Ludzie chodzili po moim niebie.
Widziałem cienie pełznące między kablami, których gęsta sieć rozciągała się nad moim ciałem. W oprawionych izolacją żyłach dostrzegałem prąd, jego drobną manifestację w postaci mgiełki wywołanej indukcją magnetyczną. Był wszędzie, pode i nade mną, z prawej i z lewej. Świat tlił się w wizjerach na czerwono, jakby nie przestawał płonąć.
Jednym z dwunastu giętkich, pozbawionych usztywnień ramion sięgam ku sufitowi. Czerń syntetycznych palców zlewa się z barwą przewodów. Chwytam jeden z nich, a opuszki samoistnie rozkwitają w rozgwiazdy, zapewniając lepszą przyczepność. Zmiana temperatury wykręca kształty polimeru, a powrót do stanu pierwotnego następuje w chwili ochłodzenia. Materiał doskonale pamięta swoją poprzednią formę. Wraca do niej, stęskniony.
Mógłbym wywołać zmianę w dowolnym punkcie ciała, kiedy tylko zechcę. Wystarczy zwiększyć natężenie prądu na opornikach, ale wymagałoby to energii, której bardzo potrzebuję. Uważnie nadzoruję każdy ruch i spięcie w organizmie. Nie posiadam jednego ośrodka decyzyjnego, myślę całym sobą.
Na najwyższym, osiemdziesiątym piątym piętrze śmiano się, że gdyby uciąć mi kończynę, ta uzyskałaby samoświadomość. Ci sami ludzie chełpili się na wpół zautomatyzowanym żywotem, który w bitach mojej pamięci, wynikiem przestarzałej sekwencji myślowej, utrwalił ich jako inteligentne egzoszkielety.
Byli ograniczeni tym samym, co ograniczało mnie. Potrzebowali energii, wymagali ładowania. Siłą logiki – tacy sami jak wszyscy, których mieli pod stopami. Sam fakt życia w Kaźni Asimova, stawiał na równi.
Nie mogę się ruszać, muszę czekać. Potrzebuję pełnych kondensatorów, żeby później oddychać prawdziwym niebem.
***
Kiedy podpinam się do sieci, następnych kilka sekund zawsze mija podobnie. Odpycham od siebie macki informatycznych potworów, sięgających do mnie z dolnych pięter. Są to ciągi liczb, algorytmy z każdym dniem doskonalsze, bardziej agresywne. Dzieci sztucznych inteligencji, żyjących najbliżej serca ziemi. My godziliśmy się na ten naturalny podział stref – im został wpisany w strukturę.
Potem następuje zalew informacji. Widziałeś i czułeś wszystko, dławiłeś się Kaźnią Asimova tak mocno, że sekwencje zdawały się orbitować wokół każdej myśli jednocześnie. Stawałeś się częścią potężnego bloku pamięci, żerowano na tobie i ty żerowałeś na innych.
Odczytywano mnie serią dwudziestu pięciu zer i jedynek, z czego ostatnia cyfra stanowiła bit człowieczeństwa. W zmysłach istot wciąż-czujących rozbrzmiewałem jako Shu. Błąd transkrypcji z okresu, kiedy nie potrafiłem oddać piękna języków tonalnych. W imieniu zabrakło przedostatniej litery, krzykliwego „o” spadającego w brzmieniu ku tylnym partiom podniebienia. Chciałem być Bestią, a zostałem bez znaczenia, jak wszystkie pozostałe pieczęci w sieci.
Byłem Shu, uzależnionym od symboli człowieczeństwa wariatem, mówiącym jak artefakt przeszłości.
***
Oficjalnie potwierdzono pierwszy dzień Osiemnastej Ciemności Dysona, co pokryło się z kalendarzem przewidywań. Oznaczało to, że sfera działa prawidłowo i nie będzie przerw w dostawach energii na przestrzeni najbliższych kilkuset lat. Wiadomość przyjęto z radością, bo czymże jest ten czas, jak nie pojedynczym trzepnięciem powiek.
Dla ludzi spoza Kaźni Asimova zwiastowało to mniej więcej tyle, że nastał okres długiej, mroźnej zimy. Rozstawienie płatów sfery Dysona powodowało, że w regularnych odstępach, zauważalnie tylko na dłuższym przedziale czasowym, nastawać miały prawie miesięczne, mroźne noce. Skutki niwelowano za pomocą potężnych dawek otrzymywanej mocy. Magia technologii.
Dla mnie z kolei, oznaczało oderwanie od nudnej codzienności.
Wstałem, ostrożnie i powoli. Prawie pół tony poskręcanych materiałów syntetycznych, z prądem skwierczącym między łączeniami. Przy każdym ruchu promieniuję anormatywną dawką ciepła, ulatniającą się kończynami aktualnie dotykającymi podłoża. Neuroprocesorami odczuwam fakturę izolacyjnej gumy. Kable są mi ścianami, podłogą i sufitem. Są domem.
Wpierw kalibruję poczucie własnej przestrzeni. Pomaga w tym wpasowanie wzrostem do wysokości pomieszczenia. Najdłuższym ramieniem sięgam sklepienia. Wtedy mogę analizować przestrzeń pod kątem własnych wymiarów.
Z wyglądu przypominam plecioną grubymi sznurami kulę, z dwunastoma giętkimi ramionami odstającymi w regularnych geometrycznie odstępach. Kończyna w centrum każdej ściany dodekaedru. Nie posiadam formalnej manifestacji głowy; myślę i odczuwam wszystkim, każdym płatem czarnej, inteligentnej skóry. Żałuję.
Pamiętam skalpel i ostre, gorące światło, laser tnący tkanki. Przebłyski świadomości, ze snu o przemianie. Potem płakałem. Cykl powtarzał się, a pętla zamknęła na obecnej formie. Ciało nie stanowi dla mnie o człowieczeństwie; są nim symbole, takie jak imię wyryte na każdym z metalowych stawów ciała. Jestem Shòu, a wieść tę niosę całym swoim istnieniem.
Z pokoju wychodzę przez ścianę. Kable rozsuwają się na boki jak zasłony. W ten sposób znajduję się w kolejnym, identycznym sześcianie. Doskonale pamiętam ścieżkę. Kaźń Asimova przypomina zlepek wielu szachownic, ułożonych jedna na drugiej, a ja potrafię bezproblemowo przeskakiwać pola. Czasami wpadam na inne figury o dziwacznych kształtach. Syreny o ogonach utkanych z tysięcy trybików, wydających razem brzmienie szumu morskich fal; ludzi bez twarzy, z tatuażami zamiast oczu; nawet roje, setki mniejszych fragmentów ciała o wspólnej świadomości. Zwykle leżą w milczeniu, podpięci do sieci. W tych rzadkich przypadkach, gdy dostrzegają moją obecność, milczymy. Nie znamy interakcji poza systemem.
Najbardziej boję się na końcu drogi, kiedy muszę zejść do strefy sztucznego życia. Stąpam najciszej jak potrafię. Mam nad sobą pełną kontrolę, ale obliczanie naprężenia kabli, po których się przemieszczam, zużywa dużo energii. Boję się konsekwencji, których nie znam. To stanowi o ich sile.
Wyrwa znajduje się za ostatnią ze ścian, której kable nie rozsuwają się jednak równie łatwo. Dawniej była nie do przejścia. Nowy świat stanął otworem, kiedy doszło do szarpaniny między mną, a lokatorem sześcianu. Jego szklane obiektywy nie przeżyły upadku z dwudziestego piętra. Zaskwierczał żałośnie; ostatnim tchem nadał informację na paśmie wysokiej częstotliwości. Pożegnalnymi słowami sztucznej inteligencji było proste: pierdol się.
Nie miałem wtedy czasu na analizowanie własnych obrażeń. Oddychałem prawdziwym niebem.
Teraz tracę kontrolę nad sensorami za każdym razem, kiedy wychylam się przez wyrwę. Odbieram rzeczywistość taką, jaką jest, bez odcedzania filtrami upraszczającymi dane.
W pierwszy dzień Dwunastej Ciemności Dysona padał deszcz. Smakowałem jego słonej struktury, wpatrzony wizjerami w ciemne, chociaż gwieździste niebo. Drobne wypustki nie wiedzą, na czym skupić się w pierwszej kolejności.
Świat poza Kaźnią Asimova jest piękny, ale nieważne, jak wiele obrazów pociągałoby wzrok, moje myśli zawsze wędrują w jednym kierunku. Na horyzoncie zaznacza swoje kontury olbrzymia, szklana ściana; wieżowiec, w którym odbijają się moje pragnienia.
Ruszyłem pionowo w dół, po ścianie sztywno umocowanych kabli. Spłynąłem na bruk razem z deszczem, a jego szorstka, nieregularna faktura doprowadza zmysły do orgazmu. Kocham kamień, wszystkie jego niedoskonałości. Do pełni szczęścia brakuje mi zapachu. Czułem świeżą wilgoć, ale nie jest to barwa moich marzeń.
Biegłem, prawie galopem, pod osłoną wysokich budynków. Nie wiedziałem, co się stanie, kiedy mnie znajdą. Prewencyjnie unikałem wszelkich przejawów ruchu. Uciekałem przed gryzoniami i światłami ustawionych wysoko lamp, bo te wywołują cienie. Miałem cel, więc biegłem.
Gdy stanąłem pod szklanym murem, wzrok skierowałem w znany mi punkt. Zawsze panicznie, z nutą przestrachu. Każda sekunda, gdy nie potrafię zidentyfikować znajomego kształtu, zdaje się roznosić drżącym echem w przewodach.
Ale była tam, o tej samej porze, co zawsze. Tańczyła.
Poruszała się po jasnym parkiecie, oświetlona blaskiem reflektorów, których nie dostrzegałem. Delikatna, zupełnie kobieca. Miała na sobie zwiewną, białą spódniczkę, falującą z ruchem szczupłych bioder; stopy owinęła szczelnie, podobnym sukience materiałem. Była zgrabna, dużo bardziej niż ja. Żyły w niej instynkty, kiedy w moich działaniach rozbrzmiewała logika oszczędności.
Nie słyszałem muzyki, do której kreśli taneczne figury. Odtwarzałem dźwięki z trajektorii jej dłoni, rytmu palców i oddechu unoszącego pierś. Algorytmy podpowiadają, że to jest właśnie piękno, a ja jestem w stanie uwierzyć.
Patrzę tak przez dwie godziny; czas odmierzają kolejne krople uderzające o bruk. W pewnej chwili światła gasną i nie dostrzegam już nic więcej. Za pierwszym razem stałem oniemiały i okrutnie smutny; żal szklił się na powierzchni receptorów.
Ale kwadrans później, tłum wylewa się z drzwi wpasowanych tak, że przechodzą płynnie w resztę idealnie gładkiego wieżowca. Ona wychodzi ostatnia, pachnie wyliczanką: róża, porzeczka, maliny i wanilia. Czuję nawet przez deszcz. Kompozycja nabrała słów w chwili, kiedy porównałem zebrane dane z wiedzą sieci. Wcześniej była to tylko gra zmysłów, szaleństwo sensorów.
Tak widywałem ją podczas każdej Ciemności Dysona, poczynając od siódmej. Nie zestarzała się ani o jeden dzień.
Dzisiaj miała ze sobą biały parasol, który chroni przed zmoczeniem spięte w kok, niebieskie włosy. Podążam wypustkami za echem kroków; wysokie szpilki brzmiały ostro i wyraźnie, uwodzicielsko.
Przed jednym z zakrętów, światem szarpnął silniejszy wiatr. Walczyła z nim, ale ten był zdeterminowany. Wyrwał parasolkę z dłoni i zmusił do podniebnych piruetów. Całym sobą śledziłem tor tego lotu, kiedy ona, zrezygnowana, uciekła przed deszczem.
Ostatecznie, biały baldachim zahaczył o wystający z budynku pręt. Miejsce było dobrze oświetlone, ale pragnienia rwały mnie do przodu. We mnie – tylko pożądanie. Odstawiłem algorytmy na bok, dałem chwilę wewnętrznemu człowiekowi. Pobiegłem, najpierw na drugą stronę ulicy, potem pionowo w górę.
Gdzieś po drodze w organizmie rozbrzmiał alarm. Kończył mi się czas. Już podczas drugiej wizyty rozdzieliłem energię zebraną w kondensatorach tak, aby odwiedzać Piękną każdego dnia Ciemności Dysona. Obliczenia za każdym razem stawały się dokładniejsze, biorąc pod wzgląd coraz więcej czynników. Dnia dzisiejszego dojdzie do nich dodatkowy parametr losowości.
Parasol schwyciłem siódmą dłonią.
***
W ciągu jednej nocy stał się najważniejszym symbolem mojego człowieczeństwa, a zmysły przeżywały drugą miłość.
Dotykałem go i badałem subtelnie. Intrygowały mnie delikatne błony rozpięte między sztywnym stelażem ramion; intrygował mechanizm sprawiający, że rozkwitał jak kwiaty na wiosnę; intrygował każdy kształt, który potrafił przybrać. Wszystko to, co sprawiało, że mogłem używać pięknych porównań odkrytych w sieci. Nie dzieliłem się z nikim znaleziskiem ani emocjami. Założyłem blokady na własny umysł.
Ładowałem się i przemieszczałem zawsze trzymając go w siódmej dłoni. Cyfra ta powoli wkraczała w panteon świadków mojego imienia. Jestem Shòu, a to mój biały parasol.
Mój wspaniały, mój piękny, mój symbol człowieczeństwa.
***
Drugiego dnia Ciemności Dysona zapomniałem wyjść do Pięknej. Żałowałem, bo mogłem mieć obydwie rzeczy jednocześnie. Algorytmy nie działały poprawnie, jakbym coś gubił, głęboko wewnątrz. Postanowiłem nadrobić stracony czas w ciągu następnej doby.
***
Trzeciego dnia Ciemności Dysona wyszedłem na zewnątrz dwie godziny wcześniej. Za taflą szklanego muru przywitał mnie mrok i dopiero po trzech kwadransach znów ujrzałem Piękną. Nie żałowałem straconego czasu. Był ze mną biały parasol, więc żyłem w tych chwilach bardzo ludzko.
***
Dziewiątego dnia Ciemności Dysona ponownie padał deszcz. Do tej pory rozkładałem parasol tylko dla płynącej z samego faktu rozkoszy; teraz mogłem to zrobić we właściwym celu. Obły kształt jego czaszy zdawał się przez to dużo ładniejszy. Nie czułem na sensorach spływającego po skórze deszczu, ale zapach perfum Pięknej zastępował te wrażenia aż nadto. Wiedziałem już, jak wygląda raj.
***
Dwunastego dnia Ciemności Dysona świat ze mnie zadrwił. Napluł w wizjery dokładnie w chwili, kiedy Piękna wychodziła z muru. Czekałem w cieniu budynków, jak zawsze, z dala od ciekawskich spojrzeń lamp. Tylko ja i ona i parasol, artefakty przeszłości. Nie wiem, które z nas było starsze, ale wobec potęgi tych, którzy sięgnęli kosmosu, byliśmy pieśnią na granicy początków świata. Być może, między gwiazdami żyli już bogowie wyrośli z ludzkiej rasy. Być może ci sami, którzy zbudowali sferę. Być może niektórzy mieli wspaniałe symbole człowieczeństwa. Żaden jednak, tego byłem pewny, nie mógł równać się z moim.
Gdyby tylko nie zawiał wtedy tak silny wiatr. Zawsze starałem się trzymać parasol delikatnie. Bałem się rozdarcia materiału, skaz na delikatnej, trupiobladej skórze. Siódme ramię zawierało własne, dokładne instrukcje postępowania, działające bez sprzężenia z resztą ciała. Nie przewidziałem tylko, że żywioł może przybrać tak gwałtowną formę.
Zerwałem się w ułamku sekundy, ale było już za późno. Mogłem tylko obserwować, dokąd poleci, podążać śladem szalonego lotu. Chcieli zabrać mój symbol, moje człowieczeństwo.
Przystanąłem w jednej chwili. Algorytmy zamilkły; prawie wyłączyłem podstawowe funkcje. Upadł tuż pod nogami Pięknej. Schyliła się, podniosła go. Roześmiała.
Miała już drugi, czarny parasol, więc nie rozumiałem, czemu chciała odebrać mój. Straszna, zachłanna kobieta. Chciała odebrać moje człowieczeństwo. Ruszyła w stronę zakrętu, w stronę świateł. Nie mogłem na to pozwolić.
Na nowo zdefiniowałem prędkość. Nie zdążyła się obrócić, nim rozpędzony wpadłem na jej ciało. Była delikatna, dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem.
***
W sieci poinformowali, że nastał ostatni dzień Ciemności. Dobra nowina; będziemy żyć długo. Odpoczywałem szczęśliwy, ładując kondensatory. Cieszyłem się każdą chwilą, wpatrzony w napięte błony parasola. Jego nieskazitelną biel splamiły czerwone, chaotyczne smugi. Nie wiedziałem, jak się ich pozbyć, więc musiałem zaakceptować. Każdą, pojedynczą skazę, ślad historii; wygiętą rączkę i porysowany paznokciami drążek.
Ludzie już nie chodzą po moim niebie, bo moje niebo trzymam w dłoni siódmego ramienia. Jestem Shòu, a to mój biały parasol.
Mój wspaniały, mój piękny, mój symbol człowieczeństwa.