Marek był tylko biednym studentem, dlatego nie zastanawiał się nazbyt długo nad skorzystaniem z oferty tego dziwnego gościa, którego spotkał dwa dni temu na mieście. Koleś był ubrany w zdecydowanie za duży płaszcz. Do tego stopnia za duży, że nie było widać ani twarzy skrytej w cieniu kaptura, ani dłoni zakrytych przydługimi rękawami. Dał mu ulotkę i odszedł bez słowa. Marek bezwiednie wrzucił kartkę do plecaka i dopiero dzisiaj w akademiku skojarzył, że ma coś takiego. I już miał ten papier wyrzucić, ale coś go tknęło i jednak przeczytał.
Była to oferta zarobku astronomicznej, jak na jego możliwości kwoty półtora tysiąca złotych, za udział w jakimś teście nowej technologii. Należało się zgłosić do siedziby firmy zlokalizowanej gdzieś pod miastem w sobotę o godzinie dziesiątej rano. Dzisiaj była sobota i dochodziła ósma, tak że nie zastanawiając się wiele ubrał się i wyszedł złapać najbliższy tramwaj, żeby się nie spóźnić. GPS doprowadził go po przesiadce na metro i autobus, gdzieś na Targówek Przemysłowy, gdzie dosłownie w szczerym polu stał szary biurowiec. Wszedł, pokazał ulotkę i został skierowany gdzie trzeba.
Nie spodziewał się tak nowoczesnego wnętrza w tak brzydkim i starym budynku. Został poproszony, żeby usiadł w miękkim, atłasowym fotelu i wypełnił dokumenty. Był tam formularz z danymi osobowymi. Było oświadczenie o zachowaniu poufności. I drugie, którego normalnie by nie podpisał, ale w końcu tysiąc pięćset złotych piechotą nie chodzi, a miał je zarobić zaledwie w kilka godzin. Dokument ten dotyczył zrzeczenia się praw do jakichkolwiek roszczeń przeciwko firmie, gdyby nastąpiły jakieś komplikacje.
Kiedy już podpisał wszystkie papiery, został wprowadzony do małej salki, z wygodnym miękkim fotelem i wieszakiem na kurtki. Został też poproszony o zdjęcie butów, ustawiono temperaturę, w której było mu dobrze. Jednym słowem miał poczuć się komfortowo. Następnie został poinstruowany na czym polega testowana technologia, zapytany o ewentualne problemy zdrowotne, głównie o serce i to, czy ma rozrusznik. Z racji, że jest zdrowy jak byk rozpoczęto eksperyment.
Miał się przenieść do wirtualnego świata, w którym trafi do gry komputerowej i wcieli się w jedną z postaci. W razie problemów miał śmiało zadawać pytania postaciom niezależnym. Ma się do nich zwracać również kiedy poczuje się niekomfortowo i chciałby zakończyć. Część z nich była obsługiwana przez pracowników firmy, a część przez boty sztucznej inteligencji i elementem testu jest również próba rozpoznania, kto jest kim. Po dwukrotnym potwierdzeniu, że wszystko zrozumiał i jest gotowy do rozpoczęcia, zostało mu pokazane małe urządzenie. Miało ono zostać podłączone do jego skroni i połączyć go z grą bezpośrednim interfejsem komputer – mózg.
Nie pozostawało nic innego jak podpisać ostatni papier, w którym oświadczał, że wszystko zrozumiał. W tym momencie pracownica firmy przyłożyła mu jakieś urządzenie do głowy i momentalnie znalazł się w innym miejscu. Miejsce było dość puste, ale w oddali widział jakąś chatę. Ruszył w tym kierunku. Zobaczył szyld z napisem „Ostatni zajazd po lewej”.
– Ostatni? Przecież tu nie… – nie dokończył zdania, że nie ma tu innych budynków, bo zobaczył, jak się pojawiają jeden po drugim. Mimo wszystko jednak zdecydował się wejść w pierwsze drzwi, które zauważył.
Wnętrze było ciemne, nieco zadymione, ale wzrok szybko przyzwyczaił mu się do tych warunków i widział wszystkie szczegóły bardzo wyraźnie. Już miał podejść do kontuaru, za którym jednak nie było barmana, gdy usłyszał dziwnie donośny głos:
– Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę!
– A ty to kto i czego chcesz? – zauważył dziwną, zakapturzoną postać leniwie opartą pod ścianę i skrytą w mroku.
– Jak to kto? Mistrz Gry.
– To może wezmę jednego z tych? Wyglądają na kompetentnych
– Eeeee, to czarodzieje z wybrzeża. Oni tylko w karty umieją grać.
– To może ten? Wygląda na silnego.
– To Baldur i faktycznie jest silny. Ale nie pójdzie z tobą. Jest zajęty ważnym zleceniem. Pracuje jako kowal i wykuwa jakieś wrota dla jakiegoś tajemniczego wędrowca, który ciągle wspomina coś o braciach.
Nagle bardziej poczuł, niż usłyszał, czy zauważył jakiś ruch za swoimi plecami. Bardziej instynktownie, niż świadomie obrócił się na pięcie i…
– Za wolno kochasiu – poczuł na szyi zimny sztylet przymocowany rzemieniami do przedramienia młodej kobiety. – Udało mi się zrobić na tobie wrażenie?
– Taak – powiedział niepewnie, jednocześnie starając się ogarnąć wzrokiem cała sylwetkę stanowiącą przedłużenie ręki ze sztyletem. – Zdecydowanie tak.
Tym razem powiedział to już z pełną świadomością, choć z jeszcze niezbyt dużą pewnością siebie. Nie miał jednak na myśli szoku jaki przeżył na skutek jej ataku, czym rzeczywiście mu zaimponowała, podchodząc go tak cicho i szybko. Dziewczyna bowiem opuściła już broń i mógł zobaczyć ją w pełnej krasie. Ubrana była w zielonkawy, skórzany kaftanik, bardzo mocno opinający wysportowane ciało. Silne uda, jędrne pośladki, płaski, umięśniony brzuch i wyrywające się wręcz na zewnątrz pełne i idealnie krągłe piersi, choć zakryte bluzką ze skromnym kołnierzykiem i bez dekoltu. Strój ten miał jednak przede wszystkim nie tyle podkreślać kształty dziewczyny, a był tak idealnie dopasowany, żeby jak najmniej krępować ruchy i nie szeleścić materiałem podczas poruszania się. Kolor też nie miał skupiać męskiego wzroku na przepięknych zielonych oczach, a maskować postać w terenach leśnych, czy wśród wysokich traw.
Ciężko jednak było nie skupić się na tych oczach, bo tylko te oczy wyglądały spod kaptura i chusty na twarzy. Przynajmniej tak było w pierwszej chwili, bo kaptur wkrótce opadł, a wzrok Marka skupił się na zupełnie innym elemencie wyglądu dziewczyny i nie mógł ani tego wzroku oderwać, ani oprzeć się urokowi obserwowanego zjawiska. Spod kaptura wyłoniły się sprężyste, gęste rude loki. Nie marchewkoworude i nie popadające w czerwień, ale idealnie rude, tą niesamowitą rudością zachodzącego słońca i płonącego ognia jednocześnie. Potrzebował chwili, żeby się otrząsnąć i wrócić do rzeczywistości, uświadamiając sobie, że dziewczyna coś do niego mówi.
– Co mówiłaś?
– Pytałam, czy możemy dołączyć do twojej drużyny.
– My? Czyli kto?
– No ja i mój brat. Gdzieś chyba odleciałeś i nie słuchałeś, co mówiłam. Opiekuję się moim młodszym bratem i nie pójdę na wyprawę bez niego. Jest on dorosłym i silnym chłopakiem, ale ma umysł dziecka, a nawet gorszy, niż dziecka. Jednym słowem poziom jego inteligencji jest minimalny, za to poziom szczęścia jest jakiś niesamowity. Bez niego się nie ruszam.
W tym momencie zobaczył machającego mu łysego osiłka siedzącego przy stole i wydającego przy tym jakieś niezrozumiałe pomruki, zupełnie jakby udawał prymitywnego jaskiniowca sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. Marka ponownie zamurowało, ale szybko się pozbierał i odpowiedział:
– Chyba rzeczywiście ma ogromne szczęście, bo czymś mnie jednak ujął. Ale nie pytaj czym, bo nie odpowiem. Biorę was oboje. I przepraszam, ale się nawet nie przedstawiłem. Marek jestem.
– Miło mi. Ja mam na imię Talila, a mój brat Kunaj. Gdzie ruszamy?
– Właśnie, gdzie ruszamy? – zwrócił się do Mistrza Gry.
– To twoja przygoda. Ty wybieraj. Tu masz mapę – i rozłożył na stole kawał grubego i wyblakłego pergaminu.
– Dolina Lodowego Wichru? Brzmi intrygująco. Może tam?
– Nigdy zimy nocą jak brzmi stare krasnoludzkie przysłowie. Tam możesz zamarznąć nawet w pełnym słońcu. Wróć tu jak zdobędziesz odpowiedni poziom doświadczenia i z ekwipunkiem lepszej jakości.
– Jaką nocą, przecież jest jede… – nie dokończył podawania godziny, bo nagle w jednym momencie za oknem zrobiło się kompletnie ciemno.
– Mroczną Knieję też mi pewnie odradzisz? – spojrzał na zakapturzonego towarzysza, który wzruszył ramionami i głupio się uśmiechnął. – To pozostaje Daleka Oaza.
Mistrz Gry kiwnął głową na zgodę, zwinął mapę, po czym ruchem trzymanego w ręku kostura utworzył w powietrzu magiczny portal, który wskazał ręką. Marek wszedł pierwszy, za nim Talila, potem jej brat. Ostatni kroczył enigmatyczny kapturowiec, za którym portal się zamknął.
Znaleźli się w przepięknym miejscu. Palmy, bujna zieleń, jeziorko przeczystej wody, cień rzucany przez skały. Obrazek niestety psuła rozciągająca się aż po horyzont pustynia, której ta mała oaza wyrwała siłą kawałek terenu. Zanim jednak Marek zdążył zastanowić się nad swoją pozycją i wybrać kierunek dalszego marszu, zza góry nagle ziejąc ogniem przyleciał smok. Brat Talili niewiele myśląc wyleciał naprzeciw bestii, a ta usiadła na tylnych łapach, wyprężyła łeb i… świat jakby na chwilę zwolnił.
A właściwie wszystko działo się tak jak zwykle, ale na skutek skoku adrenaliny Marek widział wszystko w zwolnionym tempie. Usłyszał spowolniony i rozciągnięty krzyk dziewczyny, chcącej powstrzymać brata. Kątem oka zobaczył jak Mistrz Gry coś mu rzuca, choć już wiedział, że niecelnie i musiał skoczyć w kierunku tej rzeczy. Leciał powoli, jakby płynął nie przez powietrze, a przez morze smoły, ale w chwili gdy jego ręka dotknęła przedmiotu, czas wrócił do normy. Upadł na ziemię i przetoczył się fikołkiem kilka metrów. Zauważył, że w jakiś sposób ubrał się w pełną płytową zbroję, a w ręku trzymał miecz i tarczę.
Spojrzał w stronę smoka zionącego właśnie ogniem w kierunku tłuścioszka, który rzucił się na niego z gołymi rękami. Totalny idiota, który za chwilę będzie już tylko kupką popiołu. Ale co to? Smok nagle się zakrztusił i okazało się, że Kunaj potknął się na kamieniu, przez co nie tylko uniknął płomienia, który tylko delikatnie musnął mu plecy, ale jeszcze wzbudził kłąb piasku. I tym właśnie kurzem teraz krztusił się teraz smok. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, Marek rzucił się z równie irracjonalną furią na potwora, zamachnął się mieczem i… broń zastygła w powietrzu i jakby cały świat się na chwilę zatrzymał. Próbował szarpać, ale nic się nie działo. Broń ani drgnęła. Spojrzał w stronę Mistrza Gry, który rysował tabelkę i pisał jakieś cyfry patykiem po piasku i rzucał jakimiś dziwnymi kośćmi do gry. Miały one nie sześć a ze dwadzieścia ścianek z napisanymi na nich wartościami.
– Co ty właściwie robisz? I czemu czas stanął w miejscu?
– Jak to co? Liczę modyfikatory. A czas stoi, bo gra jest w trybie aktywnej pauzy.
– Co?
– To gra RPG. Zadawane obrażenia i szanse trafienia danym typem broni zależą od modyfikatorów, umiejętności, statystyk oraz elementu losowego. Muszę to obliczyć, żeby wiedzieć, czy uda ci się zabić smoka.
– No dobra, ale dlaczego robisz to ręcznie?
– To wczesna wersja gry i jeszcze nie ma automatycznego skryptu do takich rzeczy. Jakby była dopracowana to nie potrzebowalibyśmy testerów technologii, takich jak ty, ani mojego udziału w całej przygodzie. Obliczyłem!
I czas ruszył, a miecz Marka tylko ześlizgnął się po szyi gada nie robiąc na nim najmniejszego wrażenia. W panice chłopak padł na kolana, skrzyżował przedramiona nad głową tym samym zasłaniając się zarówno tarczą, jak i mieczem. Skulił się jak mógł najbardziej i na wpół do siebie, a na wpół na głos wyjęczał:
– Nie zabijaj mnie!
– Dlaczego miałbym tego nie zrobić?
– Cco? To ty gadasz? – Marek nieśmiało wychylił się zza osłony i spojrzał w górę na smoka.
– To chyba oczywiste. Wszystkie smoki są magiczne i umieją mówić. Ale nie zmieniaj tematu. Przyszedłeś tutaj, atakujesz mnie i dybiesz na pewno na skarby w mojej pieczarze. Dlaczego miałbym cię nie zabijać?
– Po pierwsze nie chciałem cię atakować, a poczułem zagrożenie dla siebie i dla swojej drużyny i chciałem interweniować. A co do skarbów, to wcale nie po to tu przybyłem. Właściwie to póki o tym nie powiedziałeś, nawet nie zdawałem sobie sprawy z ich istnienia. Jestem tu, aby przeżyć przygodę, a spotkanie ciebie na pewno można właśnie mianem przygody nazwać. W ogóle to się nie przedstawiłem. Wybacz. Jestem Marek z rodu Malczewskich z twierdzy Wrocław.
– A moje imię brzmi Fregenruntelsztyc i nadal ci nie ufam i nie widzę powodu, żeby dać ci odejść i dalej żyć. Chociaż…
– Chociaż?
– Jeśli nie zależy ci na skarbie, to możesz zdobyć jeden dla mnie. Tu niedaleko jest grota w skale. To szyb prastarej kopalni kamieni szlachetnych. Zejdziesz tam i przyniesiesz mi jakiś ładny rubin do kolekcji, a zawrzemy przymierze. Strzeż się jednak, żebyś nie postanowił mnie zdradzić, oszukać, czy uciec. Pamiętaj, że smoki są magiczne i nigdy się przede mną nie ukryjesz, a twoja śmierć nie będzie ani szybka, ani bezbolesna.
– W takim razie ruszamy.
I ruszyli. Kiedy w korytarzach kopalnianych atakowały ich nietoperze i pająki nadnaturalnej wielkości, jego kompani, a zwłaszcza Talila, zabijając te poczwary, co jakiś czas rozświetlali się cali na złoto. Kiedy Marek to zauważył raz czy drugi i spojrzał pytająco na Mistrza Gry, ten tylko wzruszył ramionami i powiedział tylko jedno słowo:
– Poziom.
Na to Marek tylko pokręcił głową i zamachnął się mieczem na kolejną bestię, a gdy ta padła i jego miecz rozbłysnął złotym światłem i tym razem sam wzruszył ramionami. Przebili się przez kilka korytarzy i w końcu trafili do rozległej komnaty oświetlonej pochodniami umieszczonymi skośnie przy ścianach. W oczy rzuciły im się od razu klatki z prosiakami, a właściwie jakimiś dzikimi świniami. Nad klatkami wysiały tabliczki z imionami: Pysia, Balbina, Kasia, Basia, Pusia i Hiacynta. Dalej po drugiej stronie mały kuferek wypełniony po brzegi dziwnym sprzętem jak na takie miejsce. Znajdowało się tam ni mniej, ni więcej, jak cała masa metalowych wyciskaczy do czosnku. Ktoś tu chyba lubił aromatyczną kiełbasę, skoro tak sobie urządził komnatę. Tylko dlaczego na dnie kopalni, w tak trudno dostępnym miejscu?
W nieoświetlonej głębi na wysokim tronie, skryty w cieniu siedział jakiś człowiek. Zanim go jednak ktokolwiek zauważył, dał się słyszeć jego głos:
– Witaj Marku, jestem bard Mieciu, a tu wtargnąłeś w moje włości. Ale bardzo lubię zagadki i dlatego dam ci szansę i zadam jedną z nich. Musisz mi odpowiedzieć, co się tutaj znajduje, inaczej będę musiał cię zabić. Ale jeśli zdołasz odnaleźć rozwiązanie odejdziesz wolno, a dodatkowo otrzymasz nagrodę za swój trud. Rubin arcyksięcia.
– To się świetnie składa, bo właśnie po ten artefakt przybyłem. A mogę uzyskać jakąś podpowiedź?
– W zasadzie tak. Posłuchaj pieśni barda:
Mistrz Andrzej miał kiedyś życzenie,
Żeby przyrządzić pyszne jedzenie.
Miał na nie przepis z dalekiego kraju,
Z głębi Orientu, z samego Kitaju.
A że nie umiał czosnku dzielić wzrokiem,
Używał maszynki nazywanej smokiem.
– Daj mi kilka minut na zastanowienie bardzie.
– Ile tylko sobie życzysz. Będę tutaj czekał, dopóki nie będziesz gotów.
Marek przysiadł na ławeczce pod ścianą, obok niego reszta jego ekipy, a nieco na uboczu Mistrz Gry. Część z maszynkami do wyciskania czosnku była banalnie prosta. Odpowiedź jasno wynikała z przyśpiewki, ale co do tego mają świnie? Ba, nie było nawet pewności, czy to są świnie, czy dziki, czy jeszcze jakieś inne stworzenia. Wzrok Marka prześlizgiwał się od jednego zwierzęcia do drugiego. Patrzył im na ryje, analizował kształt cielska, ogona i uszu, aż nagle spojrzał w górę i go olśniło. Zrozumiał o co chodziło. Imiona wskazywały na to, że były tam wyłącznie samice. I nagle przestało być istotne, czy to żeńskie osobniki świni dzikiej, domowej, czy przedstawicielki zupełnie innego gatunku. Wstał i wykrzyknął na całe gardło:
– Lochy i smoki!