Ostatni poranek Weldomu
Hangwir podniósł głowę z siana. Zewsząd otaczał go zapach koni, sam też przesiąkł tą wonią na wskroś. Przyzwyczaił się już – wiosną i latem codziennie sypiał w stajni. Jako najprostszy pachołek niezbyt możnego rycerza Morena nie mógł liczyć na wiele więcej.
Nie żyło mu się najlepiej. Jego pan był sadystą i codziennie wymagał pracy ponad siły. Najgorsze było to, że czasami chciał się pobawić w walkę i wybierał do zabawy właśnie jego. Dodatkowo pragnął, by choć trochę przypominało to prawdziwy pojedynek, dlatego uczył chłopaka podstaw szermierki, obsługi broni dystansowej oraz zwykłej bójki na pięści.
Nagle do uszu chłopaka dotarł zgiełk i całkiem go rozbudził. Hangwir starał się usłyszeć, co się dzieje. Przerażeni ludzie. Dzwon kościelny, bijący na trwogę. Wstał, chwycił leżące w pobliżu widły i wybiegł na dwór.
– Co się dzieje? – krzyknął do najbliższego człowieka przebiegającego obok.
– Milcz, psie, i zwiewaj! – otrzymał w odpowiedzi.
– Ale co się dzieje! – Potrząsnął zapytanym mężczyzną.
– Erdanie! – Mieszczanin wyrwał się i pobiegł dalej.
Hangwir rozejrzał się zdezorientowany. Słyszał wcześniej o złowrogich Erdanach, lecz nie wierzył, że naprawdę istnieją. Zastanowił się, co ma robić. Wszyscy uciekali. Ale gdzie? Jeśli do zamku, to na pewno on tam się nie zmieści, pierwsi wejdą przecież rycerze i szlachta. A więc co robić? Zostaje tylko ucieczka z miasta. I to daleko na wschód. Tylko i wyłącznie. Może tam nie ma podłych najeźdźców.
Pobiegł z powrotem do stajni. Błyskawicznie osiodłał konia, zacisnął rękę na swojej jedynej broni – widłach – i wyjechał. Wziął najlepszego wierzchowca swojego pana – jeśli rycerz udał się do twierdzy, to koń tam mu się nie przyda.
Pojechał w stronę wschodniej bramy. Po drodze mijał wielu ludzi. Jedni kryli się w piwnicach, inni chcieli dostać się do zamku, a jeszcze inni próbowali ucieczki kanałami. „Pewnie miasto jest oblężone" – zastanawiał się Hangwir. „Jak ja się z niego wydostanę?".
– Tempo! – pogonił konia, gdy zgodnie z przypuszczeniami zobaczył dym na zachodzie miasta.
Po kilku minutach dojechał do wschodniej części palisady. Zebrała się już przy niej duża grupka hałaśliwych osobników najróżniejszego pokroju. Tłoczyli się oni wokół wartownika, oddzielającego ich od drzwi.
– Nie ma przejścia! – mówił strażnik do cisnących się ludzi. – Kto wyjdzie, tego zabiją Erdanie.
– Jak zostaniemy, to tym bardziej nas zarżną! – zawołał w odpowiedzi ktoś z tłumu. – A poza tym, tam nie ma nikogo. Dlaczego zabraniacie nam, panie, uciekać przed śmiercią na wolność?
– W krzakach na pewno kryją się złoczyńcy, nieuku! – odkrzyknął drugi żołnierz. – Taki mamy rozkaz i będziemy się go trzymać!
Hangwir nie czekał na dalszy rozwój sytuacji. Podjechał do drzwi i widłami rozwalił lichy zamek. Strażnicy zajmowali się pacyfikacją tłumu i nie zdążyli go złapać. Zsunął się z grzbietu konia i spadł do płytkiej, suchej fosy. Przebiegł przez nią i schował się za krzakiem. Świsnęły strzały z pomiędzy odległych drzew, lecz nie leciały w niego, ale w strażnika w otwartym wyjściu. Wartownik zachwiał się, po czym jego kolega zamknął drzwi. Dla młodzieńca nie było już odwrotu.
Pusta przestrzeń między drewnianym murem a lasem wynosiła około pięćdziesięciu metrów – bardzo mało, ale co zrobić, gdy władca jest szalonym ekologiem i trzeba zdobyć pozwolenie na wycięcie każdego drzewka? Na szczęście takie podejście ułatwiło mu teraz zrealizowanie planu – ucieczki. Szczególnie że w przerwie między miastem a drzewami znajdowało się dużo krzewów i płytkich rowów.
Młody mężczyzna powoli czołgał się w stronę lasu. Sądził, że jak tam dojdzie, to będzie uratowany. Jednak po przebyciu kilkunastu metrów zaczął dostrzegać w chaszczach przyczajone postacie. Dużo przyczajonych postaci.
Hangwir przestraszył się. Ilu jeszcze wrogów mogło czyhać w zaroślach? Legion? Dwa? Najprawdopodobniej widzieli go i za chwilę zabiją. Co ma robić?
Ale kiedy doszedł do przeciwników nie myślał. Po prostu działał. Pchnął widłami w żołnierza, który wychynął kawałek przed nim. Doskoczył do zabitego i zabrał mu miecz. Następnie z nieprawdopodobną szybkością uderzył w bok, gdzie zauważył kolejnego Erdana. Cios chłopaka został sparowany, lecz zadał go z taką siłą, że zachwiał wrogiem. Młodzieniec doskoczył do przeciwnika i walnął solidnie lewym sierpowym.
Jedyne jego doświadczenie w walce pochodziło z podwórka, na pięści i kije. Lecz to wystarczyło. Głowa złego człowieka nie miała jak polecieć do tyłu – znajdowało się za nią drzewo – więc uległa częściowej deformacji. Wystarczyło dobić i sprawa załatwiona.
Usłyszał szelest i odruchowo wykonał unik. Niestety zamiast odsunąć się w bok padł na ziemię, a pechowa włócznia także została posłana z góry. Na szczęście dla niego, a na nieszczęście dla nieprzyjaciela jedna z gałęzi zatrzymała drzewce tuż nad plecami Hangwira. Młody mężczyzna obrócił się, chwytając broń napastnika i podciął go. Obrócił zdobyczne narzędzie mordu w dłoni i przebił Erdana.
Przyczaił się na ziemi. Chyba nie było tak źle, jak się wydawało wcześniej – nikt więcej nie miał zamiaru przeszkadzać mu w ucieczce. Na razie.
Niedaleko zauważył dwóch ludzi na koniach. Jeden prostak meldował coś oficerowi na czarnym, bojowym rumaku. Dookoła zauważył tylko kilku innych żołnierzy i to trochę oddalonych. Młodzieniec pomyślał, że to jego jedyna szansa – zdobyć wierzchowca i uciec, zanim się zorientują. Później nie potrafił stwierdzić, dlaczego zdecydował się właśnie na ten plan – mógł przecież dalej przekradać się wśród drzew.
Podszedł na odległość kilkunastu metrów i rzucił dość ciężką włócznią. Meldujący wojownik zachwiał się w siodle, ale nie spadł. Chłopak w kilku susach był przy nim i pomógł mu zlecieć na ziemię. Odwrócił konia, wskoczył na niego, po czym popędził na wschód. Przynajmniej chciał.
Koń odmówił mu posłuszeństwa. Po prostu stanął. Hangwir z przestrachem spojrzał na mrocznego kapitana, który powinien sięgnąć go już mieczem. Zobaczył, że oficer trzyma prawą rękę w górze i następne, co pamiętał, to pobudka w koszarach. Erdańskich.
***
Ostatni poranek Weldomu
Zamek w Weldomie nie był wielki, nie cieszył się też opinią bardzo wytrzymałego. Kilkumetrowe mury wznosiły się na pagórku pośrodku miasta. Drewniana brama wzmacniana metalowymi prętami broniła dostępu do wnętrza fortu, a na środku dziedzińca stał stołp. Wieża miała piętnaście metrów wysokości a do jej obrony wystarczało zaledwie kilku ludzi. Chodziły słuchy, iż została skonstruowana w sposób uniemożliwiający magii czy innym czarnoksięskim mocom wdarcie się do środka.
Na szczycie baszty trwała rozmowa dwóch dowódców: młodego, zarządzającego centralną fortyfikacją oraz starszego barona, który pod swoją pieczą miał cały zamek.
– Mamy jakieś szanse, panie? – zapytał świeżo upieczony rycerz, patrząc przez blanki na nadciągające erdańskie szeregi.
– A jak myślisz, Moren? – odparł starszy, chcąc przetestować niedawno mianowanego komendanta.
– Myślę, że jeśli wszyscy będziemy mężnie walczyć, to obronimy fortecę, a co za tym idzie i miasto.
– Fortecę, ha ha – zaśmiał się szlachcic. – Drobna poprawka – jeśli wszyscy będziemy mężnie walczyć, to zginiemy z honorem. – Kapitan zamku odszedł, zostawiając Morena z jego własnymi myślami.
– Nie wierzy pan, baronie, w zwycięstwo? – dogonił go głos młodzika.
– Ja po prostu umiem na chłodno kalkulować szanse. – Mężczyzna nawet się nie odwrócił.
– Nie ma to jak podgrzewanie morale żołnierzy przed walką – mruknął do siebie komendant stołpu, po czym spojrzał na swoich podwładnych.
– Olej gotowy?! – spytał szeregowych, odpowiedzialnych za ostudzanie wrzątkiem zamiary wrogich żołnierzy.
– Za chwilę osiągnie odpowiednią temperaturę, panie – usłyszał w odpowiedzi.
Spojrzał na nadciągających nieprzyjaciół. Szli kolumnami, rozstawiając się wokół zamku. Jego uwagę przyciągnęło kilka postaci w czarnych zbrojach na równie ciemnych wierzchowcach. Byli to oficerowie ustawiający Erdan przed walką.
Szturm rozpoczął się błyskawicznie – zaledwie po parunastu minutach przygotowań. Przeciwnicy zaatakowali całą długość fortyfikacji większością swoich sił. Na wieży na razie panował spokój, lecz na murach wrzała walka. Żołnierze w twierdzy bronili się dzielnie, lecz atakujących były olbrzymie ilości. Nie da się strącać w nieskończoność wszystkich drabin – po którejś wrogowie się wedrą. Tak samo ludzie barona nie byli w stanie zabić wszystkich napastników ani nie potrafili ciągle zasłaniać się przed strzałami i ostrzami – każdy po jakimś czasie traci siły.
Nagle od strony bramy rozległ się głos rogu – to kapitan zamku zbierał ostatnich żołnierzy wokół siebie. Wiedział, że nie są w stanie utrzymać dłużej całego kasztelu i zdecydował się wycofać razem z resztą wojowników do stołpu. Tylko w nim mieli szanse wytrwać do mających nadciągnąć posiłków. Ale jak szybko król będzie w stanie zebrać armię i przyjść im na odsiecz? Nie zastanawiał się nad tym zbyt długo – za bardzo zajmowała go walka.
Na murach wyrżnięto ostatnich obrońców a ci co przeżyli uciekli do oddziału szlachcica. Kapitan zamku, widząc że jest to ich ostatnia szansa, wydał rozkaz odwrotu. Każdy metr jednak dużo kosztował – ze wszystkich stron otaczali ich przeciwnicy, gdyż Erdanie przedostali się już przez mury okrążając ostatki Weldomczyków. Moren, obserwując wszystko z góry, błyskawicznie podjął decyzję:
– Otworzyć drzwi! – rozkazał. – Na nich!
Wyjście z wieży stanęło na moment otworem i po schodach na dziedziniec wysypali się żołnierze. Było ich zaledwie kilkunastu, lecz udało im się na chwilę odeprzeć napastników. Połączyli się z czworobokiem kapitana i powoli cofali do baszty. Mieli nadzieję, że Moren każe otworzyć im z powrotem wejście.
Niespodziewanie brama zamku stanęła otworem – to wrogowie znajdujący się po wewnętrznej stronie fortyfikacji otworzyli ją, kiedy oddział zaczął się wycofywać. Przez wrota przejechała postać na czarnym rumaku. Na hełmie miała wyrzeźbioną głowę smoka. Wszyscy atakujący usuwali się jej z drogi, przez co Moren w myślach nazwał ją Mrocznym Generałem. Dowódca Erdan wyciągnął rękę. Wydał rozkaz. Jego podwładni odskoczyli od przetrzebionego oddziału obrońców. A Weldomczycy ani nie atakowali, ani nie uciekali. Tylko stali. A potem po kolei klękali, siadali a na koniec się przewracali. Nie minęło kilkadziesiąt sekund, a wszyscy obrońcy leżeli. Włącznie z baronem.
Moren zaklął. A następnie zdał sobie sprawę, że teraz on tu dowodzi. Wtedy Mroczny Generał podniósł rękę w stronę wieży. Komendant stołpu zamarł w bezruchu. Jeśli On jest w stanie i tutaj tak po prostu pozbawić ich przytomności, to nikt z nim nie ma szans. Wszystko stracone. Rycerz czekał, nic się jednak nie stało. Wściekły nieprzyjaciel opuścił rękę i wydał rozkaz ataku. W ruch poszły łuki oraz topory. Część przeciwników ostrzeliwała basztę, lecz ich starania nie przynosiły skutku – kilku pozostałych załogantów dobrze się ukryło. Pozostali szturmowali drzwi, ciągle oblewani i obsypywani przez ludzi Morena. On sam pracował jak każdy jego człowiek; to strzelał, to grzał olej. Po godzinie wrogowie wstrzymali szturm – obrońcy nie ponieśli żadnych strat, a pod drzwiami piętrzył się olbrzymi stos ciał.
Nastała chwila przerwy. Wojownicy siedli pod blankami, popijając z bukłaków, a młody komendant obserwował. Patrzył na palone budynki w całym mieście. Odpoczywających i szykujących się do kolejnego ataku Erdan. Na mrocznych oficerów, dyskutujących między sobą, a potem rozjeżdżających po mieście. Jednak najważniejszy z nich, z głową smoka na hełmie, pozostał.
Analizował pozycję, w której się znalazł. Schody przed stalowymi drzwiami utrudniały użycie tarana, lecz nie wykluczały. Wprowadzenie maszyn miotających głazy pomiędzy zabudowania miejskie było niemożliwe, a strzelanie zza palisady nie dawało prawie żadnych szans na trafienie. Nie jest źle – mają jakieś szansę.
Komendant stołpu z niepokojem obserwował także działania Mrocznego Generała, który kazał przynieść belę drewna, z jednej strony wzmocnioną stalą. Ludzie, którzy ją nieśli, trzymali tarcze nad głowami, żeby trudniej było zrobić im krzywdę ze szczytu wieży. Dowódca Erdan zszedł z konia i wszedł pomiędzy nich.
Wtedy Moren zrozumiał. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo stuprocentowej pewności nie miał.
***
Ostatni poranek Weldomu
Odgłos dzwonów i krzyki ludzi wyrwały ją ze snu. Liebhaber poderwała się z posłania i podbiegła do okna. Mieszkała w jednym najwyższych domów w dzielnicy, więc dostrzegła fragment nadciągających wrogich szeregów.
Nie widziała nigdy morza, słyszała o nim tylko z opowiadań podróżników. To, co ujrzała teraz, było bardzo podobne do opowiadań o morzu. Pofalowany teren po horyzont zielony oraz czarny. (Na zielono mienił się las, a mroczne elementy dodawali Erdanie, zajmujący całą wolną przestrzeń.)
Młoda kobieta popatrzyła na swojego męża, który wstawszy błyskawicznie się z łóżka chwytał za broń. Popatrzyła na swoje dzieci, które, przerażone zgiełkiem, wtuliły w jej ubranie. Popatrzyła na dom – miejsce, które jak wcześniej myślała, miało być jej bezpieczną ostoją do końca życia. Popatrzyła i pomyślała, że nic już nie będzie takie same. Jeśli cokolwiek będzie.
Mąż podbiegł do niej i pocałował ją w oba policzki. Gdy patrzyła mu w oczy, czuła, że więcej go już nie zobaczy. A tak ładnie się zaczynało. Gdy poślubiła go pięć lat temu, sądziła, że nic ich nie rozerwie, że jak w bajkach będą żyli szczęśliwie do końca. Ech, te baśnie. Teraz jej ukochany pójdzie bez sensu walczyć ze złymi ludźmi. Zginie. A potem oni wejdą do miasta, zabiją dzieci, zabiorą majątek, a ją zgwałconą wiele razy zostawią gdzieś na rogu. Albo wezmą ze sobą, co byłoby jeszcze gorsze.
Mężczyzna opuścił w pośpiechu dom. Liebhaber opanowała łzy napływające jej do oczu i podniosła głowę do góry. Zmówiła szybko modlitwę, po czym podjęła decyzję. Zabrała szybko dzieci i służącą do sąsiadki mieszkającej w kamienicy obok. Poprosiła ją o zaopiekowanie się nimi do końca bitwy. A potem poszła się przebrać. Dziesięć minut później czekała na napastników na balkonie z łukiem w dłoni i zapasem strzał w kołczanie przy pasku.
Kiedyś za młodu lubiła wybierać się na polowanie. Uwielbiała leżeć w krzakach i zastanawiać się: trafi, nie trafi. Teraz też zapowiadało się polowanie. Najważniejsze jednak pytanie, które sobie zadawała, brzmiał: kto będzie polować? Ona na Erdan, czy Erdanie na nią?
Oglądała, jak wroga armia wlewa się przez bramę do miasta. Działo się to kilkaset metrów dalej, lecz wzrok miała sokoli. Widziała, jak giną żołnierze, próbujący się poddać. Widziała, jak od niektórych obrońców odsuwają się nieprzyjaciele, a Weldomczycy padają bez przyczyny na ziemię. Widziała swojego męża, który stojąc na stosie trupów, rąbał wrogów bez litości. Dostrzegła też oficera w czarnej zbroi, na smolistym, bojowym rumaku, wyciągającego rękę. A potem jej mąż upadł. Po prostu, bez żadnej przyczyny.
Liebhaber odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach. Widziała to wszystko i nie rozumiała. Nie chciała patrzeć na rozgrywającą się rzeź. Na trupy. Na strugi krwi tryskające z obciętych kończyn. Na twarze wojowników: jedne upiornie blade, inne całe w posoce, z grymasem bólu bądź zacięte w walce. Lecz najgorsze były te ze zwierzęcą wściekłością. Te, które bawiły się cierpieniem wrogów. Te, które zabijały z radością.
Czemu to się dzieje? Po co oni nas atakują? Mają już wielkie imperium, czy to im nie wystarczy? Czemu mordują? Po co wszystko? Dlaczego takie rzeczy istnieją? A jakby tego było za wiele, to część naszych wojowników zabierają gdzieś nieprzytomnych…
Wolność to dar bądź przekleństwo, uświadomiła sobie Liebhaber. Żeby czynić dobre rzeczy trzeba być wolnym, inaczej będzie to tylko nic niewarty przymus. Ale wiąże się to z dużym ryzykiem – wolni ludzie mogą czynić i czynią zło, czego przykładem jest ta wojna.
Czasem człowiek zachowuje się jak zwierzę. Idzie za instynktem. Przestaje myśleć, zaczyna działać. Morduje bądź ucieka. Jest bezlitosny. Nie widzi w drugim bliźniego. To działo się na jej oczach – jakby wielka sfora psów wpadła do zajęczej jamy. Jednak nie tak do końca – w tej sytuacji psy zabijały część ofiar, a część wywlekały żywcem.
Spojrzała z powrotem na miejsce bitwy, lecz ujrzała tam tylko czarne mundury Erdan. Zaczęła napinać łuk i wypuszczać strzały do napływających grupkami wrogów. Nie była wybitną łuczniczką, a broni także nie miała najlepszej. Większość pocisków trafiała w cel. Jedna trzecia trafiających strzał zabijała przeciwników, reszta odbijała się od pancerzy bądź tylko raniła. Nie można nazwać tego olbrzymimi sukcesami, jeśli wziąć pod uwagę, że odległość wynosiła zaledwie kilkanaście metrów – barbarzyńcy grasowali już tuż pod jej domem.
Napastnicy biegali po wszystkich ulicach z zakrwawionymi mieczami i rozpalonymi pochodniami. Wpadali do mieszkań, zabierali co się dało i podpalali. Spotkanych ludzi gwałcili a potem mordowali.
Jednak czasami w niektórych miejscach ktoś się bronił. W takim wypadku wrogowie trzymali się od niego z daleka i czekali. Po chwili podjeżdżał wrogi oficer, wyciągał rękę, po czym bohater padał na ziemię bez znaku życia.
Nagle Liebhaber zobaczyła i usłyszała dzieci. Swoje dzieci. Kilku napastników wyprowadziło je i popchnęło przed mrocznego oficera. Matka patrzyła z zapartym tchem. Nie zwróciła uwagi, że inni bandyci zabawiali się w tym czasie z jej służącą i sąsiadką. Widziała tylko swoje dzieci. I pytający wzrok nieprzyjaciół. Oraz krótki ruch dłonią dowódcy przy gardle, mogący oznaczać tylko jedno.
Krzyknęła głośniej niż jej dzieci. Zaczęła strzelać. Łzy jej to utrudniały, lecz to, czy trafi, przestało mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Życie utraciło swój sens. Chciała pozabijać te bezduszne potwory. Niestety żadna strzała nie doszła celu: wszystkie albo odbiły się od tarcz barbarzyńców, albo przez drżenie jej rąk zaledwie zraniły konia bezdusznego oficera. Zostało jej już tylko kilka pocisków. Wtedy uciekła do środka kamienicy, ponieważ wrogowie rozwścieczeni próbą zabicia ich kapitana, obrzucili ją kamieniami.
Z parteru usłyszała głos wywarzanych drzwi. Wahała się przez chwilę, po czym za pomocą drabiny weszła na strych. Otwarła klapę i wskoczyła na dach. Ostrożnie przyczaiła się koło komina, by jej nie zauważono. Zastanawiała się, co teraz pocznie. Wszystko ją bolało. Jako kobieta nie była przystosowana do ciągłego napinania łuku – walka to nie był jej żywioł.
Po chwili kucania w niepewności ostrożnie podpełzła do brzegu płaskiego dachu. Wychyliła się przez krawędź. Kilka metrów pod sobą dostrzegała ciemną sylwetkę konnego. Był to ten sam oficer, co kazał zarżnąć jej dzieci. Stwierdziła, że się zemści. Szybko wyciągnęła strzałę z kołczanu i przykucnęła na dachówkach.. Nałożyła pocisk na cięciwę i napięła łuk. W skupieniu wycelowała, szukając odsłoniętej części ciała przeciwnika.
To był jej błąd. Wróg wyczuł jej zamiary. Przeczytał jej emocje. Rozszyfrował myśli. Obrócił się i wyciągnął rękę. Zamarła. Zaczęła się zastanawiać, po co to robi. Traciła panowanie nad sobą. Jej wola słabła i załamywała się razem z ciałem. Opadała w mrok. Myślała, że umiera.
Niespodziewanie obudziła się. Ujrzała nad sobą dach jakiegoś namiotu. Odetchnęła głębiej i poczuła, że żyje. Ucieszyła się. Podniosła głowę, chcąc dostrzec swojego wybawiciela. To, co zobaczyła, zwaliło ją z powrotem na posłanie. Nad wejściem wisiał erdański herb.
***
Oblężenie stołpu
Moren zrozumiał. Słyszał kiedyś opowieści starych weteranów wojennych. Opowiadali przeróżne historie, lecz jedna z nich dotyczyła paladyna imieniem Tot. Podobno był walecznym rycerzem, lecz któregoś razu, tocząc pojedynek, po prostu przewrócił się i stracił przytomność. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się stało. Weterani podejrzewali wiedźmę z Hutt i uważali taką zdolność do usypiania wrogów za najpotężniejszą broń. Moren wtedy nie zwrócił większej uwagi na ich słowa, sądząc że to kolejne zmyślone historyjki starych żołnierzy. Teraz sobie przypomniał tę opowieść i zadrżał. Mroczny generał dysponuje taką bronią i to dużo silniejszą wersją niż zdolności wspomnianej wiedźmy – uświadomił sobie. Pewnie dlatego, tak jak twierdziły legendy, stołp został zaopatrzony dodatkowo w jakiś rodzaj tarczy, która uniemożliwiała usypianie obrońców przez przeciwników. Jeśli jednak dowódca Erdan dostanie się do środka, ochrona przestanie działać. – zdał sobie sprawę. – Oficer z głową smoka na hełmie przejmie umysły, uśpi ich. Nie można do tego dopuścić.
Napastnicy kilkoma uderzeniami tarana rozwalili drzwi i z okrzykiem ruszyli na załogę wieży, stojącą w parach na schodach. Moren zakazał swoim ludziom cofać się nawet o krok, tak by Mroczny Generał nie miał jak wejść do środka. Pomimo swojego skromnego doświadczenia wiedział jednak, że będzie to bardzo trudne. Mieli przewagę wysokości, niestety było ich już tylko kilku a przeciwnicy szturmowali z wielkim zapałem.
Komendant stołpu stał najwyżej i zachęcał obrońców do walki Jeden z jego podwładnych właśnie konał, dostawszy toporem. Innym dwojgu w ciągu kilkunastu sekund wrogowie zadali tyle ran, że nie byli w stanie walczyć. Reszta też powoli dawała za wygraną, nie mając siły podnosić mieczy. Zaczęli się cofać.
Kolejny żołnierz został na schodach, padając pod ciosami przeważających sił nieprzyjaciela. Moren zastąpił jego miejsce w zaledwie dwuliniowej formacji i zerknął szybko w dół na Mrocznego Generała. Ten właśnie przekraczał drzwi. Młody rycerz był pewien, że pod czarnym hełmem wykwita tryumfujący uśmiech.
Wiedział, że to koniec, że teraz napastnik zawładnie nimi wszystkimi. Skoro zrobił to z czworobokiem na dziedzińcu, to czemu w tym wypadku miałby się powstrzymać? Wrogowie zarżną ich potem we śnie lub wezmą jako niewolników. Moren wolał zginąć niż być we władaniu przeciwnika.
Wbił sobie sztylet w szyję. Nie było to może najlepsze wyjście z tej sytuacji, lecz jako żołnierz myślał szybko i po prostu to zrobił. Uznał, że lepiej zginąć, niż służyć złu. Zabił je w sobie, niszcząc przy okazji też siebie. Przez kilka następnych sekund zastanawiał się, po co zrobił? Przecież byłoby mu dobrze we wrogim wojsku, nic by się takiego nie stało. A tak pożegnał się z życiem. Jednak kiedy leciał w dół, konając, zobaczył Mrocznego Generała. Poczuł jego złość, że tak wielki wojownik ucieka mu w objęcia śmierci. I już wiedział, że postąpił słusznie.
***
Ostatni poranek Weldomu
– Wszyscy do mnie! – rozdarł się Fuhrer. – Simul! Simul!
– Simul! Simul! – żołnierze powtórzyli zawołanie bojowe.
Zadowolony z postawy swoich ludzi, dowódca generalny sił Weldomskich przywołał do siebie podwładnych oficerów i wydawał dyspozycje. Rozkazów słuchało też kilkudziesięciu innych wojowników znajdujących się w pobliżu – reszta była ustawiona w oddziałach na całym rynku i w ulicach z niego wychodzących.
– Nudel, zatrzymaj ich przy bramie – komenderował szef. – Laufer, udaj się migiem do kapitana zamku i powiedz mu, że może dać odpocząć swoim ludziom, bez problemu zatrzymamy ich w mieście.
– Tak jest! – odparł posłaniec. – Coś jeszcze?
– Dodaj – tu generał ściszył głos tak, by tylko wysłannik go słyszał – że dajemy mu godzinę, maksymalnie dwie. Na dłużej nie ma co liczyć. No już, biegnij! – krzyknął, po czym zwrócił się do reszty żołnierzy. – Wygramy to, jeśli tylko każdy będzie dzielnie walczył. Kto się podda, ten do gnoju, a nie do armii należeć powinien. Mamy przewagę palisady! Mieszkańcy są z nami! Damy radę! Simul!
– Szefie, czy ktoś stanie na Hallenach, Seenach oraz Walderach? – zapytał adiutant dowódcy. – Według szpiegów Erdanie idą ze wszystkich stron, więc te dzielnice nie mogą pozostać niepilnowane.
– Gummiartig rozproszy tam swoich ludzi – odpowiedział po namyśle Fuhrer. – Weźmie resztę piechoty. Niech bronią każdego budynku, a mam nadzieję, że mieszkańcy nam pomogą. Nudel zatrzyma ich na jakiś czas przy palisadzie, biorąc podgórskich. Ja zostanę z łucznikami i najemnikami na rynku, wezmę też oszczepników i pozostałości jazdy. Zabarykadujemy się tu, może przetrwamy. Wydaj odpowiednie zarządzenia.
Rozkazy zostały spełnione i po chwili wszyscy gnali na wyznaczone stanowiska. Wszystkie ulice wychodzące z centrum miasta zostały zastawione wozami i beczkami. Obrońcy liczyli, że to zatrzyma na trochę nieprzyjaciela – wtedy ich strzelcy zdziesiątkowaliby przeciwnika.
Dowódca nie mógł pozwolić też na to, aby żołnierze całkowicie zdali sobie sprawę z zaistniałej sytuacji. Teraz walczyli, bo wierzyli w zwycięstwo, sądzili, że mogą wygrać, obronić umiłowaną ojczyznę i swoje rodziny. Gdyby jednak wiedzieli, jakimi siłami dysponują Erdanie, duża część z nich po prostu poddałaby się lub uciekła. Chwilowo morale wojska były dosyć wysokie, więc mieli szanse zatrzymać wroga. A przynajmniej zabić ich dość dużo.
***
Nudel, który pomknął z garstką piechoty do bramy, zdawał sobie sprawę z ciężkiego położenia. Lecz tym bardziej podgrzewał do walki swoich ludzi, zachęcając ich, by ginęli z godnością. To była najlepsza chorągiew w całym państwie. Wszyscy pochodzili z tego kraju, w jej skład nie wchodził żaden najemnik. Wszyscy zostali świetnie wyszkoleni i nikt nie zamierzał oddać Erdanom ani metra miasta.
Ustawili się na całej długości zagrożonej z tej strony palisady oraz przy wrotach. Czekali na nieprzyjaciela, robiąc zakłady, który z nich zabije większą liczbę przeciwników.
Jednak gdy horda napastników runęła na miasto, Weldomczykom nie było do śmiechu. Atakujący napierali z taką siłą, że w kilku miejscach palisada zaczęła się przewracać – każdy pchał tego przed nim, a ci z przodu chcąc nie chcąc pchali palisadę. Na całej długości wrót zostały rozstawione drabiny, a Erdanie bez przerwy próbowali dostać się do środka. Każdy z ludzi Nudla miał aż za dużo roboty – jak w jednym miejscu udało się odeprzeć wroga na chwilę, to zaraz okazywało się, że gdzie indziej trzeba iść koledze ze wsparciem.
Po jakimś czasie na pozycje dotarli erdańscy łucznicy i wtedy dopiero zaczęła się masakra. Fakt, iż zabijali swoich, nie robił na oficerze w czerni dowodzącym natarciem żadnego wrażenia. Ważne że trafiali też obrońców.
Na szczęście dla miasta coraz cieńsza linia oporu jeszcze się trzymała. Kiedy w jednym miejscu ktoś nie dawał sobie rady, towarzysze przychodzili mu w sukurs.
Po półgodzinie walk Erdanie stracili około dziesięć razy więcej ludzi niż mieszkańcy Weldomu. Ale to co stracili, było niezauważalne wobec potęgi całej ich armii. Za to połowa elitarnych wojowników Nudla leżała na ziemi w kałużach krwi.
Obrońcy musieli zacząć się powoli cofać. Nie mogąc utrzymać całej palisady, zgrupowali się koło niezdobytej wciąż bramy. Było ich ledwo ponad pięćdziesięciu. Nieprzyjaciele przedarli się przez fortyfikacje i odcięli im drogę ucieczki na rynek. Otaczali ich ze wszystkich stron.
Co chwila któryś z Weldomczyków upadał, nie mając już sił dalej walczyć. Jeden tylko człowiek nie okazywał zmęczenia i nie pozwalał sobie na chwilę nieuwagi. Był to Nudel. Uderzał szybko i celnie lekkim, a wytrzymałym mieczem. Trafiał precyzyjnie. To kolano, to pacha – w tych miejscach przecież nie sięgała zbroja płytowa, używana przez wrogów. Ciosy wrogów przyjmował na tarczę. Czasami jak nie zdążył się zasłonić, to chronił go pancerz łuskowy, a w słabszych miejscach kolczuga.
Istniała jednak broń, przy której każdy był równy. Nieważne jak świetnie by umiał walczyć czy jak mocny by pancerz nosił. Był to długi łuk, wywodzący się z zachodniej północy. Kilkadziesiąt kilogramów naciągu pokona każdego twardziela – wąskie groty używane przez Erdan potrafiły przebić się przez zbroję i przejść pomiędzy kółeczkami kolczugi, a potem rozczapierzyć na cztery kawałki. Przy celnym trafieniu żadnych szans na przeżycie.
W odległości kilkudziesięciu metrów od Nudla stanął Mroczny Generał z uśmiechem pod przyłbicą. Taki wojownik to skarb, prosta robota, a jaki łup… Jednak stało się inaczej. Nudel nie słyszał nadlatującej śmierci, bo niby jak? Poczuł tylko przejmujący ból w prawej łopatce. Zachłysnął się krwią i upadł. Pociemniało mu przed oczami. Zobaczył jeszcze zbliżający się topór i jak odlatuje od swojego ciała, turlając się po ziemi.
Dowódca Erdan zdenerwował się nie na żarty. Kto to zrobił, kto ważył się go zastrzelić?! Mroczny Generał kazał natychmiast znaleźć winowajcę i powiesić. Nie mógł darować zmarnowania tak wspaniałego daru, jakim był ten człowiek.
Reszta obrońców zbiła się w czworobok, osłaniając nawzajem swoje tyły. Niespodziewanie przeciwnicy zaprzestali ich atakować. Otoczyli ich kręgiem i czekali. Niedobitki obrońców ujrzały mroczną postać na czarnym koniu, wjeżdżającą przez wyrwę w palisadzie do miasta. Miała ona na głowie czarną koronę. Za nią jechało dwóch innych, podobnych do niej, lecz jakby mniej dostojniejszych i potężniejszych. Nie mieli też koron na głowach.
Erdański dowódca wyciągnął rękę przed siebie. Żołnierze Weldomu po kolei upadali na ziemię i zasypiali. Osoby z silniejszą wolą wytrzymywały trochę dłużej. Kto do tego umiał kombinować oraz wolał zginąć niż poddać się nieprzyjacielowi, to rzucał się na napastników, lecz nic to nie dawało – oni uciekali, aż bohater nie padł uśpiony.
***
W tym samym czasie Fuhrer wraz z głównym członem armii zabezpieczał rynek i wyczekiwał wrogów. W końcu przybyli. Ze wszystkich stron. Po drodze palili, mordowali, rabowali i gwałcili. W oddziałach pilnujących ulic rozległy się krzyki sprzeciwu. Mieli stać i patrzeć, jak ich bliscy cierpią? Część z nich, widząc, co nieprzyjaciel robi z ich rodzinami i przyjaciółmi, chciało rzucić się na morderców, rabusiów i gwałcicieli. Przeszli górą przez przewrócone wozy i beczki. Pokonali kilkunastu, maksymalnie kilkudziesięciu wrogów, aż po chwili pochłonęła ich czerń.
Fuhrer rozkazał zabijać tych, którzy wystąpią przed szereg – nie chciał stracić reszty i tak już słabego wojska. Zorganizowany człon erdańskiej armii otoczył rynek ze wszystkich stron. Reszta napastników krzątała się po sąsiednich domach, wyczekując czegoś. W końcu szeregi nieprzyjaciela rozstąpiły się i Weldomczycy zobaczyli kilkudziesięciu jeńców. Były to dzieci bite batami oraz kobiety obdarte z szat. Na taki gest okrucieństwa obrońcy nie mogli patrzeć bezczynnie – kilka całych chorągwi rzuciło się na okrutników. Fuhrer nie mógł nic zrobić. Zaczęto rąbać bez litości, bez pardonu. Pomimo przezorności erdańskich oficerów, którzy układali plan wyciągnięcia z rynku Weldomczyków, w mig wyrżnięto napastników znajdujących się w pobliżu jeńców. Nikt nie przewidział takiej zwierzęcej wściekłości. Obrońcy rozochoceni powodzeniem zaatakowali kolejnych wrogów. Rozbiegli się po całej dzielnicy, atakując pojedynczo czy grupkami zabawiających się barbarzyńców. Jednak i tych po dłuższej chwili pochłonęła czerń.
W tym samym czasie wystąpił tuż przed barykadę jeden z mrocznych oficerów. Za nim sunął wóz pełen złota, otoczony dookoła mnóstwem żołnierzy. Emisariusz zaczął przemawiać:
– Najemnicy! Nie wasza sprawą jest ta wojna! Nie musicie ginąć przez upór Weldomu! Służycie im, bo wam zapłacili! Zapłacimy wam więcej. Ta fura złota przeznaczona jest dla tych, którzy odstąpią obrońców i przejdą pod naszą komendę!
Fuhrer z każdym jego słowem coraz bardziej bladł. Połowa jego ludzi pozostałych za barykadą była najemnikami.
– Nie wierzcie im! – usłyszał głos swojego adiutanta. – To kłamcy, oszczercy i obłudnicy! Strzelać w nich!
Rozkaz wykonali tylko mieszkańcy miasta. Najemnicy stali w miejscu. Nagle dowódca jednego z oddziałów wrzasnął:
– Walić w dowódcę! Kupa szlamu, rozumiecie!? Zabić generała Fuhrera!
Na to cała jego chorągiew rzuciła się w stronę dowódcy obrońców. Mroczny oficer uśmiechnął się pod hełmem. Niespodziewanie reszta najemników zaszarżowała na tych, co zbuntowali się Fuhrerowi. Stanęli po właściwej stronie. Ocalili swojego generała. Walczyli, bo przyrzekali mu służyć i chronić go. Walczyli, bo tak nakazywało im sumienie i honor.
Dezerterzy nie spodziewali się takiego obrotu sytuacji. Nie chcieli bić się z kumplami po fachu. Kilkunastu zginęło, ktoś próbował się bronić, a reszta się poddała.
Lecz o to chodziło nieprzyjacielowi. Po tych dwóch intrygach siły stacjonujące na runku z tysiąca skurczyły się do zaledwie pięciu setek. Erdanie rzucili się na barykady ze wszystkich stron. W kilka minut przełamali opór i zaczął się chaos. Wrogowie stali i z przodu i za plecami. Nikt nikogo nie osłaniał, każdy dbał o własne życie.
Nawet Fuhrer wyciągnął miecz i ruszył do walki. Cięcie na odlew, zasłona, znowu uderzenie z ramienia. Otoczyło go mrowie przeciwników. Pomimo iż koń pod nim też miał zbroję, to i tak został raniony i padł na ziemię. Fuhrer zdążył wyjąć nogi ze strzemion i wylądował na bruku. Pchnął w nadbiegającego żołdaka. Zasłonił się tarczą przed nadlatującym ciosem. Zastawił się mieczem przed halabardą, lecz siła tego ciosu była tak wielka, że wypuścił go z dłoni.
Nie był wielkim wojownikiem. Umiał dowodzić, ale nie nadawał się do bezpośredniej konfrontacji. Buzdygan rozwalił mu tarczę. Nadleciała kula z korbacza. Próbował uniknąć, lecz w zbroi jest to niewykonalne. Kolce rozwaliły hełm, przeszyły kaptur kolczy. Czaszka nie wytrzymała.
Inni żołnierze bronili się coraz słabiej. Rzucali się do nóg i prosili o darowanie życia. W końcu wszyscy Weldomczycy albo leżeli w kałużach krwi, albo ze związanymi rękami stali zgrupowani pośrodku rynku.
Przed jeńców zajechał generał na czarnym koniu. Wyciągnął przed siebie rękę. Wszyscy zastanawiali się, co zadecyduję. Dowódca Erdan opuścił rękę. Poszły w ruch topory. Krzyk, zawodzenie, przekleństwa. I krew. Dużo krwi.
***
Gummiartig rozproszył swoich ludzi tak, jak kazał Fuhrer. W każdej kamienicy, w każdym budynku ktoś czekał. Kobiety i dzieci poszły na piętra, by nie poginąć w walkach mających rozegrać się na parterach. Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni chwycili za to, co każdy miał: widły, tasaki, topory lub szable. Każdy chciał przyczynić się choć trochę do obrony miasta.
Ludzie Gummiartiga byli przeciętni. Najnormalniejsza w świecie lekka piechota. Ich dowódca niczym się specjalnym spośród nich nie wyróżniał, jedynie potrafił trochę szybciej myśleć.
Czekali. Nie wiedzieli, czy i jak się powiedzie ich plan. Nie wiedzieli, czy to oni w większości wyrżną Erdan w mieszkaniach i dokończą dzieło na ulicach, czy to przeciwnicy powybijają ich jak muchy.
Słyszeli odgłosy walki przy bramie, lecz wszyscy utrzymali nerwy na wodzy i nikt nie opuścił stanowiska. Potem zobaczyli dym nad inną częścią miasta, a później doszedł ich ryk wielu gardeł z okolic rynku. W końcu po długim oczekiwaniu nieprzyjaciele przybyli. Były to luźne kupy wypuszczone na żer. Wpadały do domów z pożądaniem w oczach, rabunkiem w głowach a mordem w sercach. Zaskoczeni obecnością wrogich żołnierzy duża część z nich od razu ginęła od opuszczanych z zaskoczenia berdyszy lub pocisków wystrzeliwanych z ukrycia. Pozostali wdawali się w walkę, a jak dali radę przeżyć kilkanaście sekund to najczęściej uciekali na ulicę.
Po chwili na drodze zgromadziła się już spora grupa niepojmujących sytuacji Erdan. Niby puste miasto, nikt ich nie zatrzymuje, a tu nagle dostają takie baty. Ktoś z nich rzucił hasło, żeby może podpalić całą dzielnicę. Jego kompani podchwycili ten pomysł i dom po domu zaczął stawać w ogniu. Zrozpaczeni mieszkańcy wybiegali na dwór, prosto pod miecze nieprzyjaciół. Dwudziestu paru żołnierzy i mieszczan zgrupowało się i zaatakowało na przeciwników. Wrogowie mieli jednak przewagę liczebną i szybko ich pokonali.
Lament i okrzyki wściekłości rozbrzmiewały naokoło. Erdanie wpadli w mniejsze uliczki, odstawiając na później rabunek i gwałt. Teraz już tylko mordowali. Bez różnicy, czy to kobieta, dziecko czy ledwo pełzający ranny. Cios bronią i tryskająca krew. Ogień i dym. Śmierć.
Gummiartig w tym czasie stał wraz z kilkoma swoimi ludźmi w jednym z domów i czekał na napastników. W końcu któryś z barbarzyńców uderzył parę razy toporem w drzwi, po czym kilku z nich wkroczyło do sieni, rozglądając się za ciekawymi łupami. Brzęknęły zwolnione cięciwy i wystrzelone bełty błyskawicznie skróciły żywot dwóm nieprzyjaciołom.
Gummiartig wraz z towarzyszem odrzucili kusze i wyciągnęli miecze. Czterech pozostałych przy życiu Erdan rzuciło się na nich z okrzykiem wściekłości, chcąc pomścić śmierć kumpli. Myśleli, że przeciwników jest tylko dwóch – nie zauważyli kolejnych dwóch w rogach od strony wejścia.
Gdy Gummiartig zaczął się bronić, jego podwładni wzięli przeciwników od tyłu. Po chwili posoka trysnęła na deski – kolejni wrogowie Weldomczyków opuścili ten świat. Pozostali żyjący zdecydowali się opuścić to niedogodne miejsce i ruszyli biegiem do drzwi. Walnęli na odlew obrońcę i wydostali się na zewnątrz. Tuż za progiem Gummiartig zdążył dopaść jednego z nich, lecz ostatni uciekł.
Dowódca mieszkańców miasta popatrzył na ulicę. Erdanie grupowali się na środku drogi, wokół mrocznego oficera. Byli lekko zdezorientowani, lecz szef zaczął ich łajać i powoli ustawiali się w znośnie wyglądającą formację.
Gummiartig szybko cofnął się, bojąc się zbłąkanej strzały czy innego zdradzieckiego pocisku. Przywował do siebie podwładnych i szeptem wydał rozkazy. Pobiegli. Po chwili, kiedy Erdan na środku ulicy przybyło, z domów wychynęło wiele obrońców. Gummiartig zbierał ludzi pod swoim sztandarem. Rzucili się na wrogów. Tamci dzielnie stawiali opór, a mroczny oficer zachęcał ich do walki. Szczęk stali, krzyk ranionych, trzask pękającej tarczy czy drzewca topora. Odłamki stali rozłupanej korbaczem. Gummiartig z okrwawionym mieczem szukający kolejnego przeciwnika. Przerażający dowódca każący rąbać bezlistości.
Minęło kilka minut ciężkiej walki o byt. Weldomczyk zdał sobie sprawę, że zaczynają przegrywać. Zorientował się, że jest jednym z niewielu trzymających się na nogach obrońców. Wrogowie zaczynali dominować na drodze. Padało coraz więcej ciosów. Coraz częściej trzeba było parować, coraz częściej blacha wyginała się pod bronią wroga. Przybywało więcej siniaków czy zadraśnięć. Gummiartig nie był na tyle dobrym wojownikiem, by wytrzymać takie piekło.
Nagle spostrzegł blisko siebie postać na koniu. Jak umrzeć, to tak, by mnie zapamiętali – myślał upuszczając miecz i wyszarpując zza pasa mizerikordię. Rzucił nią. Czarna postać obróciła się w jego stronę w momencie rzutu. Nie zdążyła nic innego zrobić. Sztylet wbił się jej w szyję. Śmierć prawie natychmiastowa. Pomimo iż w tej chwili Gummiartig dostał toporem, potem mieczem, a na koniec włócznią, to odchodził z tego świata z uśmiechem na twarzy.
***
Dziesięć lat później
– Poruczniku Hangwir, major Liebhaber wzywa o rozstawienie swoich ludzi wokół miasta – zameldował posłaniec.
– Odpowiedz jej, że wiem co robić – odparł spokojnie mroczny oficer. – I przekaż, by oszczędnie używała umiejętności. Nie potrzebujemy chłamu.
– Rozkaz! – Goniec pognał konia z powrotem.
Hangwir uśmiechnął się pod czarną zasłoną. Za chwilę zacznie się rzeź. Obrońcy będą heroicznie się bronić, choć nic im to nie da. Kolejne miasto wejdzie we władanie nas, Erdan. Ci którzy najlepiej będą walczyć, zostaną uśpieni, może przez niego osobiście. Przejdą szkolenie. Dołączą do zwycięskiej armii. Będą iść dalej, zdobywać kolejne ostoje wolnych ludzi. Zacznie się eliminacja. Zacznie się rzeź. Zacznie się test.