Siedziała w pustej kawiarni. Przyglądała się przed szybę skąpanemu w promieniach słonecznych ogrodowi. Wśród kwiatów róży krążyły brunatne muchy wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Zwabione zapachem, odbijały się od liści i karmazynowych płatków. Nie mogły przypuszczać, że roślina znienacka wysunie zęby i ukąsi jedną z nich. Zleciały się wszystkie dookoła. Zaczęły narzekać, że świat już nie jest bezpieczny, że nawet nic nieznaczące igraszki mogą okazać się zaczątkiem przemocy fizycznej. Przyleciało czym prędzej musze pogotowie na sygnale, potrącając po drodze lecącego do pracy szerszenia. Tuż za nim zjawiła się policja w autkach z owadzimi skrzydełkami i jedna z najlepszych muszych prawniczek w mieście. Delikwent – ofiara i zarazem prowokator całej akcji – okazał się synem prezydenta muszej republiki. Ten jakże krwawy i niepotrzebny incydent stał się początkiem niesnasek między muszymi ludami i wolnymi kwiatami ogrodu kawiarenki Bekon i Bekon.
Dana odwróciła wzrok od całego zamieszania, gdyż na jej stoliku usiadł gołąb.
– Co mogę pani podać? – zapytał, trzymając w skrzydełku długopis i kartkę.
– Kawa i ciastko wiśniowe.
– Kawa na jakim mleku?
– Tym, co zawsze.
Gołąb zagruchał.
– Nie jestem pani sługusem, żeby pamiętać, jakie mleko panienka raczy sobie brać za każdym razem. Wie pani, ilu klientów mamy codziennie? I każdego mam tak spamiętać?
Dana już miała się poprawić i poprosić o mleko migdałowe, gdy wtem gołąb kelner jej przerwał.
– Za karę dam na mleku owczym. A i napiwek się za to należy. Dwadzieścia złotych monet, bo inaczej zadzwonię po policję.
Dana wyciągnęła z kieszeni płaszcza dokumenty.
– Z tym może być problem. Dana Staut, policjantka śledcza komendy głównej policji się kłania.
Gołąb pokręcił główką.
– Kogo my tutaj wpuszczamy.
Odleciał wyraźnie obrażony w stronę lady. Przygotowując kawę, patrzył spod byka na Danę, jakby uraziła mu całą ptasią rodzinę.
Po chwili podał jej kawę i kawałek ciastka na serwetce z napisem – „Nie lubimy tu takich”.
Dana wróciła do przyglądania się ogródkowemu incydentowi. Na jej nieszczęście, na miejscu zostali jedynie muszy policjanci, spisujący zeznania okolicznych kwiatków. Liczyła na porządną dramaturgię, taką, że serce jej mocniej zabije i włosy dęba staną.
Nie musiała jednak długo czekać. Do kawiarni Bekon i Bekon wtargnął jej kompan, również policjant śledczy, człowiek o twarzy złożonej z części wielu ludzi (traumatyczne wydarzenie z lat młodości, gdy padł ofiarą bandyty bawiącego się w doktora Frankensteina; rzecz jasna nie chciał o tym mówić), Rodrigo Alonzo.
– Zbieraj się – oznajmił.
– Dopiero co zamówiłam.
Napiła się kawy, powstrzymując odruch wymiotny. W konsystencji napój przypominał roztopione lody.
– Ale sprawa jest! No chodź, proszę, będzie fajnie.
Rodrigo nie lubił czekać, nie lubił też, gdy ludzie czekali na niego. Wielu rzeczy nie lubił.
– Minuta, maksymalnie dwie. Usiądź sobie.
Wykonał niechętnie polecenie.
– Nie uwierzysz, dorwali Dżaberłoka!
Dana prawie wypluła kawę.
– Co ty gadasz! Ale kiedy, gdzie?
– W parku na Strzelniczej. Normalnie w biały dzień. Znalazł go chłopak idący do szkoły. Biedaczyna, będzie miał traumę do końca życia.
– Ale, że Dżaberłok nie żyje? – Dana złapała się za głowę. – To poważne, bardzo poważne. Największa szycha w mieście po prostu zabita.
– No nie do końca. Żyje, ledwo co, ale żyje.
Dana zerwała się.
– To na co jeszcze czekamy? Szybko, musisz mnie tam zawieźć!
– Ale przed chwilą mówiłaś, że…
Złapała go za rękę i pociągnęła w stronę wyjścia.
Na stole zostawiła zapłatę za śniadanie i należyty napiwek. Gołąb podleciał, zabrał filiżankę z niedopitą kawą i splunął przed siebie.
***
Jechali długo, zdecydowanie za długo. Dana całą drogę się niecierpliwiła. Nie mogła przegapić momentu, gdy sprawiedliwość zostanie wymierzona. Gdy nieuchronna dłoń Temidy skieruje miecz w stronę niegodziwości i utnie jej ten obrzydliwy łeb.
Dżaberłok nie należał do istot, z którymi warto było trzymać. Handlował króliczym zielem – silnie uzależniającym narkotykiem, palonym najczęściej przez biednych, kryminalistów i tych, którym w życiu się nie ułożyło. Gdyby Dana podjęła inne decyzje w życiu, gdyby nie miała właściwego wsparcia, możliwe, że skończyłaby jak oni.
– Zawsze sądziłem, że to my, policja dorwiemy Dżaberłoka. Że któregoś dnia omsknie mu się noga i wpadnie w takie bagno, z którego nie da rady się wykaraskać – oznajmił Rodrigo.
Wjechał na drogę w trakcie budowy. Dźwigi o przeszklonych oczach podnosiły metalowe elementy, brały potężny zamach i ciskały nimi w siną dal. Gdzieś w odległej wiosce jedna z palet spadła na drewnianą chatę i zabiła rodzinę z dziećmi. Tak też rozpoczęła się wojna wioskowo–drogowa.
– Nigdy by mu noga się nie omsknęła – stwierdziła Dana. – Tak potężne istoty nigdy nie wpadały w tarapaty. Czy myślisz, że nikt nie wiedział o tym, że był handlarzem króliczego zioła? Wiedziałam ja, wiedziałeś ty, wiedzieli nasi przełożeni, wiedział prezydent miasta. Czy ktoś miał zamiar coś z tym zrobić? Oczywiście, że nie. Ruszysz Dżaberłoka, ruszysz całą przestępczą machinerię, potężniejszą od czegokolwiek w tym świecie.
Czuła się bezsilna, co napędzało w niej pędzącą jak konie na wyścigach irytację. Nie po to dołączyła do służb, żeby teraz odwracać wzrok od niesprawiedliwości.
– Wolałabyś walczyć z przestępczością twarzą w twarz – powiedział Rodrigo, jakby czytając w jej myślach.
– Wolałabym robić cokolwiek, ale mam związane ręce. Nie ja jedyna. – Czy słowa te były kłamstwem? Nie uważała, że mówi do końca prawdę. Gdyby chciała, mogłaby coś zrobić, nawet jeżeli byłoby to niezgodne z prawem. – A jednak ktoś zdołał dorwać Dżaberłoka. Jakiś głupiec dotknął śpiącej bestii, nie wiedząc do końca, co budzi.
– Głupiec albo bohater.
Rodrigo wjechał do budynku przez rozsuwające się, szklane drzwi. Zaparkował na ruchomych schodach i czekał, aż wzniosą auto na najwyższe piętro.
Dana dostrzegła, że na parterze grupka młodzieńców w obdartych ubraniach włamywała się do sklepu jubilerskiego.
– Patrz na nich – powiedziała, wskazując palcem. – Starają się poprawić swój żywot.
Rodrigo wyciągnął telefon.
– Kod pomarańczowy. Ulica Szorstka, centrum handlowe Brak Nadziei, włamanie.
Dana przyglądała się dzieciakom wynoszącym w torbach złote obrączki, pierścionki z diamentami i resztę badziewia, na które nigdy nie byłoby ich stać.
– Co z tym zrobią? – zapytała Rodrigo.
– Nic, bo nie zdążą tego gdziekolwiek opchnąć. Służby już jadą. Ale jakbym miał zgadywać, zaniosą do lokalnej szychy, która w zamian da im nieco króliczego zioła i parę butelek wódki. Chyba nie myślisz, że robią to, żeby wyjść z biedy?
Nie odpowiedziała. Auto wjechało na najwyższe piętro. Rodrigo wrzucił jedynkę, rozpędził się i przebił przez okno. Spadali paręnaście metrów, co zajęło im dokładnie pięć godzin. Dana w tym czasie się zdrzemnęła. Śniła o wrednym gołębiu kelnerze, który nie chciał podać jej kawy. Zbulwersowana wstała, wywróciła stół i ścisnęła go za szyję. Zanim zdążyła skręcić mu kark, obudził ją Rodrigo.
– Jesteśmy na miejscu. Park na Strzelniczej.
Wysiedli. Dana przetrąciła drzwiami od auta rowerzystę jadącego po chodniku, po czym go zwyzywała.
Ratownicy medyczni krzątali się przy ciele Dżaberłoka, który z trudem oddychał. Jeden z ratowników, jeżozwierz z twarzą wymalowaną na purpurowo, podał mu strzykawką środki przeciwbólowe. Dwumetrowy człowiek przyglądał się ofierze i zapisywał coś w notatniku, rozglądając się co chwilę dookoła. Starsza pielęgniarka uklękła przy Dżaberłoku i zaczęła gładzić go po smoczej głowie.
Dana i Rodrigo rozpoznali w tłumie znajomego człowieka.
– Turk! – zawołał Rodrigo. – Jak dobrze cię widzieć. Co dokładnie się tu stało?
Mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w śnieżnobiały fartuch nie był wcale ratownikiem medycznym, chociaż mógł na takiego wyglądać. Należał do policji śledczej. Był ich kolegą po fachu.
– Próba zabójstwa. Na szczęście nieudana. Ofiara to Dżaberłok. Sprawca ataku – on, Non Sequitor.
Dana przyjrzała się najpierw Dżaberłokowi. Purpurowa bestia, przypominająca smoka, lecz nie dumnego i walecznego jak w legendach, ale napuchniętego, z trudem mogącego się wzbić w przestworza. Ledwo oddychał. I chociaż kręcili się wokół niego ratownicy medyczni, podawali środki przeciwbólowe, zachodzili w głowę, co tu zrobić, żeby mu pomóc, Dżaberłok cierpiał. Dana zastanawiała się, o czym mógł myśleć. Czy chociaż przez chwilę zatroszczył się o los tych, których wciągnął w nałóg? Czy może jedynie obawiał się o swój śmierdzący żywot?
Naprzeciw Dżaberłoka leżała druga bestia. Przedziwne połączenie machinerii i tkanki żywej. Wąż, którego połyskujące chromem ciało przechodziło i wychodziło przez portal, tak że z trudem szło dojrzeć, jak ogromnych rozmiarów była to kreatura. Bestia zwana Non Sequitorem łkała wciąż, powtarzając, że nie jest zabójcą.
– Jeżeli nie ty, to kto? – zagrzmiał Turk, po czym przycisnął butem ogon Non Sequitora.
– Nie wiem, doprawdy nie wiem. Dobrzy ludzie, proszę, puśćcie mnie wolno. Ja niewinny. Ja jedynie tędy przechodziłem.
– Podobno rannego Dżaberłoka znalazł jakiś dzieciak. Gdzie on? Przesłuchaliście go? – zapytał Rodrigo.
– Spieszył się na lekcje. Sprawdzian z przyrody. Istnieją siły, z którymi policja nie może wygrać.
Dana pomyślała, że istnieje zbyt wiele tych sił. Sił, które sprawiły, że miasto stało się miejscem niezgody, walk i biedy.
– Non Sequitor, tak?
– Zgadza się, szanowna pani. Imię po dziadku.
– Błąd formalny. Non Sequitur. Brak logicznej spójności.
– Non Sequitur, tak mój ojciec się nazywał. Niech mu ziemia lekką będzie. Doprawdy nie wiem, o co chodzi, kochane policjanty. Ja niewinny. Zatrzymano mnie tak po prostu.
Dana zmierzyła wzrokiem Turka. Z twarzy śledczego nie znikał grymas.
– Złapano cię już wcześniej, Non Sequitorze. Przemyt nielegalnych substancji. Dlaczego miałbym uważać, że nie chciałeś się pozbyć konkurencji?
A więc tak, pomyślała Dana, nie owijamy w bawełnę. Turk nie obawiał się mówić o nielegalnych porachunkach wprost, przy całym zespole ratowniczym.
– Zamknijcie go gdzieś… daleko… żeby nie mógł wyjść – wychrypiał resztkami sił Dżaberłok.
– Co na to powiesz, Non Sequitorze? – drążył Turk.
– Niewinny, ja niewinny.
Turk zapalił papierosa i po chwili go zgasił. Tęczowy motyl podniósł nóżkami peta i odleciał z nim w siną dal.
– Zabierzcie go na posterunek – zwrócił się do Dany i Rodrigo. – Oby Dżaberłok wyzdrowiał. Oby.
– Mamy już się zwijać? Chwila, chwila. Coś mi tu nie pasuje. W jaki sposób Dżaberłok został zaatakowany? Widzę, że jest w złym stanie, ale coś mi się tutaj nie dodaje – drążyła Dana.
– Nie jesteśmy od tego. Dżaberłok został zaatakowany znienacka. W bardzo brutalny sposób. Czy został zdzielony po łbie pałką, czy do niego strzelono, tym będą zajmować się specjaliści.
– Dana, robimy, co musimy i zmykamy stąd – wtrącił się Rodrigo.
– Po pierwsze, jak mamy go przewieźć na komendę? Po drugie, jesteśmy również śledczymi. Mamy pracę do wykonania – upierała się przy swoim Dana.
– Żadnych pytań – skwitował Turk.
Danę rozbolała głowa. Nie byłoby to nic dziwnego, na co dzień mierzyła się z chronicznymi napadami migreny, ale tym razem źródłem bólu głowy było co innego. Pocisk przeleciał tuż przy jej uchu, sprawił, że na chwilę ogłuchła. Nie zdążyła się odsunąć, zanim runęło na nią ciało Turka z pięciocentymetrową dziurą w głowie.
Rozpętał się chaos. Ratownicy medyczni zaczęli biegać w kółko jak koguty pozbawione głowy. Dana z trudem wykaraskała się spod zwłok śledczego. Wtedy też padł kolejny strzał. Non Sequitor zaskrzeczał, a jego przerażający ryk wrył się w pamięć Dany na tyle, że zapamięta go do starości.
Bestia padła na ziemię, krwawiąc olejem.
– Szybko, strzały dobiegły stamtąd! – krzyknął Rodrigo i porwał Danę w stronę krzaków.
Coś się w nich ruszało, tego była pewna. Przygotowała pistolet, w razie czego była gotowa strzelać. Była żądna krwi, jej wewnętrza potrzeba sprawiedliwości wzięła górę.
Mknęła pierwsza, po chwili zdążyła zgubić Rodrigo. Przedzierała się przez krzaki, które raniły ręce. Jedna z gałęzi uderzyła ją w twarz, pozostawiając ranę na czole.
– Chodź tu, potworze!
Wybiegła na trawnik. Pusto, żadnej żywej duszy, chociaż czuła, że przed chwilą ktoś tu jeszcze był. Przyjrzała się trawie, brak śladów. Nasłuchiwała przez chwilę. Nikt nie biegł po chodniku. Napastnik rozpłynął się między liśćmi.
– Dano, do diabła! Nie zostawiaj mnie w tyle!
– Co to było? Widziałeś cokolwiek?
– Nic, jedynie pocisk wylatujący z krzaków.
– Nie mogę w to uwierzyć! W biały dzień zabito podejrzanego o napaść i Turka. I to pod naszym nosem. Nie nadajemy się do tej roboty, Rodrigo.
Zanim partner zdążył cokolwiek odpowiedzieć, padł kolejny strzał.
Wrócili na miejsce zdarzenia. Ciało Dżaberłoka roztopiło się w kałużę smoły, a ratownicy medyczni uciekli, bojąc się o swoje życie.
– Dano, schowaj się – poinstruował ją Rodrigo.
– Nie, ktokolwiek to był, chciał dopaść konkretne cele.
– Skąd możesz być tego pewna? Zabił Turka! To nasz człowiek. Jakieś szumowiny? Rozumiem, porachunki mafijne lub ktoś mający ich dosyć. Ale Turk? Co on takiego zrobił?
– Oj przestań! Wiesz dobrze, że święty też nie był. Pozwalał na wszystko, co złe w tym mieście. Ilu takim Dżaberłokom krył tyłek?
– To nie zależało do niego. Wszystko szło z góry. Od władz miasta, prezydenta, może jeszcze potężniejszych istot. My też święci nie jesteśmy. Zawsze wykonywaliśmy rozkazy.
– Więc może w końcu znalazł się jakiś święty, który wziął wszystko w swoje ręce.
Uklękła przy kałuży będącej jeszcze przed chwilą Dżaberłokiem.
– Pięciocentymetrowy pocisk – powiedziała do siebie, przyglądając się kuli. – Nikt takich nie produkuje, są nieporęczne, za duże na zwykły pistolet. Większej broni nikt nie zdołałby przenieść do parku.
– Nie dotykaj tego, Dano. Poczekaj na resztę zespołu.
Przyjrzała się pociskowi. Był lekki niczym piórko. Zupełnie jakby nie trzymała niczego w dłoni. Było w nim coś znajomego. Jakiś słyszalny tylko dla niej głos szeptał, że już kiedyś zapoznała się z pociskiem. Może nie w tym życiu, ale w jakimś innym na pewno. Wzięła go na randkę, do drogiej restauracji, gdzie kelnerzy homary podawali przystawki z wędzonego drewna po psich budach i lody z najlepszej deszczówki.
– Do licha, ktoś go podpisał – rzekła, przyglądając się grawerunkom na pocisku. – BB. Dwie nędzne, nic nieznaczące litery. Znasz jakichś producentów broni o takich inicjałach?
– Oczywiście, że nie. – Rodrigo ujął dłoń Dany. – Nikt przecież nie produkuje takiej amunicji, przynajmniej nie w przemyśle globalnym. Może to jakiś wojskowy produkt albo dzieło nikczemnych rąk z półświatka. Zostaw to, Dano, do niczego dobrego cię to nie doprowadzi.
Odepchnęła go od siebie. Po tym wszystkim miał czelność mówić, że ma zostawić kolejną sprawę? Pozwolić, żeby została zamieciona pod dywan? Miała tego dosyć, tej niesprawiedliwości, tego ciągłego wkurzenia. Ilekroć budziła się o poranku, czuła tylko niepohamowaną złość na cały świat i na fakt, że niczego nie może zrobić, by go polepszyć.
– Idź precz. W tym momencie masz stąd odejść – rozkazała głosem na tyle spokojnym, że sama się sobie dziwiła.
– Uważam tylko, że popełniasz błąd.
– Nie, czekaj! Nie idź jeszcze. Musisz mnie gdzieś zawieźć.
Olśniło ją. Może to przez Słońce wychodzące zza chmur i z uśmiechem od ucha do ucha ofiarowujące jej najpotężniejszy z promyków świetlnych.
– BB. Bekon i Bekon. Nie wierzę. Nie mogę uwierzyć, że wszystko się tak łączy.
– Czekaj, droga damo, chyba nie myślisz, że ta podrzędna jadłodajnia ma coś wspólnego z tymi zabójstwami?
– Ma wszystko, a teraz mnie tam zawieź.
Wzruszył ramionami. Wsiedli za kółko.
Zostawili za sobą zwłoki, którymi Dana nie chciała się przejmować. Dostali to, na co zasłużyli.
***
Jechali w sumie dwa dni. Jeden stali w korku między Rządową, a Podwiejską. Niekończące się roboty drogowe. Dana dostrzegła, że jedno z aut stało tam już dobre parę miesięcy. Pokryła je rdza, a kierowca zamienił w kościotrupa. Pomachał jej, a ona w odpowiedzi pokazała mu środkowy palec.
Nie mogła zasnąć, chociaż bardzo tego pragnęła. Najchętniej obudziłaby się w świecie, gdzie roboty drogowe nie trwają całymi tysiącleciami i gdzie zabójcy nie mordują w ciągu dnia. Noc jest przecież idealną porą na takie eskapady. Jeżeli chcesz kogoś ukatrupić, wybierz noc, dobrzy ludzie śpią, a tylko złoczyńcy wychylają plugawy nos, by ukraść tablice rejestracyjne.
W końcu przyjechali pod knajpę Bekon i Bekon. Dana rozkazała, żeby Rodrigo został w aucie. Nie chciała go widzieć i znać (podczas jazdy trzymała dłoń blisko twarzy), a poza tym czuła, że wszystkie te zdarzenia kręcą się wokół niej.
Był środek nocy, a jednak Bekon i Bekon był wciąż otwarty. Wewnątrz świeciła się jedynie żarówka nad ladą. Dana weszła do środka.
Śmierdziało starym olejem z frytury. Był to nowy zapach, którego nigdy wcześniej tutaj nie czuła. Zupełnie jakby miejsce opustoszało parę miesięcy temu.
– Masz rację, minęły miesiące, zanim zdołałaś tu wrócić.
Usłyszała głos dobiegający z zaplecza.
Wewnątrz niewielkiego pomieszczenia socjalnego, w gnieździe ze słomy siedział gołąb kelner. Popalał cygaro. W skrzydełku trzymał szklankę z whisky.
– W końcu się tutaj znalazłaś. Czy chcesz, żebym bił ci brawo? Mogę to zrobić, ale może gołębie brawa nie są w twoim guście?
– Tłumacz się, ptaku.
Rzuciła w jego stronę pocisk.
– Piękne, prawda? Gdyby w życiu mi się poszczęściło, podarowałbym taką błyskotkę mojej ukochanej gołębicy. Ale widzisz, nie łatwo jest przeżyć w tym mieście, może na całym świecie. Trzeba pracować, odkładać zarobione pieniądze, inwestować, płacić podatki. Sporo tego, czyż nie? Często nie ma się głowy na sprawy bliskich. Miałem taką jedną na oku, przepiękna była, brunatna, nawet zadziorna, lubię takie, ale słuchaj, ty psi pryszczu, miłość nie czeka. Nigdy. Znalazła sobie lepszego, orła, co może zabierać ją wszędzie, a najlepiej z dala od tego przybytku niedoli.
– Co to za amunicja? Do kogo należy?
Kelner gołąb się zaśmiał.
– Nie tak prędko. Wiesz, co mnie najbardziej cieszy w losie mojej ukochanej? Że jej już tu nie ma. Oczywiście żyje. Nie jestem na tyle okrutny, żeby życzyć jej śmierci. Wręcz przeciwnie. Chcę dla niej jak najlepiej. Jest daleko stąd. Wyprowadziła się. Bardzo dobrze. Idą złe czasy, bardzo złe. Chyba sama już to zauważyłaś. Wszystkie te wojny, niesprawiedliwość, nawet czas dostał kręćka i teraz toczy bitwę z rzeczywistością. Wyobrażasz sobie? Takie potężne byty i mają siebie dosyć. A co w centrum tego wszystkiego? Nienawiść.
– Wiesz, czego nienawidzę? Takiego ględzenia. Skoro jest ci tak źle, leć za swoją panną! To ty zabiłeś Dżaberłoka, Non Sequitora i Turka. Dlatego nie mogłam cię znaleźć. Zamiast na lądzie, wzbiłeś się w przestworza i uciekłeś.
– Ach, czyli już wszystko przekalkulowałaś. Potrafisz łączyć kropki. Wszystko skleja się w piękną całość.
– Co z bronią? Co z nią zrobiłeś, ty materiale na poduszkę?
Szybkim ruchem skrzydła gołąb kelner wyciągnął z gniazda pistolet i wycelował nim w Danę.
– Mówisz o niej? Otrzymałem w spadku po ojcu. Walczył w wojnie gołębiowo–jastrzębiej. Jak możesz zauważyć, tylko jedna strona okazała się zwycięska. Ptasie móżdżki nie zorientowały się, że w bitwach można używać czegoś więcej niż tylko szponów i dziobów.
Dana również wycelowała ze swojej broni. Była pewna, że będzie szybsza od gołębia. Powinna już teraz wystrzelić i mieć wszystko gdzieś.
– Ale coś ci tu nie pasuje – dodał gołąb kelner. – Wybacz, że tak wkradam się do umysłu, ale obsługując tylu niezdecydowanych klientów, zdobywasz pewne nietypowe umiejętności.
– To nie byłeś ty – powiedziała po chwili Dana. – To nie ty ich zabiłeś, prawda?
– Bingo, kochany psie. Moje cacko nie zdołałoby pomieścić takiej amunicji. Ale także nie miałbym zamiaru ich zabijać. Do takiej zbrodni potrzeba czegoś więcej niż zapijaczonej jadaczki. To siedzi wewnątrz. Ta nienawiść, ta irytacja całym otaczającym cię światem. Wiesz o tym, prawda? Te uczucia nie rodzą się z dnia na dzień. Gdy byłem zajęty rozmyślaniem o ukochanej i o przyszłości knajpy, ktoś inny dążył w myślach do czegoś zupełnie odmiennego. Jakby tu naprawić świat? Ciężkie zadanie. Gdy zajmiesz się ratowaniem niemowląt wyrzuconych do studni, ktoś inny opchnie kilogram narkotyków wśród biednej młodzieży. Walka z wiatrakami.
– Skąd to wiesz?
– Proste, jestem kelnerem. Wiem, co będziesz chciała zamówić, zanim nawet wejdziesz do lokalu. Wiem nawet, o czym myślisz, kogo masz dosyć, kto znowu cię wkurzył. A takich osób było pełno, czyż nie?
Czuła się naga. Wszystkie jej myśli, nawet te pierwotne rozłożone na czynniki pierwsze. Wkurzało ją to, och, jakże bardzo wkurzało.
– No ale starczy mojego gadania. Nie mam przyszłości. Jestem tylko gołębiem, którego żywot i tak za długo się ciągnął.
Odwrócił pistolet w swoją stronę i już miał wystrzelić, gdy nagle pięciocentymetrowa kula wleciała przez korytarz i przebiła ciało gołębia na wylot.
Dana zerwała się w jego stronę. Nie mogła już go uratować. Ale czy chciałaby to zrobić?
– Ktoś na ciebie czeka – wyrzekła gołębia głowa odłączona od reszty ciała.
Nie myliła się. Przynajmniej raz, resztkami sił nie wyprowadził Dany z równowagi.
Przy stoliku nieopodal wywieszonego menu siedziały dwie osoby.
– Usiądź obok nas – powiedział znajomy głos.
Zrobiła to.
– O wszystkim już wiem i jest mi przykro. Gdybym tylko wiedział, może zdołałbym ci pomóc – rzekł Rodrigo.
Człowiek o twarzy innych ludzi, ale gdy na niego spoglądała, zawsze widziała tylko jedną.
– Macie sobie sporo do wytłumaczenia. Może już pójdę.
– Nie – rozkazał władczy głos.
Ten sam głos, którym Dana operowała na co dzień, lecz tym razem nie należał do niej. Nie do końca.
Naprzeciw Dany siedziała zjawa, której kontury z trudem mogła dostrzec. Pojawiała się, gdy za oknem uderzał piorun, a po chwili znikała.
– Jesteś… mną?
– Czymś więcej.
Zjawa ułożyła na stole pistolet – broń, która odebrała życie przynajmniej czterem osobom.
– Szukałaś zabójcy i oto jestem.
Burza za oknem rozpętała się na dobre. Okna w lokalu roztrzaskały się w drobny mak, do środka wleciały wczorajsze gazety porwane przez wiatr, liście z parku na Strzelniczej, biżuteria z obrabowanego salonu jubilerskiego i ciała złodziejaszków rozstrzelane podczas ulicznych potyczek.
Dana w końcu dostrzegła, że zjawa jest w rzeczywistości nią, kobietą zniszczoną przez niesprawiedliwość świata i rodzącą się w niej nienawiść.
– Wszystko rozumiem. Stworzyłam cię. Jakimś cudem rozłączyłam duszę na dwie części i pozwoliłam, żebyś żyła w tej formie.
– Byłam tylko widmem, cząstką ciebie, która nie mogła inaczej funkcjonować. Od zawsze pragnęłaś zmieniać świat. Gdy byłaś mała, obraz policjanta, stróża prawa, zagnieździł się w tobie tak głęboko, że nie potrafiłaś wybrać innej przyszłości. Miałaś ambicje, pragnienia, wiedziałaś, że nie zostałaś zrodzona po to, żeby stać w cieniu. A jednak prawdziwe życie zdołało cię zmiażdżyć, zmienić w posłusznego obywatela tego zapomnianego przez bóstwa miasta. Miałaś związane ręce, chociaż kajdanki nosiłaś w kieszeni. Nie odzywałaś się, gdy o to cię nie proszono. Żyłaś, żeby być częścią machiny niszczącej wszystko, co kochałaś. Nie zaznałaś sprawiedliwości, nie dzieliłaś się z innymi dobrocią. Ale jak bardzo tego pragnęłaś. Potrzebowałaś, żeby świat został zmieniony już teraz, w tym momencie, a on zmieniał się na gorsze. Nie ma nic okrutniejszego niż spoglądanie w otchłań, która pożera wszystko, co miłujesz ponad życie. Nie mogłaś stać z boku, a jednak musiałaś. Nie mogłaś wziąć spraw w swoje ręce, a jakimś cudem zdołałaś.
– Nienawidziłam Dżaberłoka za to, że zmienił moją rodzinną dzielnicę w wylęgarnie bandytów. Za każdym razem, gdy trafiał na komendę, modliłam się, że to piekło się skończy. Wierzyłam w to, że dobrzy ludzie w końcu wygrają. Następnego dnia widziałam, jak ściska oślizgłą dłoń prezydenta i wiedziałam, że koło toczy się dalej. Znienawidziłam Non Sequitora za to, że pomagał kołu jechać dalej. Był kolejnym trybikiem w zabójczej maszynie. A ponad wszystko nienawidziłam Turka, że na to wszystko pozwalał. Stając się stróżem prawa, miał sprzeciwiać się wszystkiemu, co złe, chronić niewinnych, pomagać im, a jedyne co robił, to pozwalał na dalszy upadek ludzkości.
– W końcu wzięłaś sprawy w swoje ręce. Nikt nie zdołałby zmienić ich sposobu myślenia. Jeżeli rewolucja miała nadejść, niektórzy ludzie musieli zniknąć.
– Tak jak zniknął gołąb kelner.
– Który nienawidził wszystkiego.
– A potrzebne są wartości, na których można zmienić świat.
– Koło nienawiści musi zostać w końcu zatrzymane.
Dana spojrzała na broń leżącą na stole. Tak jak zjawa, pojawiała się i znikała.
– Jeszcze trochę, jeszcze chwila, a staniesz się częścią nowego świata.
– Cieszę się, Dano, że zdołałyście to sobie wyjaśnić – wtrącił się Rodrigo. – Nie wierzyłem w to, co zjawa mi opowiadała. Sądziłem, że jest jedynie mordercą kryjącym się pod tą nieziemską powłoką. Ale ona była tobą. Gdy tylko ujrzałem twoje oblicze, wiedziałem, że to prawda.
– Więc, co chcesz z tym zrobić? – zapytały obie.
– Musimy zakończyć całą tę nienawiść. Jestem pewien, że istnieją ludzie, którzy mogą ci pomóc. Zdołasz odpokutować za wszystkie grzechy.
– Kiedyś wierzyłam, że jedynie nikczemnicy są zdolni do popełniania najgorszych zbrodni, ale teraz wiem, że świat jest zbyt okrutny, by dobro mogło przetrwać. Jeżeli tego trzeba, będą nieść krzyż stworzony z grzechów.
– Dano, proszę, opamiętaj się.
– Cokolwiek do mnie czujesz, Rodrigo, wiedz, że zawsze darzyłam cię szacunkiem, ale świat musi zostać naprawiony. Zrobię wszystko, by tak się stało. Zwłaszcza teraz, gdy mam u swego boku zjawę.
Chwyciła za broń.
Rodrigo jedynie skinął głową, wiedząc, że nie zdoła niczego zmienić.
Padł przebity pociskiem.
Jedyne, co po nim zostało, to bochenki chleba.
– Zawsze znałam tajemnicę twojej twarzy, Rodrigo. Stworzono cię z ciasta, żebym miała kogoś u boku. Kogoś idealnego, kto zdoła zatrzymać mnie w miejscu. Żegnaj, mój przyjacielu.
***
Wybiło południe. Prezydent zebrał przed pałacem prasę, przychylnych sobie ludzi i motłoch mający robić za sztuczny tłum. Opowiadał, jak to władze dzielnie walczą z usuwaniem szkód po nawałnicach, jak to miasto wstanie na nogi. Nie zapomniał napomknąć o nadchodzących wyborach i o siłach opozycyjnych, które najchętniej sprzedałyby miasto w cudze ręce.
Dana i zjawa obserwowały wszystko z dachu poczty.
– Ile kłamstw zdoła zmieścić w jednej minucie?
– Za chwilę nie wypowie żadnego.
Dana przymierzyła się do strzału.
Przeklęła pod nosem i zmieniając całą wewnętrzną nienawiść w siłę sprawczą, wystrzeliła.