Krzysztof miał zaledwie piętnaście lat, ale już od kilku miesięcy nie mieszkał z rodzicami. Postanowili wyprowadzić się z miasta, domek na wsi zawsze był marzeniem jego ojca. On z kolei chciał kontynuować naukę w elitarnym liceum w mieście, w którym się wychował. Dlatego zamieszkał w internacie, a wieś odwiedzał tylko w weekendy. Zwykle wyjeżdżał w niedzielę po południu, ale tym razem przełożył to na poniedziałek rano, gdyż ten tydzień był wyjątkowy. Wypadał coroczny odpust ku czci świętego Wojciecha, patrona parafii, a to oznaczało wielki jarmark ze straganami pełnymi cudów. Najwyżej się spóźni na pierwszą lekcję. To niska cena za te wszystkie niesamowitości jakie zobaczy.
Wydawać by się mogło, że coś takiego jak wiejski odpust jest czymś mało atrakcyjnym dla chłopaka w jego wieku, ale on tak nie myślał. Barwna i niepowtarzalna atmosfera dawnych lat robiła na nim wielkie wrażenie. Można tu też było kupić masę rzeczy, niespotykanych w zwykłych sklepach w centrach handlowych, jakie mógł odwiedzić na co dzień. Dlatego praktycznie przez cały ostatni rok oszczędzał kieszonkowe na ten dzień. Była masa atrakcji. Swojskie wędliny, sery i miód. Wielki wybór ciast, bajgli i obwarzanków. Wata cukrowa. Ukochany deser jego matki, czyli chałwa w dwudziestu różnych smakach. Jego interesował jednak inny stragan. Ten pełen noży. Było tam wszystko; od małych scyzoryków do wielkich, ząbkowanych noży wojskowych. Oglądał, ważył w dłoni, sprawdzał mechanizmy rozkładania. Jednak zanim zdążył wybrać coś dla siebie, usłyszał za plecami wołanie kolegi:
– Krzychu, chodź tutaj!
To był Wojtek. Jeden z niewielu kolegów, jakich tu miał. Dlatego tym bardziej ta znajomość była dla Krzyśka na wagę złota i czuł, że musi dbać o tą relację. I nic w tym dziwnego. Nie tylko nie były to jego rejony, w których Krzysiek by się wychował, ale jeszcze większość tutejszych chłopaków miała go za buca, który gardzi lokalną zawodówką i woli dojeżdżać czterdzieści km do niby elitarnego liceum. Jednym słowem miastowy. Dumny arystokrata, nie to co oni, chłopi. A znali go chyba wszyscy. Na wsi plotki szybko się rozchodzą, a jego ojciec do tego kandydował na radnego…
Kiedy przebił się przez tłum do wymachującego do niego Wojtka, od razu zobaczył, co zainteresowało kolegę. Wśród wielu innych zabawek była jedna. Ich wspólne marzenie. Deskorolka.
– Stać cię?
– Chyba tak… Po ile to? – spytał sprzedawcę.
Po krótkich targach towar zmienił właściciela, a chłopcy poszli w jedyne sensowne miejsce, gdzie mogli przetestować nowy nabytek. Pod cmentarz. Niedawno wybrukowano parking, a ostatnia msza skończyła się ponad pół godziny temu, tak że było tu praktycznie pusto.
Bawili się świetnie i nawet nie zauważyli kiedy zaczęło się ściemniać. Wojtek zaproponował:
– Chodźmy na cmentarz.
– Po co?
– Dużo osób paliło znicze na odpuście i teraz musi to niesamowicie wyglądać, tak po ciemku.
– Coś w tym jest. Chodźmy.
I rzeczywiście. Zgodnie z tradycją i warunkami uzyskania odpustu zupełnego za dusze zmarłych, praktycznie wszyscy poszli po mszy na cmentarz, a większość zapaliła do tego znicze na grobach bliskich. Widok był niesamowity. Jak okiem sięgnąć setki światełek dookoła. Czerwone, żółte, białe. Przeróżne. Widok tak zachwycił Krzysztofa, że niewiele myśląc sięgnął do kieszeni po telefon, żeby porobić zdjęcia. Kiedy jednak chciał pokazać je koledze, stwierdził, że Wojtek zniknął, a on został sam na cmentarzu. Spojrzał w górę na Księżyc w pełni i powiedział sam do siebie:
– W takie noce wampiry wychodzą ze swoich kryjówek. – Myśl ta jednak zamiast go rozśmieszyć, spowodowała dziwny dreszcz.
Wrócił do bramki cmentarnej i… Stwierdził, że była zamknięta. Próbował szarpać, ale najwyraźniej ktoś zablokował ją od zewnątrz:
– I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Myślałem, że jesteśmy kolegami! Otwieraj!
Nikt jednak nie odpowiedział, a bramka nie ustąpiła. "No dobra. Weź się w garść" – dodawał sobie w myślach otuchy – "Muru nie przeskoczysz, za wysoko. Zostają w takim razie tylko dwie opcje. Albo drałować jakiś kilometr przez cały cmentarz do bramy głównej i jeszcze więcej dookoła muru w drodze powrotnej, albo pójść do tylnej bramy i zrobić sobie skrót przez stary cmentarz".
Początki parafii w Górkach sięgają XIII wieku, kiedy sprowadzono tu relikwie św. Wojciecha i zbudowano najpierw kaplicę, a później drewniany kościółek. Obecna, murowana świątynia ma jakieś 400 lat. Nikt nie wie jednak kiedy założono stary cmentarz. Daty na nagrobkach w większości zawierają się pomiędzy 1860 a 1910 rokiem, choć bywają i starsze. Wiele pomników już się rozpadło. Dawniej piękne, monumentalne, kamienne figury rozsiane gdzieniegdzie nadgryzł mocno ząb czasu i erozja. W niejednym miejscu też trzeba uważać, żeby nie potknąć się na jakimś zwalonym krzyżu. Nie mówiąc już o ogromnych drzewach, które opanowały ten teren korzeniami u dołu i rozłożystymi gałęziami u góry. Normalnie już dawno zostałyby przycięte czy wykarczowane, tymczasem kompletnie zdziczały do tego stopnia, że można by rzec, jakoby las wszedł na cmentarz.
Tutejszy proboszcz twierdzi, że to miejsce nadal by funkcjonowało, ale wybuchła najpierw pierwsza wojna światowa, potem był burzliwy czas odbudowy kraju po uzyskaniu niepodległości, druga wojna… Ludzi zaczęto grzebać w nowej części cmentarza, a ta popadała powoli w ruinę. Dzisiaj to już bardziej skomplikowana sprawa. Ogromny koszt, którego nikt nie dofinansuje, bo na listę zabytków wpisany jest tylko barokowy kościół, dzwonnica i mur dookoła. Do tego wszelkie pozwolenia, w tym na ekshumację tych wszystkich szczątków. Jednym słowem, lepiej zostawić jak jest.
Krzysztof całkiem sprawnie przedzierał się między grobami. Nie był przesądny, ani bojaźliwy, ale mroczny klimat tego miejsca udzielał mu się bardzo mocno i wolał opuścić je jak najszybciej. Musiał oświetlać sobie drogę telefonem, bo tu już nie było żadnych zniczy. I za kilka minut byłby już pewnie na miejscu, żeby urwać Wojtkowi łeb za to, że taki numer mu zrobił, gdyby nie pewna para, która przycupnęła na jednym z kamieni nagrobnych. Kochankowie byli zajęci sobą i nie zauważyli przybysza. Jednak z zadumy i leniwego pieszczenia nawzajem swoich ciał, wyrwał ich zapach. Bardzo rzadko spotykany w tym miejscu, ale bardzo przyjemny zapach. Taki, którego nie można było pomylić z niczym innym. A przynajmniej oni nie mogli go z niczym pomylić. To był zapach ludzkiej krwi.
Dama momentalnie się poderwała i jak najszybciej rzucić się w tym kierunku, jednak kochanek ją powstrzymał i kazał się uspokoić. Mogłaby spłoszyć ofiarę i nie zaspokoić pragnienia. Jemu samemu nie zależało. Do życia wystarczała mu miłość do swojej królowej. Jej apetyt jednak był nieposkromiony i nie mogła przegapić takiej okazji. Powoli, żeby jej posiłek się nie zorientował rozłożyła piękne, duże skrzydła i zaczęła w największej ciszy lecieć w jego kierunku. Pierwszy atak był nieudany. Cel coś usłyszał, zatrzymał się, zaczął rozglądać i wytężać słuch.
– Czy ktoś tu jest? Halo! – nawoływał w przestrzeń dookoła, a strach zjeżył mu włosy na karku.
Nie przyniosło to żadnego efektu. Spróbował oświetlić najbliższe otoczenie telefonem, jednak nie uspokoiło go to. Przeciwnie. Przeraził się bardziej. Jego oczom ukazała się kobieca postać o bardzo bladej twarzy. Rozum podpowiadał mu, że to tylko posąg, ale strach przekonywał, że postać się porusza i nie tylko zbliża w jego stronę, ale jeszcze sardonicznie uśmiecha pokazując zęby i zakrwawione dziąsła. Powoli ruszył dalej tyłem. Po paru krokach jednak się potknął na wystającym korzeniu i upadając poczuł zimny dotyk na przedramieniu, a coś podrapało mu łopatkę i trzymało za koszulkę. Wyrwał się i w panice zaczął biec wzdłuż muru, nie zwracając już uwagi na to, co ma pod nogami i nie oświetlając sobie drogi latarką z telefonu. Jedyne światło stanowił wyjątkowo jasny tej nocy księżyc. W końcu była pełnia.
Co chwila potykał się i upadał na kolejne zimne grobowce, czy wpadał na gałęzie drzew. Nie zwalniał jednak ani na chwilę. Widział już metę w postaci narożnika muru, za którym czekała go już tylko otwarta i bezpieczna przestrzeń. Dodało mu to otuchy, a le jednocześnie też go zgubiło. Stracił koncentrację, nie zauważył wbitego w ziemię metalowego krzyża, który zaczepił mu się za nogawkę spodni i… momentalnie upadł jak długi. To była chwila dla czarnej damy. Lepszej nie będzie. Rzuciła się z całym impetem na szyję ofiary. W tym miejscu skóra jest bardzo cienka, a naczynia krwionośne tak przyjemnie pulsują pod powierzchnią. W ułamku sekundy się przebiła i zaczęła łapczywie chłeptać ciepły, czerwony płyn, tym smaczniejszy, że przesiąknięty strachem i adrenaliną.
Krzysztof zareagował instynktownie. Jego ręka prawie bez udziału woli wystrzeliła do góry w stronę karku, gdzie poczuł ból. Trafił jednak tylko powietrze… Komary zdążyły odlecieć…