Niebetowane, we die like men. Potencjalnie triggerogenne i horroroskrętne, więc miejcie to na uwadze. Tytuły rozdziałów pochodzą z tumblrowych shitpostów. Nie mam dla tego żadnego uzasadnienia.
Niebetowane, we die like men. Potencjalnie triggerogenne i horroroskrętne, więc miejcie to na uwadze. Tytuły rozdziałów pochodzą z tumblrowych shitpostów. Nie mam dla tego żadnego uzasadnienia.
#
in this essay i won’t
fuck you for coming to my ted talk
Chuj ci w dupę, czytelniku.
Zamierzam obnażyć przed tobą duszę, a to oznacza, że zaczniesz mną gardzić mniej więcej w połowie kartki. Zirytujesz się i nim dotrzesz do końca, pójdziesz robić coś bardziej interesującego. Nie szkodzi. Możesz spierdalać. Zamierzam się zabić, bardzo niedługo; naprawdę sądzisz, że twoja akceptacja, zrozumienie czy współczucie są mi do czegokolwiek potrzebne? Trup namówił mnie do spisania tej historii i gdyby nie on, nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby odgrywać biedawersję Onlyfans i rozbierać się przed tłumem napalonych poszukiwaczy wrażeń. Ja już nie żyję, a ty jesteś dzierzbą ucztującą na moich zwłokach. Nabiłeś je na drut kolczasty i teraz wywlekasz flaki z brzucha, żeby popatrzeć, jak ładnie lśnią w promieniach słońca.
Nie polubimy się, czytelniku.
#
if a demon possessed me i’d just b like ok take it from here good luck man
Wszystko zaczyna się od telefonu. Doktor Singh o miłym głosie i akcencie z Home Counties oznajmia mi, że matka nie żyje, a ja czuję się, jakby kamień spadł mi z serca i poleciał prosto do żołądka.
– Okej – mówię do komórki. – Dzięki za info. Cześć.
A potem zaczynam się pakować.
I tak oto staję na zimnym peronie, czekając na nocny pociąg do Liverpoolu, skąd będę mieć już tylko rzut kamieniem – lub jeden szczęśliwie złapany stop – do Easternmost End. Jest mi zimno, ale nie tylko dlatego, że grudzień w Londynie nie ma litości dla włóczących się nocą idiotów. Od kilku dni źle sypiam, trzęsę się z wyczerpania. Czuję się jak kłębek kłaków wyrzyganych w rynsztoku przez bezpańskiego kota. Złe sny zapowiadają to, co mnie czeka w niedalekiej przyszłości, a świadomość tego również nie pomaga zasnąć.
Wreszcie pociąg z terkotem wjeżdża na peron. Znajduję pusty przedział, wygrzebuję słuchawki z plecaka, który wciskam na półkę bagażową i zajmuję miejsce przy oknie. Przez chwilę szukam odpowiedniego muzycznego towarzystwa na podróż, decyduję się na Bankrobbera, po czym klikam play, ale muzyka nie leci. Zamiast niej odzywa się cichy, rozbawiony głos przemawiający z silnym północnym akcentem.
– Siemasz, Rye.
Podskakuję na siedzeniu.
– Jasny chuj – rzucam w przestrzeń.
Spoglądam w okno i widzę go w odbiciu na szybie. Siedzi rozparty nonszalancko na siedzeniu naprzeciwko mnie, z nogą założoną na nogę, ubrany w skórzaną kurtkę i czarną koszulkę z The Clash. Aż wzdrygam się na jego widok. Trudno się nie wzdrygnąć, kiedy w odbiciu widzisz obłąkańczo wyszczerzoną twarz swojego martwego ojca. Jeśli teraz odwrócę głowę, by spojrzeć na siedzenie naprzeciwko, okaże się ono puste. Ale to się tacie nie spodoba, nie odrywam więc wzroku od odbicia w szybie.
Uśmiech ukazuje zbyt wiele zębów.
Jest moim diabłem, moją wypaczoną opatrznością, moim pokręconym sumieniem, gównem pod podeszwą buta, skrawkiem oderwanego jelita, które przykleiło się do nogawki dżinsów i nie chce odpaść. Jest przy mnie zawsze, zawsze, w każdym lustrze i w każdej wystawie sklepowej, w każdej przebieralni, ekranie telefonu czy telewizora. Zawsze szepcze. Zawsze prowokuje. Nienawidzę go, kocham, potrzebuję. Potrzebuję, żeby mówił te wszystkie rzeczy, które mi nie przejdą przez gardło.
– Jedziesz do Easternmost End – odzywa się gładkim, głębokim głosem. – Rozmawialiśmy o tym. Więcej niż raz. Ty jedziesz, więc ja też jadę. A ty co? Próbujesz wykraść się bez pożegnania?
– Mam ci się spowiadać ze wszystkiego, co robię?
– A komu innemu?
Szlag by go. Albo jego, albo mnie, bo – z ręką na sercu – nie wiem, kto w tej relacji ma gorzej.
– Kończy ci się czas, Rye – upomina mnie cicho, wyciągając z wewnętrznej kieszeni płaszcza paczkę silk cutów. Zapala jednego, ignorując wiszącą tuż nad jego głową tabliczkę z zakazem palenia i wydmuchuje dym w moją stronę. Czuję jego zapach. A może tylko mi się wydaje.
– Dobra, świetnie. – Unoszę ręce w geście kapitulacji. – Jedziesz ze mną do Easternmost End. Zadowolony?
– Na razie – odpowiada.
#
not to be vague but not again please
Easternmost End jest tak depresyjne, jak depresyjne potrafią być tylko małe, robotnicze angielskie miasteczka. Szare, poprzecinane zaniedbanymi murkami, zamieszkane przez szarych, zaniedbanych ludzi. Nie ma tu niczego godnego uwagi, chyba że jesteś koneserem brudu i beznadziei. To jedno z tych miejsc, w których diabeł nie mówi dobranoc, gdyż nie wie, jak tu trafić, a nawet gdyby wiedział, nie chciałoby mu się fatygować. Jedno z tych miejsc, gdzie szczęście osiąga się głównie za pośrednictwem butelki albo jak najszybszej przeprowadzki. Słyniemy także z nagłówków, które czasem docierają nawet do liverpoolskich gazet; nagłówków z rodzaju tych, które czytasz rano przed wyjściem do pracy, mamroczesz „Cóż, to było dziwne” do swojego kubka z kawą, a potem żyjesz dalej jakby nic się nie stało, chociaż jesteś już nieco bardziej przekonany, że świat to wrogie i popieprzone miejsce. Moimi osobistymi nagłówkowymi faworytami są: Siedemdziesięcioletni chory na wściekliznę mieszkaniec Easternmost End poluje z tasakiem na szkockich turystów oraz Kobieta morduje i zjada męża podczas wieczerzy wigilijnej.
Ten pierwszy po prostu mnie bawi. Drugi ma wartość sentymentalną.
Wyobraź sobie rzędy jednakowych, kwadratowych domków, odgrodzonych od siebie byle jakimi parkanami. Każde podwórko bardziej przypomina rupieciarnię niż miejsce, w którym można posiedzieć przy piwku ze znajomymi. Zza każdej firanki wygląda para czujnych oczu. Cała ulica znajduje się pod dwudziestoczterogodzinną obserwacją, a każdy grzeszek sąsiada zostanie zapamiętany i z dużym prawdopodobieństwem wykorzystany przeciwko grzesznikowi. Kochanki. Alkoholowe libacje. Pobita żona. Pieniądze znikające z portfela męża. Dziecko przez dwa tygodnie żywiące się mrożonkami, podczas gdy rodzice leżą nieprzytomni na wersalce, porwani przez cug w destruktywne tany. Nasz ojciec nawalał się tylko w weekendy i przez większość czasu ledwie zwracał na mnie i Gale uwagę. Mogło być gorzej. Prawie wszyscy znani mi ojcowie chlali na potęgę i wyżywali się na żonach i dzieciach za frustrację w pracy. Matki zaś, ogłupiałe od zamknięcia w domach i użerania się z bachorami, po pewnym czasie zmieniały się we wściekłe suki, gotowe gryźć każdego, kto podejdzie za blisko.
Gale wynajmuje kwadratowy, dwupiętrowy dom otoczony pseudodrewnianym parkanem, pół godziny spacerkiem od Shrikebone Road i moczarów. To nie jest dom, w którym mieszkaliśmy jako rodzina, kiedy tata jeszcze żył. Nowy dom Gale jest jednym z dziesiątek podobnych budynków, których pełno w Easternmost End. Właściciel, gruby, łysawy facet imieniem Tony, był jedynym człowiekiem w mieście, który okazał się skłonny przyjąć ofertę Gale po tym, co się stało. Modlę się, żeby nadal tu mieszkała. Odkąd zostawiła mnie pod szpitalem, utrzymuję ciszę radiową, teraz nie mam więc pewności, czy nie wyprowadziła się do Ipswich na przykład. Nie uśmiecha mi się latanie po całym Easternmost End w poszukiwaniu noclegu.
W drzwiach frontowych znajduje się prostokątna szybka. Niedobrze. Kiedy pukam, tata uśmiecha się z odbicia i mówi:
– Podoba mi się twój optymizm, Rye.
Ja nie odpowiadam na zaczepki taty, a Gale nie odpowiada na pukanie. Wszystkie okna są ciemne, może jej nie ma? Pewnie dalej pracuje jako pielęgniarka, więc mogła jej wypaść nocna zmiana. Nie mam najmniejszej ochoty stać tutaj i marznąć aż do świtu, i tak oto, pod osłoną mroźnej, grudniowej nocy włamuję się do domu mojej siostry za pomocą szwajcarskiego scyzoryka. Usprawiedliwiam się w duchu tym, że nie mam żadnych niecnych planów, potrzebuję tylko miejsca, żeby się przekimać, a kilka desperackich telefonów ujawniło, że po pięciu latach konsekwentnego ghostowania znajomych, nie pozostało mi wiele opcji. Poza tym Gale to moja siostra, więc nie można mówić o włamie jako takim, prawda?
Całkiem nieźle radzę sobie z zamkami i drzwi już po chwili stają otworem, a w nozdrza uderza mnie znajoma woń kawy i kurzu. W następnej sekundzie w przedpokoju rozbłyska światło, a ja muszę paść plackiem na podłogę, żeby uniknąć czołowego z kijem od miotły.
Nie tak miał wyglądać powrót do domu.
– Rye? – rozlega się młody, pełen niedowierzania głos.
Ostrożnie unoszę głowę. Podczas naszego ostatniego spotkania moja siostrzenica była pulchnym, szczerbatym bachorkiem o złotych loczkach. Teraz spoglądała na mnie wysoka, krótko ostrzyżona piętnastolatka o szerokich ramionach pływaczki. Wpatruje się we mnie z miną zdradzającą, że nie wie, czy ma rzucić mi się na szyję, czy dzwonić po policję. Miotłę nadal trzyma w pogotowiu.
– Cześć, Moira – odpowiadam, zbierając się z podłogi. – Wybacz najście. Powinnaś być już w łóżku.
– A ty w wariatkowie. – Moira opiera czubek kija o ramię i wyzywająco unosi podbródek. – Wypisali cię?
– Jakiś miesiąc temu.
Przygląda mi się z mieszaniną ciekawości i nieufności; dokładnie tak powinno się spoglądać na podejrzane indywidua, które przyłapało się na nocnym grzebaniu wytrychem w drzwiach.
– Czemu nic o tym z mamą nie wiedziałyśmy? – pyta z wyrzutem.
– To miała być niespodzianka. Mama w pracy?
– Mhm.
Pierwsze testy zdane chyba pozytywnie, wnioskując po tym, że miotła wróciła na miejsce w kącie za szafą.
– Słuchaj, może pogadamy przy kawie? – Ściągam z ramion ciężki, wojskowy plecak ojca i pozwalam mu opaść na dywan, z którego podnosi się chmura kurzu. – Od trzech godzin zapierdalam na piechotę z Liverpoolu i już padam na pysk.
Moira kiwa głową, ale nie bez chwili wahania.
– Okej. Ale obiecaj, że odpowiesz na wszystkie moje pytania.
– Obiecuję. Pod warunkiem, że nie będą dotyczyć polityki i seksu.
Dom postarzał się nawet bardziej ode mnie w ciągu tych kilku lat. Pięciu. Pięciu pieprzonych lat. Widać, że Gale się nie przelewa: jako samotna matka harująca na dwa etaty nie ma pewnie czasu i siły, by dbać o rozpadające się domostwo. Dom stoi na skraju Easternmost End, gdzie miasto graniczy z moczarami, które pewnego dnia połkną je w całości.
Pół godziny później, z kubkami gorącej kawy i herbaty, siadamy na kanapie w salonie, zapadając się w wygniecione poduszki. W telewizji leci jakiś stary film świąteczny, ale nie poświęcamy mu uwagi. Zmieszany ze śniegiem deszcz stuka cicho w okna, a światełka świąteczne na plastikowej choince brzęczą od czasu do czasu jak naćpane pszczoły. Ja przysypiam, Moira zaś wierci mi wzrokiem dziurę w twarzy.
– Jeśli chcesz o coś zapytać, pytaj – mruczę w końcu. Nie mam siły bawić się w podchody.
– Za co cię zamknęli? – pyta natychmiast.
– Mama ci nie powiedziała?
– Rzadko o tobie mówi.
– Ha! Spotkał mnie awans na czarną owcę rodziny, co? Dobrze, i tak był wakat po wujku Erneście… – Milknę w obawie, że zaraz zacznę bredzić. Przed oczami jak żywo widzę obrazy Tamtego Drugiego Wieczoru: zimne płytki łazienki, strużki czerwieni wypełniające rowki między kafelkami, skrzypnięcie zawiasów, szczerbata, wielkooka buzia Moiry wsuwająca się przez szparę w drzwiach, świdrujący uszy wrzask.
Chcesz mnie oceniać? Zacznij od tego: jestem tu, żeby dokończyć robotę.
Zbieram się na odwagę i wreszcie mówię:
– Teraz ja cię o coś zapytam, dobrze? Co pamiętasz z… z tamtej nocy?
Moira wzrusza ramionami. Kiedy odpowiada, brzmi obojętnie, ale fakt, że od razu skojarzyła, o którą noc chodzi, mówi sam za siebie.
– Niewiele. Tylko tyle, że było ci niedobrze. Stałam pod drzwiami łazienki, dopóki mama nie przyjechała. A rano od razu zawiozła cię do szpitala.
A więc Gale nikomu nie powiedziała. Gdyby puściła farbę chociaż jednej osobie, na drugi dzień całe Easternmost End by wiedziało. Tak działają małe miasteczka.
Odbicie taty w oknie szepcze:
– Dziwisz się, że nikomu nie powiedziała? Wstydzi się. Gdyby nie ty… Spójrz tylko, Rye. Nightingale jakoś sobie poradziła. Dom, praca, ogarnięta córka. Wszyscy jakoś sobie radzą. To z tobą jest coś nie tak. Takie słabe z ciebie stworzenie. Żałosne. I nie wystarczy ci, że krzywdzisz siebie, co? Musisz krzywdzić też innych. Gale mogłaby zapomnieć, gdyby nie ty. Gdyby nie twój cień, który wisi nad całym jej życiem. Jesteś jak chwast kradnący słońce każdej pięknej roślinie, która ma nieszczęście rosnąć zbyt blisko.
Zamknij się. Szczypię się w przedramię i gdy wracam do rzeczywistości, Moira wpatruje się we mnie z umiarkowanie zaniepokojoną miną. Z poczucia rodzinnego obowiązku mówię:
– Mama nie będzie zachwycona, że o tym gadamy. A w ogóle to powinnaś iść spać, już prawie druga. No dalej, do łóżka.
Moira wydaje jęk.
– No weź…
– Bez dyskusji. Ja tu jeszcze, pozwolisz, zostanę. Starość po kościach łupie.
Moira wlecze się w stronę korytarza, ale nim znika za drzwiami, rzuca mi przez ramię ostatnie spojrzenie. W szeroko otwartych oczach odbijają się światła z telewizora.
– To prawda, co mówią? Naprawdę…
– Naprawdę – szepcze tata z okna. – Naprawdę, naprawdę, naprawdę.
Zagryzam wargę do krwi i warczę:
– Do łóżka.
Zbyt ostro. Moira cofa się w głąb korytarza, nagle przestraszona, i znika w cieniach. Siedzę samotnie w salonie oświetlonym chorobliwym, niebieskim blaskiem telewizora. Ocieram krew z podbródka. Ogarnia mnie dziwny niepokój, jakby sama moja obecność i kilka krótkich, ogólnikowych zdań wystarczyły, by nieodwracalnie skazić Moirę; posiać ziarno, z którego wyrośnie trujący chwast.
Zastanawiam się, ile Moira pamięta. Pięć lat temu Gale była już samotną matką – Simon, jej mąż, zawinął manatki i uciekł przed ojcowskimi obowiązkami do Londynu, podobno szukać szczęścia na deskach tamtejszych teatrów – i ze wszystkich sił starała się ukryć przed córką rodzinną dramę autorstwa moi. Nie chcę wiedzieć, jak bardzo się nagimnastykowała, żeby wytłumaczyć moje nagłe zniknięcie wszystkim wścibskim sąsiadom. Ale wiem na sto-kurwa-procent, że prędzej zaczęłaby uprawiać striptiz, niż opowiedziała Moirze całą historię. Wiem też, że Moira wychowała się z internetem w zasięgu ręki, nie wierzę, że nigdy nie natknęła się na żaden artykuł czy filmik. Nie wierzę, że nikt nigdy nie szepnął jej na ucho jakiejś złośliwej uwagi na temat naszej rodziny. Z pewnością zadawała setki pytań, ale mogę się założyć, że od matki dowiedziała się tylko, że „nie, nie wiadomo kiedy Rye wróci z wakacji. Tak, na pewno coś ci przywiezie.”
Cóż, nie mam dla Moiry nic. Może poza kilkoma cuchnącymi trupami z głębin rodzinnej szafy.
#
*dumps more caffeinated garbage into my failing corpse* i’m thriving
Rano – lub raczej o świcie – ze snu wyrywa mnie cios poduszką prosto w łeb. Brutalny początek dnia, ale zdarzały się gorsze. Poza tym to niewysoka cena za możliwość ponownego ujrzenia mojej pięknej, perfekcyjnej i pobladłej z wściekłości siostry.
– Co ty tu robisz, Rye? – warczy Gale, szarpnięciem ściągając ze mnie koc.
– Cześć, Gale. – Unoszę się na łokciu. – Zanim się totalnie wkurwisz, wiedz, że jestem tylko przejazdem. Chcę odzyskać samochód i pozałatwiać parę spraw. Dosłownie dwa dni i mnie nie ma. Proszę o azyl w imię łączących nas więzów krwi.
Gale staje w rozkroku z rękami wspartymi na biodrach, jak bramkarz w kiepskim klubie szykujący się do spuszczenia wpierdolu brykającemu klientowi. Nic się nie zmieniła przez te pięć lat. Może przybyło jej zmarszczek, może jasnobrązowe włosy ma nieco krótsze, ale poza tym to nadal stara, dobra Gale – aż wibrująca ledwo wstrzymywaną chęcią złamania mi nosa i wygarnięcia gromadzonych przez lata żali i wyrzutów. Gdyby zechciała wprowadzić chęci w życie, miałaby wolną drogę. Zasługuję na wszystko, co mnie spotyka.
Rozmowa z Moirą zaczęła się od kłamstwa. Nie wypuścili mnie z psychiatryka. Nigdy mnie tam nie było. Moja wizyta w wariatkowie potrwała dokładnie dwanaście minut. Próbowali mnie zatrzymać, ale nie mogli zrobić tego siłą, a nic innego nie zmusiłoby mnie do zostania w tej przechowalni dla zjebów.
Cały mój dobytek zmieścił się w starym wojskowym plecaku taty, i jeszcze zostało trochę miejsca na bagaż przykrych doświadczeń, gdyby kiedykolwiek zechciały zstąpić na plan materialny i dotrzymać mi towarzystwa w drodze. Jestem raczej frajerem, więc ta sytuacja, delikatnie mówiąc, zmiotła mnie z planszy. Pierwsze dwa tygodnie upłynęły mi na siedzeniu na golasa w wannie w hoteliku dwie godziny drogi od psychiatryka. Potem jakoś udało się posklejać te nędzne resztki osobowości, które jeszcze mi zostały, w coś co z grubsza przypominało Rye Maddox i od tamtej pory staram się nie zatrzymywać. Przed zostawieniem mnie w psychiatryku Gale zabrała samochód, by upewnić się, że przypadkiem nie dam nogi. Ale spoko. Nie przeszkodziło mi to i ze szpitala spierdolił_m na piechotę. Od tamtej prowadzę żywot, który większość niepoprawnych politycznie mieszkańców Easternmost End określiłaby jako cygański: wiecznie w drodze, wiecznie bez hajsu, wiecznie na haju, nocując w skłotach, schroniskach oraz u poznanych przypadkowo w barach facetów i lasek. Bilety pociągowe kupuję za grosze zarobione na pisaniu artykułów do brukowców. Jedzenie zdobywam zwykle w darmowych jadłodajniach. Przez pół roku bujał_m się nawet z grupą młodych punkowców jeżdżących za zespołem Hanged Jack Rabbit, tak jak ekipa z Bromley Contingent w latach siedemdziesiątych jeździła za Sex Pistols. To nie jest złe życie: ćpanie, jaranie, chlanie, zaskakująco mało seksu i przewidywalna ilość rozmyślania o przeszłości. I tata ciągnący się za mną jak fetor zgnilizny za koszem na śmieci pełnym martwych wiewiórek.
– Nie, Rye. – Stanowczy głos przywołuje mnie do rzeczywistości. Gale kręci głową. Wygląda na wykończoną i zaczynają mnie ogarniać wyrzuty sumienia. Spędziła ze mną pięć minut i już ma dość. – Nie będziemy się w to bawić ponownie. Nie mogę narażać Moiry.
– Nie skrzywdzę twojej córki. – Wstrząsa mną świadomość, że taka myśl w ogóle postała jej w głowie. Chociaż może wcale nie powinno mnie to dziwić, biorąc pod uwagę moje tendencje do paprania wszystkiego, czego się tknę. – Naprawdę, Gale… Chcę tylko przekimać kilka dni na twojej kanapie. To wszystko.
Twarz Gale wykrzywia się w dziwnym grymasie, a ja natychmiast uświadamiam sobie błąd.
– To wszystko? – powtarza głucho. – Nie było cię pięć lat, wracasz w środku nocy i nie masz nic więcej do powiedzenia?
Kurwa.
– Nie zniosę tego ponownie – dodaje Gale, już znacznie ciszej. – Przepraszam, ale…
Urywa, gdy wstaję i zaczynam krążyć po pokoju. Kiedy się denerwuję, nie potrafię siedzieć spokojnie na dupie. Mój mózg nie radzi sobie z bezruchem, zwłaszcza w takich momentach, kiedy po głowie krąży za dużo myśli naraz. Nadal nie mogę przetrawić słów Gale. Przyznaję, nieco uraził mnie fakt, że boi się o bezpieczeństwo Moiry.
– Dziwisz się jej? – szydzi tata. – Gdyby ktoś pochlastał się w mojej łazience i pozwolił, żeby znalazło go moje dziesięcioletnie dziecko, też byłbym wkurwiony.
– Bezpieczeństwo Moiry jest dla mnie najważniejsze. – Słowa Gale docierają do mnie zza grubej warstwy waty. – Słuchaj, znajdę ci wygodny hotel za miastem, a jutro możesz wpaść na obiad…
– Możesz wpaść jutro na obiad to siostrzany odpowiednik Zostańmy przyjaciółmi – zauważa tata, uśmiechając się do mnie z ekranu zgaszonego telewizora. – Kiedy wreszcie wbijesz sobie do łba, że jesteś kulą u nogi wszystkich, którzy cię znają? Byłoby lepiej dla wszystkich, gdybyś… – Kątem oka widzę, że przeciąga palcem po gardle, szczerząc zbyt liczne i zbyt ostre kły.
– Jasne. – Chwytam leżący w kącie plecak, podrywając go z podłogi tak mocno, że niemal urywam szelkę. – Nie ma sprawy. Poradzę sobie. Cóż, dobrze było was zobaczyć.
Sądząc po minie Gale, musi się w tym momencie naprawdę nienawidzić. Smutne oczka i kilka chwil żalenia się, że nie mam grosza przy duszy, na pewno by ją złamały i przekonały, żeby pozwoliła mi zostać. Dawniej przyszłoby mi to bez trudu. Ale już nie jestem tym małym chujkiem, co kiedyś.
– Naprawdę myślisz, że możesz się zmienić? – pyta cicho tata. – Po co karmić fałszywą nadzieję? Dobrze wiesz, jaki z ciebie potwór, po prostu nadal tego nie akceptujesz. Połowa twojego życia to szukanie powodów, dla których jesteś, kim jesteś. A druga połowa to uciekanie przed nimi.
Wypadam z salonu, niemal odbijając się od framugi. Gale człapie za mną do drzwi frontowych. Mój brak oporu najwyraźniej ją złamał, bo kiedy sznuruję rozklejone martensy, kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Słuchaj, Rye… Zostań na śniadanie, a potem spróbujemy coś wymyślić. – Na wzmiankę o jedzeniu brzuch burczy mi na tyle głośno, że Gale to słyszy. Rzuca mi zmęczony uśmiech i kiwa głową w stronę kuchni. – Chodź, zrobię naleśniki taty. Pogadamy o tym, co dalej.
Udaję, że się waham, ale od dobrych dwóch dni ciągnę wyłącznie na kawie i papierosach. Burczenie w brzuchu dobitnie o tym przypomina. Jemy w kuchni. Moira zjawia się spóźniona, ziewając rozdzierająco, mruczy jakieś powitanie, porywa z talerza dwa naleśniki z dżemem i znika w swojej sypialni, ani na moment nie odrywając wzroku od ekranu samsunga.
Gale milczy przez chwilę, zerkając przez okno na ponury krajobraz. I wreszcie pada pytanie, którego, prawdę mówiąc, spodziewam się od dłuższego czasu:
– Jak się czujesz?
– Lepiej.
– Nadal… no wiesz… – Gale przeciąga palcem po nadgarstku.
– Nie.
Kłamstwa spływają z moich ust z taką samą łatwością, z jaką krew spływa z otwartych ran.
– To dobrze. To świetnie, Rye. – Próbuje zmusić się do uśmiechu. – Jestem z ciebie dumna.
– Tak dumna, że nie chce cię w pobliżu swojej córki – przypomina tata, który jak cień wisi nad moim odbiciem w szybie kuchennego okna. – Tak dumna, że nie pozwoli ci przenocować pod swym dachem.
Stop. Gryzę się w język tak mocno, że czuję smak krwi w ustach. Nie dopisuj ludziom słów, których nie wypowiadają na głos, tyle pamiętam ze spotkań z psycholożką.
– Dzięki – odpowiadam krótko. Nie mam głowy do poruszania tego tematu. – Co z moim autem?
Aż boję się pytać. Pięć lat to sporo czasu i przeszło mi przez myśl, że należący kiedyś do ojca czarny jaguar x-type trafił na złom lub, co gorsza, w ręce jakiegoś tłustego kolekcjonera z Liverpoolu. Odpowiedź Gale sprawia, że oddycham z ulgą.
– Dbałam o niego. Mało jeździłam, komunikacja miejska wychodzi taniej. Dzisiaj planowałam wybrać się po zakupy i odwieźć Mo na basen, ale możemy złapać autobus…
– To może ja was zawiozę? I tak planuję… gdzieś skoczyć.
– Skoczyć? Gdzie?
Nie odpowiadam i na twarzy Gale natychmiast odmalowuje się niepokój. Wszystko można o niej powiedzieć, ale nie to, że jest głupia.
– Po co tu jesteś, Rye? – pyta cicho, podejrzliwie. – Powiedz prawdę. Chodzi o…?
– Tak.
Chodzi o matkę, ale w tym domu nie wolno wspominać o matce. O wszystkim, tylko nie o matce.
Oczy Gale nabierają jeszcze bardziej udręczonego wyrazu, choć jeszcze chwilę wcześniej nie wydawało się to możliwe. Zaciska palce na kubku z herbatą, a ja mam wrażenie, że widzę, jak coś w niej pęka i…
– I zaraz wyleją się z niej wszystkie żale i robaki, i zobaczysz prawdę, której nie chcesz znać – szepcze tata. – W którą nie chcesz uwierzyć.
– To co? – pytam, siląc się na beztroski ton. Pod stołem z całej siły zaciskam widelec w dłoni, by zęby wbiły się w skórę, a ból zakotwiczył mnie w tu i teraz. – Podwieźć was?
Gale bardzo wolno kręci głową.
– Nie. Nie, Rye, to nie będzie takie proste. Chcę wyjaśnień. Chcę wiedzieć, dlaczego…
– Dlaczego uciekł_m? – W końcu tracę cierpliwość. Chce rozmawiać szczerze? Próbował_m jej tego oszczędzić, ale cóż, najtrudniej człowieka ochronić przed nim samym. Więc dostanie swoją szczerość. – Żeby się od was oddalić. Chociaż tyle udało mi się osiągnąć, że nie oberwałyście rykoszetem. Nie będę dla ciebie obciążeniem.
Gale milczy przez długą chwilę; widzę łzy wzbierające w kącikach jej oczu.
– Nie jesteś obciążeniem – mamrocze.
– Bo uciekł_m! – Mój głos wreszcie się łamie i przeradza w krzyk. – Gdybyś musiała się mną zajmować, jak sądzisz, jak by się to skończyło? Co byś zrobiła, gdybyś przyłapała mnie na ćpaniu? Co byś zrobiła, gdyby Moira ponownie znalazła mnie w kałuży krwi? Bo to nie był jedyny raz. Zrobił_m to cztery razy. Cztery razy próbował_m się zabić.
Tym razem mówię prawdę. Cztery razy otwierał_m żyły na przedramionach, próbując popełnić samobójstwo. Tata nie pozwalał mi jednak odejść. A może wcale nie chodziło o ratowanie mojego życia, tylko jego, tego kolczastego węża owiniętego wokół moich wnętrzności.
– Może nie doszłoby do tego, gdybyśmy były przy tobie – szepcze Gale.
– Sądzisz, że atomowa siła siostrzanej miłości sprawiłaby, że tata by się zamknął?
Nie wiem, dlaczego to robię. Nie wiem, czemu nie potrafię z wdzięcznością przyjąć pomocnie wyciągniętej dłoni i zwykłej, rodzinnej troski. Nie wiem, czemu na wszystkie próby nawiązania bliższej więzi, odpowiadam warcząc i gryząc każdego, kto próbuje do mnie podejść. Może coś się we mnie nieodwracalnie zepsuło Tamtego Pierwszego Wieczoru. A może zawsze był_m wybrakowanym egzemplarzem, ludzką spierdoliną udającą normalne dziecko tak długo, jak długo się dało. A Tamten Pierwszy Wieczór po prostu uwolnił całą tę zgniliznę, która się we mnie kryła.
Nie wiem, jak wygląda normalność. Czy to siedzenie późną nocą przy kominku z matką, która osusza butelkę za butelką, opowiadając niekończące się historie o ojcu, który najwyraźniej nie pamięta drogi powrotnej do domu? Czy to nacinanie sobie skóry na żebrach i brzuchu dopóki cała łazienka nie jest upstrzona krwią? Nie wiem, co powinno być normalne. Nie wiem, kurwa, co jest normalne, a co nie, co jest prawdą, a co tylko wytworem mojego spierdolonego umysłu. Bo i skąd?
Wcale nie chcę, żeby mi się polepszyło. Chcę, żeby było coraz gorzej. Chcę wpaść w spiralę namnażającego się gówna, aż w końcu przekroczy masę krytyczną, a wtedy, wreszcie, z czystym sumieniem, popełnię samobójstwo. Tym razem skutecznie. Muszę tego po prostu naprawdę, naprawdę chcieć i wtedy na pewno się uda.
Musi się udać.
Gale patrzy na mnie wielkimi, smutnymi oczami osieroconego Bambiego i nagle czuję przypływ irytacji. Gale i jej małomiasteczkowa przeciętność. Chce po prostu być taka, jak wszyscy, zwyczajna, normalna Gale, samotna matka, patrzcie jak się stara, patrzcie jak wiosłuje po wzburzonym oceanie gówna, wbrew przeciwnościom losu nie tonąc. Niestety, droga siostro, jesteśmy gwiazdami zbrodniczej dramy, obiektami zainteresowań krajowych mediów, maskotkami programów i blogów poświęconych tematyce true crime, ulubionymi elementami krajobrazu wścibskich sąsiadów zerkających przez szpary w zasłonach. Przykro mi, Gale. Nic nigdy nie będzie normalne.
Już otwieram usta, żeby powiedzieć coś, czego szybko pożałuję, gdy nagle Gale pyta z werwą, której się po niej nie spodziewam, nie w takiej chwili:
– Chcesz odzyskać samochód? Zapisz się na terapię. W szkole odbywają się spotkania anonimowych ofiar przemocy domowej. Chodziłam do nich przez prawie dwa lata, bardzo mi pomogli…
– To w tym miasteczku funkcjonuje w ogóle pojęcie anonimowości?
– A jakie to ma znaczenie? Od kiedy przejmujesz się tym, co mówią o tobie inni?
– Po prostu oddaj mi to cholerne auto.
Gale krzyżuje ramiona na piersi.
– Nie.
– Jest moje. Mam na nie papiery. Wezwę policję.
– Nie wezwiesz.
– Nagle zaczęłaś wierzyć, że ochroni cię mój sentyment wobec rodziny?
– Nie. Powiem, że masz problem z narkotykami. Jakie są szanse, że na badaniach nic ci nie wyskoczy?
Marne, ale tego jej przecież nie powiem.
– Wyślą cię na odwyk – dodaje Gale.
– A ty chcesz mnie wysłać na terapię. Mam wybrać, czy wolę usiąść na włączonym palniku, czy wskoczyć do kominka.
– Z terapii możesz wyjść w każdej chwili.
Przez moment mam ochotę ją uderzyć. Gale jest ode mnie niższa, za to prawdopodobnie cięższa – lata ćpania i niedojadania zrobiły w moim przypadku swoje – ale nigdy nie brała udziału w prawdziwej bójce. Mam spore szanse wygrać, ale rzucenie się na nią z pięściami dokumentnie przekreśliłoby wszystkie szanse na odnowienie rodzinnych więzi. Nie mam wielkich nadziei na to, że kiedykolwiek będzie między nami normalnie – bo czym właściwie są normalne relacje rodzinne? – ale już się nauczył_m, że pasożyty takie jak ja nie powinny palić za sobą żadnych mostów. Nie wiadomo, którym zapragniesz uciec z krzykiem.
Wydaję teatralny jęk, ale już widzę po twarzy Gale, że nic nie ugram.
– Dobra – cedzę przez zęby. – Jedno spotkanie.
Jak bardzo źle może się to skończyć?
Gale głośno wypuszcza powietrze.
– Ale jeśli chociaż trochę pomoże, zostajesz na dłużej – mówi szybko.
– Kiedy zrobiłaś się taka upierdliwa?
– Kiedy Moira weszła w wiek nastoletni. – Przez twarz Gale przebiega słaby uśmiech. – Spotykają się w soboty.
– Dzisiaj jest sobota.
– No.
– Mam iść dzisiaj?!
– Zakładam, że nie planujesz zostać na kolejny tydzień.
Zdecydowanie nie.
– Nie planuję.
Gale klepie mnie w ramię.
– Stawiam piwo, że polubisz tę Junie, która prowadzi spotkania.
#
*microdosing on cannibalism by chewing on the inside of my mouth*
Skórzane fotele jaguara przesiąkły wonią papierosowego dymu i stęchlizny, ale i tak kocham ten samochód całym sercem. Tata kupił go za grosze i w fatalnym stanie, a potem przez pół roku sam naprawiał i dopieszczał, nie szczędząc czasu i pieniędzy, praktycznie do dnia swojej śmierci. Efekt nadal zapiera dech w piersi. Siadając na fotelu kierowcy, odruchowo zerkam w lusterko; tata siedzi rozparty wygodnie na miejscu za moimi plecami i błyska białymi zębami w uśmiechu, ale nie zwracam na to uwagi. Ignorowanie taty bywa całkiem skuteczną metodą pozbycia się go, przynajmniej na jakiś czas. Przekręcam klucz w stacyjce i silnik budzi się do życia z pomrukiem godnym prawdziwego jaguara.
Moira otwiera tylne drzwi po mojej stronie. Syczę na nią jak zirytowany kot.
– Siadaj z drugiej strony. Nie lubię kopania w siedzenie.
– Nie będę kopać.
– To nie jest demokratyczna propozycja podlegająca negocjacjom, tylko autorytarne rozporządzenie. Siadaj za mamą.
Moira jęczy, z trzaskiem zamyka drzwi i obchodzi samochód. Gale rzuca mi czujne spojrzenie.
– Tata? – pyta krótko, ostro.
Moira ratuje mnie przed koniecznością odpowiadania. Wsiada do samochodu, natychmiast zakłada słuchawki i wbija wzrok w moczary za oknem, demonstrując pełnię nastoletniej pogardy dla autorytarnych rozporządzeń dorosłych. Gale nie ufa jednak słuchawkom córki na tyle, by zadawać kolejne pytania, droga upływa nam więc na ciężkim milczeniu i ukradkowych spojrzeniach, rzucanych mi od czasu do czasu przez siostrę. Udaję, że ich nie zauważam, skupiając się na niemal zapomnianej przyjemności płynącej z prowadzenia pomrukującego jaguara. Z niewysokiego wału, po którym biegnie droga, widać skupiska przyczep kempingowych, otoczonych murkami, błagających o remont domów jednorodzinnych oraz zrujnowany, na wpół utopiony w bagnie kościół. Lodowaty wiatr smaga szczyty porośniętych wrzosem wzgórz na północy.
Odstawiamy Moirę na basen, który znajduje się tuż przy szkole – tej samej, która wychowała także mnie i Gale – ale kiedy dziewczyna znika w budynku, siostra nie pozwala mi odjechać z parkingu. Przytrzymuje hamulec ręczny i patrzy mi w oczy, po czym pyta twardo:
– Co to było?
– Nic.
– Rye… Jeśli jest coś, co powinnam wiedzieć…
– Wiem, że potrafię być małym chujem. – Nie mam najmniejszej ochoty na przeprowadzanie tej rozmowy akurat teraz, na parkingu przed szkołą, więc Gale musi zadowolić się ogólnikami. Musi mi zaufać, chociaż raz. Tej nocy wszystko się skończy. – Masz prawo mi nie wierzyć. Ale minęło pięć lat, jestem już innym człowiekiem.
– Więc przysięgasz, że ojciec nie siedzi w tym momencie na tylnym siedzeniu?
Zamykam usta. Czuję wzrok taty na karku.
– Przysięgam.
Kłamstwo zostawia gorzki posmak na języku, ale jest konieczne. Poza tym mam przecież wszystko pod kontrolą.
– Niczego nie masz pod kontrolą – przypomina cichy głos z tylnego siedzenia. – Jedziesz z zepsutymi hamulcami sto dwadzieścia na godzinę autostradą, która kończy się betonowym murem.
Zaciskam palce na kierownicy, tak mocno, że szwy pokrowca wbijają się w skórę, zostawiając w niej czerwone rowki.
– Spotkania są zaraz obok – mówi Gale, przywołując mnie do rzeczywistości skuteczniej niż ból. – Poczekam w samochodzie.
– Nie musisz.
– Rye, jeśli nie zostanę, to uciekniesz i nie wrócisz. Prawda?
Burczę coś w odpowiedzi.
Prawda.
*
Nie polubię Junie, która prowadzi spotkania. Jest niska, pulchna i tak słodka, że człowiek dostaje próchnicy od samego patrzenia na jej pucołowatą, morelową twarzyczkę i dziergany, jasnoniebieski sweterek. Siedzi w otoczeniu smutnych, pogrążonych w depresji i przetyranych przez życie ludzi, i jak na złość cała promienieje.
Chodził_m do tej szkoły. Znam te odrapane korytarze i salę gimnastyczną z porysowaną podłogą z zielonkawego linoleum. Nie znam tych ludzi, siedzących na plastikowych krzesłach ustawionych w okrąg, ale podejrzewam, że są zgrają smutnych, nieszczęśliwych pierdoł, które nie potrafią zebrać się do kupy po tym, co ich spotkało. Junie stanowi ich dokładne przeciwieństwo; otacza ją aura dobrej energii, akceptacji i zrozumienia. Wszystkich tutaj otacza jakaś aura, ale większość emanuje poczuciem winy, strachem, zwątpieniem i autonienawiścią. Tylko ona wierzy, że może coś naprawić. Cała reszta to nieszczęśliwe dranie gotujące się w sosie własnego bólu. Ledwie słucham, kiedy jedna z kobiet, imieniem Mary, opowiada długą i zawiłą historię swego męża, Petera, pijaka i dziwkarza, który sprowadzał prostytutki do domu, nie przejmując się tym, że tuż za ścianą śpią jego dwie małe córeczki. Potem mówi młody Benedict, nad którym znęcała się matka, kiedy był dzieckiem; przywiązywała go do kaloryfera, ilekroć zmoczył łóżko.
W końcu Junie zwraca się do mnie, łagodnym tonem, jak do nadwrażliwego gówniarza:
– Rye? Nowe osoby zwykle dzielą się czymś w czasie pierwszego spotkania.
Nie chcę tego robić, ale przez okno widzę jaguara, którego Gale zaparkowała na chodniku, i ten widok jest bardzo przekonujący. Skoro i tak muszę to zrobić, cóż, mogę równie dobrze mieć z tego odrobinę radochy, nie?
– Cześć, jestem Rye – mówię. Czuję się jak w kiepskim filmie.
Odpowiada mi smutny chórek: „Cześć, Rye”.
– Chcesz podzielić się z nami swoją historią, Rye?
Nie. Kurwa, tak bardzo nie.
*
Chyba nadszedł czas, żeby wytłumaczyć ci, czytelniku, o co w tym wszystkim chodzi. Nie chcę tego robić, ale tata powiedział, że tak trzeba, więc niech mu będzie. Tylko on jest ze mną szczery. A kiedy twój martwy tata jest twoim jedynym przyjacielem, cóż, wtedy wiesz, że coś jest z tobą nie tak.
Nasz dom stoi na skraju Easternmost End, tam, gdzie zaczynają się wzgórza i pnąca się po nich wąska dróżka. Steve Gilmore odśnieżał ją każdego dnia, dopóki mu nie odwaliło i nie zaczął gonić na golasa za Bogu ducha winnymi szkockimi turystami. Potem go zamknęli; pewnie już nie żyje. Szkielet domu, poczerniały i złowrogi na tle szarego nieba, wznosi się na szczycie wzgórza jak ponura korona na łysym czerepie; widział_m go w drodze do miasta, pierwszy raz od pięciu lat. Żelazna brama jest powyginana i częściowo rozebrana; w końcu przez lata mieszkańcy miasteczka odcinali kawałek po kawałku misterne zdobienia i szpikulce wieńczące ogrodzenie, aż z niego również zostały tylko resztki.
Oto dom, w którym urodziła się moja matka.
Oto dom, w którym nigdy nie byliśmy szczęśliwi.
Oto dom, w którym nigdy nie byliśmy normalni, ale przynajmniej takich udawaliśmy.
Stoi na samym końcu Shrikebone Road: wysoki, gotycki budynek, który do Easternmost End pasuje jak zakonnica do burdelu. Drzwi frontowe, piękne, mahoniowe, z kołatką w kształcie głowy dzierzby wiszą na jednym zawiasie.
Nasz tata był typowym autochtonem i przedstawicielem swojej klasy: w tygodniu pracował po dwanaście godzin dziennie, wieczorami majsterkował w szopie, a weekendy spędzał w pubie. Był człowiekiem prostym, by nie rzec ograniczonym, ale w przeciwieństwie do ojców wielu moich znajomych, nigdy nas nie bił. Przez dwanaście lat życia wydawało mi się, że nieszczególnie nas lubi; a w każdym razie, że niezbyt dobrze odnajduje się w roli ojca.
Tymczasem to matka powinna mnie martwić.
Rodzice pobrali się, kiedy mama zaszła w ciążę, bo tak wypadało. Nigdy nie mieli szans stworzyć szczęśliwej rodziny, bo kompletnie do siebie nie pasowali. Małomiasteczkowy robotnik, który przez całe życie nie wyjechał dalej niż do Liverpoolu, i wykształcona na Oksfordzie dziedziczka starej fortuny popełniająca skandaliczny mezalians. Co mogło pójść nie tak?
Męczyła się w tym domu i w tym związku, w którym mąż uważał, że problemy psychiczne to dowód słabości charakteru. Być może nasze imiona – Misery i Nightingale – stanowią pewną wskazówkę co do jej stanu umysłowego. Moja matka była pająkiem, modliszką, bestią o łakomych oczach, dziurą bez dna, która pochłaniała wszystko co dobre i jasne. Mogę ciągnąć tę litanię do rana, a i tak każdy epitet, który przyjdzie mi do głowy, będzie niedopowiedzeniem stulecia.
Pamiętam ją w taki sposób: alabastrowe ciało wyciągnięte na szezlongu, papieros dopalający się między palcami, zamglone winem spojrzenie utkwione w kominku, i wygłaszane z jadem przemowy, o tym jak Easternmost End cuchnie umierającymi marzeniami i utopionymi w piwie ambicjami, o tym, jak ojciec nie potrafi znaleźć drogi do domu, o tym, jak wyrodną córką jest Gale, która woli spędzić święta w wielkim mieście, zamiast wrócić do domu. I wreszcie o mnie, takim dziwnym dziecku, czemu nie potrafię być taka jak ona, jak mama, ona wie, czego chce, wie, kim jest, zawsze wiedziała, a ja co, gubię się we własnym ciele, tak jak ojciec gubi się w drodze do domu, gubię się we własnej głowie, tak jak odurzona dymem pszczoła próbująca trafić z powrotem do ula.
W wigilię Bożego Narodzenia, dwa dni po moich dwunastych urodzinach, matka zaprosiła swoich znajomych z Oksfordu na elegancką świąteczną kolację. Urządzała takie co roku. Pamiętam z tego niewiele: mnóstwo brokatu i pudru, tabuny kobiet, które aż lśniły od cekinów, i mężczyzn spowitych wonią najdroższej wody kolońskiej i wytrawnego wina. Gale nie znosiła tych przyjęć, podobnie jak tata. Wyjechała na studia do Liverpoolu i nie wróciła najpierw na jedne, potem na drugie i trzecie święta. Tata zwykle w wigilię chodził pić z kumplami.
Chcesz mnie oceniać? Zacznij od tego: niewiele pamiętam z Tamtego Pierwszego Wieczoru. Tylko tyle, że to była najlepsza kolacja bożonarodzeniowa w moim życiu. Matka dała mi wino. Pięknie pachnący panowie i panie tańczyli ze mną na dębowym parkiecie sali balowej. Brokatowo-cekinowe damy szczypały mnie w policzki i wciskały do ust rachatłukum i śliwki w czekoladzie, a dżentelmeni w cylindrach dmuchali cygarowym dymem prosto w moją twarz. Widział_m tuzin postaci, ale ani jednej twarzy. Wszyscy nosili maski: ptaki, wilki i jeden jeleń o wspaniałym, majestatycznym porożu. Wszystkie wykonano z prawdziwych części zwierzęcych ciał. Piór gładkich i czarnych jak aksamit. Czaszek o nagich kłach. Z poroża nadal zwisały strzępki scypułu. Tylko ja nie miał_m maski.
A potem go zjedliśmy. Wszyscy go jedliśmy.
Pamiętam kawałki mięsa, które matka wsuwała mi do ust; zalegały na języku, ciepłe, słone, ciężkie. Mama mówiła: jedz. Bądź dobrym dzieckiem, Misery.
Wyobraź sobie, że jesteś moim ojcem, czytelniku.
Nazywasz się Eric Maddox, masz czterdzieści dwa lata i umierasz z rozprutym brzuchem na stole we własnym salonie, widząc pochylającą się nad tobą żonę. Unosi tasak i uśmiecha się do ciebie, tak jak uśmiechała się tysiące razy wcześniej, ale inaczej. Tym razem w jej uśmiechu kryje się głód.
Ci wszyscy ludzie dookoła… Widzisz dwadzieścia, trzydzieści osób i ani jednej twarzy. Tylko maski wilków. Tylko wygięte groźnie dzioby dzierzb. Zgromadzili się tutaj, w twoim domu, żeby cię pożreć.
Ucztujący wyrywają ci żebra i wyciągają na wierzch parujące wnętrzności. Płuca spoczywają na białym obrusie jak mięsiste motyle o martwych skrzydłach. Wątroba i serce, największe przysmaki, trafiają do ręcznie malowanych miseczek, które zostaną przekazane pani domu. Chciwe usta wpijają się w twoje wargi i odgryzają język. Czyjeś zęby kąsają cię w policzek, jakby i jego chciały cię pozbawić. Palce w oczach, dłubiące, grzebiące, gmerające w czaszce, ciekawskie jak uczniak poddający żabę sekcji zwłok na zajęciach biologii. Palce na twoich ramionach i klatce piersiowej. Jęki zachwytu, gdy kolejne sploty jelit opuszczają jamę brzuszną i przesuwają się nad twoją twarzą, przekazywane z rąk do rąk ku pani domu, która siedzi u szczytu stołu i patrzy na wszystko niemrugającymi oczami.
Chcesz mnie oceniać? Zacznij od tego: wiem, jak smakuje mój ojciec.
Następnego ranka wszyscy zniknęli, matka leżała bez przytomności na sofie, pochrapując cicho, Gale wróciła na przerwę świąteczną, spóźniona, bo pociąg odwołano z powodu śnieżycy, otworzył_m jej drzwi i weszła do środka, i weszła do kuchni, i znalazła tatę leżącego na stole, z wydłubanymi oczami, z brzuchem rozprutym i flakami wylewającymi się na podłogę, i zaczęła krzyczeć, i wezwała policję, i nie mogli znaleźć żadnego z gości mojej matki, i matka niczego nie powiedziała, milczała, poza dwoma słowami, które powtarzała w kółko: zapytajcie Rye. A ja nic nie wiedział_m, nic nie mogł_m powiedzieć.
Następne klarowne wspomnienia to sala szpitalna, psycholożka w beżowym żakiecie, tysiące pytań i przerażająca, wciągająca mnie w paranoiczne poczucie zagubienia otchłań amnezji post-traumatycznej. Tak zdiagnozowała mój przypadek beżowa psycholożka. Potem powiedziała, że mamę zabrali i od tej pory Gale będzie się mną zajmować. Miała wtedy ze dwadzieścia dwa lata, a ja nie wiem, jak sobie z tym poradziła i nie zwariowała. Nie mam pojęcia, dlaczego nie wyjechała z Easternmost End.
To nie twoja wina, powtarzali w kółko beżowa psycholożka, Gale i rzesze innych, bezimiennych, pozbawionych twarzy ludzi, którzy przez kolejne miesiące przewijali się przez nasz dom. Beżowa psycholożka. Bliźniaki Garniaki, detektywi z Liverpoolu. Pastor z gardłem jak indycze wole. Pulchna Śliwka z opieki społecznej, której oddech pachniał miętówkami. Do tej pory nie znoszę tego zapachu. Wszyscy wlewali się i wylewali z naszego domu, i wszyscy zadawali pytania. Tysiące pytań. Niekończący się festiwal zeznań, podpisów i mamrotanej pod nosem mantry: Jesteś tylko dzieckiem, to nie twoja wina. Twoja mama jest chora, bardzo chora, jest bardzo, bardzo chora, niestabilna, niebezpieczna, zdegenerowana, jest potworem, potworem, ale nie, to nie twoja wina. Proszę, żyj sobie dalej, jakby nic się nie stało. I te współczujące spojrzenia, nie chcę waszego współczucia, nie chcę waszej litości, zostawcie mnie w spokoju, pozwólcie w końcu zdechnąć. Psychiatra w beżowej spódnicy, wizyty, pytania, pytania, pytania, leki, Bliźniaki Garniaki, znowu pytania, znowu leki, robieniewkółkotegosamegoioczekiwanieinnegorezultatujestoznakąszaleństwa, ale co ja tam wiem, przecież normalność widuję tylko w serialach Netflixa.
Chcesz mnie oceniać? Zacznij od tego: czasami naprawdę wierzę, że to nie moja wina.
Odwiedzali nas panowie w garniturach, podsuwający Gale stosy papierów, które musiała podpisywać: sprawy majątkowe, zeznania, opieka nade mną, kwestie domu i oszczędności rodziców. A kiedy to wszystko dobiegło końca, chciała już tylko zapomnieć. Ruszyć dalej. Nawet jej się udało, znalazła Simona, urodziła Moirę, nie wspominała o mamie, o tacie, o domu przy Shrikebone Road. Gdyby nie ja, może by z tego wyszła bez trwałej traumy. Ale ja tam był_m, pierdolona kula u nogi, która zasługiwała tylko na to, żeby…
#
well i already know i’m going to hell, at this point it’s really go big or go home
– Chcesz się czymś z nami podzielić, Rye? – powtarza Junie, znowu głosem tak łagodnym i słodkim, że zbiera mi się na wymioty.
– Jasne, czemu nie. – Wzruszam ramionami i mówię lekkim tonem: – Zjadł_m mojego ojca. I to by było na tyle. Nie powinno mnie tu być. Nie jestem ofiarą przemocy domowej.
Zapada milczenie. Pozostali wlepiają we mnie spojrzenia, a ich miny są bezcenne. Czuję lekkie ukłucie sadystycznego zadowolenia, gdzieś głęboko w brzuchu, gdzie gnieździ się tata. Może muszę robić takie rzeczy częściej.
– Rye – mówi łagodnie Junie. – Rozmawiałam z twoją siostrą. To nie była twoja wina…
– Czyżby? Miał_m dwanaście lat. W tym wieku dzieci z reguły już wiedzą, że zjadanie innych ludzi nie należy do akceptowalnych zachowań przy stole.
– Twoja matka… – W głosie Junie zaczyna pobrzmiewać desperacja.
Przerywam jej bez krztyny litości:
– Nie przystawiła mi noża do szyi. Gdyby to zrobiła, wiesz, utrudniałoby to przełykanie kawałków tatusia.
Zapewne już się domyślasz, że to mi się podobało, prawda? To moja zbroja, ten sarkazm, prowokacyjne uwagi, szokowanie tych biednych, rozmemłanych, nieszczęśliwych dupków, którzy przyszli tu, żeby pogadać i poczuć się w swym nieszczęściu nieco mniej samotnymi. Nie zasłużyli na to, wiem, ale nie potrafię się powstrzymać.
Nigdy nie potrafię się powstrzymać.
– Wy biedne chujki – mówię, wodząc wzrokiem po twarzach pozostałych członków grupy. – Co wy właściwie próbujecie tutaj osiągnąć?
– Rye… – Junie, z niepokojem w oczach, próbuje się wtrącić. – Myślę, że…
– Chuj kogo obchodzi, co sobie myślisz – wypalam. – Niech zgadnę, twój tatuś był dentystą, a mamusia co niedzielę gotowała ci obiadki? Posłali cię na fajne studia, które skończyłaś śpiewająco i z pochwałą za nadzwyczajną empatię, prawda? Bo jesteś takim dobrym, uczynnym dzieckiem, że normalnie powinnaś pomagać ludziom, nie? Co ty wiesz o byciu przywiązaną do kaloryfera, co? Co ty wiesz o nacinaniu swojej skóry, żeby… – Zaciskam zęby, by słowa nie zaczęły się ze mnie wylewać niekontrolowaną powodzią. Potem zwracam się z powrotem do grupy: – Nie znajdziecie tu pomocy, biedne gnoje. Wydaje wam się, że wystarczy bardzo, bardzo chcieć i nie myśleć za dużo, a pewnego dnia wszystko wróci do normy. Ale to tak nie działa. Kiedy siedzicie w nocy na zimnych kafelkach łazienki, rozcinając sobie brzuch, a wasz martwy ojciec szepcze wam do ucha, że powinniście się zabić, nie wystarczy bardzo, bardzo chcieć. Uciekajcie ile wlezie, ale i tak nie uciekniecie. Do końca życia. Nie ma ucieczki. Będziecie się bać, będziecie nienawidzić siebie, będziecie marzyć o tym, żeby w końcu zebrać się na odwagę i ze sobą skończyć. Ale brak wam, kurwa, jaj. Prawda?
– Rye! – Junie zrywa się na nogi, z wyrazem paniki na twarzy.
– Spoko, już sobie idę. – Ja również wstaję, a dwie najbliżej siedzące osoby wzdrygają się, jakby się bały, że je uderzę. – Dzięki za chęci, Junie. Powodzenia w ratowaniu tych biednych dupków. I ten… miłego spotkania.
*
Kiedy wychodzę na zaśnieżoną ulicę, Gale obserwuje mnie przez przednią szybę. Na jej twarzy maluje się napięcie, a kiedy wsiadam do auta, siostra wypala, jeszcze zanim moje siedzenie dotknie fotela:
– I jak?
Dochodzę do wniosku, że dopiero czekając w samochodzie zdała sobie sprawę z ogromu błędu, który popełniła, wysyłając mnie na to spotkanie. Pewnie wyobraźnia poszła w ruch, a stąd już tylko krok do uświadomienia sobie, jak to musiało się skończyć.
– Zajebiście – odpowiadam niemal zgodnie z prawdą. Z pewnej perspektywy nawet nie kłamię. Zabawę miał_m przednią. – Żale wylane, pocieszenie wysłuchane. Zero potrzeb. Jestem już nowym człowiekiem. Czy teraz dostanę auto z powrotem, proszę?
Telefon Gale wibruje, a ekran się zapala i przez chwilę widzę dymek nowej wiadomości na messengerze. Gale zerka na ekran, czyta ze zmarszczonymi brwiami, po czym przenosi wzrok na mnie.
– Junie do mnie napisała.
– O? A co takiego?
– Prosi, żebym cię więcej nie przywoziła. Ze względu na dobro pozostałych członków grupy. Rye, coś ty…
– Powiedziałaś, że oddasz mi auto, jeśli pójdę na jedno spotkanie. Ja się wywiązał_m ze swojej części umowy. Twoja kolej.
Gale blednie, po czym czerwienieje.
– Wiesz co? Dobra. Bierz to pieprzone auto. Siadaj i, kurwa, jedź przed siebie, bo ja mam tego, kurwa, dość. Faktycznie, lepiej nam było bez ciebie.
Jej słowa żądlą jak rozsierdzone osy, ale jednocześnie sprawiają mi przyjemność. Nie, nie przyjemność. Jest taki szczególny rodzaj satysfakcji, który pojawia się, gdy w końcu uda ci się kogoś złamać i skłonić do wypowiedzenia myśli, których wcale wypowiadać nie chciał. Nikt nie chce usłyszeć, że jego rodzina wolałaby, żeby umarł. Ale ja się z tego cieszę. Gale potwierdza to, o czym ja i żyjący we mnie tata wiemy, że jest prawdą.
Sumienie Gale niemal natychmiast przejmuje stery i siostra oburącz zasłania sobie usta, a w jej pięknych, sarnich oczach pojawia się przerażenie. Trwamy tak przez chwilę w bezruchu, gapiąc się na siebie, po czym Gale w końcu przechyla się na tylne siedzenie, łapie torebkę i wysiada z samochodu. Obserwuję przez chwilę, jak brnie przez śnieg, a kiedy w końcu znika za rogiem, przesiadam się na fotel kierowcy, zapalam papierosa i przekręcam kluczyk. Jaguar budzi się do życia z głodnym pomrukiem, jakby cieszył się, że formalności z głowy i teraz czeka nas już tylko zaśnieżona droga donikąd.
#
he has that sadness in his eyes that you only see in eastern european gay porn
Zawsze pocieszam się myślą, że w innym życiu na pewno nie udałoby mi się spieprzyć wszystkiego tak dokumentnie. Gdyby nie wydarzenia Tamtego Pierwszego Wieczoru, gdyby nie problemy psychiczne, gdyby nie tata. Na pewno byłoby inaczej. Lepiej. Kochająca rodzina, studia, dobra praca, stały partner, golden retriever. Na pewno.
Gdzieś w głębi serca wiem, że nie. Jest we mnie jakaś skaza, wada, deformacja. Udałoby mi się znaleźć jakąś inną wymówkę, która usprawiedliwiłaby zjebanie sobie całego życia. Co tym razem, Rye? Bezsenność sprawiła, że kiepsko ci poszło na studiach? W pracy szef cię nie polubił? Golden retriever wpadł pod samochód? Niektórzy rodzą się, żeby wszystko pierdolić. Ja po prostu miał_m szczęście trafić na jedyną w swoim rodzaju, niepodważalną wymówkę. Martwy tatuś i krwiożercza mamusia. Kto mógłby mnie winić, że wyrosł_m na takiego zjeba?
Z tym miasteczkiem jest coś nie tak, myślę sobie, spoglądając na przesuwające się za oknami jaguara bagniska, które podpełzają aż pod drogę. Jest zepsute. Chore. Umiera. Wisi nad nim cień mojej matki. Osnuwa wszystko.
*
Frank Talbot jest dziennikarzem śledczym, choć słowo „dziennikarz” ani trochę nie oddaje pełni jego niekompetencji, skłonności do gonienia za tanią sensacją oraz konfabulowania dowodów i zeznań świadków. Mieszka w przyczepie za miastem i to, co spotkało moją rodzinę uznaje za największe błogosławieństwo swojego życia. Kilka lat temu wyśledził mnie na fejsie i błagał o wywiad, a kiedy podlizywanie się nie zadziałało, zaczął grozić napisaniem artykułu tak czy inaczej, ale bez możliwości autoryzacji. Za to z obietnicą, że ewentualne luki wypełni czym tylko zdoła. Powiedział_m, że w dupie mam jego i jego etykę pracy, niech robi, co chce. Nawet nie wiem, czy spełnił groźbę i nie mogłoby mnie to obchodzić mniej.
Osiedle przyczep kempingowych na Lymington Hill powstało w miejscu starej hippisowskiej komuny, w której matka uwielbiała podczas weekendów zarzucić kreskę czy dwie w towarzystwie zadredzionych niedobitków Dzieci Kwiatów oraz dźwięków Jefferson Airplane i Pink Floyd. Kiedy tam docieram, zmierzcha, a niebo wygląda jak niechlujna pocztówka z akwarelą upaćkaną zbyt wielką ilością pomarańczowej farby.
Pukam do drzwi obitej przyczepy i czekam minutę, dwie, trzy, nim ponawiam pukanie, tym razem bardziej stanowczo. Frank Talbot otwiera w samych bokserkach i żonobijce poplamionej piwem i grożącej ujawnieniem włochatego brzucha. Wygląda jak stereotypowy wschodnioeuropejski turysta; wąs w stylu lat siedemdziesiątych i farbowana na czarno czupryna. Na mój widok rozdziawia usta, po czym wnioskuję, że mnie poznał.
– Cześć – mówię. – Rye Maddox.
– Wiem, kim jesteś – mamrocze. Wygląda, jakby zastanawiał się, czy zjawił_m się tu, żeby spełnić jego długoletnie pragnienie i udzielić wywiadu, o który prosił, czy raczej po to, by strzelić go w pysk za artykuł, który napisał. O ile jakiś napisał.
– Chcę pogadać.
– O czym?
Rzucam mu spojrzenie typu „już ty wiesz o czym”.
– Właź – mamrocze znowu pod wąsem i wpuszcza mnie do przyczepy.
Wnętrze pojazdu wygląda dokładnie tak, jak można się było spodziewać po bezrobotnym łowcy teorii spiskowych i zdyskredytowanym, owianym złą sławą dziennikarzu: plakat z UFO i napisem I want to believe, puszki po piwie walające się po każdej płaskiej powierzchni, resztki spaghetti z puszki przyschnięte do dna garnka. Talbot chrząka, mamrocze coś, co brzmi jak przeprosiny za bajzel i wskazuje część jadalnianą, gdzie siadamy – on na niskiej sofie przy składanym plastikowym stoliku, ja na jedynym krześle, z którego wcześniej muszę ściągnąć stos szarych teczek.
– Piwa? Kawy? – pyta Talbot.
Kręcę głową i przechodzę do rzeczy. Nie chcę spędzać tu dłużej niż to absolutnie konieczne. Przyczepa cuchnie jak melina mojego kumpla, w której próbował_m się zabić po raz drugi.
– Interesowałeś się sprawą mojej matki, Grace Shrikebone-Maddox.
– No.
– Co możesz mi powiedzieć na ten temat?
– A co?
Kurwa, gówno. Przyjechał_m do domu na wakacje i łażę po przyczepach zapijaczonych dziennikarzy, żeby zabić czas.
– Szukam odpowiedzi – mówię z maksimum cierpliwości, na jaką mnie stać. – Sprawę od razu uznano za rozwiązaną. Matkę złapano dosłownie z nożem w ręce. Uznano ją za niepoczytalną i na tym zakończono. A ja chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiła.
Talbot przez dłuższą chwilę przygląda mi się podejrzliwie kaprawymi ślepiami, nim wreszcie uznaje, że to nie żaden podstęp. I wtedy zaczyna nawijać:
– Kurwa, Maddox, twoja matka była pierdoloną świruską. Dokopywałem się do wszystkiego sam, bo policja faktycznie dała dupy. Na przesłuchaniu twoja matka powiedziała tylko: pytajcie Rye. Pytajcie Rye, nic więcej z niej nie wyciągnęli, więc klepnęli zamknięcie sprawy i wysłali ją do Liverpoolu na oddział zamknięty. Uznali, że świruska, rozumiesz. Ale ja wiedziałem, że to nie może być koniec historii. Straszna damulka była z tej twojej starej, nie? Dziana rodzinka, studia, perspektywy. A tu proszę, wyszła za jakiegoś robola. Bez urazy…
– Do czego się dokopałeś? – przerywam.
– Znalazłem jej rodziców.
Dziadkowie zerwali wszelkie kontakty z matką, kiedy wyszła za tatę. Całe życie powtarzała, że byli cholernymi snobami, nie chcieli córeczki znać, odkąd związała się z robotnikiem. Wydziedziczyli ją, tylko letnią rezydencję dziadka mogła zatrzymać, bo zapisał ją w testamencie specjalnie dla matki, lata przed jej mezaliansem.
– Nie chcieli ze mną gadać, co było do przewidzenia – ciągnie Talbot. – Potem udało mi się dotrzeć do jej kumpli z Oksfordu.
Serce zaczyna bić mi mocniej, bo to jest najpewniejszy trop. Od zawsze wyobrażam sobie, że ta zgraja zamaskowanych ludzi, których matka zaprosiła na kolację wigilijną, to musieli być jej znajomi z wyższych sfer. Banda rozpuszczonych arystokratów, przyszłych polityków, prawników i lekarzy z prestiżowej uczelni, popełniających ohydną zbrodnię na prostym facecie z małego miasteczka. To zawsze wydawało się takie oczywiste.
– Wszyscy stanowczo zaprzeczyli, że kiedykolwiek zbliżyli się do Easternmost End – mówi Talbot. – Ale obsmarowali twojej mamusi dupę aż miło.
Zaczyna rechotać jak szaleniec, ale śmiech szybko przeradza się w obrzydliwy mokry kaszel.
– Chryste, normalnie słyszę raka – zauważam z niejaką satysfakcją. Talbot to odrażający starzec, a jego sposób bycia, sprawia, że mam ochotę walnąć go w ten wąsaty pysk. On jednak nie przejmuje się moimi złośliwościami, macha tylko ręką i kaszle dalej, jakby jutra miało nie być.
– Ta sprawa to wycieczka w głąb króliczej nory. – Wreszcie kręci łysawą głową, a przez kępki włosów sterczących za uszami przypomina korek analny, który utknął komuś w dupie. – Koleżkowie twojej matki niczego nie chcieli powiedzieć, pilnują swoich, tyle mogę zdradzić. Ale ja jestem upartym skurwysynem. No i tak… Człowiek zaczyna szperać i natyka się na setki przypadków podobnych zbrodni. Bogacze wykorzystują biedaków na wszelkie możliwe sposoby: jako żywe inkubatory, dawców organów, zwierzynę łowną, seksualnych niewolników albo po prostu laleczki do zabaw. Handel dziwkami z Europy Wschodniej to pikuś przy tym, czego się nasłuchałem. Myślisz, że dlaczego mnie uciszyli i zdyskredytowali? – pyta z nagłym gniewem i trzaska dłonią w stół, raz i drugi, aż przymocowany do ściany blat cały się trzęsie. Butelka z niedopitym piwem przewraca się i jej zawartość chluszcze na spodnie Talbota, ale on jakby tego nie dostrzega, perorując gniewnie: – Wpadłem na jakiś trop, jestem tego pewny. Ale te zasrańce pociągnęły za sznurki, mają dojścia wszędzie, w ministerstwach, w gazetach… Nagle się okazało, że żaden wydawca nie chce brać moich tekstów i ani się obejrzałem, wylądowałem na bruku, bez grosza przy duszy…
Przerywa mu spazm kaszlu. Przez chwilę siedzi i charczy w kułak, zgięty wpół, a kiedy się prostuje, ze zdumieniem dostrzegam łzy na jego czerwonych, pokrytych żyłkami policzkach. Przez chwilę jego spojrzenie jest zamglone, nie poznaje mnie. A potem wzrok Talbota się wyostrza.
– Wynocha! – wrzeszczy. – Pieprzony bachor… Po co się zgadzałem, ja nie wiem… Wypierdalaj i zostaw mnie w spokoju.
– Pójdę. Ale powiedz mi najpierw…
– Niczego ci, kurwa, nie powiem! Pierdolony gówniarz…
Talbot podrywa się na nogi, chwieje i całym ciężarem wspiera na stoliku, aby nie upaść. Biedny mebel nie wytrzymuje, odrywa się od ściany i Talbot ląduje na podłodze wśród szczątków plastikowego blatu i potłuczonych butelek. Wygląda żałośnie, stary, gruby, cuchnący piwem paranoik, który woli obwiniać spisek arystokracji, niż przyznać się, że spieprzył sobie życie własnymi rasistowskimi, mizoginistycznymi poglądami, którymi tak chętnie wypełniał swoje teksty. Przez głowę mimowolnie przemyka mi jednak myśl: a co, jeśli ma rację?
– Wynoś się! – Ryk Talbota wreszcie wygania mnie z przyczepy.
Wychodzę na zimne powietrze i deszcz, w kilku krokach dopadam do drzwi jaguara i padam na siedzenie, a z tyłu dobiega głos ojca:
– No to się porobiło, Rye. Co teraz? Co zrobisz? Wpadniesz w obsesję jak ten zapijaczony dziennikarzyna? Zaczniesz uganiać się za spiskami?
Po raz pierwszy od dawna łamię swoją obietnicę i zerkam w lusterko wprost na ojca, rozwalonego nonszalancko na tylnym siedzeniu, przystojnego, wyluzowanego i uśmiechniętego od ucha do ucha.
Patrzę na niego i myślę o tym, co powiedział Talbot. O wyperfumowanych arystokratach w atłasach i diorach, i bossach, i louboutinach. O tych zamaskowanych ludziach, którzy zabili mojego ojca. O matce, jej alabastrowej skórze, jej niezrozumiałym związku z ojcem. Myślę o tym, że nie znaleźli żadnej z tych osób, które przewinęły się przez nasz dom Tamtego Pierwszego Wieczoru. Czuję jak ojciec zwija się w moim żołądku jak wilgotny, kolczasty wąż.
– Nie – odpowiadam. – Czas to skończyć, tato.
#
i hit rock bottom like every 2 weeks
Jak uciec przed tym, co cię nawiedza, jeśli to coś krąży w twoich żyłach, jest częścią twoich kości, zalega w twoim żołądku, stanowi najważniejszy fundament twojego jestestwa? Gdziekolwiek uciekniesz, to coś idzie za tobą. Z tobą. W tobie. Ojciec miał rację. Pół życia szukał_m odpowiedzi, a drugie pół spędził_m na uciekaniu przed nimi. Ale nie ma odpowiedzi. Są tylko niewiadome. Jedyna osoba, która wiedziała dokładnie, co wydarzyło się Tamtego Pierwszego Wieczoru, już odeszła i wzięła swoją tajemnicę do grobu. Nie ma więcej tropów. Nie ma odpowiedzi.
Wracam do domu. Nie do domu Gale, do prawdziwego domu, do tej ruiny rzucającej zimny cień na Shrikebone Road. Wszystko w nim jest ciche, ponure, cuchnące kurzem i zgnilizną. Mimo upływu lat, nie potrzebuję światła, żeby trafić do łazienki na piętrze. Nadal stoi w niej antyczna wanna na nóżkach rzeźbionych na kształt lwich łap, a obok wielkie, równie stare lustro, całe zakurzone.
Rozbieram się, przecieram taflę koszulką i staję twarzą w twarz z tatą, który spogląda na mnie z odbicia, uśmiechnięty, przystojny. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągam złożoną kilkakrotnie kartkę papieru, w której chowam żyletki. Moich przyjaciół, najwierniejszych towarzyszy.
Nie tnę przedramion czy nóg, w najpopularniejszych wśród cutterów miejscach. Rozcinam skórę na brzuchu. Trudno się zabić w ten sposób. Tutaj ciało jest miękkie, prawda, ale organy i żyły chroni warstwa tłuszczu. Na drodze stają mięśnie, trzeba trochę siły, żeby je przeciąć. A tata za każdym razem powstrzymuje moją rękę.
Nie chce, żeby przypadkiem mi się udało. A może jednak? W końcu cały czas mnie do tego zachęca, kibicuje tak, jak normalni ojcowie kibicują na meczach czy jasełkach. Może po prostu chce, żeby zrobić to w odpowiednim miejscu i czasie?
Ale ważniejsze jest to, że ja nie chcę się zabić.
Chcę tylko…
Czego ja właściwie chcę?
Chcę, żeby bolało.
Chcę, żeby lała się krew.
Chcę, żeby razem z krwią wypłynął tata.
Nie chcę go w swoim ciele.
Nie chcę, żeby cokolwiek żyło w moim ciele.
A żyje tylko on. Tata – ta chmara os, rojowisko robaków, kłąb larw zatykający moje wnętrzności.
Jego cząstki wypływają z każdą kropelką krwi, którą z siebie spuszczam. Chcę, żeby wypłynął na te zimne kafelki, żeby wżarł się w fugi i tam został, oporny na szorowanie, wybielanie i skrobanie.
Tata spływa mi po brzuchu, po udach, łydkach, stopach i na białe kafelki, zbiera się w fugach i tam zostaje, oporny na szorowanie, wybielanie i skrobanie. Ale wciąż czuję go w sobie, widzę go w lustrze, stoi za moimi plecami, patrzy z głodem w oczach na jatkę, jak bezpański pies w zaułku za rzeźnikiem, którego kiedyś widział_m w Liverpoolu. Też tak stał i patrzył, nie mogąc się doczekać, aż wypełni zakrwawionym mięsem tę ssącą pustkę w żołądku.
I wtedy do łazienki wchodzi Gale.
Chcesz mnie oceniać? Zacznij od tego: jestem w połowie brzucha, kiedy otwierają się drzwi i do łazienki wpada Gale. Zamiera na pół sekundy, chłonąc scenę, która się przed nią rozgrywa, a na widok jej miny niemal zachciewa mi się śmiać. Cała sytuacja jest tak surrealistyczna, że aż komiczna: Gale uwieszona drzwi, wpatrując się we mnie oczami błyszczącymi w bladej twarzy i ja na podłodze, z żyletką wbitą w podbrzusze, gapiąc się na siostrę jak królik na światła pędzącego samochodu. Nie zastanawiam się nawet za bardzo, skąd się tu wzięła. To przecież moja siostra, wie o mnie wszystko, chyba że akurat udaje ślepą i głuchą.
Czekam na wrzask, taki jak ten, który przed laty wydała Moira, gdy znalazła mnie na podłodze. Ale Gale nie jest Moirą. Nie jest przerażoną dziesięcioletnią dziewczynką.
Czasami zapominam, że Gale przeszła to samo, co ja.
Siada na kafelkach poplamionych tatą, wyciąga żyletkę spomiędzy moich palców, przyciska chusteczkę higieniczną do rany i obejmuje mnie ramieniem.
Siedzimy tak w milczeniu przez kilka wieczności.
– Musisz iść na terapię, Rye. – Głos Gale jest tak spokojny, jakby kontynuowała jakąś dyskusję przerwaną wyjściem do toalety. Coś nieważnego, bzdury, wymienianie się wrażeniami na temat nowego serialu na HBO albo komentowanie nowej kiecki sąsiadki.
Ale to nie jest taka rozmowa.
Opieram głowę na jej ramieniu.
– Nie chcę.
– Nie poradzę sobie z tobą sama.
Kręcę niemrawo głową.
– Nie musisz – mamroczę w materiał jej koszuli. – Jutro wyjadę… Więcej mnie nie zobaczysz.
– Zamknij się, ty debilu. Nie chcę cię nigdy więcej nie zobaczyć. Chcę, żeby ci się poprawiło. Nie możesz całe życie… nieść tego gówna. To nie była twoja wina. Nigdy cię nie winiłam.
– Tata winił.
Gale kamienieje. Słyszę, jak głośno przełyka ślinę i zastanawiam się, czy wraz z nią nie przełknęła także szczerej odpowiedzi, bo to, co mówi, nie brzmi szczerze:
– Nie.
– Nie możesz tego wiedzieć.
– Kurwa, Rye, on siedzi tylko w twojej głowie! Jest tak, jak powiedziała psycholożka: masz traumę, on jest halucynacją wywołaną poczuciem winy…
Wybucham śmiechem, który brzmi sucho, histerycznie i jest zupełnie wyprany z rozbawienia. Opuszczam dłoń na podłogę i zanurzam palce we wciąż ciepłej krwi. W tacie.
– Możemy go zapytać – mówię, po czym wstaję, chwieję się, gdy wiruje mi w głowie i podchodzę do lustra. Opieram się na umywalce i spoglądam w uśmiechniętą twarz ojca.
– To się nigdy nie skończy, Rye – szepcze. – Uciekaj, ile wlezie, to się nigdy nie skończy.
Odwracam się do Gale.
– Widzisz?
– Nie. – Gale kręci głową, bezradnie, jakby już nie miała siły nawet na ten drobny ruch. – Rye, tam nikogo nie ma.
Człapię z powrotem na miejsce obok mojej siostry i siadam przy niej, a ona splata palce z moimi, chociaż jedne i drugie są powalane krwią.
– Wiesz – mówi cicho – ja też chciałabym poznać odpowiedź. Też chciałabym… zakończenia. Ale w życiu nigdy nic się nie kończy, prawda? I musimy się pogodzić z tym, że pewne rzeczy… pewne rany pozostaną zawsze otwarte. Że nie zawsze znajdujemy odpowiedzi. Czasami zostają nam tylko niewiadome.
Przytula mnie, a ja czuję jej łzy, skapujące mi na brzuch i udo.
Kolejny dzień, kolejna porażka.
#
you think you want me to stop talking? i have to listen to myself even when im not talking
Kilka dni później czarny jaguar sunie z pomrukiem drogą na południe, do Londynu, a lodowaty wiatr wdziera się przez uchylone okno do środka, mrożąc mi uszy i palce. Porywa dym z jointa i wpycha mi go w twarz, ale jakoś mnie to nie rusza. Z podkręconych na full głośników leci London Calling. Tata podśmiechuje się z tylnego siedzenia, pieprzy coś o zapierdalaniu autostradą bez sprawnych hamulców i coś jeszcze o betonowym murze na końcu drogi, ale jakoś nie umiem się tym przejąć. Daj mi swój mur, mam ochotę wrzasnąć Losowi w twarz. Losowi, Bogu, mogę wrzasnąć nawet w twarz samego diabła. Daj mi swój mur, daj mi piekło albo potop, daj mi coś, cokolwiek, co wreszcie to zakończy.
– To się nigdy nie kończy, Rye! – woła tata, przekrzykując The Clash.
– Znajdę sposób. Jeszcze, kurwa, zobaczysz.
Zerkam w lusterko, w rozbawione, szare oczy taty.
– Zobaczę – odpowiada i szczerzy w uśmiechu zbyt wiele zębów.
Nowy rekord, skończyłem czytać już po pierwszym zdaniu. Pewnie miało być ironicznie, a wyszło zwyczajnie słabo.
Popieram Cezarego, wystarczy pierwsze zdanie, reszta jest zbędna.
Posunęłam się do tego, że przeczytałam pierwszy akapit i uważam, że przeczytałam o jeden akapit za dużo!
Witam, dziękuję za podjęcie próby przeczytania. Zapewniam, że moim celem nie było urażenie nikogo. Główna postać opowiadania boryka się z problemami psychicznymi, stąd ta dość specyficzna narracja. Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy osobą autora a bohaterami, o których pisze ;)
Pozdrawiam, wbrew pozorom serdecznie.
Anonimie, odrzucił mnie pierwszy akapit tekstu, nie jego Autor.
Tyle udało mi się już wywnioskować z Twojego pierwszego komentarza, ale dzięki za doprecyzowanie!
Może dałabym szansę opowiadaniu i przeczytała je, gdybym wiedziała, kto jest jego autorem. Na portalu są bowiem użytkownicy gwarantujący jakość swojej twórczości, mimo że ich dzieła mogą budzić pewne opory, co do zawartej w nich treści, że wspomnę tu Zanaisa i jego Prawdy ukryte w mirażu.
Anonim nie daje żadnych gwarancji.
W pełni rozumiem i nie zamierzam Cię namawiać do czytania tego tekstu. Byłoby mi miło, gdybyś dała mu szansę, ale w rzeczy samej, nie mogę zagwarantować, że warto :)
Byłoby mi miło, gdybyś dała mu szansę…
Cóż, sprawianie przyjemności Anonimom nie daje mi żadnej satysfakcji.
Cóż, sprawianie przyjemności Anonimom nie daje mi żadnej satysfakcji.
“W nienawiści do Anonimów, tak zostałam wychowana…”
Przepraszam, Regulatorzy, nie mogłem się powstrzymać :D
Cezary, no co Ty? Niepotrzebnie się mitygujesz. Bardzo Cię rozumiem, bo i mnie czasem nachodzi coś, przed czym trudno się powstrzymać. :D
:D
Cóż, Regulatorzy, jeśli w którymkolwiek momencie poczułaś się zobligowana do sprawiania mi przyjemności, mogę jedynie stwierdzić, że przykro mi z powodu tego nieporozumienia.
Bądź spokojny, Anonimie i nie turbuj się wyimaginowanym nieporozumieniem.
Wrócę tutaj później
Na pewno warto zaznaczyć wulgaryzmy.
Na pewno nie warto zrażać czytelnika od pierwszych wersów, ale mi się czytało nieźle.
Opowieść mroczna i przygnębiająca, a nawet ryjąca beret. Natomiast w tym szaleństwie bohatera, w udręczeniu przeszłością tkwi tego siła opowiadania.
Podobają mi się słodko-gorzkie, czy obyczajowo-krejzolskie opisy postaci;)
No cóż, apostrofa odrzuca od tekstu jak dwóch (dwoje, dwie…) bezdomnych od wspólnego
podróżowania tramwajem, to fakt. Jednak “życie to nie je bajka – to je bitwa”… Wiadomo.
Opowieść mroczna i przygnębiająca, a nawet ryjąca beret. Natomiast w tym szaleństwie bohatera, w udręczeniu przeszłością tkwi tego siła opowiadania.
Nic dodać, nic ująć (Ambush) – tyle, że nie podobają mi się takie klimaty. Jednak one są,
istnieją wokół nas i czasami trzeba się z tym zmierzyć. Czytało się płynnie, mimo negatywnych
emocji. W zasadzie zbędne łapanki, edytor miejscami zacina się na literce e – znam ten ból…
Hej!
To jest ten rodzaj pisania, który lubię, który chce się czytać. Podoba mi się to wywlekanie z bohatera jego osobowości, jego traum, lęków i pragnień – ten sposób budowania postaci pozawala właśnie na dobre poznanie bohatera i znienawidzenie go lub pokochanie oraz zrozumienie (a czasem tylko zrozumienie, ale to i tak wystarczająco dużo). Niesamowite, jak budowałeś tę postać, jednocześnie budując inne postacie i poprzez nie dodając za każdym razem coś do obrazu protagonisty – jestem pod wrażeniem warsztatu. No i klimat, cholera, on też tutaj jest, to miasteczko, ten jaguar, dom na wzgórzu, rudera, w kórej mieszka Gale, to wszystko tutaj się składa ze sobą i ponownie nie pełni tylko roli elementu krajobrazu, ale nadal buduje protagonistę.
Fabuła jest dość prosta, ale bohater powoduje, że wraz z nim, z każdym zdaniem nabiera ona głębi. Do pewnego momentu – a konkretnie do wyjaśnień o mamusi kanibalce – jest ponuro, lecz nie niepokojąco, a potem staje się cholernie niepokojąco. Kończysz całość nie dając odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie bohater, a ja wraz z nim, i to wygląda jak otwarta furtka – jednak uważam, że ta furtka jest otwarta tylko, jeśli historię stojącą za działaniami bohatera uznam za nadrzędną, ale tutaj chyba nie o to chodzi, bo jeśli spojrzeć na historię bohatera, ją wysunąć naprzód, to odnoszę wrażenie, że niewiele więcej zostało do powiedzenia. Co z bohaterem? Ano nic, nie uwolni się, dalej będzie pieprzył sobie życie, a na pytania odpowiedzi nie znajdzie, ojciec nadal będzie w nim żył, a zabić się sam też nie zdoła. Jego historia wydaje mi się kompletna, w tym tekście pokazałeś to, co w jego życiu najciekawsze, ten moment, w którym coś się mogło zmienić, ale jednak pozostało takie samo.
Na koniec pytanie: czy tutaj jest fantastyka? Niby jest, ale może nie ma, bo czy choroba psychiczna i bla bla bla, pieprzyć to – ten tekst jest świetny. Nie spodziewałem się, że te ponad 60k znaków zamiast mnie zmęczyć, da mi sporo do myślenia.
Gratuluję, Anonimie, świetnie napisanego kawałka świetnego tekstu.
Pozdrawiam serdecznie
Q
PS.
Wisi nam nim cień mojej matki. Osnuwa wszystko.
Literówka.
Anonimie,
Wyjaśnienie mi wystarczyło, żeby przeczytać całość i jeszcze zmotywowała wzmianka o chorobie psychicznej bohatera. Nie udało mi się nazwać choroby lub choćby zaburzenia. Może trauma spowodowana wydarzeniami sprzed lat doprowadziła to tej psychozy, ale jestem skłonna nazwać to elementem fantastycznym opowiadania. Myślę nawet, że gdyby było inaczej, zadbałbyś o bardziej przekonujące szczegóły. Podczas czytania nie zgrzytało, a nawet wciągała fabuła. Główna postać dobrze wykreowana, siostrzenica i siostra już mniej, ale terapeutka jakbym ją widziała. Co do zakończenia, to na takie liczyłam i jestem zadowolona. Pomimo, że przygnębiające, bardzo dobre opowiadanie.
Pozdrawiam :)
@Ambush
Wulgaryzmy są zaznaczone w tagach. Zrażanie czytelnika nie było moim zamiarem. Pierwszy podrozdział nie miał na celu kogokolwiek urazić i absolutnie nie jest projekcją autorskich odczuć wobec czytelników. Miał za zadanie przedstawić postać Rye i ostrzec czytelnika, jakie treści znajdują się w tekście i jaki typ narracji go czeka. Prawdę mówiąc, nie spodziewał_m się tak personalnego odbioru.
Dziękuję za komentarz i cieszę się, że mimo wszystko znalazłaś w tym tekście jakieś elementy, które przypadły Ci do gustu.
@Fascynator
Odnośnie apostrofy, wypowiedział_m się już w odpowiedzi na komentarz Ambush, ale powtórzę – w żadnym momencie nie miał_m zamiaru urazić czytelników.
Dziękuję za komentarz i cieszę się, że czytało się płynnie, mimo że nie są to Twoje klimaty.
@Outta Sewer
Dziękuję za miłe słowa i rozbudowaną opinię. Aż tak pozytywny odbiór nieco mnie zaskoczył, ale też dał olbrzymiego pozytywnego kopa!
@Milis
Dziękuję, że dałaś się przekonać do przeczytania całości. Jeśli chodzi o zaburzenia Rye, to tak jak mówisz – celowo nie doprecyzował_m, o jakie chodzi. Zależało mi na tym, żeby nie odpowiadać na pytanie, czy duch ojca naprawdę siedzi w Rye, czy może jest tylko urojeniem. Cieszę się, że czytało się płynnie.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich komentujących.
Prawdę mówiąc, nie spodziewał_m się tak personalnego odbioru.
To nie ta “ścieżka”… Nikt z nas (mam nadzieję) nie traktuje tego wstępu jako osobistego
afrontu. Natomiast “przedstawianie postaci” w tak skrajnie realistyczny sposób nie mogło
wywołać powszechnego aplauzu – wiadomo…
Twoje opowiadanie, Anonimie, zaliczyłam do tego rodzaju tekstów, które czytuję tylko raz. Nie mam dość odwagi(?), aby do nich wrócić, choć bywają znakomite. A twoje takie właśnie jest – znakomite. Trudne do wyrzucenia z pamięci, absorbujące, poruszające i nieoczywiste. Przygnębiające. Wnikliwe. Świetne! Napiszę, choć zabrzmi to banalnie – pozostaję pod ogromnym wrażeniem twoich umiejętności tworzenia klimatu, tła opowieści, doboru szczegółów, adekwatności języka, sposobu narracji – takiego, rzekłabym – unisono, a nade wszystko wielowarstwowości upiornej, niemożliwej do odkrycia tajemnicy, która zawładnęła życiem bohatera. Rye (nieodmienianie w tekście imienia wydaje się być nieprzypadkowe) nieustannie towarzyszy widmo ojca, ale czasem udaje mu się go ominąć wzrokiem. To, co jest prawdziwą udręką bohatera-narratora, brzmi: „Zapytajcie Rye”. Co faktycznie wydarzyło się Tamtego Pierwszego Wieczoru? Kto kryje się za „_”. Kto mówi: „A ja nic nie wiedział_m, nic nie mogł_m powiedzieć”. Kto jest winowajcą, a kto dugą ofiarą zbrodni?
„(…) matka nie żyje, a ja czuję się, jakby kamień spadł mi z serca i poleciał prosto do żołądka”. Czy odejście matki z realnego świata, sprawi, że bohater uwolnieni się od jej permanentnej obecności w swoim świecie drugim, schizofrenicznym? Uwolni się od poczucia winy? Ale czyjej winy? I, co ważniejsze, której/jakiej. Kamień z serca, bo może już nie usłyszy „Zapytajcie Rye”? Mnóstwo pytań. Brak odpowiedzi, bo to byłoby zbyt łatwe, a właściwie to i niemożliwe – wewnętrzny świat Rye jest roztrzaskany w okruchy i nie ma szans na jego “posklejanie”.
Raz jeszcze – znakomity tekst. Pzdr.
Nie znam na tyle angielskiego, aby treść tytułów rozdziałów od razu do mnie dotarła, więc skorzystałam z wątpliwej jakości pomocy wujka Gu. Tyle jednak wystarczyło, abym mogła poddać w wątpliwość prawdziwość twojego zastrzeżenia, co do braku uzasadnienia dla tychże tytułów. Więcej nawet – zdecydowanie ani one, ani ich źródło nie wydają się przypadkowe. Dobrze wiesz, że ich – nazwijmy to – osobliwość, stanowi szczególny dodatek do treści wydarzeń.
Kliknę, oczywiście, bibliotekę, żeby Rye zbyt szybko nie utonął w otmętach portalu.
Świetne opowiadanie. Gratuluję i zazdroszczę warsztatu :)
Klimat wycieka z każdego zdania, przez tekst leci się w tempie jaguara x-type.
Postać Rye’a genialnie zbudowana. Podobnie ojciec, Gale, Moira.
Jedyne, o co bym się mógł przyczepić to swojego rodzaju skrót fabularny. Dużo miejsca poświęcasz budowaniu postaci, rozważaniom Rya’a, a ostatecznie tylko niewielka część to śledztwo głównego bohatera, które w zasadzie kończy się na spotkaniu z dziennikarzem. Pozostaję tu z pewnym niedosytem, ale przecież to opowiadanie nie jest o tym ;)
Również klikam.
Znasz Disco Elysium, Anonimie?
Na pewno znasz klimat małomiasteczkowej Anglii.
Tylko że – imo – to najsłabsza część opowiadania. Bo choć wyróżniają się moczary (<3) i natura odbierająca ludziom, co jej, to fabułę można przecież bez szkody wykroić z ram tego wiejskiego obrazka i przenieść do działu fantastyki. Nie ukrywam, jej brak mnie ciut rozczarował. I chyba dlatego – gdyby światotwórcze tło było mocniejsze – nominowałabym.
Dlaczego nie, mimo że opko ma dla mnie ten najważniejszy element piórkowego tekstu – znaczność (z braku lepszego określenia: żywotność i bycie zapamiętanym przez czytelnika)? Cóż, opowiadanie jest przede wszystkim strumieniem świadomości wybitnie elokwentnego psychotyka, urywek z jego życia… i tylko to. Nie wykluczam, że wrócę jeszcze do przemyśleń na ten temat.
Dużo lepszy jest kontrast przepychu z nędzą, choć momentami wyszło trochę na granicy surrealizmu i przerysowania – maskarada z daniem głównym – jednak doceniam, że tym razem protagonista ma jakiś rzeczywisty background, który dla odmiany nie jest produktem samozniszczenia, a efektem samego nieszczęśliwego bycia w danym miejscu i czasie. Trochę klimat Lovecrafta albo Christe, mnie się podobało. Dosłowne noszenie w sobie cząstki martwego najbardziej (i pragnienie pozbycia się jej przez brzuch właśnie).
Myślę, że tumblrowe tytuły rozdziałów dobrze oddają istotę tekstu. Nieco krindżowo, prześmiewczo, groteskowo. Ogólnie – całość przypomina mi jednostrzałową grę indie, która była świetnie napisana na papierze, a miała za mały budżet.
Protagonista wpada w spiralę szaleństwa, na przekór sobie i światu wpada w nią jeszcze głębiej, po czym spirala zatacza – cóż, spiralę – i znajdujemy się w tym samym punkcie, co na początku. Nie jest to minus takiej konwencji, chodzi o wiecznie niedomknięte szaleństwo. Jednak mi brakuje drugiego dna tej rozdrapanej rany, by zrekompensować nieco rozczarowujące zakończenie. Jedyne, co zmieniło się w życiu bohatera, to zyskanie samochodu, a żadne pozostałe słowa i czyny nie miały wpływu na świat przedstawiony. Równie dobrze mógł wcale nie przyjeżdżać do Easternmost. Czy o tym jest to opowiadanie? Pewnie tak ;)
Chwyt na wulgaryzmy (będące nieodłączną częścią kryzysu psychicznego) jest imo dość tani, zastanowiłabym się nad dawką i natężeniem, żeby nie zbagatelizować ich mocy. Misery wnętrza protagonisty bardziej czuć poprzez błyskotliwe i dosadne opisy świata przedstawionego, bez wplecionych weń kurew.
Z zawodowej ciekawości trochę mnie zastanowiło, jak ze słowa „misery” (myseri) powstała ksywka „Rye” (raj)?
Co do zgrzytów. Chyba masz problem z klawiaturą, a konkretnie z „E” i przez to wychodzą: „_m” w co piątym „zrobiłem”, „pomyślałem”, „szukałem” itp. Przeskanuj i odłów, bo kłuje w oczy.
– „bezdenna królicza nora” – przymiotnik „bezdenna” raczej zbędny, czy metafora “króliczej nory” nie jest z założenia bezdenna?
Dobra, weź odanonimuj się już, skoro „you die like a real man”, chociaż nabrałam pewnego podejrzenia, że nie jesteś man.
Pozdrawiam!
@Fascynator
Ja również mam nadzieję, że nikt nie traktuje wstępu personalnie, aczkolwiek takie odniosł_m wrażenie. Rozumiem jednak, że nie każdemu mógł taki początek z grubej rury przypaść do gustu.
@w_baskerville
Bardzo dziękuję za tyle miłych słów! Wiesz, byłaś jedną z pierwszych osób, które skomentowały moje debiutanckie portalowe opowiadanie i do tej pory wspominam ten komentarz z uśmiechem. Ten również z pewnością będę. Ogromnie mnie cieszy tak pozytywny odbiór.
@grzelulukas
Dziękuję pięknie za komentarz! W pełni rozumiem czepianie się skrótowości, ale masz rację: opowiadanie nie o śledztwie było ;)
@Żongler
Dziękuję za rozbudowany i ciekawy komentarz! Cieszę się, że mimo zastrzeżeń odczucia miałaś pozytywne (bo zakładam, że tak jest).
Pozwolę sobie odnieść się szerzej do kilku kwestii:
Disco Elysium znam tylko ze słyszenia.
Jedyne, co zmieniło się w życiu bohatera, to zyskanie samochodu, a żadne pozostałe słowa i czyny nie miały wpływu na świat przedstawiony. Równie dobrze mógł wcale nie przyjeżdżać do Easternmost. Czy o tym jest to opowiadanie? Pewnie tak ;)
Nie jest rolą osoby autorskiej interpretacja opowiadania, ale potwierdzę: tak, to opowiadanie miało być swego rodzaju bezsensowną i rozczarowującą spiralą ;)
Z zawodowej ciekawości trochę mnie zastanowiło, jak ze słowa „misery” (myseri) powstała ksywka „Rye” (raj)?
Misery – Ry – Rye ;)
Nie postrzegam tego jednak jako skrótu imienia, a raczej właśnie nawiązującą do niego ksywkę.
Co do zgrzytów. Chyba masz problem z klawiaturą, a konkretnie z „E” i przez to wychodzą: „_m” w co piątym „zrobiłem”, „pomyślałem”, „szukałem” itp. Przeskanuj i odłów, bo kłuje w oczy.
Klawiatura działa, Rye od początku do końca nie ujawnia swojej płci. W pierwszej wersji tekstu zdania były pomyślane tak, by unikać czasowników w czasie przeszłym i innych konstrukcji, które wymagałyby genderyzowania Rye, ale w pewnym momencie dotarło do mnie, że to zbyt karkołomne i zrezygnował_m z tego pomysłu. Wybrał_m opcję być może brzydszą wizualnie i nie do końca poprawną językowo, ale pozostającą w zgodzie z naturą Rye.
Dobra, weź odanonimuj się już, skoro „you die like a real man”, chociaż nabrałam pewnego podejrzenia, że nie jesteś man.
Bold of you to assume I'm anything at all. Lubię anonimowość.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich komentujących i jeszcze raz dziękuję za danie szansy temu opowiadaniu!
Pewnie, że się podobało ;) Cierpienie zawsze spoko. Dzięki za wyjaśnienia. Ostrzegam, że odanonimujesz się automatycznie po trafieniu do Biblioteki, czyli zaraz (jeśli prawię farmazony, niech mnie ktoś poprawi, ale tak mi się wydaje).
Ostrzegam, że odanonimujesz się automatycznie po trafieniu do Biblioteki, czyli zaraz (jeśli prawię farmazony, niech mnie ktoś poprawi, ale tak mi się wydaje).
Znam chytre sztuczki, dzięki którym można zachować anonimowość nawet po trafieniu do Biblio ;)
Chytre sztuczki moderatora? :P
Krąg podejrzanych zawęża się.
Nie trzeba od razu o taką niecność podejrzewać.
Bardzo się zawęża :)
Macie mnie. Jestem Świryboverubisem.
Oj tam, jest jeszcze coś takiego jak ostatnia aktywność :)
No pacz, a ja szczelałem, że Arnświrybverusem… Ale literki mam chyba właściwe, tylko nie w tej kolejności i ciut ich za wiele :P
Chuj ci w dupę, czytelniku.
A poważnie – pierwszy akapit mnie odrzucił, ale próbowałem dalej, przez kolejne akapity. Niestety, to nie mój styl a i liczba wulgaryzmów mnie trochę przerasta, choć nie jestem ich przeciwnikiem w literaturze. Widziałem też pozytywne głosy, natomiast ilość prostackiego języka narratora i jego styl (pretensjonalne zdania po angielsku jako tytuły poszczególnych części) mnie trochę powalają.
Także to nie tak, autorze, że tekst jest dla mnie jednoznacznie zły. Po prostu od początku pokazuje mi, że to nie będzie czas w którym będę mógł oderwać się od rzeczywistości, bo w tej internetowej podobnych sformułowań (tyle, że na poważnie) jest bez liku.
PS. Mam pewne podejrzenie autorstwa, ale poczekam na odtajnienie. :P
@Sagitt
W pełni rozumiem, nie wszystko musi się każdemu podobać. Dziękuję za danie opowiadaniu szansy!
Mam pewne podejrzenie autorstwa, ale poczekam na odtajnienie.
Niestety, nie doczekasz się ;)
Wiesz, byłaś jedną z pierwszych osób, które skomentowały moje debiutanckie portalowe opowiadanie(…)
Jasne, że pamiętam! Nawet na pewno pamiętam! Ale, żeby mieć całkowitą pewność, czy mogę Cię prosić o jakiś drobny szczegół fabularny z tegoż opowiadania? Nie? A przypomnienie daty naszego premierowego spotkania, dałoby się załatwić? Także nie? Uuuu! Grubo!
(…) poczekam na odtajnienie.
Niestety, nie doczekasz się ;)
Pan_ to umiesz fachowo stopniować napięcie, pani_ Anonim! ;)
Jasne, że pamiętam! Nawet na pewno pamiętam! Ale, żeby mieć całkowitą pewność, czy mogę Cię prosić o jakiś drobny szczegół fabularny z tegoż opowiadania? Nie? A przypomnienie daty naszego premierowego spotkania, dałoby się załatwić? Także nie? Uuuu! Grubo!
Moje usta pozostają zasznurowane.
Pan_ to umiesz fachowo stopniować napięcie, pani_ Anonim! ;)
A, dziękuję, dziękuję, staram się.
Zmieniam zdanie co do Twojej tożsamości, ale spoko, nie powiem kogo teraz o autorstwo podejrzewam, będę milczał jak grób, silent as the grave :l
Heh, podejrzani kontra podejrzliwi – to jakiś blog kryminalistyczny czy co?
Tak naprawdę to wszyscy tu jesteśmy anonimowi, choć niektórzy podwójnie….
Ale tak naprawdę to nic nie zmienia.
Właśnie, osoba autora jest nieistotna.
Khem, khem, jak już to osoba autorska, jeśli chcemy używać bezzaimkowej nomenklatury ;)
Wszystko i tak jeden chu… ;)
jeden chu
Wyrobione pióro. Jeśli bywasz tu na bieżąco, to anonimowość jest zapewne chęcią sprawdzenia czy jest się dobrym, bo znanym na forum, czy dobrym, bo dobrze się pisze. :) Albo nie bywasz od dłuższego czasu i chcesz się sprawdzić, czy pióro się nie stępiło. W zasadzie nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale lubię “kryminalne zagadki”. ;)
Stosunki międzyludzkie, zachowanie, relacje, psychologia, to wszystko mocne strony opowiadania. Świetnie obserwujesz życie i to największy atut tekstu. Bo życie jest w nim prawdziwe, nie pompatyczne, nie zniewieściałe, przesłodzone, czy zwyczajnie – co zdarza się najczęściej – drewniane. Nic tak mnie nie rozczarowuje, jak kreskówkowe charaktery i nic tego nie nadrobi, nawet najwspanialsza fantastyka. Choć to rzadko chodzi w parze. Jak ktoś nie potrafi obserwować świata dookoła, to i z fantastyki nie nie ukręci. Na swoje nieszczęście przejrzałem komentarze w poszukiwaniu peselu i część z nich trochę mnie rozczarowała, ale widzę też kilka otwartych na świat duszyczek. :)
Jedyne, co mi zgrzyta, to teoria spiskowa o arystokratycznych kanibalach, którzy biorą się z przysłowiowej dupy i o której zawsze muszę wspomnieć, jeśli ma miejsce w opowiadaniu. Swoją drogą Twój bohater też ma wszystko w dupie, więc jakaś korelacja jest. ;) Przez tych kanibali zawahałem się, czy nominować, ale to w końcu kwestia gustu, choć przydałaby się jakaś ich podbudowa.
Na koniec mała “porada literacka”. O ile w rzeczywistości takie zachowanie, to znaczy jednokierunkowa jazda po bandzie jak najbardziej jest możliwa, tak w literaturze… Właśnie. Widać, że piszesz nie od dzisiaj, więc warto pomyśleć o czytelniku. A ja, jako czytelnik, trochę się zmęczyłem tą jednokierunkową narracją. Gdzieś przeskanowałem akapit czy dwa, bo zabrakło mi chwili oddechu, być może refleksji albo wątpliwości bohatera… Coś co wykluje we mnie pytania, a tutaj, po lekturze, ich nie mam. A lubię mieć. Co nie zmienia faktu, że to cholernie dobry tekst.
Pozdrawiam.
I chwali się niebetowanie.
Hej,
Czy znowu Mort coś wymyślił?
Pierwsze zdanie intryguje, wrócę tu później… Mam ochotę napisać kilka niecnych słów, ale zduszę to w sobie.
Edit: widzę, że Mort (chyba) ma poukrywane swoje wczesne teksty, więc powoływanie się na pierwsze komentarze pod portalowym tekstem pasuje mi do niego :D
Pozdro!
Ciężkie, miejscami makabryczne. Bardzo dobrze napisane.
Hej,
przemogłem się i przeczytałem. Te kilka pierwszych zdań odrzuca, po co czytać coś, co nie chce być czytane? Nie wiem, ale przeczytałem, nie wiem w sumie po co… Być może to gra, w którą dałem się wciągnąć, z własnej przekory, wpadając w sidła makabrycznego pajaca, który również ze mnie uczynił_ błazna.
Czy ten wysiłek, przebrnięcie przez tekst jakkolwiek się opłacało? Nie wiem. Jakiś ładunek emocji ta historia niesie, jakiś obraz świata. Czuję tutaj rzeczywiście rękę Morteciusza, klimat trochę jak z jego piórkowego Nigdy nie chciałam zwykłego życia . I chyba właśnie dlatego przeczytałem ten tekst, bo ogólnie lubię Morteciusza i doceniam jego twórczość.
Mimo wszystko, mimo tych zapewnień w komentarzach, to trochę jednak czuję, że ten “chuj w dupę” to jakby dla tej konserwatywnej części portalu, być może administrtacji. Na pohybel zastałemu i epigońskiemu światu. I źle się z tym czuję, uważam, że to jest okropne. A gdyby, osobo, która napisałaś ten tekst, Twój ojciec czy matka to czytali? To im też chuj w dupę? Maska anonima Cię chroni tak, ojciec i matka nigdy się nie dowiedzą? Być może…
Ale wracając do sedna – nie znajduję tutaj tego super czynnika, czegoś wow, co by mnie zachwyciło, obrzydziło, otworzyło mi oczy. Widzę sporo nawiązań do pop kultury, próbę stworzenia niebinarnej narracji, która IMHO rozbija się o dialogi i wybija jak szambo w zepsutej kanalizacji szowinizmem w stylu “chuj ci w dupę czytelniku”. A może to nie szowinizm, może to wręcz coś odwrotnego, może niektórzy tak sobie życzą miłego dnia czy coś… Pewnie za bardzo uczepiłem się tego zwrotu, wg mnie jest on totalnie nie potrzebny.
Jest też trochę nawiązań do popkultury, całość mocno przypomina mi historię Dextera, tylko bohater_ jest jak_ tak_… bezpłciowy.
Podsumowując – napisane dość ciekawie, fabularnie nuda (ale może to taki cel, bo życie samo w sobie jest lub bywa, nudne i bez sensu), ludożerstwo to ziew (może miało zbulwersować, ale nie trafiło do mnie). Nie żałuję tej poświęconej chwili. Więc chyba jednak pozytywnie, choć niesmak pozostał.
Kilka mniejszych i nieco większych pierdół i czepialstwa:
– Nie. Nie, Rye, to nie będzie takie proste. Chcę wyjaśnień. Chcę wiedzieć, dlaczego…
– Dlaczego uciekł_m?
Dialog ma to do siebie, że stanowi odwzorowanie rozmowy. Nie kupuję tego pustego miejsca, to prostacki wybieg omijający niewdzięczność polskiego języka. Netflix Amazon w tłumaczeniach dialogów w“Falloucie”, a wcześniej Dukaj w “Perfekcyjnej niedoskonałości” używali rodzaju nijakiego w pierwszej osobie (byłoby więc ”uciekłom”). Pewnie inni też próbowali na inne sposoby. Jeżeli zekranizują Twoje wspaniałe opowiadanie, to co powie osoba grająca Rye?
A dalej:
– Wiem, że potrafię być małym chujem. – Nie mam najmniejszej ochoty na przeprowadzanie tej rozmowy akurat teraz, na parkingu przed szkołą, więc Gale musi zadowolić się ogólnikami. Musi mi zaufać, chociaż raz. Tej nocy wszystko się skończy. – Masz prawo mi nie wierzyć. Ale minęło pięć lat, jestem już innym człowiekiem.
Czyli jednak osoba płci męskiej? Bo nie “głupią pizdą”. Czy idziemy w narrację rozpowszechnianą m. in. przez mojego wuefistę, że “baby to chuje”?
Chyba nadszedł czas, żeby wytłumaczyć ci, czytelniku, o co w tym wszystkim chodzi.
Dlaczego “czytelniku”, a nie “czytelniczko”, albo “czytel_____”? O cho chodzi z tą grą w płcie, że raz to jest okej, a raz masz to (notabene!) w dupie?
Nasz tata był typowym autochtonem i przedstawicielem swojej klasy: w tygodniu pracował po dwanaście godzin dziennie, wieczorami majsterkował w szopie, a weekendy spędzał w pubie.
Wszyscy typowi autochtoni mieszkają w gotyckich zamkach na wzgórzach z kutymi ogrodzeniami zdobionymi w metalower zawijasy? Chyba typowy robotnik również nie romansuje z dziedziczką fortuny i nie robi jej dzieciaka? Czegoś mi tutaj brakuje, elementy równania nie dają wyniku.
Wszyscy nosili maski: ptaki, wilki i jeden jeleń o wspaniałym, majestatycznym porożu
Jak w Squid Game.
Płuca spoczywają na białym obrusie jak mięsiste motyle o martwych skrzydłach. Wątroba i serce, największe przysmaki, trafiają do ręcznie malowanych miseczek, które zostaną przekazane pani domu. Chciwe usta wpijają się w twoje wargi i odgryzają język. Czyjeś zęby kąsają cię w policzek, jakby i jego chciały cię pozbawić. Palce w oczach, dłubiące, grzebiące, gmerające w czaszce, ciekawskie jak uczniak poddający żabę sekcji zwłok na zajęciach biologii. Palce na twoich ramionach i klatce piersiowej. Jęki zachwytu, gdy kolejne sploty jelit opuszczają jamę brzuszną i przesuwają się nad twoją twarzą, przekazywane z rąk do rąk ku pani domu, która siedzi u szczytu stołu i patrzy na wszystko niemrugającymi oczami.
Chcesz mnie oceniać? Zacznij od tego: wiem, jak smakuje mój ojciec.
Jedzą surowe mięso? Czy to zdrowe? A z drugiej strony – czy nie ma ryzyka, że zawartość jelit pęknie i zabryzga dywan? I będzie wszędzie śmierdzieć. W sumie czy oni jedzą, czy bawią się jedzeniem? Nie wiem jaki miał być cel tej sceny, ale dla mnie jest jakaś taka naiwna.
A ja nic nie wiedział_m, nic nie mogł_m powiedzieć.
Następne klarowne wspomnienia to sala szpitalna, psycholożka w beżowym żakiecie, tysiące pytań i przerażająca, wciągająca mnie w paranoiczne poczucie zagubienia otchłań amnezji post-traumatycznej.
To z kolei mocno przypomina mi Dextera. W sumie, jeśli mnie pamięć nie myli, serialowy Dexter rówenież rozmawiał ze swoim ojcem, prawda?
To nie twoja wina, powtarzali w kółko beżowa psycholożka, Gale i rzesze innych, bezimiennych, pozbawionych twarzy ludzi, którzy przez kolejne miesiące przewijali się przez nasz dom.
Chwila, chwila, osoba miała 12 lat, prawda? I zeżarła swojego ojca? W wieku 12 lat, to nie powiedziałbym, że tak zupełnie niewinnie wszystko się wydarzyło. Wiesz, że od 13 roku osoba nabywa ograniczoną zdolność do czynności prawnych?
Dexter miał kilka lat, kiedy uczestniczył w masakrze swojej rodziny.
– Rye – mówi łagodnie Junie. – Rozmawiałam z twoją siostrą. To nie była twoja wina…
– Czyżby? Miał_m dwanaście lat. W tym wieku dzieci z reguły już wiedzą, że zjadanie innych ludzi nie należy do akceptowalnych zachowań przy stole.
Dokładnie. Rzekłbym, że zjadanie własnego ojca szczególnie. Zwłaszcza, kiedy nie jest się koszmarnie głodnym.
normalność widuję tylko w serialach Netflixa.
W którym serialu Netflixa jest normalnie? Podasz tytuł?
– Rye… – Junie, z niepokojem w oczach, próbuje się wtrącić. – Myślę, że…
– Chuj kogo obchodzi, co sobie myślisz – wypalam. – Niech zgadnę, twój tatuś był dentystą, a mamusia co niedzielę gotowała ci obiadki? Posłali cię na fajne studia, które skończyłaś śpiewająco i z pochwałą za nadzwyczajną empatię, prawda? Bo jesteś takim dobrym, uczynnym dzieckiem, że normalnie powinnaś pomagać ludziom, nie? Co ty wiesz o byciu przywiązaną do kaloryfera, co? Co ty wiesz o nacinaniu swojej skóry, żeby… – Zaciskam zęby, by słowa nie zaczęły się ze mnie wylewać niekontrolowaną powodzią. Potem zwracam się z powrotem do grupy: – Nie znajdziecie tu pomocy, biedne gnoje. Wydaje wam się, że wystarczy bardzo, bardzo chcieć i nie myśleć za dużo, a pewnego dnia wszystko wróci do normy. Ale to tak nie działa. Kiedy siedzicie w nocy na zimnych kafelkach łazienki, rozcinając sobie brzuch, a wasz martwy ojciec szepcze wam do ucha, że powinniście się zabić, nie wystarczy bardzo, bardzo chcieć. Uciekajcie ile wlezie, ale i tak nie uciekniecie. Do końca życia. Nie ma ucieczki. Będziecie się bać, będziecie nienawidzić siebie, będziecie marzyć o tym, żeby w końcu zebrać się na odwagę i ze sobą skończyć. Ale brak wam, kurwa, jaj. Prawda?
– Rye! – Junie zrywa się na nogi, z wyrazem paniki na twarzy.
Przecież to jest chleb powszedni terapeutów, jaka panika w oczach? Kto uwierzy w prawdziwość tej sceny? Bo ja nie wierzę. Po co tworzyć takie papierowe postacie, żeby podkreślić “niesamowitą tragedię” bohater_? Żeby podkreślić bezsensowność terapii?
– Junie do mnie napisała.
– O? A co takiego?
– Prosi, żebym cię więcej nie przywoziła. Ze względu na dobro pozostałych członków grupy. Rye, coś ty…
Tia, prawdziwa terapeutka, 100% profeska. IMHO to spotkanie dobrze poszło, lepiej wykrzyczeć swoje żale i bolączki niż je kisić, gdybym był terapeutą ucieszyłbym się z takiego obrotu spraw i zaprosił serdecznie na kolejne spotkanie.
Wydziedziczyli ją, tylko letnią rezydencję dziadka mogła zatrzymać, bo zapisał ją w testamencie specjalnie dla matki, lata przed jej mezaliansem.
Dlaczego dziadek miał letnią rezydencję w najbardziej wschodnim miejscu? Czy to tylko dla fabuły?
Pozdrawiam!
@Darcon
Dziękuję za rozbudowany komentarz, cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu
Niebetowanie się nie chwali. Gdyby tekst nie był tak długi i ogólnie raczej męczący, zostałby podesłany betom, ale nie miał_m sumienia, by męczyć nim kogokolwiek.
@ CesarzowaMordoru
Dziękuję pięknie.
@BasementKey
Dziękuję za rozbudowany, interesujący komentarz. Fajnie, że ostatecznie się przemogłeś, szkoda, że jednak się nie podobało. Takie życie ;)
Nie będę odnosić się do uwag fabularnych, bo uważam, że nie ma to sensu, skoro mleko już się rozlało. Ale chętnie podyskutuję o innych uwagach :)
Mimo wszystko, mimo tych zapewnień w komentarzach, to trochę jednak czuję, że ten “chuj w dupę” to jakby dla tej konserwatywnej części portalu, być może administrtacji. Na pohybel zastałemu i epigońskiemu światu. I źle się z tym czuję, uważam, że to jest okropne. A gdyby, osobo, która napisałaś ten tekst, Twój ojciec czy matka to czytali? To im też chuj w dupę? Maska anonima Cię chroni tak, ojciec i matka nigdy się nie dowiedzą? Być może…
Nie. Mówił_m to już i powtórzę ponownie: "Chuj w dupę" nigdy nie był skierowany w kierunku użytkowników portalu, stanowi tylko i wyłącznie zapowiedź sposobu, w jaki Rye konfrontuje się ze światem. Nie spodziewał_m się, że zostanie odebrany tak osobiście, przez tak wielu czytelników, i jest mi niezmiernie przykro z tego powodu, bo urażanie kogokolwiek nie było w żadnym momencie moim zamiarem.
Nie rozumiem przywoływania tu moich rodziców. Czy mam myśleć "co powiedziałaby moja mama?", kiedy opisuję scenę seksu? Czy mam się zastanawiać "a co na to mój tata?", kiedy opisuję w pierwszej osobie, jak bohater ćpa i pije do nieprzytomności? Jak wyglądałaby literatura, gdyby każdy pisarz krygował się rozważaniami "co ludzie powiedzą"? Autor umiera podczas pisania, liczy się tekst, a nie pisarz, jego rodzina, znajomi czy sąsiedzi.
Nie bronię pierwszego zdania tego tekstu, po prostu bardzo nie podoba mi się argument “co na to twoja mama”.
Dialog ma to do siebie, że stanowi odwzorowanie rozmowy. Nie kupuję tego pustego miejsca, to prostacki wybieg omijający niewdzięczność polskiego języka. Netflix w tłumaczeniach dialogów w“Falloucie”, a wcześniej Dukaj w “Perfekcyjnej niedoskonałości” używali rodzaju nijakiego w pierwszej osobie (byłoby więc ”uciekłom”). Pewnie inni też próbowali na inne sposoby. Jeżeli zekranizują Twoje wspaniałe opowiadanie, to co powie osoba grająca Rye?
Kiedyś próbował_m pisać opowiadanie, w którym główna postać również była niebinarna – spadły na mnie gromy za użycie formy "byłom". Teraz zdecydował_m się na ukrycie płci Rye pod "_".
W moim odczuciu dialog literacki nigdy nie będzie stanowił stuprocentowo dokładnego odwzorowania naturalnej mowy. Ludzie w rozmowach stosują skróty, popełniają błędy, powtarzają się, używają onomatopei – tego raczej nie uświadczysz w książkach, a jeśli już, to w bardzo ograniczonym stopniu. Nie widzę powodu, dla którego nie mogę pozwolić sobie na odrobinę umowności w wypowiedziach Rye.
Jeżeli moje wspaniałe opowiadanie zostanie zekranizowane, nie moim problemem będzie, co powie osoba grająca Rye, lecz scenarzystów ;)
Czyli jednak osoba płci męskiej? Bo nie “głupią pizdą”. Czy idziemy w narrację rozpowszechnianą m. in. przez mojego wuefistę, że “baby to chuje”?
Zdarzało mi się słyszeć kobiety, mówiące o sobie "mały chuj" (a nawet "duży chuj"). Chuj nie ma płci, tak jak "pizda" (przecież nie raz zdarza się, że ktoś powie do mężczyzny "nie bądź taką cipką/pizdeczką"). To po prostu określenie na kogoś wrednego, egoistycznego, krzywdzącego ludzi.
Dlaczego “czytelniku”, a nie “czytelniczko”, albo “czytel_____”? O cho chodzi z tą grą w płcie, że raz to jest okej, a raz masz to (notabene!) w dupie?
Ukrywanie płci ma miejsce tylko w przypadku Rye.
To z kolei mocno przypomina mi Dextera. W sumie, jeśli mnie pamięć nie myli, serialowy Dexter rówenież rozmawiał ze swoim ojcem, prawda?
Nie mam pojęcia, nigdy nie oglądał_m Dextera.
Tia, prawdziwa terapeutka, 100% profeska.
Nikt nie mówił, że to dobra terapeutka ;)
Jeszcze raz dziękuję za lekturę i pozdrawiam serdecznie!
Zajrzałem dlatego, że wciąż anonimowy tekst w biblio wyglądał intrygująco. Przeczytałem początek… Przeczytałem komentarze… Od razu zaznaczę, że postmodernistyczne wykręcanie tekstu na wszystkie strony mnie odrzuca, więc zobaczymy, czy dojadę do końca. I’ll be back.
P.S. BK, Fallouta akurat zrobił Amazon. ;)
P.S. BK, Fallouta akurat zrobił Amazon. ;)
Tak, poprawiłem, dzięki!
Nie rozumiem przywoływania tu moich rodziców. Czy mam myśleć "co powiedziałaby moja mama?", kiedy opisuję scenę seksu? Czy mam się zastanawiać "a co na to mój tata?", kiedy opisuję w pierwszej osobie, jak bohater ćpa i pije do nieprzytomności? Jak wyglądałaby literatura, gdyby każdy pisarz krygował się rozważaniami "co ludzie powiedzą"? Autor umiera podczas pisania, liczy się tekst, a nie pisarz, jego rodzina, znajomi czy sąsiedzi.
Nie bronię pierwszego zdania tego tekstu, po prostu bardzo nie podoba mi się argument “co na to twoja mama”.
Co do zasady pewnie tak i kupuję Twoje argumenty, choć życiowo to jest jednak pewien problem. Zacząłem zwracać na to uwagę odkąd przekazuję moim rodzicom wszystkie “moje rzeczy” w papierze. Nie tylko chodzi o to, co piszę, ale też w jakim otoczeniu zostaję wydany ;) Czasem mówię mojej mamie – przeczytaj tylko to moje. Proza życia.
Tia, prawdziwa terapeutka, 100% profeska.
Nikt nie mówił, że to dobra terapeutka ;)
Zła terapeutka to zła fabuła, potrzebowałoś tej terapeutki, żeby podkreślić niezwykłość losu swojej postaci, tak? To wybieg fabularny. Czy byłoś kiedyś na grupowej terapii, czytałoś jaki ona ma przebieg?
Tutaj np. piszą, że przed przyjściem na takie zebranie odbywa się kwalifikacja, a taka terapia nie jest przeznaczona dla osób w kryzysie, zmagających się z myślami samobójczymi czy pod wpływem leków. Czyli w sumie inaczej niż ja sądziłem.
Fajnie, że ostatecznie się przemogłeś, szkoda, że jednak się nie podobało. Takie życie ;)
To tylko przypomnę, że ostatecznie wyszło na plus ;) Może nie dość wyraźnie i w otoczeniu marudzenia, ale wciąż.
“Nie żałuję tej poświęconej chwili. Więc chyba jednak pozytywnie, choć niesmak pozostał.”
Dzięki za odpowiedzi i życzę powodzenia!
Przeczytałem. Całe.
Później nie jest tak źle, jak się obawiałem, ale myślę, że takie rozpoczęcie tekstu było strzałem w stopę. To tak jakby wytwórnia filmowa nakręciła horror i wrzuciła do trailera same najbrutalniejsze, najbardziej szokujące sceny. I tak zraziła do filmu tych bardziej ,,konserwatywnych” widzów, a ci szukający mocnych wrażeń w kinie się rozczarowali, bo najgorsze już widzieli.
Nie wiem, co napisać. Cokolwiek powiem, zabrzmi źle, bo albo wyjdę na mięczaka, który szuka rzeczy lekkich, łatwych i przyjemnych, albo potwierdzę (subtelny) zarzut mojej licealnej polonistki, jakobym miał totalną znieczulicę. Może po prostu odniosę się do konkretnych przykładów:
Tak jak BasementKeyowi, nie podobała mi się scena terapii, bo – nie bierz tego do siebie – pachnie mi argumentem o dzieciach w Afryce. Tak na zasadzie: ,,Czytelniku/Widzu/Słuchaczu! Myślisz, że twoje życie jest do kitu? To popatrz, jakie problemy mają inni ludzie! Ty nie masz zmarłego ojca siedzącego w głowie, więc przestań się wreszcie mazać, do licha!”.
Gdzieś na górze pojawiła się sugestia, że opowiadanie nie ma konkluzji, bo takie jest życie, płynie sobie bez sensu przed siebie i tak dalej. Tylko że literatura to nie jest życie, więc ja, czytelnik, mam prawo oczekiwać, że te 65k znaków dokądś mnie zaprowadzi, może nawet, daj Boże, wzbudzi jakieś emocje. Tu po zakończeniu została… pustka. Ale nie depresyjna, taka pustka typu ,,Aha, OK”.
Pół żartem, pół serio dodam jeszcze, że nie lubię, kiedy ,,dzieło” (film, książka etc.) – nie autor! – jest wobec mnie nieuprzejme. ;\ Jak coś mnie nawet nie lubi, to po co mam poświęcać mu czas?
P.S. Rye kojarzy mi się z ,,Buszującym w zbożu” (,,Catcher in Rye”). Próbowałem znaleźć związek, ale widzę tylko, że i tu, i tu jest marudny protagonista.
Nie mam nic przeciwko ostremu wejściu w psychikę bohatera, nawet takiego, ale jak mnie ktoś tak milusio wita, to na wszelki wypadek przyglądam mu się bardzo uważnie. I dość szybko zaczęły mi się pojawiać pytania, na które nie znalazłam odpowiedzi. Mamusię rodzina wydziedziczyła, została jej tylko rezydencja i zero kasy. To jak oni tę chupę zdołali utrzymać? Skąd mamuśka miała znajomości wśród bogaczy, jeśli sama nie miała grosza przy duszy? Jakoś nie wierzę, żeby jej dawne znajomości zostały.
Początkowo przedstawiasz ją jako osobę, która nie potrafi nic prócz siedzenia na kanapie z fajką i winem, narzekania i krytykowania wszystkiego dookoła, skąd nagle taki wyczyn? Nie było zadnych sygnałów wcześniej, tak po prostu jej nagle odpierdoliło i to do tego stopnia? Tak bardzo, że w swoją zabawę włączyła dzieciaka? Trudno w to uwierzyć. Domyślam się, że jakieś wyjaśnienie jest, tylko kończysz opko nie pozwalając bohaterowi go odkryć, ot tak po prostu, więc nie dziw się, że czytelnik powątpiewa.
Dorzucenie bohaterowi problemów z tożsamością płciową wydaje mi się przedobrzeniem, bo do przedstawionę historii niczego nie wnosi. I znów – mogłoby się okazać, że jednak ma to znaczenie, ale skończyłeś historię tak szybko, że czytelnik nie ma okazji, żeby się o tym przekonać.
I na koniec pytanie główne: a gdzie tu fantastyka? Rozmowy z ojcem to choroba, a nie fantastyka.
Znaczy będę na NIE, ale pióro masz dobre, pomysł też. Rozwiń, zrób z tego jakiś thriller albo horror, bo historia ma spory potencjał.