Do ojca Bertolda,
przeora klasztoru Braci Benedyktynów pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny w Spale.
Marzec, 18…
Wybacz mi Ojcze, albowiem zgrzeszyłem.
List mój, przekazany Ci przez zaufanego posłańca z pewnością wywoła w Tobie zdziwienie i radość. Radość, gdyż nie mając wieści ode mnie, szlachetny przeorze, przypuszczać musiałeś moją zgubę. Wiedz jednak, że Twoje modły o zachowanie w Bożej opiece mego nędznego żywota wysłuchane zostały przez Wszechmogącego. On opromienia nieskończoną łaską nawet najlichszych i najpodlejszych, wszyscy bowiem jesteśmy Jego dziećmi. Zdziwienie zaś, gdyż listem tym pragnę wyspowiadać się z grzechów, które ciążą na mej duszy i stały się brzemieniem, którego nie mogę unieść.
Nędzna naturo ludzka! Ty sprowadzasz duszę ku zatraceniu i podcinasz jej niebiańskie skrzydła. Przeklęta bądź na wieki, gdyż w tobie lęgnie się grzech i nieposłuszeństwo.
Błogosławiony bądź Boże, gdyż Ty jesteś źródłem wszelkiej łaski, wszelkiego szczęścia i wszelkiej dobroci.
Ojcze, módl się za mnie i moje odkupienie. Zdecydowałem się porzucić stan kapłański i nigdy nie powracać na łono klasztoru. Kiedy posłaniec z listem wyruszy do Ciebie, udam się do Ziemi Świętej. Upadnę na kolana tam, gdzie Nasz Pan wydał pierwsze tchnienie. Zapłaczę nad mymi grzechami i wyznam ich treść. Niechaj usłyszy ogrom winy i hańby swego sługi. Niechaj skaże moją nieśmiertelną duszę na wieczne potępienie lub, w swym miłosierdziu, zmaże z niej brzemię plugawego grzechu. Tymczasem bądź mi podporą, Ojcze. Wysłuchaj i módl się w intencji odkupienia. Nade wszystko zaś błagam Cię, abyś nie odwodził mnie od mego postanowienia, ani nie próbował zatrzymać. Jestem grzesznikiem, niegodnym, aby powracać w czcigodne mury klasztoru.
Zgodnie z Twoim życzeniem dołączyłem do oddziałów powstańczych. Pomny udzielonych mi rad i nakazów starałem się być dla tych dzielnych chłopców, których wziąłem pod skrzydła podporą i pocieszeniem. Ze wszystkich sił wspierałem mężnego, polskiego ducha i rozpalałem płonącą żagiew odwagi i wiary w Chrystusa Pana. Starałem się być dobrym pasterzem.
Nasza grupa utrzymała się przez niecałe dwa tygodnie. Dwunastego dnia wpadliśmy w zasadzkę nad rzeką. Rzeź była okrutna. Nie mieliśmy szans. Przykro mi Ojcze, że muszę przekazywać Ci takie wieści.
Jednakże Bóg mnie uratował. Raniony w bok kulą z muszkietu wpadłem do rzeki. Nurt poniósł mnie daleko od miejsca kaźni moich towarzyszy. Nie łudzę się jednak myślą, że ktoś jeszcze uniknął śmierci. Wojna jest okrutną panią, której wyroki nie znają umiarkowania. Żałuję, że nie podzieliłem losu pozostałych. Zaszczytnie i pięknie byłoby zginąć w walce, słowem i czynem wspierając szlachetnego ducha wolności i sprawiedliwości. Zamiast tego ocalałem. Co gorsza, uszedłem z życiem tylko po to, aby oddać się na pokuszenie i zatracić zacne uczynki ohydnym grzechem. Przeklęty losie, okrutne brzemię człowiecze!
Gdy zbyt dużo krwi uszło z rozprutego boku, a woda dostała mi się do ust, straciłem przytomność. Pozbawiony świadomości pozwoliłem, aby strumień poniósł mnie w swoich objęciach. Chrystus czuwał nade mną, gdyż nie poszedłem na dno.
Obudziłem się całkowicie zagubiony i zdezorientowany. Leżałem w miękkim łóżku, otoczony pierzynami, z głową złożoną wygodnie na delikatnych poduszkach. Było mi przyjemnie i ciepło. Rana po kuli została starannie zaszyta i obandażowana, a na moim czole spoczywał chłodny opatrunek. Grała muzyka.
Zaś obok mnie tańczył anioł.
Nie obawiaj się jednak, gdyż nie postradałem zmysłów. Anioł ów, ta cudna istota, miał postać kobiety. Młodego dziewczęcia właściwie, o delikatnej budowie ciała, skórze białej jak śnieg i jasnych włosach.
Nie dziw zatem, że skoro stanął przede mną tak niesamowity obraz, wydałem z siebie okrzyk zachwytu. Dziewczę obróciło się wtedy i ku mojemu przerażeniu uciekło, spłoszone jak sarna. Próbowałem się podnieść, dogonić ją, przeprosić. Na próżno jednak – nie byłem w stanie. Zamiast tego stoczyłem się bezwładnie z łóżka gdy świeża jeszcze rana, odezwała się paraliżującym bólem, wywołanym gwałtownym ruchem. Przez czas jakiś leżałem na podłodze, zwijając się w agonii. Wkrótce jednak złapały mnie silne ręce i uniosły na powrót w królestwo miękkich pierzyn i puchu.
Straciłem przytomność.
Gdy ponownie wróciłem do zmysłów ujrzałem twarz mężczyzny. Był to starzec o licu poznaczonym bliznami i srogim, marsowym spojrzeniu. Szarpiąc się za białe wąsy, przyglądał mi się z mieszaniną złości i współczucia.
Był to Kazimierz Pokorski, herbu Gozdawa. To on, jak wyjaśnił mi w tamtej chwili, znalazł mnie nad brzegiem rzeki, wyrzuconego przez wartki strumień. Nieprzytomnego zabrał do swojego dworku, ukrytego w głębi Puszczy Pilickiej, opatrzył i otoczył opieką. Zaś dziewczę, które zobaczyłem podczas pierwszego przebudzenia to jego córka, Franciszka.
Tym ludziom, szlachetny Ojcze, zawdzięczam ratunek. Ocalili moje życie i niczym dobrzy Samarytanie dali dach nad głową.
Kiedy spokojny sen i ciepły posiłek przyniesiony przez gospodarzy przywróciły mi dość sił, abym mógł przemówić, pobłogosławiłem oboje znakiem krzyża i wzniosłem krótką modlitwę w intencji ich szczęścia. Stała się wtedy rzecz dziwna. Milczący dotąd Kazimierz gwałtownie wstał z krzesła, z którego obserwował mnie w zamyśleniu i z wielkim przejęciem zapytał czy jestem duchownym, mężem oddanym Chrystusowi. Jego pytanie wydało mi się zrozumiałe ze względu na odzienie i brak tonsury, zgolonej na czas wojennej konspiracji. Gdy odpowiedziałem, że jest tak w istocie, zapytał czy przybyłem w odpowiedzi na jego pismo skierowane do spalskiego klasztoru.
Czy wiadomo Ci coś o tym, Ojcze? Czy taki list dotarł do Ciebie? A jeśli nie, czy to Bóg umyślnie schował je przed Twoim wzrokiem i skierował mnie do przeklętego pilickiego dworu, aby przetestować moją cnotę i hart ducha? Jeśli tak to lękam się podwójnie, gdyż zawiodłem nie tylko siebie, ale i Jego wiarę we mnie.
Gdy wyjaśniłem powód, dla którego przebywałem w pobliżu jego ziem i odpowiedziałem wprost, że o żadnym liście nie miałem pojęcia, Kazimierz wpadł we wściekłość. W afekcie obrzucił mnie obelgami i trzaskając drzwiami zostawił, całkowicie osłupiałego.
Zostałem, po raz pierwszy, sam na sam z jego piękną córką. Zawstydzona zachowaniem rodzica wzięła moją dłoń i delikatnie ucałowała, przepraszając za niesprawiedliwe traktowanie, którego doświadczyłem. Zapewniła również, że jestem mile widziany w ich domu oraz, że dołożą wszelkich starań, aby doprowadzić moje zszargane zdrowie do dawnej kondycji.
Przyznam, że uczułem wtedy coś więcej, niż tylko wdzięczność do tej niebiańskiej istoty. Być może zbyt intensywnie patrzyłem w jej niebieskie oczy lub nazbyt mocno trzymałem delikatną rączkę w swoim uścisku. Lecz dziewczyna odwzajemniała się tym samym. Iskra grzechu zapaliła się wtedy między nami, w tym intymnym momencie, w którym jej usta spoczęły na wyciągniętej przeze mnie dłoni. Pieszczota tego dotyku była zbyt czuła, zagrała między nami dysharmonia erotycznego pobudzenia, cielesnego pożądania.
Spędziłem w łóżku tydzień. Franciszka dbała o mnie i codziennie o świcie odwiedzała, przynosząc śniadanie i swoje towarzystwo. Była dla mnie dobra, nieskończenie troskliwa i czuła. Rana po kuli, poddawana codziennym kuracjom szybko się goiła. Dowiedziałem się kilku rzeczy.
Dziewczyna mieszkała we dworze tylko ze swoim ojcem. Cała służba opuściła ich dawno z powodu choroby, która dotknęła pobliską wieś. Pokorscy jednakże, nie zważając na niebezpieczeństwo i silnie wierząc w Bożą opiekę, pozostali na ojcowiźnie. Obecnie, jak mnie zapewniała, nie brakowało im niczego prócz towarzystwa. Pytana o dziwne zachowanie ojca, milczała lub unikała odpowiedzi. Również sam Kazimierz nie pojawił się więcej, unikając mojej osoby.
W trakcie naszych długich rozmów zmieniło się też zachowanie samej Franciszki. Być może zawstydzona młodzieńczą pasją, którą okazała podczas pierwszej rozmowy, spokorniała. Nabrała dystansu i nasza relacja zaczęła odpowiadać wymogom obyczajowości i dobrego wychowania. Z przyjemnością opowiadała mi o sobie i słuchała odwzajemnianych historii, jednakże zachowując odpowiedni dystans i szacunek wobec mego duchownego stanu. Również ja opamiętałem się w uczuciach i zacząłem zachowywać tak, jak przystało na sługę Bożego.
Po tygodniu gotów byłem wstać z łoża. Wtedy też zwiedziłem dom i jego okolice.
Sam dwór nie odznaczał się niczym wyjątkowym. Kilka przestronnych, jasno oświetlonych pokoi, łaźnia, w której mogłem zregenerować obolałe ciało oraz kuchnia, w której Franciszka szykowała posiłki. Bardziej interesujące okazały się natomiast okolice. Po zachodniej stronie znajdowało się piękne jezioro, którego rozmiar ze wszech miar przeraził mnie i zachwycił. Był to akwen dziki i nieokiełznany, otoczony bujną roślinnością. Pokorscy nazywali go Diabelskim Okiem. Kusił do spaceru drewnianym pomostem, jednakże ojciec surowo wzbraniał dziewczynie zbliżać się do niego, gdyż ta nie potrafiła pływać.
Obok zaś, ukryty za gęsto rosnącymi drzewami, wyrastał kościół. Był to budynek wzniesiony w starym, gotyckim stylu, zapuszczony i nadgryziony zębem czasu. Wszechobecna roślinność gęsto porosła jego mury i przytuliła się doń, nadając mu wyjątkowo mroczny i nieprzyjazny wygląd. Witraże w oknach, powybijane, ziały pustkami i jedynie chłodny wiatr zawodził przez ponure otwory. Krzyż na szczycie przechylał się niebezpiecznie do przodu, grożąc upadkiem. Główne wrota zaś zabite były na głucho. Zdało mi się, że budowla ta była teatrem jakiejś dramatycznej utarczki między nieznanymi siłami, po której dom Boży został porzucony i zamknięty. Wiedziałem jednak, że nie jest całkowicie opuszczony. Przez czas spędzony z żołnierzami nauczyłem się odczytywać ślady. Uzbrojony w tę umiejętność nie mogłem nie zauważyć ścieżki prowadzącej od dworu do bocznej nawy, w której znalazłem sekretne wejście.
Kiedy w końcu spotkałem się z Kazimierzem i podziękowałem za gościnę oraz opiekę, zapytałem o to miejsce. Ojciec dziewczyny zakazał mi zapuszczać się w tamte okolice i odmówił jakiegokolwiek wyjaśnienia takiego stanu rzeczy. Mimo ciekawości, wdzięczny za okazane dobro, obiecałem trzymać się od sanktuarium z daleka i nie pytać o związane z nim tajemnice.
Moich myśli zresztą, wybaczcie mi to Ojcze, wcale nie zajmował kościół. Całą swą uwagę poświęcałem Franciszce. Byłem nią całkowicie zafascynowany i każdą wolną chwilę starałem się spędzać w jej towarzystwie. Gdy zaś zajęta była obowiązkami, zastanawiałem się jak doprowadzić do spotkania.
Wspólnych chwil było jednak mnóstwo. Razem jedliśmy śniadania i zabawialiśmy się rozmową. Odbywaliśmy spacery po bezkresnych lasach wokół domu, podczas których dziewczyna opowiadała o sobie i swojej rodzinie. Czytywaliśmy poezję z imponującego zbioru w jej biblioteczce i graliśmy na pianinie, które zajmowało honorowe miejsce w salonie. Szczególnie zaangażowani byliśmy w to ostatnie, czasem dając popisy prawdziwej wirtuozerii, gdyż jej wykształcenie muzyczne wcale udatnie komponowało z moim, dając nam mnóstwo przyjemności. Nie było przy tym żadnej sztuczności czy zawstydzenia, gdy nasze ręce przypadkowo spotkały się podczas gry na instrumencie. W istocie zamieniliśmy go w scenerię grzesznej gry, podczas której dawaliśmy upust tłumionym pokusom. Nigdy jednak otwarcie. Zawsze zachowywaliśmy odpowiedni ton, a gdy zabrnęliśmy za daleko, gdy dłonie splotły się zbyt mocno lub gdy przytulaliśmy się, pozornie zajęci muzyką, kwitowaliśmy podobne sytuacje wesołym śmiechem i szybko oddalaliśmy się od siebie.
Postarałem się również o bliższy kontakt z Kazimierzem. Traktowałem go wszak jako właściwego gospodarza i moim obowiązkiem było odpłacić za okazaną gościnę. Ten jednak wzbraniał się przed rozmową, tym bardziej przed próbami zadośćuczynienia. Wzruszał jedynie ramionami i kwitował moje słowa lekceważącym machnięciem ręki. Z czasem zaprzestałem więc podobnych gestów i stałem się jedynie cichym uczestnikiem jego popołudniowych medytacji, przy fajce nabitej dobrym tytoniem i wiosennym słońcu grzejącym twarz. Nawet jeśli z początku irytowała go moja obecność to z czasem przyzwyczaił się do niej, a po kilkunastu dniach sam zaczął mnie szukać i bez słów wskazywał puste krzesło lub wręczał woreczek z tytoniem.
Widzisz więc Ojcze, że mimo tragedii w Pilickim lesie udało mi się znaleźć spokój i radość. Wkrótce jednak zaczęły się nieszczęścia.
Wraz z Franciszką, kuszeni wizją drobnego nieposłuszeństwa, zaczęliśmy odbywać wieczorne spacery wokół Diabelskiego Oka. Częstokroć zapuszczaliśmy się na koniec pomostu, siadając na kruchych deskach i maczając nogi w zimnej wodzie. Wtedy też, gdy patrzyliśmy na stary kościół, dopadał nas nastrój melancholii i wychodził skrywany w duszy niepokój i smutek. Szczególnie dziewczyna wydawała się mocować z jakąś niezrozumiałą dla mnie wtedy zgryzotą, która objawiała się za każdym razem, gdy spoglądaliśmy na ponure oblicze zniszczonego kościoła. Przeto, wiedziony troską o jej stan zaproponowałem Franciszce święty sakrament spowiedzi. Przyznaję jednak, że kierowała mną nie tylko intencja oczyszczenia jej strapionego sumienia, ale również zaspokojenia mej zdrożnej ciekawości. Dziewczyna przystała na propozycję i w przypływie ufności otworzyła przede mną serce.
Drżącym od emocji palcem wskazała stary kościół, który majaczył za szuwarami. Powiedziała, że w środku znajduje się przekleństwo, przez które opuścili dwór Pokorskich wszyscy dawni mieszkańcy. Zdziwiony, zapytałem o naturę owego zła. Odparła mi wtedy, że jest to choroba. Nie taka, która wywołuje dolegliwości ciała, lecz zgnilizna duszy, której bać się należy mocniej i która o wiele groźniejsza jest dla człowieka. Oto bowiem w środku, zamknięta za grubymi kratami, uwięziona jest jej siostra, Anna. Gdy całkowicie zaskoczony indagowałem Franciszkę, zaniosła się głośnym szlochem i w porywie nagłej histerii, rzuciła się biegiem w kierunku dworu. Z nieskładnego wyznania, które poczyniła zrozumiałem tylko jedno zdanie, które zmroziło mnie i pozostawiło niemego w uścisku przerażenia.
„Jest opętana przez diabła”.
Wróciłem do domu i chcąc uspokoić Franciszkę oraz własne, skołatane nerwy delikatnie zapukałem do drzwi jej pokoju. Ta jednak nie chciała mnie wpuścić i zażądała, abym pozostawił ją w spokoju. Nie uczyniłem tego jednak i uparcie stałem pod drzwiami, domagając się, aby porozmawiała ze mną i pozwoliła upewnić się o swoim zdrowiu. Upór i stanowczość tego postanowienia dały w końcu pewien rezultat. Usłyszałem ciche kroki, a następnie skrzypienie podłogi. Moja oblubienica usiadła po drugiej stronie dzielących nas drzwi i poczęła recytować słowa Pisma Świętego, domagając się wspólnej modlitwy. Uczyniłem zadość jej prośbie i tamtej nocy odprawiłem ową dziwną celebrę, mszę świętą dwojga kochanków, którzy pragnęli uspokoić siebie nawzajem. Gdy skończyliśmy wymusiła na mnie przysięgę milczenia. Obiecałem nigdy więcej nie przywoływać tej mrocznej tajemnicy, którą wyjawiła w chwili uniesienia.
Następnego dnia wróciliśmy do naszej codzienności. Nie rozmawialiśmy o poprzednim dniu, starannie unikając niebezpiecznego tematu. Coś się jednak zmieniło. Zapanowała między nami krępująca niezręczność, potęgująca się tym bardziej, im dłużej utrzymywaliśmy zmowę milczenia. Nawet nasze spacery zmieniły swój normalny rytm, gdyż oboje unikaliśmy zachodniej części dworu, nie chcąc ujrzeć zagadkowego kościoła.
Jednak noc w noc wracałem do niego myślami. Odkąd straszliwy sekret objawił się przede mną, nie potrafiłem go zignorować. Czy była to prawda? Czy w istocie ten dziwny budynek był więzieniem opętanej kobiety? Czy to stąd wzięło się zaskoczenie Kazimierza, gdy dowiedział się, że jestem kapłanem? Czy w zaginionym liście, który miał dotrzeć do Was, przeorze, zawarta była rozpaczliwa prośba o przybycie egzorcysty? Dobry Boże! Musiałem się przekonać.
Gdy stary zegar w pokoju wybił godzinę trzecią, najciszej jak potrafiłem wysunąłem się z pościeli i otworzyłem okiennicę. Tak, aby moje ruchy nie zostały usłyszane przez resztę domowników, wymknąłem się na zewnątrz. Od pewnego czasu podejrzewałem, że stary Kazimierz sprawdza mnie i upewnia się, że w nocy nie opuszczam sypialni. Kilka razy zdawało mi się, że słyszę jego kroki za drzwiami. Zawsze jednak sądziłem, że ojciec robi to w obawie o cnotę córki. Musiał wszak widzieć zażyłość jaka powstała między nami i domyślać się gorącego uczucia, które zapłonęło. Nie dziw, że nie ufał w moją wierność wobec stanu kapłańskiego, skoro ja sam w obliczu urody Franciszki i jej niewysłowionego powabu, zacząłem oddalać się od Boga i przywdziewać niegodną szatę grzechu.
Zatem, opuszczając w sekrecie sypialnię, udałem się w kierunku kościoła. Dobrze pamiętałem ścieżkę, która wzbudziła moje podejrzenie, gdy pierwszy raz oglądałem tamte okolice. Takoż i teraz, mimo ciemności, udało mi się ją odnaleźć. Tym sposobem znalazłem się przed wejściem do bocznej nawy.
Niestety, drzwi były zamknięte.
Niezrażony pierwszą porażką, a coraz mocniej zaciekawiony, rozpocząłem poszukiwania. Obszedłem budynek, usiłując znaleźć inne wejście. Główne wrota pozostawały niedostępne i jedyną możliwą drogą okazały się okiennice. Rana na boku zagoiła się już na tyle, że gotów byłem zaryzykować wspinaczkę. Bujna roślinność rosnąca wokół była mi sprzymierzeńcem i szybko odnalazłem dogodne podejście. Nie minęło wiele czasu nim, mimo pewnych trudności, wspiąłem się po chropowatej ścianie i przeszedłem przez okno z wybitym witrażem.
W środku panował półmrok. Słaby blask księżyca przebijał się przez otwory w ścianach, ale oświetlał wnętrze jedynie fragmentarycznie. Trudno mi było rozeznać się w architekturze kościoła, gdyż huczała mi w skroniach mieszanina strachu i ekscytacji. Powoli i najostrożniej jak potrafiłem, skierowałem kroki w kierunku ołtarza. Samo wnętrze nie wydawało się zdewastowane. Rzekłbym nawet, że świątynia gotowa była na przyjęcie kapłana, który mógłby od razu poprowadzić błogosławione rytuały. Zakurzone Pismo Święte spoczywało na ozdobnej ambonie. Uchylone tabernakulum czekało, aby wyjąć zeń błogosławioną hostię. Z obrazów i płaskorzeźb spoglądały na mnie sylwetki świętych, złaknionych modlitwy, zapomnianych i okrytych ciemnością, odseparowanych od blasku Bożego.
Z sercem drżącym w piersi przeszedłem prezbiterium i skierowałem się ku zakrystii. Tam znalazłem kręte schody prowadzące do piwnic. Chwilę poświęcić musiałem na znalezienie źródła światła, bowiem dalsza wędrówka, z powodu gęstniejących ciemności okazała się niemożliwa. Kościół był jednakże dobrze wyposażony lub też Kazimierz, który musiał tu przychodzić, pozostawił lampę oliwną na jednej z półek. Skrzesawszy iskrę, zapaliłem kaganek i zszedłem na dół.
Poruszałem się z największą ostrożnością, ważąc każdy krok i wstrzymując oddech w obawie przed wykryciem. Nie szedłem długo, gdyż tunel nie był głęboki. Pełen obaw skierowałem wzrok przed siebie i ujrzałem kobietę.
Leżała na prostym sienniku, za zakratowanymi drzwiami. Jej duszną celę oświetlała lampa oliwna, identyczna z tą, którą zabrałem z góry. Jeśli rzeczywiście była siostrą Franciszki to prezentowała się skrajnie od niej odmiennie. Miała na sobie zgrzebne szaty pokutne, które ledwo okrywały ciało. Zlepione od brudu włosy spływały jej na twarz i nie byłem pewny czy śpi, czy też obserwuje mnie z głębi więzienia. Materiał jej odzienia odchylił się, ukazując obfite piersi, obscenicznie wystawione na pokuszenie dla mego głodnego spojrzenia. Ciemny kształt brodawek kontrastował z gładkością skóry. Nie mogąc się opanować, złapany w szpony gwałtownego podniecenia chłonąłem ten widok, mimo woli zbliżając się do krat. Przesuwałem spojrzenie po jej korpulentnym ciele, sycąc się widokiem uniesionego kolana i odsłoniętego pośladka. Łaknąłem tego widoku, grzesznie pożerałem go, starając się dojrzeć kształt kobiecości, ukryty między ciemnością, a niefortunnym położeniem nogi.
Była piękna. Pełna ciała, obfita i wypełniona lubieżnością. Mimo zniewolenia wydała mi się pełna zwierzęcego wigoru i pasji. Nie mogłem nadziwić się tym widokiem, nie mogłem się uwolnić z gwałtownych kajdan erotycznego uniesienia, które we mnie wywołała. Mimo, że leżała za kratami, to ja czułem się jej więźniem.
Kiedy w zapomnieniu zbliżyłem się zbyt mocno, kobieta gwałtownie otworzyła oczy i wbiła we mnie spojrzenie.
Targnięty do tyłu gwałtownym strachem, wydałem z siebie piskliwy krzyk. Potem rzuciłem się do ucieczki, szarpany panicznym przerażeniem, które mną owładnęło. Nie pomny na nic wbiegłem na górę i upadłem na kolana przed krzyżem i wizerunkiem Chrystusa. Nie wiem jak długo klęczałem zanosząc się szlochem i bezgłośnie wymawiając słowa modlitwy. Wiem, że w końcu zdołałem się opanować na tyle, że zatarłem ślady obecności i przed nastaniem świtu wróciłem do pokoju.
Przez następne dni uważnie obserwowałem Kazimierza, starając się wybadać czy odkrył nocną eskapadę. Zdawało się jednak, że niczego nie podejrzewał. Spędzaliśmy wspólne popołudnia, jak zwykle rozkoszując się smakiem dobrego tytoniu i aromatycznej herbaty, przyrządzanej przez Franciszkę. Słowem nie odezwałem się na temat kościoła i uwięzionej kobiety. Narastało jednak we mnie poczucie zwątpienia i głębokie utrapienie. Kim była Anna? Czy rzeczywiście nosiła na sobie znamiona opętania? Z pewnością odczułem gwałtowny wpływ jej osobowości, który rozpalił moje lędźwie i pobudził wyobraźnię. Czy jednak był to efekt szatańskich sztuczek? Może była całkowicie niewinna, a pobudzenie zrzucić należy na moją skłonność do grzechu i nieposłuszeństwa wobec złożonych ślubów? Wciąż wracałem do tego myślami.
Tymczasem zajmowałem się Franciszką. Udało nam się wrócić do dawnej zażyłości i na nowo korzystać mogliśmy z dobrodziejstw naszej zabawy. Teraz jednak wydawała mi się ona dziecinna i pozbawiona smaku. Odczuwałem radość ganiając za dziewczyną wśród drzew i śmiejąc się z nieznacznych dotknięć i głębokich spojrzeń. Jednak wciąż myślałem o jej siostrze.
Pewnej nocy nie wytrzymałem. Mimo obaw i głębokich wątpliwości przygotowałem się do kolejnej wizyty w kościele. Upewniwszy się, że wszyscy domownicy śpią, wymknąłem się oknem sypialni. Tym razem uzbrojony w krucyfiks i Pismo Święte, chciałem przekonać się o prawdziwej naturze Anny. Podobnie jak poprzednio wspiąłem się do jednej z okiennic i tą drogą dostałem do środka. Nie zauważyłem żadnych zmian, za wyjątkiem lampy, która stała w innym miejscu, niż to, w którym pozostawiłem ją ostatnio. A więc Kazimierz musiał tutaj schodzić. Nie zwróciłem na to uwagi uprzednio, oglądając jej celę, ale przekonany byłem, że karmił kobietę oraz przynosił jej wodę.
Zszedłem na dół i recytując słowa modlitwy, z uniesionym krzyżem, stanąłem przed okratowanymi drzwiami.
Czekała na mnie. Gdy ją ujrzałem głos uwiązł mi w gardle, a ręka ze świętym symbolem bezwiednie opadła wzdłuż ciała. Leżała na sienniku. Gdy tylko padło na nią moje spojrzenie, odrzuciła okrywającą ją szatę i ukazała się w całkowitej nagości. Jej usta wilgotne były od śliny. Światło lampy rzucało refleksy na pełne piersi, ozdobione ciemnymi brodawkami. Obfite, naturalne krągłości jej ciała poranione były od niewygodnej szaty i ciężkich warunków. Oglądałem blizny, zadrapania i rany, z których wypływała krew. Ona zaś, wężowym ruchem dłoni gładziła się po bokach, ukazując mi tajemnice swojej bezwstydnej nagości. Jej ręka powędrowała po linii pępka, wzdłuż łona, wprost między szeroko rozwarte uda. Prowokując mnie spojrzeniem i opierając kształtne stopy o zimne okratowanie, zaczęła pieścić się na moich oczach. Byłem świadkiem jej grzesznej, perwersyjnej zabawy. Dla mnie, ku mojej zwierzęcej uciesze, zagłębiała palce w swej kobiecości i przewiercała mój umysł głośnym, podniecającym jękiem.
Bez słowa doczekałem do końca owego lubieżnego spektaklu. A kiedy zakończyła i na powrót okryła się szatą, odszedłem na górę. Wiedziałem już wtedy, że stałem się niewolnikiem jej uroku. Oszołomiony i odurzony nowym doświadczeniem wróciłem do cichej sypialni i na wzór biblijnego Onana uwolniłem lędźwie od ciężaru palącego mnie pobudzenia.
Mijały kolejne tygodnie. Nie wiem jak wiele, gdyż kompletnie zatraciłem się w nieprawej i pozbawionej rozsądku działalności. Za dnia oddawałem się niewinnym i słodkim zabawom z anielską Franciszką. Nie było końca uśmiechom, potajemnym pocałunkom i schadzkom w zakamarkach Pilickich lasów. W nocy zaś oddawałem się w pełni celebrze nowego nałogu, grzeszyłem oglądając wyuzdane spektakle jej diabelskiej siostry, która trzymała mnie w swoich szponach, deprawowała i niszczyła. Nigdy nie zamieniliśmy słowa. Zawsze powtarzaliśmy ten sam schemat, w którym ona oddawała ciało na pokaz moim zmysłom, a ja, również w jej obecności, dawałem upust pragnieniu, zaspokajając się z dziką, niemożliwą do okiełznania satysfakcją. Zawsze jednak dzieliły nas kraty. Mimo że pragnąłem ją posiąść, marzyłem o tym, nie mogłem sforsować zamka.
Wiedziałem jednak kto posiadał klucze.
Którejś nocy, gdy obudziłem się w mokrej pościeli, wypchnięty z lepkich objęć sennych mar, udałem się do kuchni i sięgnąłem po nóż. Idąc w kierunku sypialni Kazimierza wciąż czułem w nozdrzach zapach skóry Anny, pamiętałem smak jej spoconego ciała, wilgoć ust i gorąco ud. Ogarnięty szaleństwem, opętany mocą piekielną zagłębiłem ostrze w jego krtani i zamordowałem tego biednego człowieka. Wybacz mi, Boże! Zrobiłem to wyobrażając sobie Annę, gwałcąc ją w myślach, sycąc wyobraźnię jej jękami i krzykami podniecenia. Drżącymi z podekscytowania palcami przeszukałem odzienie ofiary i wyłuskałem upragnione klucze. Pchnięty niemożliwą do opanowania chucią, biegiem udałem się do piwnic pod kościołem.
Znów na mnie czekała. Wiedziała. Kiedy gubiąc kontakt z rzeczywistością, z omamami wirującymi w rozszalałej, rozgorączkowanej wyobraźni otwierałem drzwi celi, leżała na ziemi z rozłożonymi nogami. Wzrokiem błagała mnie o to, abym dał upust mrocznemu pragnieniu, abym posiadł ją, abym zgwałcił jej spragnione rozkoszy ciało. Rzuciłem się na nią. Trzymając za szyję, ustami ugniatałem jej wargi, gryzłem piersi, rękoma błądziłem po pośladkach, udach i brzuchu. Trzymałem ją silnie za włosy i wyłem z przyjemności kiedy silnymi pchnięciami wlewałem nasienie w mokre i gorące łono.
Krzyk mojej rozkoszy był w istocie potępieńczym wyciem rozrywanej przez grzech duszy.
Gdy akt dobiegł końca, pozbawiony świadomości osunąłem się w otchłań piekielnych wizji. Wędrowałem cuchnącymi siarką kazamatami, słuchałem żałosnego zawodzenia podobnych mnie grzeszników, którzy cierpieli nieskończone męki w domu Diabła. Słyszałem gardłowy rechot Anny, która popędzając mnie uderzeniami bata, wskazywała na niewyobrażalne i niemożliwe do opisania katusze, których przyjdzie mi doświadczyć.
Czyż jednak nie zasłużyłem na ten los? Czy nie skierowałem się na ścieżkę plugawego grzechu? Czy nie odwróciłem się od światła Bożego i sam nie sięgnąłem po potępienie?
Gdy odzyskałem przytomność i otwarłem oczy byłem sam. Wiedziony przeczuciem wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się wprost ku Diabelskiemu Oku. Zawędrowałem na koniec drewnianego pomostu i zapłakałem, gdy na spokojnej tafli jeziora ujrzałem kształt białej sukienki i zastygniętą w przerażeniu twarz martwej Franciszki.