego. Nie zrozumiem, czy się odważyła, czy też stchórzyła. Jedyne, co odczuwałam na pewno, to złość, że mnie tu zostawiła, ale przecież mogła, to jej decyzja, tak jak ja tutaj jestem, mogę zginąć, ale… Czegoś szukam.

Sądzę jednak, że choć tłumaczyłam sobie moją podróż tak: odczaruję wspomnienia, odczaruję czas, dziwnie zamrożony, gdy łajba wytrzyma okołoziemskie regaty, to tak naprawdę liczę, że się rozleci. Tak jak rozpadła się prawdziwa Kinia.

A przecież załatwiłam nowy system, dzięki któremu łatwiej sterować jachtem podczas przechyłów. Szyte na zamówienie żagle, łącznie z fokiem. Olinowanie, generator wodny „na śrubę”. Korek na pokładzie, żeby się nie ślizgać. Matka oddała mi wszystkie oszczędności, z Jeremim robiliśmy na dwie zmiany, sprzedałam spadek. „Wszystko dla mojego marzenia”, mówili najbliżsi, tak jakby też chcieli szukać tego czegoś, za czym ja goniłam, ale nie starczało im… czego? Odwagi, głupoty? Może niektórzy to Wielcy Niezdecydowani, bo jak bozia nie pyta nikogo o zdanie, pchając na świat, to zawsze znajdą się tacy, co to „dziękuję, ale niekoniecznie”, tyle że za bardzo nie ma jak się wycofać, bo to wszystko już jakoś się toczy. Człowiek wpada w rutynę życia, idzie w wielkim marszu ku…

To dobre miejsce, by się przyznać. Przybyłaś tu umrzeć, tak, kochana? Forsa i kobiety – mówią, że to źródło wszelkich nieszczęść. Przybyłaś oddać topieli siebie i wszystkie pieniądze. Ostateczny akt buntu w miejscu, gdzie nieba czasem nie sposób odróżnić od tafli wody, gdzie świat i wszelkie cele zdają się iluzją.

Zawsze kochałam morze. Szum, przestrzeń, falowanie, to wszystko mnie uspokaja. Nieznana niegdyś moc sztormu pobudzała moją wyobraźnię.

Ocean wykpił wszystkie fantazje. Wykpił rozterki. Wypełnił horyzont gniewem. Ocean wkurza się o wiele mocniej niż ja i topi na raz rzesze istnień, nie tylko jedno.

Chyba wiem, dlaczego tu jestem.

 

***

 

Wicher urwał wiatromierz przy osiemdziesięciu węzłach – około stu pięćdziesięciu kilometrach na godzinę. To było zanim trafiłam w środek lodowatego piekła, obracającego Kinią jak kulką po planszy szulera. Kładę zgrabiałą rękę na klawiaturze pokładowego komputera i piszę na oślep, podczas gdy ocean próbuje mnie połknąć; czuję, jakbym była zamknięta w kokonie z ciemnej wody.

Mari: Obróciło mnie dw razy. Kinia zipie.

Odpowiedź przychodzi szybko. Feliks jest w zasięgu, gdzieś w tej otchłani. Patrzę mętnym wzrokiem na chyboczący ekran.

Felix: Też. Uszkodzen

Monitor gaśnie. Przechył pogłębia się, po czym jacht opada gwałtownie. Nawet przez sztormiak czuję, jak lina kaleczy mi skórę na brzuchu i ramionach. Jednak komputer działa. Palce mi zdrętwiały, muszę schować rękę z powrotem do kieszeni, ale wstukuję jeszcze w klawiaturę:

Delacroix zniknął gdzieś tu w 96?

Nie wiem, czy Feliks odpowiedział, ekran nie chce odpalić. Powinnam w niego rąbnąć, ale nie dosięgnę. Rozglądam się nieco bezmyślnie po mojej łupinie, a potem po niewiarygodnym krajobrazie na zewnątrz. Wygląda to wszystko jakbym znowu śniła. Jako kilkulatka miałam koszmar o jakimś strasznym człowieku i burzy. Ten obraz przez parę następnych lat wywoływał we mnie skrajne przerażenie. Dziecku trudno odróżnić fantazję od jawy. Jest jeszcze w ścisłym związku z nicością, wszystko to nowość, wszystko to realizm. Podczas przeprawy przez ocean znów zdaję się oszołomionym światem i własnym umysłem brzdącem. Widzę kształty wśród fal – ptaki, smoki, motyle. To zawsze są stworzenia zdolne oderwać się od ziemi. Oglądam je jak przez szybę gabloty w muzeum. We wściekle kotłującej się pianie dostrzegam nawet stado flamingów. Mam taki sweter, z flamingami. Zostawiłam go Jeremiemu do snu. Znów wyjmuję rękę z kieszeni, przejeżdżam palcami po śliskim materiale sztormiaka, wyobrażając sobie, że dotykam różnych faktur. Aksamitnego swetra. Kilkudniowego zarostu męża. Nagrzanej słońcem kociej sierści. Wokół mnie szaleje żywioł, dla którego jestem tak nieznacząca, jak dla mnie źdźbło trawy, gdy idę przez las.

Zamykam oczy. Nigdy nie czułam przed tym lęku. Ciało protestuje, serce miota się w piersi, ale jestem gotowa. Tylko czemu topiel? Co to za obrzydliwy sadomasochizm, wybrać taki sposób? Jak każdy popapraniec czytałam niejednokrotnie w Internecie o wszelakich sposobach umierania. Gdy toniesz, najpierw wstrzymujesz oddech tak długo, jak jeszcze nigdy. Potem wygrywa odruch, ale wzbraniasz się wpuścić wodę do płuc, więc ją połykasz. Zapełniasz żołądek, wymiotujesz. Łykanie i wymiotowanie może nie skończyć się na jednej serii. Bolesna, kilkuetapowa agonia. A przy takich falach…?

Nie posiadam władzy nad oceanem, łajbą ani ciałem. Nie mają sensu modlitwy, próby zawiadowania Kinią. Czuję, jak gorący mocz spływa po nogach. Wstyd, zaszczepiony od małego, łaskocze mnie przez chwilę i tonie jak wszystko.

Nagle ze skotłowanych niczym ocean odmętów umysłu wyłania się wspomnienie ptaka, który płynął ze mną na gapę przez jakiś czas. Cholernie daleko stąd. „Dosiadł się” niedługo po rozpoczęciu regat. Nikomu o nim nie powiedziałam, chociaż reszta chętnie rozprawiała o spotkaniach z delfinami i wielorybami. Nie byłam po prostu pewna, czy to nie majak (jeden współzawodnik, Reg – kontakt z nim urwał się trzy dni temu – straszył wszystkich historiami, jak to w trakcie rejsu ludzie zapadają na choroby psychiczne i nie odróżniają życia od zwidów). Ptak nie wypatrywał lądu, ryb ani robaków, tylko mnie obserwował. Jeśli podeszłam zbyt blisko, podrywał się i zmieniał miejsce. Nazywałam go Kruk. Był ciemnoszary, wielkości mewy, ale miał bardziej obłe kształty. Nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Czasem drżał jak fatamorgana. Kilkukrotnie wydawało mi się, że budzi mnie stukanie dziobu o rufę – za każdym razem, gdy mogłam wpaść w kłopoty: wpłynąć na zgubiony kontener, stracić antenę czy źródła energii. Niezapraszany pasażer zniknął dopiero w okolicach Wellington.

Z rozmyślań zmieszanych z półsnem budzi mnie ogłuszający ryk i zawiśnięcie zmaltretowanego ciała na sznurach. Otwieram oczy. Trzeci korkociąg, fala porywa jacht. Sufit jest niemal pode mną. To pewnie już koniec. Szyba na wprost mnie pęka, gdy coś z impetem w nią uderza – może wszędobylskie śmieci, jakieś stworzenie lub fragment Kini. Bicz wody chlaszcze mnie w twarz, kolejny wypycha powietrze z płuc. Przed oczami najpierw mam świetliki, po chwili kotłującą się ciemność.

 

***

 

Sierpień. Początek regat. Zapach podnieconego tłumu przebija bryzę. Dziewczynka przywiązuje do Kini balon, różowego kotka. Gdy nie patrzy, pozbywam się go. Obserwuję, jak ulatuje w niebo. Uśmiecham się, kiedy dziewczynka zaczyna płakać. Zupełnie nie wiem, czemu to robię.

– Hej, Marika! Czeka cię tam ochujenie! – Cezary, brat Jeremiego, wskakuje na łajbę. Barczysty, opalony, jest całkowitym przeciwieństwem mojego męża. – Serio, albo zbzikujesz, albo będziesz miała większe jaja niż Jerry.

– Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz – mruczy Jeremi, który tysięczny raz sprawdza cały sprzęt.

– To już było – mówię, jakbym nagle doznała świadomego snu. – Byłam tu już.

– I już tu nie wrócisz – stwierdza łagodnie mój mąż.

– Niby dlaczego?! – zaperzam się. – Ukończę ten rejs!

– Nie wrócisz, bo pipa jesteś – warczy Cezary i zanim mogę fuknąć, żeby nie deprecjonował mojego narządu płciowego, ten dźga mnie boleśnie w mostek. Wypadam za burtę wprost do gorącej wody (?!) i nadal czuję irytujące ukłucia.

– Marika! – słyszę głos matki, jakby wołała mnie na obiad. – Marika! – To Jeremi, zdenerwowany. – Marika! – Tego głosu nie znam.

Otwieram oczy.

Ciało zastygło w takiej pozycji, jakbym nadal zwisała na sznurach. A jednak siedzę na plaży. Moje dłonie spoczywają na cudownie ciepłym, białym piasku. Wciąż mam na sobie mokrą kurtkę i kilka warstw ubrań.

– Rozbierz się, dziecino – radzi głos, który przed chwilą mnie wołał. Podnoszę głowę i na tle oszałamiająco błękitnej wody widzę mężczyznę, którego znam ze zdjęć.

– Jean Delacroix? Czy ja nie żyję?

– Tylko trochę.

Ma twarz typowego Francuza, z charakterystycznym wąsikiem, wąskim nosem i wysokim czołem. Tutejsze słońce spaliło go na karmel. Zdaje się nieco młodszy niż podczas rejsu w dziewięćdziesiątym szóstym. Powoli zdejmuję z siebie wierzchnie ciuchy, obserwując, jak szczerzy do mnie białe zęby.

– Cóż to znaczy „tylko trochę”? Gdzie jesteśmy?

– Na wyspie rozbitków.

Podchodzi do nas brodaty, barczysty jegomość w kapitańskim mundurze. W ręku trzyma butelkę pełną szarawego płynu.

– Łap, Delacroix. – Rzuca mu naczynie i spogląda na mnie ostrym wzrokiem. Momentalnie czuję dreszcze i pot na szyi, jakby brodacz był ludojadem i spoglądał na deser. – To już czas na kokosówkę, bien?

Coco! – zachwyca się nieboszczyk, otwiera butelkę i przytyka nos do szyjki.

Zdejmuję buty, wstaję w spodniach i flanelowej koszuli, które błyskawicznie schną. Kapitan odchodzi, więc upiorne wrażenie mija. Rozglądam się: wokół tylko błękit, biel i zieleń. Ja, tropikalna wyspa i pijące trupy. Reg miał rację, rejs padł mi na mózg.

Zaginiony lata temu żeglarz pociąga kilka łyków gęstego alkoholu, oblizuje się i podaje mi butelkę.

– „Tylko trochę” to znaczy, że masz niewielkie krwawienie w mózgu – oznajmia. – Sztorm nieco się uspokoił. Nie położyło ci jachtu.

Macam głowę. Jest cała, nawet bez guza. Mam gładkie, miękkie włosy, jak po keratynowej kuracji, a nie stu dniach smagania wiatrem i słoną wodą. Sprana koszula w czerwono-czarną kratę jakimś cudem odzyskała kolory.

– Napij się – zachęca Jean. Próbuję kokosówki. Ma tak intensywny smak, że wywołuje reakcję w całym ciele. Robi mi się gorąco między nogami.

– Osobliwy sen – mruczę, oddając trunek – ale chyba wolałabym już umrzeć.

– Cały czas to robisz, ma petite chatte. No, nie rób takich oczu. Chodź, Mikas oprowadzi cię po wyspie. Nie zdążyłem dokończyć przygotowań…

Coś szarpie mną tak gwałtownie, że lecę w bok, w stronę niewiarygodnie przejrzystej wody, i upadam kilka metrów od Delacroix. Czuję w ustach smak krwi. Jean pomaga mi wstać.

– Mówiłem, sztorm trochę się uspokoił, ale nie ustał. To się jeszcze może zdarzyć.

Nieopodal pod baldachimem siedzi kilka osób. Jean kiwa na jedną z nich i oddala się bez słowa.

Patrzę na idealnie gładką wodę, nienaturalnie nieruchomą. Nie budzi mnie szaleństwo oceanu. Może faktycznie się wykrwawiam?

Podchodzi do mnie drobny chłopiec w pirackim kapeluszu, na oko dziesięcioletni, ciemnowłosy, ze złotą opalenizną. W ręku ma żarówiaście żółte mango, które do mnie wyciąga.

– Ahoj, Marika. – Ma dziwny głos, dudniący, jakby płynął z tuby. – Czekaliśmy na ciebie. Opiekowałem się tobą, ślicznotko. Pamiętasz mnie?

Przekrzywia głowę identycznie jak Kruk.

– Po co się mną opiekowałeś? – pytam, rozrywając owoc. Zatapiam zęby w miąższu i smak znów rozchodzi się po całym ciele.

– Żebyś tutaj zaczęła umierać. Gdybyś odleciała gdzieś indziej, nie trafiłabyś na naszą wyspę.

Przewracam się raptem i czuję mocne kołysanie, choć krajobraz pozostaje nieruchomy. Mikas łapie mnie za łokieć i pomaga wstać.

– Wejdźmy do wody, nie będzie tak tobą rzucało.

– Przedziwny sen – stwierdzam znów, gdy zanurzamy stopy w oceanie. W dotyku przypomina coś kłębiącego się, jest ożywczy, ostry. Tak właśnie powinno smakować życie, myślę, czując go nawet w ustach.

– Powoli opuszczasz ciało, bo w ślimaczym tempie umierasz. Ale nie można temu zaradzić – gdy wymawia ostatnie słowa, jego głos traci na zdecydowaniu.

Zaczynamy iść wzdłuż wybrzeża, po pas w oceanie. Woda stawia mniejszy opór, niż powinna. Wszystko migocze, jakby obsypane złotym pyłem.

– Co to za wyspa? – pytam, nieco już odprężona.

– Zwyczajna. Umarliśmy w pobliżu. Kiedy żegnasz się ze światem, czasem trafiasz w to samo miejsce na mapie, tylko jakby po drugiej stronie.

– Po co?

– Chyba każdy po co innego. – Wzrusza ramionami. – Ale jeśli siedzisz tu wystarczająco długo… zaczynasz młodnieć, tak jakby się cofasz.

– To pewnie trochę już tu mieszkasz…

Cmoka, nieco z dezaprobatą, ale bardziej z dumą.

– Najdłużej. I zaczynam móc przenikać do świata żywych. Mam starą duszę, Mariczko. Dlatego tu jestem. Wszyscy piraci mają stare dusze. – Pokazuje mi z dumą ramię, na którym pojawia się na chwilę toporny tatuaż kotwicy i trupiej czachy.

– A co, gdy całkiem już się… cofniesz? Wracasz?

Coś pcha mnie w przód, ale woda amortyzuje część siły, z jaką wściekłe fale atakują Kinię.

– Hm – Mikas rozchlapuje wokół siebie wodę i myśli nad czymś chwilę. – Wiesz, był taki jeden dziad, Hieronim. Cholernie długo tu siedział. Może dlatego, że żył ze sto lat i to tak intensywnie, że ja cię nie mogę! Gdy zbliżał się do własnych narodzin, zaczął opowiadać dziwne rzeczy… ale zapominał już słów i nie umiał nam wszystkiego wyjaśnić, aż w końcu tylko gaworzył. – Mikas rechocze do wspomnień i rozchodzą się od niego fale, jakby ktoś wrzucił do wody kamień. – A pewnego dnia zniknął. Może i wrócił. Twierdził, że kiedy odda się już cały czas, to można znowu go pożyczyć. Wszczepić się w noworodka. Ale z każdą następną pożyczką oddajesz coraz więcej.

– Więcej – powtarzam niepewnie. Ta informacja, nie wiedzieć czemu, powoduje u mnie falę silnego niepokoju.

– Yhy.

– Czego?

Krzywi się, jakbym była odpytującą go nauczycielką.

– Siebie? – trochę oznajmia, trochę pyta.

– Wierzysz w to, Mikas?

– Nie ma sensu, żebym ci mówił, w co wierzę. Nie wiadomo, czy tu zostaniesz.

Czuję uderzenie w szczękę, ale nie towarzyszy mu ból. Ani, na szczęście, smak krwi.

– Jeden gość na regatach odgryzł sobie język – mówię, masując z namysłem brodę, bo nagle przypominam sobie wszystkie ekstremalne przypadki okaleczeń na jachtach. – Ocknę się jeszcze?

– Niczego sobie nie odgryziesz, nic ci nie odpadnie – zapewnia pirat, machając lekceważąco ręką.

Przyglądam się chwilę dzieciakowi. Kłótnie w świadomych snach nie mają sensu: tylko męczą umysł, podobnie jak nadwyręża go z premedytacją śnione bara-bara. W takich okolicznościach nie gada się ani nie uprawia seksu z nikim poza sobą. Nigdy też nie byłam dobra w wybudzaniu na życzenie i nie wiem, czy chcę „wrócić” na Kinię.

Nie mam pojęcia, czego chcę.

Ludzie pragną podróżować, mieć dzieci, coś znaczyć, przetrwać. Nie przemówiła do mnie nigdy żadna z tych rzeczy, a moja jedyna znacząca podróż to ta – po ciemnych, monotonnych wodach oceanu, zapewniających niezmienną pustkę po horyzont i znikąd ratunku. Brak ludzi, ale w zamian żadnego sacrum. Nic mnie nie dotknęło poza skrzynką – sprawczynią guza, i głupimi snami.

Postanawiam zaakceptować projekcję. Może to ostatni sen w życiu, zmarnowanym, jak to zwykła mówić matka, na bunt przeciwko niemu, który winien minąć wraz z burzą hormonów. Tymczasem już naście lat po burzy, koleżanki dały światu po dwoje, troje dzieci, a ja mam zniszczoną łódź, rozwaloną głowę i niepojęte pragnienie dotyczące niczego.

– No dobra – rzucam – to jak tu się spędza czas?

– Na pewno na mniej sposobów, niż gdybyśmy umarli w mieście… – Pirat wzdycha boleśnie.

– Tam, gdzie straciłam przytomność, nie było żadnej wyspy.

– Ściągnęło cię na najbliższy ląd. Poza tym to jest niby odbicie świata, ale niedokładne. Fajnie jest w mieście, czasem budynki są w powietrzu…. My mamy tylko drzewo, które czasem gada, jak ktoś po drugiej stronie płynie w pobliżu i ma włączone radio. I niedokończoną plażę za tamtymi palmami.

Stawiam stopę na ostrych kamieniach i kaleczę piętę. Woda wokół mnie na chwilę robi się purpurowa, po czym wraca do normy.

– Nie zwabię rekina?

Mikas stoi i patrzy na mnie bez słowa. Coś się z nim dzieje, jakby kłóciły się dwie osoby, tylko że w jednej. W końcu chrząka i mówi:

– Kto wie? Lepiej wracajmy do Delacroix.

Na brzegu upadam; nie mogę ruszyć niczym po lewej stronie ciała. Po chwili niemoc puszcza.

– Zaczynam wierzyć, że to krwotok w głowie. – Dotykam miejsca, w którym powinien być nabrzmiały, szczypiący guz.

– Nie umiera się wiecznie – pociesza mnie Mikas. – Chociaż ci w śpiączkach, jeśli trafiają na naszą stronę, mają beznadziejnie.

– Nie młodnieją – domyślam się, oglądając pociętą stopę, która nie boli. Chłopiec kiwa głową i uprzedza moje pytanie:

– Niby możesz zadać sobie śmiertelne rany, ale po jakimś czasie znów jesteś cała. Zabijaliśmy się tu tysiące razy. To na nic.

„To na nic”. Zmraża mnie niedorzeczna myśl.

– A tam, za życia, utopiliście się przypadkiem?

To przecież tylko twój sen, wariatko. Zadawanie pytań jest tak sensowne, jak wtedy, gdy śniła ci się Kinga i pytałaś ją, dlaczego.

Mikas znów popada w chwilowe otępienie, ale gdy nieopodal pojawia się Jean, wzdycha z rezygnacją.

– Obserwowałem Delacroix, zanim wywróciło mu łajbę – mówi niemal szeptem. – Uważa, że moment śmierci to megaorgazm, jakieś ostateczne spełnienie. Że można go komuś wykraść… ale to i tak nie to samo, co własna śmierć. – Podrapał się z zakłopotaniem po brodzie. – Przy dobrej pogodzie czytał coś o Erosie i Tanatosie. Ocean nazywał Tanatosem, regaty spotkaniem z nim…

– Jacht nazwał Eros – przypominam sobie.

Coś ciągnie mnie do tyłu i początkowo myślę, że to znów przebłysk z jawy, ale wokół mojej szyi pojawia się ramię w rękawie kapitańskiego munduru. Jean wrzeszczy:

– Ani się waż, szczurzy synu!

– Ja chcę spróbować – warczy przy moim uchu brodacz. – Umieram z nudów na tym zasranym lądzie.

– Akurat śmierć ci nie grozi. I ustaliliśmy, że to jest jego marzenie. – Mikas z dezaprobatą wznosi ręce nad głowę. – Przecież pomogliśmy ci z twoim. Trochę honoru, wszarzu.

Łapię za obce ramię, robię kilka dobrze wyćwiczonych ruchów i przeciwnik pada jak długi na piasek.

– Uuuu, kocica! – cieszy się Mikas.

– No dobra, chłopcy, co tu się wyprawia?

– Możesz wrócić. – Delacroix wymienia spojrzenie z piratem. – Umierasz, ale jeszcze się ockniesz. To może ci zająć kilka dni.

– Niby skąd wiesz?

Marika, bawisz się w zadawanie pytań…

– To jest na tobie zapisane. Zrozumiesz, jak będziesz tu całkiem. Śmierć podczas regat, kilka scenariuszy śmierci. Pilnowaliśmy, żeby ziścił się ten. Chyba nie masz nam za złe? – pyta z lekkim niepokojem i dodaje szybko: – Rzadko płynie tędy ktoś z potencjałem, ktoś już tak mocno… rozdarty. A ty przecież chciałaś umrzeć. Nie było scenariusza dalszego życia. Najdalej dopływasz na metę.

– Kończę regaty?

– To ten scenariusz właśnie.

– I mogę jeszcze wrócić?

– Tak, tylko… wybacz nam… Ja naprawdę marzę, żeby ukończyć te putain de merde regaty! – wybucha.

Cholernie pogrzany sen, myślę.

– Związaliśmy cię z tym miejscem – wyjaśnia Mikas. – Piłaś, jadłaś, krwawiłaś. Gdybyś dopłynęła do końca i tam padła, trafiłabyś na drugą stronę La Rochelle. Teraz już się stąd nie ruszysz. To twój nowy dom.

– Bo się popłaczę – kpi kapitan; siedzi na piasku i wbija we mnie spojrzenie rekina.

Pirat kopie go w żebra. Brodacz spluwa siarczyście, poza tym nic nie robi, ale bijąca z jego oczu groźba zemsty sprawia, że Mikas się odsuwa.

– To jest na mnie zapisane? – pytam. – Jak żyję, jak umieram, gdzie mieszkam po… śmierci?

– Ty to piszesz, Marika – poucza pirat. – Cały czas o tym opowiadasz.

– Ale ja nic nie widzę.

– Wszyscy piraci mają stare dusze – powtarza, wydaje mi się, bez sensu. – Może musisz odmłodnieć, żeby zobaczyć. My widzimy i słyszymy różne rzeczy. Przenikamy. Mówimy do żywych. Czasem bawimy się w straszenie…

– Rzadko masz okazję strzępić dziób albo straszyć – mruczy kapitan. – To cholerne pustkowie.

– Ale mogę przejść coraz dalej! – odparowuje Mikas.

– A z tej wyspy nie można zrobić kroku! Dziwisz się, że mi się cholernie nudzi?

– Jesteś dopiero stary, a do tego dureń.

– No dobra – przerywam kłótnię, bo w ręku kapitana błyska nóż. – Delacroix. – Podchodzę do Francuza i dźgam go palcem w pierś. – Chcesz mnie… nawiedzić? I ukończyć regaty?

– Dałabyś coś światu – zapewnia szybko. – Coś niezwykłego! Martwy i półmartwa kończą regaty! Światy się przenikają, rozbitkowie triumfują! Od opętania dostaje się zajoba, ale co ci zależy? Przejdę, któreś z nas przejmie stery… Pozwolisz… pozwolisz mi? – Oczy mu błyszczą. – Jestem trochę lepszy w te klocki.

– Było widać – prycham – w dziewięćdziesiątym szóstym. I cztery lata wcześniej, jak ci się łódź wywróciła.

Jean zgrzyta zębami. Chciałby coś powiedzieć, ale rezygnuje.

– Wolałabym już się nie budzić – stwierdzam, krzywiąc się na wspomnienie guza, sznurów, moczu i siniaków.

– Wcale nie musisz… – zaczyna Mikas. – Możesz…

– Medytowałem – oznajmia Jean, machając ręką, by uciszyć pirata. – Wygładziłem się i wyciszyłem. Nie zbzikujesz tak od razu. Idziemy?

Patrzę na jego podnieconą twarz. Przejeżdżam dłonią po włosach, zagrzebuję stopy w piasku. Czy naprawdę mogę się jeszcze obudzić i gdziekolwiek dopłynąć? Czy to tylko durne majaki? To już, kochana, czy jednak nie? Jeżeli nawet w szaleństwie oceanu nie zechciał ukazać ci się sens, jaki sens ma dalsze opieranie się silniejszemu z głosów, głębszemu ze snów?

Patrzę na Delacroix. Czy chcę być jak on, legenda nieukończonego rejsu, straszydło samotnych żeglarzy, niepogrzebane, zatopione ciało, udręka rodziny? Jakiejś części mnie bardzo to odpowiada.

– Jak? – pytam po prostu.

A Jean po prostu wyciąga zza gaci maczetę i ucina mi głowę. Niezbyt wprawnym, ale jednym cięciem, niczym w filmach. Tkanki zostają przerwane, a głowa zjeżdża ze śliskiej szyi i upada w nagrzany piasek. Ten włazi mi w nos i do gardła.

Kaszlę. Piasek zmienia się w wodę.

Czuję, jakbym obrastała w warstwy ubrań, które i tak przepuszczają kąsające zimno. Sznur wpija mi się w ramię tak boleśnie, że pierwsza rzecz, jaką muszę zrobić, to go rozciąć. Sięgam niemrawo po nóż schowany w bucie. Świadomość różnych ognisk bólu narasta we mnie powoli, poobijane ciało zdaje się w kilku miejscach płonąć. Coś mam nie tak z jednym okiem, widzę jak przez mgłę. Lewa ręka jest trochę bezwładna.

„Masz lekkie krwawienie w mózgu”. Czy to możliwe, by mój umysł przekazał mi taką informację poprzez horrendalne majaki senne?

Na zewnątrz jest jaśniej, nie ma już monstrualnych gór, choć ocean pozostaje wzburzony, z pianą na rozkrzyczanych pyskach fal. Kinia chyba nie nabiera wody. Parametry jachtu nie są najgorsze. Sprawdzam czas, byłam nieprzytomna kilka godzin, niedługo zapadnie wieczór.

Jestem kompletnie wykończona, psychicznie i fizycznie wypompowana. Co ja tu robię? Wstaję z trudem i przez chwilę nie potrafię nic ze sobą począć.

Zaglądam w końcu do szafki, gdzie schowałam empetrójkę. Zalana. Czuję, jakby coś zaciskało mi się wokół gardła i rozpychało w piersi – czarna rozpacz, przyjaciółka, z którą znam się najdłużej.

Myślę, czego bym teraz posłuchała. Muzyka zawsze uspokaja Czarną. Toola, zdecydowanie. Odtwarzam w głowie „Sober”. Momentalnie myślę o filozofii, którą wywnioskowałam z tych utworów: człowiek oczyszcza się poprzez łzy. Zataczając się, wychodzę na mój niewielki, zagracony i zrujnowany pokład, pod jasnoszare niebo pełne postrzępionych chmur. Wciągam głęboko w nozdrza zimny, beznamiętny oddech oceanu. Moja samotność jest czysta, a jednocześnie ulotna – pod stopami, w toni, kłębi się życie przepełnione jedynie wolą istnienia. Mnie przepełnia taki przymus płaczu, że jest jak kolejne rozpalone źródło bólu. Ale łzy nie chcą płynąć.

Przez kilka minut próbuję umartwiać się na ulubione, wypróbowane sposoby, unurzać w Czarnej. No i, szlag by to, nic.

Chrzanić to. Muszę obrać na nowo kurs i uciekać stąd, zanim znowu stracę przytomność i będę projektować we łbie fantastykę dla ubogich, z młodniejącymi trupami, kokosówką i własną głową w piachu.

To ostatnie akurat było niezłe.

Niemal podskakuję i patrzę za Czarną, jakby stanowiła realny byt, kogoś kto nagle zniknął z pokładu. Nie mogę ryczeć, więc zrobiłam się wesolutka? Z zamglonym okiem i niesprawną ręką pośrodku niczego?

Gapię się na ocean, oglądam Kinię. Podobnego piekła, co kilka godzin temu, w najbliższym czasie nie przewiduję, ale na tych wodach warunki hydrometeorologiczne w każdej chwili mogą ulec zmianie. Muszę sprawdzić swoją pozycję, nanieść ją na mapę, ocenić kierunek wichru… i tym razem być gotowa na sztormowanie na wiatr.

Stoję kilka kroków dalej, jakbym ni stąd ni zowąd się teleportowała, i znam już wszystkie współrzędne. Co do…

Jakby zabrakło kilku klatek filmu w mojej głowie, jestem nagle w kokpicie, Kinia zasuwa przed siebie, przez chmury przebija się wściekle czerwone słońce. Oglądałam tyle zachodów, barwiących ocean, jacht i mnie, że wszechobecny szkarłat teraz tylko mnie irytuje. Co jest? Głowa odmawia posłuszeństwa? Coś nie zgadza się w moim otoczeniu, spoglądam po sprzętach. Radio i komputer są zniszczone, jakby ktoś przywalił w nie cegłą. To ja? Chryste…

Szczegóły snu uleciały ze mnie jak zwykle, ale nadal pamiętam nawiedzonego Delacroix i jego ambicję pokonania oceanu, nawet w babskiej skórze. Mówił, że zbzikuję… Ale czemu? Mój mózg uprzejmie oznajmił mi nie tylko, że krwawię, ale i, że dostanę od tego szajby?

Chcę spojrzeć na zegarek. Lewa ręka reaguje z opóźnieniem, wkurza mnie. Cholera! Minęły dwa dni, odkąd się obudziłam?! I nie wezwałam w tym czasie pomocy, tylko sobie radośnie żegluję dalej?

Podnoszę głowę. Na dziobie tkwi Kruk.

Znów gubię klatki filmu. Siedzę na rufie w majtkach i koszuli w kratę. Słońce grzeje mnie w kark. Lewa noga jest kompletnie bezwładna, tak samo ręka. Chcę zakląć, ale z moich ust wydobywa się tylko jakiś bełkot. Mam uderzenia gorąca. Nie czuję głowy. Zwyczajnie, jakby odpadła tak jak we śnie. Udaje mi się spojrzeć w dół, bo prawa ręka robi coś dziwnego. Widzę, że mam ją między nogami. Wykonuję dobrze mi znane, okrężne ruchy. Umieram i robię sobie dobrze. Eros i Tanatos, ostatnie starcie.

Brakuje klatek. Obraz zaskakuje. Jacyś ludzie próbują przenieść mnie z łodzi na pomost, ale jestem jak z budyniu, wypływam im z rąk. Pada chłodny deszcz. Widzę podwójnie, nikogo nie rozpoznaję. Dopłynęłam? Z krwotokiem, z udarem?

– No, wreszcie! Tkanka się związała.

– Zrypałeś cięcie, Delacroix.

– No, trochę. Podnieciłem się.

Świat migocze. Jakby jeden kanał telewizyjny nakładał się na drugi. W końcu wybucha nade mną bajkowy błękit. Przestaję być strzępem po człowieku, mogę się podnieść na łokciach. Głowę mam dziwną, rozchybotaną jak takielunek. Widzę mordy ze snu, biały piasek, martwy ocean.

– Czy nie mogę po prostu umrzeć? – pytam z pretensją.

– Nie wiem. A możesz? – to Mikas.

– Więcej bab niż mężczyzn próbuje ze sobą skończyć, ale więcej nas niż was jest naprawdę zdecydowanych – oznajmia Jean.

– Dlatego nie zabieramy bab na pokład, nie? Nie wiedzą, czego chcą – rzuca kapitan.

– W jakim ty świecie żyjesz, lebiodo? – kpi pirat.

– Przecież, darmozjadzie, nie żyję.

Zaczynam się śmiać. Rżę i nie mogę przestać, a głowa nienormalnie chwieje mi się na ramionach. Delacroix z natchnioną miną nasłuchuje, jakby można było usłyszeć ogłoszenie przez śmierć wyroku. Po chwili nachyla się nade mną.

– Nie możesz tu zostać – szepcze mi do ucha, a śmiech natychmiast zamiera mi na ustach. – Trochę cię poznałem. Nie zostaniesz pomiędzy, z nami, na wyspie rozbitków, bo wtedy nigdy stąd nie ruszysz.

– Nie słuchaj go – mówi pośpiesznie Mikas. – Zabierze ci czas, bo się boi, bo sam nie potrafi zrobić stąd kroku…

Jego drobną szyję otacza potężne ramię kapitana. Delacroix głaszcze mnie po włosach.

 – To nie ja zabieram czas. To ocean. Wiedziałaś, co robisz.

Czuję wodę w płucach, dziwną, ciepłą, od której się nie dławię. Boże, jakim cudem to dzieje się tak szybko, a nie jak u Hieronima, jak u Mikasa, ja nie zdecydowałam, ani za poprzednim razem, ani za tym. A czemu Jean po prostu siedzi na wyspie, nie musi nic, ale idiotko, to przecież twój sen, twój…

Wstrząs, ciemność. Twarz Francuza, błękit. Wstrząs. Błękit. A przy tym płuca pełne…

– Nie możesz zostać – mówi Jean. – Ani tam, ani tutaj. Musisz zacząć płakać.

Wreszcie mogę płakać. Ale…

– Będziesz warzywem. Nie zostawaj.

Płaczę. Coś się ode mnie odrywa, kolejny fragment układanki, i już nie wraca.

Drę się wniebogłosy.

Koniec

Komentarze

Dopóki była mowa o realnych sprawach dziejących się na jachcie, o przeżyciach, doświadczeniach i odczuciach Mariki, czytałam z zainteresowaniem, ciekawa dalszego przebiegu rejsu. Jednak z chwilą kiedy dziewczyna znalazła się na wyspie, odpadłam. Nic na to nie poradzę, ale cudze sny, niezależnie od tego, co było ich przyczyną, jakie przeżycia i doświadczenia w nich zawarto, niestety, nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnego zainteresowania.

Nad wyraz porządne wykonanie pozwoliło mi doczytać opowiadanie do końca.

 

Faj­nie jest w mie­ście, cza­sem bu­dyn­ki są w po­wie­trzu…. –> Po wielokropku nie stawia się kropki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Doskonały opis szaleństw oceanu i tego, co sztorm wyprawia z jachtem:

Mrówki rzucone pod nogi walczących gigantów.

 

Jestem jak pchła na turlającym się psie.

No perełki po prostu. :)

 

Stworzyłaś bardzo wyrazistą bohaterkę, polubić jej się nie da, bo straszna z niej w gruncie rzeczy egoistka, ale na pewno jest to postać z krwi i kości.

Wyspa może być potraktowana jako majak umierającego człowieka, albo jako miejsce, do którego rzeczywiście trafia żeglarz po śmierci. Jako że nie przepadam za majakami, stawiam na tę drugą możliwość. Ciekawe było umieszczenie bohaterki w pół drogi, między życiem a śmiercią i te fizyczne doznania z jachtu, przeżywane na wyspie.

W Twoim tekście umieranie to faktycznie parszywa robota i jeśli opko zajęło czwarte miejsce, to jestem naprawdę piekielnie ciekawa, co wymyślili ci, którzy Cię wprzedzili.

Właściwie zazgrzytało mi tylko raz. Trudno mi sobie wyobrazić, że jej rodzina ot tak po prostu na to się zgodziła i jeszcze jej pomagała. No dobra, mogę zrozumieć jeszcze męża, szczególnie jeśli nie byli małżeństwem długo, ale matki za cholerę. Skoro dziewczyna już wcześniej pakowała się w picie, narkotyki, balansowała na granicy, to taki pomysł powinien spowodować, że mamusi zapali się czerwona lampka. Specjalistą nie jestem, bo dzieci nie posiadam, ale sądzę, że za cholerę bym się na to nie zgodziła i w żaden sposób bym nie pomogła.

Dobry tekst, świetnie napisany. :D

Klik.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Tak po cichu, potajemnie, w czasie konkursu wrzucasz tekst do poczekalni – a tymczasem to naprawdę coś mocnego. Nie “dobrego”, a właśnie “mocnego”. Ciężki, ponury stan przemyśleć o świecie. Pesymizm w czystej formie, takie studium umysłu kogoś, kto trafił nie tam, gdzie trzeba – na poziomie wyspy, ale w pewnym sensie też na poziomie życia (nie wiem czy to ostatnie było w zamierzeniu, ale wyszło bardzo wyraziście – i nie chodzi mi w żadnym razie o zagubienie, a właśnie o “nie trafienie gdzie trzeba”).

Początek trafienia na wyspę mocno wybija i przez chwilę miałem wrażenia podobne do tych, o których wspomniała Reg, ale bardzo szybko wróciłem na tory, bo szybko okazało się, ze to bardzo wykorzystany zabieg, który na poziomie całości tekstu dobrze składa się w całość.

Na plus fantastyka, która nie musi być fantastyką – i bez względu na to, jak kto sobie to zinterpretuje, to nie wpływa to na jakość i odbiór opowiadania.

Jest też jeszcze jeden element. Duża intensywność tekstu. Nie ma tu rzeczy niepotrzebnych, rozwlekłych. Wszystko ma swoje miejsce i ze wszystkiego wypływają emocje. Paradoksalnie zarówno te wypalone, jak i te bardzo mocne – ale moim zdaniem to paradoks pozorny, coś takiego jest częste u osób, które zmęczyły się życiem na poziomie bardzo przemyślanym. Takie zrywy do walki “mimo wszystko”.

Psychologicznie bardzo mocne i… jak dla mnie do nominacji na piórko. Choć znając życie mało kto podzieli tę opinię :P

 

"za każdym razem, gdy mogłam wpaść w kłopoty: wpłynąć na zgubiony kontener"

– nie jestem pewien intencji, ale czy nie lepiej by było, gdyby była mowa o "z_a_gubionym kontenerze"?

 

"Wypadam za burtę wprost do gorącej wody (?!) i nadal czuję irytujące ukłucia."

– to "(?!)" to zdziwienie narratorki, pozostałość po korekcie, czy coś innego?

 

"Zaglądam w końcu do szafki, gdzie schowałam empetrójkę"

– no! Jest jeszcze ktoś, kto nadal ceni to urządzenie! :D

 

"Muzyka zawsze uspokaja Czarną"

– nie zrozumiałem tej wstawki, jaką Czarną?

 

" – To nie ja zabieram czas"

– nadmiarowa spacja na początku linii.

 

Piłam tanie wino; im tańsze, tym lepiej.

heart

 

Wykonuję dobrze mi znane, okrężne ruchy.

Ja bym dalej nie dawał wstawki “Umieram i robię sobie dobrze”, po co tak kawę na ławę, skoro wiadomo, że parująca filiżanka z ciemnym napojem stoi na stole? :>

 

Podchodzi do mnie drobny chłopiec w pirackim kapeluszu, na oko dziesięcioletni, ciemnowłosy, ze złotą opalenizną. W ręku ma żarówiaście żółte mango, które do mnie wyciąga.

– Ahoj, Marika. – Ma dziwny głos, dudniący, jakby płynął z tuby. – Czekaliśmy na ciebie. Opiekowałem się tobą, ślicznotko. Pamiętasz mnie?

O te trzy mnie obok siebie troszkę mnie zabolały :D

No ale wykon jest taki porządny, że to są pierdoła nieistotna.

 

Zarzuciłbym ci, że trochę się powtarzasz, ocierasz o lanie wody i fragment na wyspie jest przegadany. Właściwie, to właśnie to ci zarzucam. O!

Ale poza tym, to fajne opowiadanie. Ciekawe i z szybkim flow odpowiadającym sztormowi (oprócz przegadania na wyspie). Na początku bałem się, że jak regaty, do dostanę jakieś morskie flaki z olejem, ale tak się nie stało!

Najbardziej interesujące okazały się lekko szalone postacie z wyspy (pomimo tego lekkiego przegadania) :D

Tradycyjna fantastyka to to nie jest, trochę opowieść drogi. Sen, mam nadzieję nie był tylko snem, a porządnym elementem fantastycznym, który bohaterka ze snem pomyliła. FUJ by to było, jakby to był tylko sen.

Bardzo fajnie, że ciało rzucane przez sztorm po łajbie, obrywało też na wyspie.

No i to przerysowane ścięcie głowy i ześlizgiwanie się po szyi – bomba!

 

Pozdrawiam!

 

*klik*

 

U Ciebie (jak i cobolda w tym miesiącu) rozważałem nominkę do piórka, ale tym razem jestem na nie. Umiesz lepiej i bardziej porywająco.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Interesujące opowiadanie, Twoje trzecie, które czytam (pierwsze było ze snu, drugie z uniwersum) i jest w nim coś innego, nowego. Podoba misię to, co przeczytałam!

Bardzo spójna konstrukcja, którą buduje wybrana narracja, jedna z trudniejszych do zagospodarowania, ale dzięki niej odejścia zdają się naturalne i zrozumiałe. Piękne i mocne (za wilkiem-zimowym powtórzę) fragmenty na jachcie i "wyspie". 

Kłopot mam z Mariką, ale bardziej jest on osobisty, niż dotyczy Twojego opka. Przeżyłam deja vu, zostałam okropnie kiedyś "zjechana" za postać, która miała niektóre cechy Twojej bohaterki. Zarzucano mi, że niemożliwe, nierealistyczne i takie tam inne. Początkowo broniłam, lecz uznałam rację, choć w głowie pozostał mi znak zapytania. Kiedy czytałam Twoje opowiadanie, to zobaczyłam ją ponownie i nie mieli racji. Kościec tej postaci był ok, mogła i musiała się tak zachowywać. Za to Ci dziękuję. Natomiast wracając do Mariki to wbrew pozorom, chyba jej za mało, tzn. Kini, którą masz w głowie. 

Scena z dzieciństwa – świetna i wędzidełko też:), acz szokująca z żabami, ale kiedy pomyślę o glistach, czy dżdżownicach (według poprawki Arnubisa) lub ślimakach to ok, mocna scena. 

Zastanawia mnie jeszcze wspomnienie rodziny, kontrapunktem była dla mnie wymiana zdań ze szwagrem, i z tego powodu ma wartość.

Jak już napisałam podobało i zwrócę  się o punkt biblioteczny, a i warte piórka.  

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

A, jeszcze jedno. To opowiadanie ma kolor granatowo-szary. Z wyjątkiem scen na wyspie, gdzie jest piaskowo-żółty ;) Nie pytaj ;)

Intrygujące opowiadanie. Ciężko napisać mi sensowną wypowiedź o wymowie tekstu, bo wciąż przetrawiam opko w głowie i coś mi mówi, że zostanie tekst zostanie tam na dłużej.

Świetna narracja i dobrze stworzona bohaterka, nawet jeśli irytuje to chyba właśnie o to chodzi, żeby bohater nie był nam obojętny.

Nie uważam wątku z wyspą za przegadany, właściwie był najlepszą częścią tekstu. Nie do końca wyjaśniony, a jednak nie pozostawiony bez wskazówek w sferze domysłów. Dodatkowo z wyraźnym klimatem i garścią rozmytych przemyśleń. Jak się okazuję, bardzo takie coś lubię. ;)

Postacie z wyspy były wspaniałe, o wątku dojrzewania wstecznego już nie wspominając.

Naprawdę dobry tekst, żałuję, że nie zajrzałem wcześniej i nie zdążyłem nominować do biblioteki.

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

Nie dołączę się do zachwytów.

Tekst bez dwóch zdań pięknie napisany. Opisy sztormu zachwycają. Ale poza tym przeciętne pod każdym względem.

Fabularnie jest bardzo słabo. Dzieje się mało, a i to, co się dzieje, nie jest szczególnie porywające. Scena na wyspie nudna, przegadana, a co najgorsze – nic nie zmienia, poza wprowadzeniem dość wątpliwego elementu fantastycznego. Gdyby ją wyciąć, zakończenie pozostaje takie samo, zmienia się jedynie kontekst, ale i to nieznacznie. 

Postacie. Niby w porządku. Główna bohaterka ma trochę osobowości, niezbyt przyjemnej, ale niechby. Jest jednak strasznie nudna. Nihilistka, skłonności autodestrukcyjne. I tyle. Dodatkowo przez cały tekst nic od niej nie zleży i całkiem nie ma inicjatywy. Rozumiem, taki zamysł, jednak sprawia to, że tekst jest jeszcze bardziej nomen omen wodnisty.

Pozostali bohaterowie też nie urzekli. Mają jakieś tam charaktery, ale nie zainteresowały mnie – bo również sprawiają wrażenie wydmuszek, dodanych po to, by uzasadnić fantastyczność tekstu. 

 

Podsumowując – pięknie władasz językiem. Pierwsze kilka akapitów mnie urzekło. Ale potem była już tylko nuda. Szkoda, że nie zdecydowałaś się upchnąć w tym opowiadaniu trochę więcej opowieści.

Tylko to chyba nie jest tekst o "dzianiu się", a o stanie emocjonalnym.

Owszem, pełna zgoda. Ale stan emocjonalny mamy w pełni zarysowany już w pierwszych akapitach. Potem również w tym temacie niewiele się zmienia. 

To byłby naprawdę dobry tekst, gdyby uciąć go w momencie, gdy bohaterka obrywa w głowę. Nie fantastyka, ale to przecież nic złego. 

"Potem również w tym temacie niewiele się zmienia."

-> Pogłębia się. To jest zmiana. Podobnie jak szarpanina ducha z ciałem. Być moze tekst nie jest dla wszystkich, tak się zdarza. Mnie na przykład końcówka wydaje się mocna na wiele sposobów. Na przykład można się zastanawiać nad tym, czy to był pokaz woli walki równie wielkiej jak wola zakończenia. A podobnych elementów jest tu więcej.

 

Być moze tekst nie jest dla wszystkich, tak się zdarza.

To pewne. Zresztą, to pewne w zasadzie dla każdego tekstu. 

Mnie na przykład końcówka wydaje się mocna na wiele sposobów.

I fajno. Dzięki temu każdy dostał, co lubi – ty tekst, który ci się spodobał, a ja szansę, by pomarudzić. Win-win.

Co do pogłębiania… Ja tego nie czuję. Może dlatego, że byłem już tak znudzony sceną na wyspie, że końcówkę czytałem szybko, byle dobrnąć do końca. A może po prostu jestem mało wrażliwy na tego typu sprawy. 

Bo może to jest odczuwalne dla pesymistów lubiących pesymizm XD

<fanfary> <rozrzucane confetti> <gotycka radość>

;-)

Gotyckie konfetti? Czarne, w kształcie kruków?

Strasznie niemądrze dodałam tekst tuż przed urlopem… Wróciłam, ogarnę się i wam odpiszę ;<

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Mamy nadzieję, ze to nie był urlop na jachcie?

Podobał mi się pomysł na życie po życiu – wyspa, młodnienie aż do zniknięcia. To był interesujący, fantastyczny konkret.

Reszta mniej mi przypadła do gustu; dużo oniryzmu, nie wiadomo, co się dzieje naprawdę, a co tylko w gasnącej świadomości, antypatyczna bohaterka (nie trawię takich ludzi, a i za postaciami nie przepadam), od której właściwie nic nie zależy…

Napisane dobrze.

Na koncie przeciwnika – szalonego oceanu – samobójstwa rywali

Hmmm. Jeśli samobójstwa, to nie ma co ich zwalać na ocean.

Babska logika rządzi!

dużo oniryzmu, nie wiadomo, co się dzieje naprawdę

Co w sumie tym bardziej nadaje realizmu temu, ze główna postać opowiadania umiera…

Dobra, ogarnęłam się, oddałam redakcję z UFO, mogę odpisywać ;D

 

Wilku, jeśli łódka sołtysa jednej z mazurskich wsi może uchodzić za jacht, to tak…

 

 

 

Do rzeczy.

 

Reg, wiem, gdzie sen, tam i twoje niezadowolenie, rozumiem doskonale. Cieszę się, że jednak udało się doczytać bez bólu.

 

Irka_Luz, dzięki za obszerny komentarz i dobre słowo. Co do egoistki, to się jednak nie zgadzam. Bohaterka jest w gruncie rzeczy podobna do mnie… oczywiście nie jest mną, bo nie wolno wsadzać bohatera w klatkę samego siebie… a autodestrukcję uważam za jedną z normalnych dróg. Nikogo człowiek nie prosił, żeby się urodzić, nikt mu nie może nakazać żyć; z drugiej strony śmierć zasadniczo nie jest wyjściem z sytuacji (nie zmienia faktu, że człowiek istniał). Niektórych nie sposób ani “upilnować”, ani “uratować”. Żyjemy w znakomitej większości symboliką i filozofią narzuconą, zazwyczaj nacechowaną celebracją życia, a gdy ktoś obiera inną albo tylko kluczy, to mu zaraz chcemy matkować i wymyślać od takich i owakich… Mnie od celebracji życia mdli :P

 

Po części to, co teraz piszę, nawiązuje też do komentarza Wilka. Jestem ostatnio na etapie już nie wymyślania światów, tylko ożywiania demonów i pisania o rozkładzie duszy ;)

(?!) było zdziwieniem bohaterki, Czarna – deprechą.

Dzięki, że tak tutaj bronisz całej koncepcji i bohaterki ;d

 

Mytrixie, no, nawet była ta wyspa trochę bardziej rozgadana, ale MC nakrzyczał, i ucięłam ;) Tekst miał jakieś tam szanse na NF, ale w pewnym momencie pracy nad podciągnięciem go oddałam opko Esensji; zapamiętała go z konkursu Agnieszka Hałas i sama do mnie w jego sprawie napisała. 

Kawa na ławę z robieniem sobie dobrze, no… może coś w tym być ;) Bywam i z natury zbyt bezpośrednia.

 

Asylum, przy twoim komentarzu znowu wracamy do postaci, która żywi się bez reszty znanymi mi bądź moimi demonami i jest do mnie podoba, więc jeżeli według kogoś to nierealistyczne, to i ja nierealistyczna jestem ;) Bohaterka ma niektóre moje wspomnienia i mnóstwo moich przemyśleń, choć w wielu miejscach podkręcanych czy dopasowywanych do bohaterki, bo Marika to jednak Marika, a nie Magdalena. 

Z żabami lepiej nie powiem, jak było.

 

MaSkrol, miło mi ujrzeć twój nick chyba po raz pierwszy w ogóle i przeczytać, że tekst sprawił ci przyjemność :)

 

I przy None znowu wracamy do mojego zajęcia w ostatnim czasie. To opowiadanie było pierwsze, w zasadzie było próbą takiego pisania (jak teraz na to patrzę, to mogło być lekkim zerwaniem ze światem przedstawionym, skłaniającym ku weird fiction), i z wielu powodów nie jest doskonałe. Dlatego też kiedy trzeba było nanieść kolejną porcję poprawek i tekst kolejny raz zmienić, stwierdziłam, że to nie ma sensu, że go zostawiam takim, jakim się spodobał np. Agnieszce, a będę pisać kolejne. Zasadniczo tekst ma już ze dwa lata. Na początku tego roku odkryłam weird fiction i się rozkręciłam w przeplataniu świata zewnętrznego ze światem wewnętrznym ;D Jeśli będziecie mieć w rękach tegoroczne Sny Umarłych, to zachęcam do lektury wszystkich opowiadań ludzi z portalu, w tym i mojego. Mytrixie, jak uważasz, że potrafię lepiej, to tam według mnie jest moje najlepsze dotychczasowe opowiadanie.

A w pierwotnej wersji było więcej elementu fantastycznego… byli, uwaga, kosmici ;) Wycięci przy poprawkach.

 

I tak też po nitce do kłębka dochodzimy do Finkli, żeby zobaczyć, jak ludzie są różni i każdemu się co innego podoba. Jedni by wyrzucili wyspę, a inni wszystko naokoło. Ale nie wrzucaj wszystkich podobnych Marice (i mnie) do jednego worka! ;d 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

miło mi ujrzeć twój nick chyba po raz pierwszy w ogóle i przeczytać, że tekst sprawił ci przyjemność :)

Pojawię się jeszcze niejednokrotnie ;)

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

Dzięki, że tak tutaj bronisz całej koncepcji i bohaterki ;d

 

Nie wiem czy jest z co dziękować, ile razy bronię tekstu, który w moim odbiorze jest piórkowy, tyle razy nawet biblioteka jest późno :P 

A co do koncepcji… Wydaje mi się, ze to tekst, który tak naprawdę do pełnego odbioru wymaga pewnego sposobu postrzegania świata. Nie pesymizmu jako takiego i niekoniecznie znajomości depresji, ale takiego, hm, chłodnego czarnowidztwa, zmęczenia, czy czegoś w tym stylu… Albo czegoś, co czasami jest nazywane “uszkodzeniem”?

 

(Ale gdyby dodać tu kosmitów, to chyba bym nie bronił :P )

Aj, kosmici byli w opowieści Mikasa :P

Uszkodzenie, tak, chyba można to tak nazwać ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Zgadzam się z wilkiem-zimowym, że tekst bardzo mocny. W miarę rozwoju fabuły psychologizująca narracja odsłania swoje prawdziwe oblicze i przechodzi w prawdziwą zaciekłą walkę dwóch sił, życia i śmierci. Świetnie to współgra z motywem żeglowania po oceanie. Jest intensywnie, wyraziście, niekomfortowo, boleśnie. Momentami może zbyt dosadnie, ale to już zależy od osobistego wyczucia; ja przeważnie wolę niedomówienia, chociaż możliwe, że tutaj akurat by się nie sprawdziły. Mimo to czuje się, że dużo zostaje między wierszami, jest ta przestrzeń dla czytelnika.

W warstwie językowej też sporo kontrastów, bo z jednej strony poetycko, plastycznie, z drugiej właśnie dosadnie, bezpośrednio. Najbardziej zachwyciły mnie opisy oceanu i żeglugi z początku opowiadania.

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Dziękuję za odwiedziny, black_cape :) Właśnie przyuczam się w kwestii niedomówień ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

"narracja odsłania swoje prawdziwe oblicze i przechodzi w prawdziwą zaciekłą walkę dwóch sił, życia i śmierci”

– albo śmierci kontrolowanej i śmierci niekontrolowanej…

Taka jedna malutka uwaga, bo temat mi bardzo bliski– w życiu nie byłem na jachcie, na którym byłoby biurko. Podejrzewam, że to jakiś lapsus, bo widać, że temat “ogarniasz”, mało kto wie, co to są jaskółki :) . A opowiadanie jest bliższe rzeczywistości niż się wydaje– opisy dziwnych stanów psychicznych znajdziemy u prawie wszystkich samotnych żeglarzy, zresztą nawet w dłuższych rejsach załogowych morze potrafi wywołać dziwne stany– niewątpliwie działa jak wzmacniacz. Jak to napisał kpt Baranowski– po miesiącu na morzu, jeśli kogoś lubisz, to zaczynasz go kochać. W podsumowaniu– marynistyka smakuje w każdej postaci, poproszę o więcej :)

Dooshek

Bardzo lubię opowiadania dziejące się na morzu. Opisy bardzo piękne. Bohaterowie wyraziści. Fabuły w fabule może nie było za dużo, ale chyba dobrze przekazałaś tą historią to, co chciałaś przekazać. Tekst nie jest łatwy, a mimo to czyta się lekko. Podsumowując, podobało mi się.

Mnie nie porwało :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka