Nazywam się Andriej Aleksandrowicz Skłoński. Opowieść, którą zamierzam wam przedstawić, usłyszałem z ust człowieka stojącego nad grobem i bliskiego szaleństwa, toteż przez wiele lat nie przywiązywałem do niej większej wagi. Pogląd na tę sprawę zmieniłem po służbowych odwiedzinach w dworku, w którym miały miejsce te osobliwe zdarzenia. Groza, jaka zdjęła mnie wśród zgliszcz starej posiadłości, należącej do tego umierającego starca sprawiła, że otworzyłem się na to, co niezrozumiałe i uwierzyłem bez cienia wątpliwości w słowa Kacpra Rudowisa…
Litwa, Kraj Smołwieński, styczeń 1866
Dziedzina, leżąca pomiędzy Duksztami a Święcinami, należała do najbardziej odludnych na Litwie. Poprzetykana licznymi jeziorami i mokradłami nie zachęcała do osiedleń. Ziemia uprawna była tu niepewna. Zamiast sadów owocowych lepiej miały się dzikie zagajniki i mroczne bory, z których wiele już od wieków uważanych było za święte.
W listopadzie wszystko zamierało. I choć letnią porą zielone łąki, niosące słodki zapach kwiatów i skrzące się strumienie mogły przywołać uśmiech na twarzy, zimą skute lodem jeziora i posępne bagna, upstrzone kikutami powyginanych artretycznie drzew, powodowały w sercu nieokreślony niepokój. Był to czas, kiedy dużo łatwiej można było uwierzyć w czające się w opuszczonych lasach czarty i demony, a nocami niemal usłyszeć chichot tych przeklętych istot, tańczących na pustych rozstajach, w mdławym świetle rzucanym na śnieg przez niebieskie ogniki.
Polna droga była zupełnie zasypana. Jedynie samotna kaplica wskazywała miejsce, ku któremu biegła. Mężczyzna postawił kołnierz mocno znoszonego płaszcza, aby choć trochę uchronić się przed coraz ostrzejszą zadymką. Wokół panowała pustka, której poczucie wzmagały jedynie przenikliwy wiatr i trzeszczące konary starych drzew. Biała skorupa skrzypiała pod wysłużonymi oficerkami, a na gęstym wąsie wędrowca pojawiły się pierwsze sople.
Szedł nieprzerwanie od wielu godzin, ale w pogarszającej się pogodzie stracił orientację. Przechodząc przez zamarznięte trzęsawiska, kierował się na wschód, szukając jakiegokolwiek schronienia. Pomimo późnej pory, było dość jasno. Blask księżyca odbijał się w bielonych śniegiem łąkach potęgując wrażenie niezwykłości tej krainy.
Mężczyzna zmrużył oczy, kiedy zdało mu się, że dostrzega w oddali niewyraźne światło domostwa. Przyśpieszył kroku i w bladej, wieczornej poświacie ujrzał zarys dworku pod lasem. Po prawej stronie obszernej, parterowej budowli, znajdował się okazały, niegdyś, świroń*, teraz w połowie zawalony. Po lewej zaś, stała mała, bielona kaplica, okopcona solidnie dymem, jak po pożarze i okolona niskim ogrodzeniem.
Z bliska dworek wyglądał na opuszczony. Południowe skrzydło straszyło brakiem okien i zawalonym sklepieniem. Na okopconych belkach siedziały wrony i głośnym krakaniem dworowały sobie z wędrowca. Północna część przedstawiała się trochę lepiej. Choć też była w ruinie, przynajmniej miała dach. W jedynym zachowanym oknie, poczerniałym, podobnie jak popękane ściany od dymu, tliło się migotliwe światło.
Wędrowiec wszedł na ganek i załomotał pewnie w nadpalone drzwi. Otworzyły się skrzypiąc, pod wpływem uderzeń.
Mężczyzna postąpił krok do przodu i znalazł się w mrocznym holu. Pomimo mrozu i dudniącego na zewnątrz wiatru, unosił się tu duszący zapach spalenizny.
– Jest tu kto?! – krzyknął od progu.
W pomieszczeniu graniczącym ze zniszczonym holem rozległo się ciche skrzypienie. Wędrowiec potarł oszronione wąsy i ruszył w kierunku odgłosów.
Drzwi do pokoju były uchylone. To zza nich biło światło, które dostrzegł z zewnątrz. Odchylił je jeszcze bardziej, a te omal nie wypadły z futryny. Salon był w opłakanym stanie. Osmalone sklepienie i sczerniałe podłogi tworzyły posępne wrażenie, potęgowane przez pełgające po ścianach cienie płomieni z rozpalonego kominka.
W pomieszczeniu stało kilka poniszczonych mebli, połamanych krzeseł i wysoki zegar, którego wahadło skrzypiało przeraźliwie za każdym razem, kiedy silniejszy powiew wiatru przedostawał się do środka. Jedynym przedmiotem, z którym pożar obszedł się łaskawie, było ciężkie lustro, lekko pęknięte, stojące w mrocznym, nie doświetlonym przez ogień kącie pokoju.
W głębokim fotelu, przysuniętym do kominka tak blisko, jak to tylko możliwe, siedział stary człowiek.
– Wejdź – powiedział – i spocznij wygodnie. Zapewne jesteś zmęczony…
Jego sękata dłoń wskazała jedyne kompletne krzesło w salonie.
Mężczyzna zbliżył się do niego i usiadł ostrożnie na trzeszczącym meblu. Starzec nie spojrzał nawet na swojego gościa. Jego twarz pozostała dziwnie nieruchoma.
– Co tu się stało? – spytał wędrowiec, strzepując mokry śnieg z ramion i wysuwając zmarznięte palce w kierunku ognia. Starzec uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Znów… – Westchnął.
– Słucham? – Mężczyzna nie zrozumiał.
Starzec westchnął raz jeszcze, nie spuszczając wzroku z tańczących płomieni.
– Opowiem ci historię o tym co tu się wydarzyło – powiedział. – Wybacz jednak, jeśli okaże się dla ciebie zbyt okrutna.
Mężczyzna parsknął.
– Po dwóch latach w piekle wojny, mało rzeczy wydaje mi się okrutnych, dobry człowieku.
– A zatem słuchaj. – Gospodarz zmrużył oczy, cofając się w myślach do dawnych wydarzeń…
***
– Zeszłej wiosny, ja i moja córka nawet nie przeczuwaliśmy, jak ciężko doświadczy nas los. Po śmierci mej żony, długo nie mogłem dojść do siebie. Poza nią, świat dla mnie nie istniał. Zgryzota wpędzała mnie do grobu coraz szybciej, póki nie pojąłem jakim szczęściem może być własne dziecko.
Galina. Na nią jedyną przelałem cała swą miłość, za cel w życiu obierając sobie uczynienie z niej najszczęśliwszej istoty na świecie. Miłość zbyt silna może być jednak równie niebezpieczna co – starzec zawiesił głos – ogień…
Wiosna przechodziła już w lato, gdy do naszych włości zawitał nieproszony gość. Ranny, nieomal umarł na naszym ganku. Służba wprowadziła go do środka i zaopiekowaliśmy się nim. Przytomność odzyskał po paru dniach, ale został z nami na kilka tygodni, by odzyskać siły. Przedstawił się i opowiedział swoją historię, rozbudzając tym serce Galiny.
Starzec uśmiechnął się smutno do własnych wspomnień.
– Młody powstaniec, honorowy, przystojny, dzielny… Komu nie zawróciłby w głowie? Młodych idealistów zawsze łatwo jest podziwiać. Było w nim jednak coś, co mnie niepokoiło. Widziałem jak patrzy na moją córkę. To nie była tylko miłość… Jakby nadzieja… Zachłanna chęć odkupienia. Rozumiesz! Pragnienie czystego uczucia, które zatarłoby w pamięci okrucieństwa jakie widział. Lub raczej, jakich się dopuścił…
Gospodarz sięgnął za poręcz fotela i podniósł z podłogi butelkę z grubego szkła, obciągniętą wiklinową plecionką. Pociągnął sążnisty łyk i kontynuował.
– Postanowiłem z nim porozmawiać. Młodzi przestali zauważać świat poza sobą, a Galina, zbyt niewinna, zbyt niedoświadczona, nie była w stanie trzeźwo ocenić sytuacji. Musiałem zareagować… Jak można się domyślić, rozmowa nie przyniosła oczekiwanego skutku… Stało się jednak coś jeszcze. Coś, czego nie byłem w stanie przewidzieć. Macieja, bo tak miał na imię młody powstaniec, ogarnęło szaleństwo.
Wędrowiec zmarszczył brwi.
– Mów dalej – powiedział.
Starzec oblizał wyschnięte wargi.
– Jego oczy zapłonęły gniewem. Zrazu myślałem jedynie, że zły jest na mnie. Za to, że nie godzę się na ten związek. On jednak chwycił mnie za ramiona, drżąc na całym ciele, jak w gorączce i wyszeptał mi prosto w twarz: "Jeśli Galina nie będzie moja, nikt nie może jej mieć”.
W najskrytszych zakamarkach umysłu nie przypuszczałbym wówczas, że jest w stanie skrzywdzić mą córkę, którą jak mówił, kochał przecież nad życie…
Ten wpadł jednak w jakiś piekielny amok, chwycił wchodzącą właśnie do pokoju Galinę i przyciągnął ją mocno do siebie. Wszystko to stało się tam – wskazał brodą starzec. – W południowym skrzydle.
"Twój ojciec nie chce pozwolić na naszą miłość!" krzyknął Maciej. "Krzywda nam się dzieje, ale przebacz mi, ja gorę na myśl samą, żeś w ramionach innego! Bodajśmy już razem sczeźli w płomieniach, niż żyć bez siebie musieli!"
To wrzeszcząc, chwycił stojącą na sekretarzu lampę naftową i rzucił nią o ziemię. Płomienie pobiegły po rozlanej cieczy, dosięgając obojga kochanków. Do dziś słyszę krzyk mej córki, kiedy rzucając się po pokoju niezdarnymi ruchami próbowała strząsnąć z siebie śmiercionośny ogień. Maciej umarł bezgłośnie, z rezygnacją poddając się płomieniom. Ja zaś, niczym wrośnięty w ziemię, nie byłem w stanie pomóc własnemu dziecku, walczącemu beznadziejnie z gorejącą siłą.
Wędrowiec pochylił się na krześle.
– Zaiste tragiczna historia, gospodarzu. Nie wyobrażam sobie bym mógł przeżyć podobny koszmar.
– I nie przeżyłeś, Macieju! – Starzec po raz pierwszy tego wieczoru spojrzał na swojego gościa. – Ogień pochłonął cię razem z moją córką, przeklęty morderco!
Stary człowiek wpatrywał się teraz z nienawiścią w mężczyznę. W jego źrenicach tańczyły złowrogo płomienie odbite z kominka.
Wędrowiec spojrzał głęboko w oczy gospodarza i w jednej, krótkiej chwili przypomniał sobie wszystko.
Śmierć swoją.
Śmierć swojej ukochanej.
Podbiegł do stojącego w kącie lustra i to co ujrzał zdjęło go grozą. Dotknął ostrożnie popękanej twarzy, wystających zza nadpalonych warg zębów i wyjałowionej przez ogień czaszki.
"Ja gorę na myśl samą, żeś w ramionach innego!" Zadźwięczało mu w głowie.
Zawył opętańczo i trzęsąc się w obłędzie wybiegł z dworu, potrącając po drodze zniszczone pożarem meble.
– Wrócisz… – wyszeptał Kacper Rudowis, ciężko opadając na fotel. – Jak co dzień, zmoro. Taka nasza wieczna pokuta…
KONIEC
(* duży, prostokątny, dwukondygnacyjny spichlerz z dachem naczułkowym)