Staż w „Orbitalnej Bazie Transportowej” stanowił ostatni etap szkolenia pilotów-astronautów. Jego priorytetowym zadaniem było ostudzenie zapału do brawury u przyszłych przedstawicieli tego zawodu, nauczenie ich cierpliwości oraz umożliwienie im zdobycia doświadczenia w danym środowisku – warunkach ich przyszłej pracy. To był nudny i monotonny obowiązek dla stażystów; trzy miesiące wypełnione wielogodzinnymi dyżurami przy sterze, spędzane w oczekiwaniu na rozkaz startu. A gdy ten już padał, patrolowanie najbliższych sektorów Układu Słonecznego w poszukiwaniu błahostek wykrytych przez ludzi „z dołu”. Każdy musiał przez to przejść, jeśli marzył o podróżach na Księżyc i Marsa oraz prowadzeniu czynnego udziału w zadaniach o dużo wyższej randze i większej odpowiedzialności.
Mijał pierwszy tydzień dyżurów Halla i Streeta. Kadeci trwali na stanowiskach w gotowości na wezwanie – jakiekolwiek, byle pozwalające im wystartować. Jak do tej pory nie mieli ku temu żadnej okazji. Wiedzieli, że muszą zrobić wrażenie na swoich przełożonych, dlatego też nie ruszali się z pokładu swojego wahadłowca na krok. Tego dnia to Hall siedział w fotelu kapitana, a jego kompan Street zajmował fotel pierwszego oficera. A przynajmniej powinien, ponieważ aktualnie „kręcił się w tę i z powrotem” po kokpicie, aby pozbyć się nieprzyjemnego uczucia „zasiedzenia”.
James spoczywał z nogami założonymi jedna na drugą na konsolę, tuż obok wolantu, czyli głównej kolumny sterowej statku kosmicznego oraz trzymał dłonie splecione za głową. Wlepił wzrok w sufit i rozmyślał. Jeszcze jedenaście tygodni – powtarzał w myślach. Jedenaście tygodni stażu i zaczną mnie nazywać astronautą. Jedenaście tygodni. Cholera, nie wiem, czy wytrzymam do końca tego tygodnia. Jestem już gotowy. Dajcie mi szansę, a udowodnię to! – emocje wezbrały na sile w kadecie. Wierzył w to, że wie, co mówi. Po chwili uśmiechnął się na myśl o wszystkich docinkach kierowanych pod jego adresem przez starszych kolegów z bazy – „Astronauta na ćwierć etatu” i „Nieopierzony żółtodziób” należały do jego ulubionych. Zastygł w bezruchu. Z każdą kolejną chwilą jego powieki robiły się coraz cięższe. Kiedy poczuł, że powoli zasypia, usłyszał w słuchawce głos Jonesa – zarządcy odlotów:
– „Griffin 104”. Odbiór.
Hall ocknął się i nadstawił uszu. Jednak wymieniony numer nie należał do jego statku. Piloci danej jednostki kosmicznej niezwłocznie się zameldowali, po czym wysłuchali rozkazu. Był on prosty: lecieć na Ziemię, by zabrać stamtąd pewnych wysoko postawionych urzędników i dostarczyć ich do bazy. Kadeci usłyszeli docierający z oddali odgłos uruchamianych silników. Zrobiło się bardzo głośno. To rozbudziło Halla na dobre. Dwie jednostki wystartowały; w zaledwie kilka sekund sunęły ku przestrzeni kosmicznej, pozostawiając za sobą niknący błysk. Hall był zdenerwowany, ale jedyne co uczynił, to zacisnął pięść. Musiał po raz kolejny pogodzić się z tym, że to nie była jego kolej. Street zachowywał stoicki spokój. Podczas tej zmiany z bazy wystartowało szesnaście statków – wszystkie z ważnymi rozkazami, zaś obaj kadeci, tkwiący w miejscu, mogli tylko to obserwować. To było dla nich bardzo frustrujące doświadczenie.
Kiedy już wydawało się, że nic z tego nie będzie, Jones ponownie przemówił:
– „Griffin 101”. Odbiór.
Hall zdjął nogi z pulpitu i usiadł prawidłowo w fotelu. Pomimo tego, że skafander krępował jego ruchy, zrobił to sprawnie i nadzwyczaj szybko. Także Street powrócił na swoje stanowisko w gotowości do działania.
– Tu „Griffin 101”. Astronauta James Hall melduje się – odpowiedział jako pierwszy z racji stanowiska, które tego dnia jemu przypadło.
– Astronauta Eric Street również się melduje. Jesteśmy na stanowiskach – dodał dumnie drugi stażysta.
– Witajcie panowie „astronauci”! – Jones brzmiał żartobliwie. – Przetestujmy panów silniki. Za pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…
Stażyści uruchomili silniki w swoim statku. Zabuczało, maszyna zaś zdawała się nieco stracić swoją stabilność.
– Startujemy? – Hall zapytał z nadzieją w głosie.
– Nie, ale brawo za wytrwałość na stanowisku. Pamiętajcie, żeby być gotowymi do startu w najmniej oczekiwanym momencie. Jeszcze przyjdzie na was kolej. Dobrze się spisaliście. Oby tak dalej. Możecie już zgasić silniki.
Zdaniem wielu osób Jones czerpał przyjemność z tego rodzaju przytyków i drobnych złośliwości. Po bazie również krążyły plotki na temat jego rzekomej słabości do alkoholu. Po latach na stanowisku kropelka czegoś mocniejszego do kawy czy herbaty ponoć dawała mu motywację do trwania w rutynie. Nikt tego jednak mu nie udowodnił.
Hall chciał przekląć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Street natomiast w ogóle nie przejął się tym, co usłyszał.
– Mówię ci Street, to czekanie mnie wykończy – rzekł bez ogródek James. Sięgnął po plastikowy kubeczek stojący na konsoli.
– A co? Naprawdę wolałbyś teraz latać bez większego sensu po próżni? – odpowiedział Street rozkładając się wygodnie w swoim fotelu.
– Nie… Nie wiem, być może. To musi być lepsze zajęcie od tego – odpowiedział, po czym napił się wody.
– Podobno najgorszy jest tylko pierwszy tydzień. Zobaczysz, że wkrótce dostaniemy jakieś sensowne zadania.
– Żeby tylko nie były absurdalnie proste.
– No i nie za trudne oczywiście – dodał żartobliwie Street.
– Jasna sprawa – ponownie napił się wody, odstawił kubeczek na dawne miejsce i z powagą powiedział: – Nie możemy dać plamy, zwłaszcza na czymś łatwym. To dopiero byłaby kompromitacja.
– Wierz mi, że i ja też bym tego nie chciał.
Hall przeciągnął się na oparciu, po czym powrócił do poprzedniej pozycji, kładąc nogi na konsolę. Westchnął i wyznał:
– Marzę o zimnym prysznicu, jeszcze zimniejszym drinku i nocy z Alice Flower.
Street wybuchnął śmiechem i bez zawahania skomentował słowa kolegi:
– Zimny prysznic musi zaczekać, wszelkiego rodzaju alkohole, jak sam wiesz, są zabronione do czasu zakończenia stażu, a o tej gwieździe filmowej lepiej od razu zapomnij. To nie twoja liga brachu.
– Dzięki za sprowadzenie mnie na Ziemię i to z prędkością światła.
– Nie ma za co. W sumie zimny prysznic masz już za sobą – Street uśmiechnął się, mówiąc to. Dodał: – Alice Flower… Trochę cię poniosło, Hall. Tylko czemu ona? Wiesz przecież, że nawet gdybyście się spotkali, to ona prawdopodobnie nawet by na ciebie nie spojrzała. Ją interesują bardziej „przyziemni ludzie”.
– Co tu dużo mówić. Od tego są przecież marzenia. Ja mam właśnie takie – stwierdził James.
– Marzenia mówisz – Street pokręcił nosem.
– Sami zawieszamy sobie poprzeczkę – kontynuował Hall. – A kiedy się nie spełniają, to znaczy wtedy kiedy nam się nie udaje, mówimy, że przecież to było tylko marzenie. Moim największym marzeniem teraz jest Alice Flower.
– Myślę, że marzenia się spełniają, tylko trzeba wybierać rozsądnie to, o czym się marzy.
– Czy to oby nie jest aluzja do sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy? Czyżbyś powoli żałował tego, że tutaj jesteś?
Street wybuchnął śmiechem i powiedział:
– Niczego nie żałuję. To było przemyślane.
– Dobra, dobra. Zobaczymy, co powiesz za kilka tygodni.
– Coś mi się zdaje, że z tym nastawieniem to ty pierwszy wymiękniesz.
Hall uśmiechnął się i bez zawahania powiedział:
– Ja też niczego nie żałuję. Za daleko doszedłem, aby teraz wymięknąć.
Street zamilkł i jedynie patrzył w oczy kolegi, jakby chciał go sprowokować. Hall w końcu przełamał milczenie i dodał:
– No tak. Tak będzie. Nie wymięknę.
Nagle Jones uruchomił łączność i co kadetom wydało się, dziwne milczał, zupełnie jakby zrobił to przypadkowo. Dało się usłyszeć chrząkanie, a nawet ciche beknięcie. Łączność się urwała, co spowodowało, że stażyści zareagowali śmiechem. Po chwili do ich uszu prosto z głośników rozwieszonych na lądowisku dotarł głos Jonesa. Ze sporą dozą humoru powiedział:
– Panowie, proszę o uwagę. Za chwilę odegrany zostanie hymn.
Pojedyncze ostre dźwięki gitary elektrycznej wypełniły wnętrze lądowiska, gdzie dzięki dużej przestrzeni i betonowym ścianom echo roznosiło się niezwykle łatwo. Następnie dołączyły talerze, które stanowiły doskonały akompaniament dla gitary. Także werble, powtarzające w tym samym rytmie melodię. Energiczne intro rozbrzmiewało w uszach personelu i astronautów, jednych dosyć niespodziewanie budząc z letargu, innych zaś przyprawiając o przyspieszone bicie serca. Męski głos wokalisty zaczął od słów odnoszących się do dużego szczęścia, jakie ludzie mieli na planecie Wenus i do niezłego ubawu na Marsie, spotkaniach z „odjazdowymi” ludźmi oraz o długim dotychczasowym „wymiataniu” na Drodze Mlecznej.
– Zacząłeś już tańczyć, Jones? – zapytał Hall, szeroko się przy tym uśmiechając.
– Już prawie – rzucił zarządca.
– Tego nam było trzeba, Jones. Jak zawsze wiesz, co jest dobre – skwitował Street.
Nazwa zespołu, tak wielbionego przez tutejszych astronautów idealnie odnosiła się do krajobrazu nieba widzianego tuż przed zachodem słońca, kiedy to pierwszy raz wyruszali na księżycową bazę – do głębokiej purpury, kojarzonej przez nich jako czas wielkich zmian, wkroczenie w dorosły świat i realizację swoich marzeń. Utwór odtworzony wówczas był istnym hymnem na cześć kosmicznych podbojów człowieka, o dziwo, napisanym i skomponowanym wiele dekad wcześniej, gdy historia opisana w słowach utworu mogła jeszcze pozostać w sferze domysłów i planów.
Wszyscy obecni niedługo mogli się nim nacieszyć. Gdzieś w okolicy drugiej zwrotki Jones szybko wyciszył muzykę.
– Jones, czemu przyciszyłeś? – rzucił Hall. – Jones?
Przez dłuższą chwilę nie padła żadna odpowiedź. Hall i Street zastanawiali się nad tym co mogło się stać i gdy stracili nadzieję na odpowiedź, zarządca przemówił łamiącym się głosem:
– Uwaga. Do wszystkich pilotów-astronautów! Dwie minuty temu w „Sektorze 5A-43-12” doszło do kolizji transportera „Titan” z chmurą meteorytów. Wskutek tego jego silnik uległ awarii. Niewykluczone, że dojdzie do eksplozji. Na pokładzie znajduje się sto dwadzieścia osób. Wiemy, że już rozpoczęto ewakuację. Lećcie tam w celu sprowadzenia tych ludzi bezpiecznie. Zachowajcie szczególną ostrożność. Powtarzam…
W słuchawkach padło kolejno pięć meldunków o przyjęciu rozkazu. Zewsząd dochodziły odgłosy uruchamianych silników statków kosmicznych. Każdy ze starszych dostał zielone światło i błyskawicznie opuścił bazę. Następnie padły kolejne meldunki, tym razem od jednostek znajdujących się już w przestrzeni.
– To my powinniśmy tam lecieć. Oto nasza szansa – Hall nie wytrzymał i uruchomił silniki. – Tu „Griffin 101”. Przyjąłem – powiedział krótko, nie podając stopnia i nazwiska, jakby chcąc oszukać Jonesa. Po sekundzie Street zmotywowany decyzją kompana także potwierdził gotowość.
– Chwileczkę panowie, nie macie uprawnień – stanowczym głosem przemówił Jones. – Nie pozwolę wam wystartować!
– Dobrze wiesz, że taka ilość jednostek może nie wystarczyć.
– Stażysto Hall, ty chyba nie rozumiesz, po co tutaj jesteś? Dzięki stażowi musisz się czegoś nauczyć, opanować swoją porywczość, a nie przy najbliższej okazji pchać w niebezpieczne sytuacje ogarnięty chęcią zabłyśnięcia. To nie jest wasza kolej. Nie zezwalam wam na start! I przestań mówić do mnie po nazwisku.
Hall nie potrafił znieść tej decyzji. Jednak nie miał wyjścia, musiał zaakceptować słowa zarządcy. Odetchnął, po czym spokojnym głosem powiedział, na przekór sobie:
– Tak jest, sir.
Mijały minuty, podczas których Hall niemal znienawidził tę bezczynność, do której musiał powrócić. Coraz bardziej pragnął wystartować. Nie mógł przestać myśleć o utraconej szansie udowodnienia wszystkim w bazie, że podoła zadaniu. Uważał, że mając u boku Streeta dokonaliby niemożliwego.
– Dobrze panowie, lećcie tam by asekurować „starszych” – przemówił Jones. – Powtarzam Sektor 5A-34-12. Być może potrzebne będą dodatkowe pary oczu, żeby ogarnąć to, co się tam dzieje. Nie bierzcie czynnego udziału w akcji. Zrozumieliście?
– Tu stażysta James Hall. Przyjąłem.
– Tu stażysta Eric Street. Również przyjąłem. Lecimy.
– Tak jest – dodał usatysfakcjonowany Hall.
– Pamiętajcie, że nie macie pozwolenia na wzięcie czynnego udziału w akcji – powtórzył, aby wbić kadetom do głów rozkaz. Pomóżcie kolegom.
Hall prowadzał dane do komputera pokładowego i przez chwilę się zawahał.
– Jones, powiedziałeś 5A-34-12? – zapytał.
– Tak jest – odpowiedział zarządca odlotów.
– A przypadkiem nie 5A-43-12?
– Nie – bez wahania padła odpowiedź.
– Ok. Przyjęliśmy – odpowiedział James. Pomyślał, że to kolejny sprawdzian i znowu czeka ich bezcelowa podróż. Kadeci wymienili jedynie spojrzenia i bez słowa komentarza podjęli zadanie. Ważne, że mieli pozwolenie na start.
Osłony z końca pasa startowego oddalonego o dobrych sto metrów rozsunęły się, ukazując martwą próżnię. Widok ten przypominał sporych rozmiarów czarną ścianę, w którą za chwilę swą maszyną mieli „uderzyć” piloci. Hall ustawił na pulpicie komputera pokładowego kierunek lotu. Celował w sam środek wylotu. Następnie Street zwolnił zaczepy, zaś Hall docisnął pedał. Pchnął dźwignię startu i ruszył dynamicznie do przodu.
– Jak mogłem być tak nierozsądny – zdenerwował się Hall.
Była to reakcja na widok kubeczka unoszącego się bezwładnie po pokładzie oraz jego dotychczasowej zawartości, czyli wody, która rozszczepiła się na tysiące lśniących kropelek, rozpraszających Halla. Ciecz, choć już nieprzypominająca płynnej masy, zajmowała coraz większą powierzchnię wnętrza statku. Na szczęście wszystko na pokładzie zostało dokładnie uszczelnione i izolowane, także nie było obaw przed zwarciem instalacji elektrycznych czy tym podobnych wypadków, jednak łuna połyskujących drobinek przed oczyma pilota znacznie ograniczała jego pole widzenia. Hall ruszył lewą ręką, prawą pozostawiwszy wciąż na sterze i odgarnął przeszkodę sprzed twarzy. Kryształki odbiły się od rękawa jego śnieżnobiałego kombinezonu i podryfowały w stronę rufy. Ponownym ruchem przegnał na tyły kokpitu resztę lewitującej cieczy. Odzyskał doskonałą widoczność.
– Sytuacja opanowana – powiedział James. – Na jakiś czas. Któregoś z nas czeka sprzątanie po wylądowaniu w bazie.
– Przynajmniej będzie czym się zająć – skwitował Street.
Przemierzali próżnię, kierując się wyłącznie mapą zamieszczoną na monitorze. Na zewnątrz wszystko było identyczne; gwiazdy nawet przy tak olbrzymiej prędkości, którą rozwinął statek, zdawały się być nieruchome.
– No dobra. Zbliżamy się. Widzisz coś? – zapytał Hall.
– Nie. Nie ma niczego.
Wahadłowiec przechwycił sygnał emitowany przez kapsułę ratunkową; na monitorze pojawił się pulsujący punkcik o nazwie „RES”. Obiekt dryfował w przestrzeni w oczekiwaniu na ratowników. A wraz z nim, po chwili kolejne – wszystkie w niemal identycznych odległościach od siebie. Niedługo trwało, aby stażyści zaobserwowali je w całej okazałości na licznych monitorach podglądowych i przez wizjery swojego statku; kapsuły przypominające dyski wyrzucone w przestrzeń, obracały się wolno, napędzane jedynie siłą odrzutu nadaną im przez statek matkę, zaś czerwone światełka, migocące co chwilę na powierzchniach kapsuł, odróżniały je od milionów gwiazd.
– Jones. Jesteśmy na miejscu. Odbiór – zameldował.
– Przyjąłem. Asekurujcie pozostałych pilotów – odpowiedział głos.
– Ale, Jones. Jakich pilotów? Jesteśmy tutaj sami – stwierdził Street.
– Co? – zdziwił się zarządca. – A gdzie są nasi? Przecież już tam powinni być.
Nastąpiła cisza na łączach.
– O nie – po chwili powiedział Jones. – Za chwilę tam będą. Cierpliwości.
– Patrz! – podniósł głos Street.
Po wyminięciu kapsuł oczom pilotów ukazał się olbrzymi statek kosmiczny „Titan”; był słabo oświetlony, dlatego stopniowo wyłaniał się z mroku próżni. Przypominał kształtem mechanicznego rekina, który sunął wprost na nich. Prawy silnik „Titana” prawidłowo pracował i nadawał statkowi ruch prostoliniowy, reaktor zasilający całość również był sprawny, lewy silnik zaś, przez swoje uszkodzenia i nachylenie pod złym kątem – co było efektem zderzenia z obiektami – rozgrzał się niemal do granic możliwości i zmieniał trajektorię lotu raz z mniejszą, raz z większą prędkością. To sprawiło, że „Titan” obracał się niemal w kółko, niekontrolowanie, niczym listek na wietrze. Widziany z góry, mógłby sprawiać wrażenie, jakby ciągle spadał i za chwilę miał runąć o jakieś podłoże. W próżni jednak było to nierealne – tam nie było podłoża.
– Jones? Co z ekipą ratunkową? Odbiór – Hall usiłował się połączyć z bazą. Bezskutecznie. W końcu dotarła do niego prawda. – O nie, on pomylił adres. Jones, pomylił dane – powiedział. Słowa Halla dodały grozy sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźli.
– O cholera! – Street próbował ukryć rodzący się strach. – Musiał coś pokręcić przy podawaniu pilotom położenia statku.
– Miałem wrażenie, że poprzednio, przy wydawaniu rozkazu, podał inny adres. Skojarzyłem 43 z rozmiarem mojego obuwia. Nam podał 34. Nic nie mówiłem, bo sądziłem, że to podpucha. Cel, którym powinniśmy się zająć, aby nie siedzieć w bazie i nie zawadzać innym. Co miałem mówić? Teraz wszystko jasne.
– Jesteśmy tutaj sami – podsumował Street.
W kokpicie zapadła na chwilę pełną napięcia cisza.
Zbliżyli się do dziobu z wolna wirującego „Titana” i podążając za jego ruchem, bezskutecznie próbowali nawiązać z nim kontakt radiowy.
– Czekamy. Nie mamy wyjścia. Zaraz przybędą pozostali – powiedział Street.
Dzięki umiejętnemu sterowaniu napędem plazmowym zarządzającym dziesiątkami dysz wystrzeliwującymi w przestrzeń impulsy możliwe było poruszanie się po próżni w różnych kierunkach. To pozwoliło młodym pilotom „Griffina” okrążyć statek w poszukiwaniu niezbędnych informacji, które mogliby przekazać ekipie ratunkowej. Myśleli, że mają dużo czasu. Nie docenili sytuacji. Lewy silnik Titana bez jakiegokolwiek dźwięku eksplodował, rozsypując w przestrzeń kilkadziesiąt ton rozerwanego żelastwa. Ogień towarzyszący eksplozji przeniósł się do wnętrza statku. Blask wypełnił wnętrze głównego pokładu, czyli miejsca wypełnione tlenem, co stażyści zaobserwowali przez wszechobecne na lewej burcie wizjery. Poszycie statku pokruszyło się niczym stłuczone szkło i rozproszyło wokół. James na chwilę stracił władzę nad swoim wolantem i gdyby nie pomoc Streeta, mogłoby dojść do zderzenia.
– Uważaj!!! – Street krzyknął i całą swoją siłą napierał na swój ster, aby wykonać unik.
Jeden z odłamków poszycia trafił w wyżej osadzony olbrzymi reaktor Titana. Uderzając ze znacznym impetem, przebił się przez niego i wyleciał z przeciwnej strony tuż pod manewrującym Griffinem. Kolejny odłamek minął jego rufę.
Stażyści oddalili się na bezpieczną odległość i kiedy znowu byli w stanie w pełni widzieć cały obiekt, dostrzegli, że Titan pomimo tak silnej eksplozji ma jedynie rozprutą lewą burtę. Prawa natomiast przynajmniej w danym czasie pozostawała nieuszkodzona. W głowie Hall powstało pytanie, czy są tam jacyś ludzie? Ujrzał podczepioną do Titana i pozbawioną zasilania kapsułę. Znajdywała się w stosunkowo niedużej odległości od wciąż czynnego prawego silnika. Jego eksplozja zabiłaby znajdujących się wewnątrz pasażerów.
– Gdzie oni są? – Hall nie wytrzymał. Serce wyrywało się z jego piersi. Poczuł nieprzyjemne mrowienie z tyłu głowy. Czuł, że nie każdy zdołał się ewakuować.
Komputer pokładowy wykrył obcy sygnał. Trzy krótkie sygnały, trzy długie i ponownie trzy krótkie. Po namierzeniu źródła okazało się, że pochodził z samotnej kapsuły podwieszonej na prawej burcie gigantycznego statku.
– Nienawidzę mieć rację – przyznał Hall. – Musimy im pomóc.
– Słuchaj. Przybycie tutaj to jedno, ale branie czynnego udziału w akcji ratunkowej to zupełnie coś innego – powiedział stanowczo Street.
– Wiem o tym, jednak nie chcę patrzeć z bezpiecznej odległości, jak giną ludzie. Skoro tutaj jesteśmy, to możemy im pomóc.
– Hall, zawalimy wszystko jeżeli złamiemy rozkaz. Ciężko na to pracowaliśmy. Zaraz przylecą pozostali. Zobaczysz.
Hall był głuchy na argumenty Streeta. Przemówił:
– Wiem, że nie mogę tego zrobić, ale nie mam zamiaru żyć ze świadomością, że mogłem komuś pomóc, ale tego nie zrobiłem. Będąc pilotem, jeszcze nie raz mogę znajdywać się w takiej sytuacji. Nie mogę na samym początku podjąć błędnej decyzji, bo nie będę mógł z czystym sumieniem wykonywać tego zawodu.
– Rozumiem cię. Jestem w tej samej sytuacji, co ty. Zrozum, że to nie nasza wina, że jesteśmy tutaj sami – powiedział Street.
Hall czuł, że słowa Streeta mają sens, a jednocześnie wiedział, że nie może się z nimi zgodzić, bo ten punkt widzenia nie był właściwy w jego rozumieniu. Poczuł, że kumpel tak bliski do tej pory, oddalił się – stał się zupełnie inny od tego, którego znał dotąd. Przez myśl przeszło mu, że nie powinni już współpracować. Przemówił:
– No widzisz. Przenoszenie odpowiedzialności na kogoś, a tym samym szukanie wymówki, to coś, czego nie akceptuję. W porządku. Skoro nie masz jaj, to biorę to w całości na siebie.
Street nie dowierzał w to co usłyszał. Jego ego zostało wystawione na ciężką próbę.
– Nie w tym rzecz – starał się tłumaczyć. – Dobra… Nieważne. Razem w tym siedzimy… – kluczył.
Street wystukał na klawiaturze tekst „Czy wszyscy są w kapsule?”, by następnie rozkazać komputerowi tłumaczenie na alfabet Morse’a oraz wysłał do kapsuły.
Chwilę po tym otrzymał odpowiedź „Tak, pomocy”.
Uszkodzony prawy silnik „Titana” niczym tykająca bomba zegarowa groził eksplozją. Dodatkowo reaktor przeciekał. Olbrzymie ilości wodoru wydobywały się na zewnątrz i wskutek nieustannego obrotu obiektu, otaczały całość gęstą jak szarańcza radioaktywną łuną. Piloci zsynchronizowali trajektorię lotu „Griffina” z „Titanem”. Chwilę to trwało, zanim „usiedli” na sklepieniu kapsuły ratunkowej. Wszystko wokół wirowało. „Titan” szarpał „Griffinem” i miotał nim z impetem zgodnie ze swoją rozregulowaną trajektorią. Hall i Street w tym momencie jak nigdy dotąd docenili trening w wirówce przeciążeniowej.
– Musimy działać, zanim któryś z nas straci przytomność – powiedział Street.
Hall doskonale o tym wiedział. Czekał na potwierdzenie z komputera, że zaczepy kapsuły puściły. Wówczas dzięki wygenerowanej sile strumienia grawitacji, niczym magnes będzie mógł przechwycić obiekt.
– No dawaj, dawaj. Cholera! – trwał w napięciu Hall.
Sekundy trwały wieczność.
– Ok, mam ich – rzucił pewnie Street. – Spieprzajmy stąd. Ile fabryka dała – bez namysłu dodał.
„Griffin” niczym pocisk wystrzelony z Titana sunął w bezkres próżni, obracając się przy tym przez pewien czas. Piloci z niemałym trudem zapanowali nad sterami. Za nimi intensywnie pojaśniało. To Titan oddał swój ostatni dech. Wszystko wewnątrz wahadłowca się zatrzęsło wskutek fali uderzeniowej. Nie słychać było ani jednego dźwięku niszczonego transportera, gdyż próżnia stłamsiła cały huk.
Nareszcie był czas, aby odetchnąć z ulgą i zebrać myśli. Nagły przypływ adrenaliny, do tej pory tak intensywny, stracił na swej sile. Hall zrozumiał, że będzie mieć kłopoty. Zaczął wątpić w słuszność swej decyzji. Jego wzrok zastygł na monitorze ukazującym podczepioną do „Griffina” kapsułę. Dotarło do niego, że po wylądowaniu w bazie za złamanie rozkazu zostanie wyrzucony ze stażu i już nigdy nie będzie mógł kontynuować szkolenia; nigdy nie zostanie astronautą. Zamilkł i nie zwracał uwagi na to, co mówi Street. Ten jednak nie dał za wygraną i klepnął kolegę w ramię, aby zwrócić jego uwagę na to, co dzieje się przed ich statkiem.
Oczom Halla ukazała się cała eskadra wahadłowców, która przybyła z opóźnieniem. Zdążyli już przechwycić wszystkie pozostałe kapsuły ratunkowe.
– Brawo stażyści, brawo – powiedział z powagą w głosie jeden z pilotów.
Hall uśmiechnął się jedynie. Głęboko w jego oczach tkwił smutek, którego wolał nie ujawniać przed Streetem.
W asyście eskadry młodzi piloci powrócili do bazy. Po wylądowaniu personel medyczny od razu zaopiekował się ocalonymi. Spośród tej grupy, jakby pod wpływem impulsu, wyłoniła się osoba – młoda kobieta o blond włosach. Podeszła do Jamesa, który dopiero co opuścił kokpit.
– Dziękujemy panu. Ryzykował pan swoje życie dla nas. Jak się pan nazywa? – dźwięczał głos młodej kobiety.
Hall odwrócił się i już miał przedstawić się, gdy ujrzał jej twarz. Zaniemówił na chwilę. Głos, który usłyszał, należał, jak sam ocenił, do najpiękniejszej kobiety, jaką widział w całym swoim życiu.
– Pan Hall, zgadza się – przemówiła blond piękność.
– Skąd pani wie? – zapytał lekko zdezorientowany.
– Przeczytałam – pokazała na metkę imienną niechlujnie przyklejoną.
– A imię?
– James – odpowiedział.
– A zatem Jamesie Hall, dziękuję ci, wszyscy tobie dziękujemy – pocałowała go w policzek.
– I tobie też dziękujemy – powiedziała do stojącego obok kadeta Streeta, po czym odwróciła się i udała w stronę personelu medycznego.
– Ocknij się – powiedział Street do stojącego nieruchowo Halla. – Za dużo emocji jak na jeden dzień.
Hall jakby pchnięty ruszył w kierunku kobiety, uśmiechnął się i zapytał wprost:
– A pani jak na imię?
– Jennifer – odpowiedziała.
– Miło cię poznać Jennifer – wyznał szczerze.
Po akcji ratunkowej kilka spraw uległo zmianie. Jones został zwolniony za picie alkoholu w pracy i postawione zostały mu zarzuty niedopełnienia obowiązków, mogące przyczynić się do śmierci wielu osób. Hall i Street stali się bohaterami. Początkowo dyrektor Orbitalnej Bazy Transportowej zamierzał wyrzucić młodzieńców ze stażu za jakby nie patrzeć, niewykonanie rozkazu. Ci jednak mieli niebywałego farta, ponieważ wśród ocalałych znalazł się prezes pewnej dużej firmy oraz kilka równie ważnych osób zajmujących się public relations. Ostatecznie stażystom skrócono staż do miesiąca. Koledzy nie wracali do sprzeczki, która miała miejsce, jednak obaj dobrze wiedzieli, że incydent ich poróżnił. James natomiast wpadł po uszy – nie potrafił zapomnieć o kobiecie, którą poznał.