Wiatr trzasnął okiennicą. Zaszumiały paprocie, ciemna woń lasu ospale poruszyła się między meblami.
Florian odłożył książkę, spojrzał na spowite cieniem rośliny falujące z widocznym zaniepokojeniem.
– Spokojnie, już zamykam.
Ściana zieleni zaszumiała kojąco. Wilgotny półmrok osiadł przy podłodze.
Wiatr zapowiadał gości.
***
Stary, wysłużony rower w końcu zaprotestował. Listonosz musiał zeskoczyć w jezioro piachu, dla żartu nazywane starym traktem. Tutaj przynajmniej nie prażyło słońce, pomyślał staruszek. Poprawił torbę szeleszczącą subtelnym szeptem listów. Otarł czoło z potu i ruszył lipową aleją.
Szedł otoczony lepkim zapachem miodu, a z okolicznych łąk podrywały się motyle. Formowały latającą szarfę mieniącą się w słońcu, tańczyły między drzewami. Latały nad służbową czapką z orłem, ostrożnie omijały rower groźnie mieniący się zimnymi refleksami.
Spomiędzy drzew zaczynała wyglądać brama. Ciężkie, kute w metalu liście bluszczu osadzone w starym, kamiennym murze strzegły spokoju domostwa.
Furta zawsze była zamknięta. Pamiętał ją, odkąd był małym chłopcem, chłodne mury porosłe zimno błyszczącym bluszczem wprawiały go w dreszcze. I już wtedy były stare. Nawet nie stare, nie starością spróchniałego drewna lub opadłych liści. Od murów biła wilgoć odwiecznych jarów i jaskiń.
Za murem wznosił się dom. Widać go było z daleka, stał na wzgórzu, na kamiennym fundamencie, na dywanie z kwiatów jabłoni porastających wzgórze. Solidny, drewniany dom. Z komina unosił się dym, w oknach patrzących na cztery strony świata nocami paliło się miękkie światło.
Brama ze stalowego bluszczu nigdy się nie otwierała. To było dla listonosza najważniejsze. To zaprzątało mu głowę, gdy w otoczeniu motyli szedł starym traktem. Kto tam mieszka i czemu nigdy nie dostawał listów?
Właściwie…
Do teraz nie dostawał.
Spojrzał na wrota i zatrzymał się niepewny. Nie wiedział co zrobić. On, który znał tu każdy zakątek, wiedział gdzie kto mieszka i czemu nie rozmawia z żoną od dwóch dni, stracił jeden z filarów, na których opierał rzeczywistość.
Stalowe liście odchyliły się. Brama się otworzyła.
Co miał ze sobą począć? Teraz, kiedy zobaczył obcy mu świat. Świat okryty zapachem jabłoni. Jasny świat z jego zieloną trawą, tak cichy i spokojny w cieniu drzew…
– Dzień dobry.
Był też człowiek. No tak, listonosz przeoczył go pochłonięty zwiedzaniem nowego świata, choćby przez otwartą bramę.
– Dzień dobry. – Spojrzał na niedbale opartego młodzieńca z niedowierzaniem. – Pan Florian Willewski?
– W rzeczy samej. – Listonosz został zatrzymany spojrzeniem zimnych oczu. Czuł, że czytają go jak starą książkę. Bawią się pożółkłymi stronami, szukają ciekawych fragmentów. – Może wejdzie Pan na herbatę. Droga do mnie daleka, ale… Zapraszam.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, powiadają. Listonosz pomyślał o tym przysłowiu, poobracał kształtny zwrot w wyobraźni, po czym wyszeptał:
– Ciekawość prowadzi ścieżką losu.
Przekroczyli bramę.
– Coś pan szeptał? – Głos brzmiał cicho, podobny był do szumu wiatru w gałęziach osiki.
– A tak sobie, na odwagę, wie pan. Bo jak żyję, to nikt stąd do wioski nie chodził, nikt nigdy drzwi otwartych nie widział, trochę strasznie.
Młodzieniec zachichotał ciepło.
– Przepraszam, ale to zabawne. Wie pan, nie myślałem nigdy o wychodzeniu. Mam tu wszystko czego chcę. Spokój, czas i bezpieczeństwo.
– Tak… – Odpowiedź była pusta jak gliniany dzban.
Listonosz patrzył bowiem na ogród. Była pełnia lata, wszędzie rozciągały się zżółkłe, spalone trawy, żar wisiał nad zmęczoną ziemią.
Tymczasem od przekroczenia bramy czuł miły chłód poranka, a trawy zieleniły się soczyście. Wszędzie były kwiaty. Kwitły jabłonie, róże i tulipany. Słoneczniki i bzy i… Był listonoszem, nie botanikiem. Szedł więc przez cudowny ogród oniemiały. Motyle przysiadały na czapce z orzełkiem i pokrytych pyłem ramionach służbowej marynarki.
Kamienna ścieżka wiła się między drzewami i wychodziła na niewielki placyk. Pod ścianą domu stał stół obity ceratą. Pędy różanego kwiatu zwisały nad ławką stojącą obok.
– Proszę usiąść, za chwilę przyniosę herbatę.
– Tak, oczywiście, oczywiście.
Listonosz oparł rower o pień jabłoni i usiadł pod kwitnącym krzewem. Florian zniknął za drzwiami rzeźbionymi w winne grona. Staruszek przyjrzał się starym, pociemniałym belkom i berłom malw rosnących pod ścianami. Zatrzymał wzrok na dwóch drewnianych mieczach skrzyżowanych nad wejściem. Odcinały się od ściany swoją jasną barwą. Jednak nawet stąd widać było, że całkiem spróchniały. Zapewne rozpadłyby się w dłoni próbującej ująć rękojeść.
Drzwi się otworzyły. Młodzieniec niósł srebrną tacę z dymiącym samowarem. Filiżanki dzwoniły na spodeczkach, słoik z konfiturą przesuwał się po srebrnej tafli.
– Wie pan, dawno nie mia… – Słoik zsunął się z tacy. Spadał jak przez miód, zdawał się wisieć w nagłej ciszy. – Dobra była, różana. – Słoik roztrzaskał się o bruk, jasna konfitura zmieszana ze szkłem ściekała niespiesznie między kamienne płyty. – Pszczoły się pożywią. No nic, pójdę po kolejny. Niech się pan częstuje herbatą.
– Dziękuję, ale nie ma potrzeby, naprawdę.
Florian zdążył zniknąć za drzwiami. Staruszek sięgnął po filiżankę, w której cienkich ściankach migały jakby zaklęte promienie słońca. Naczynie jaśniało, napełniane gęstym naparem.
Na stole stanął słoik.
– Miałem jeszcze jeden! – Florian promieniał dumą. Otworzył naczynie, podał listonoszowi łyżeczkę i usiadł naprzeciw. Nalał sobie herbaty.
Nareszcie usiedzieli naprzeciwko siebie.
Taksowali się wzrokiem, byli siebie nawzajem ciekawi i wręcz głodni tajemnic przyczajonych po drugiej stronie muru.
– Ładna dziś pogoda, nie sądzi pan? – Zapytał staruszek, próbując konfitury.
Smakowała zachodem słońca, subtelną słodyczą różanego kwiatu i rozpływała się w ustach. Idealnie pasowała do mocnej herbaty.
– Całkiem ładna. Chociaż wie pan, nie lubię, kiedy jest zbyt duszno.
– Przecież tutaj nawet tego nie czuć. Można siedzieć i patrzeć w letni błękit.
– To prawda. Ale wieczorami, kiedy zachodzi słońce, a ciężka kwiatowa woń opada z mgłą, robi się zbyt słodko. Nie mogę nawet otworzyć okna. Od razu zaczyna mnie boleć głowa. Lato jest przesadą.
– Więc zima?
– Broń Boże! Zima to czas śmierci. Przygniatająca noc, chłód osiadający w kątach, zdecydowanie nie. Za to wiosna… – Spojrzał rozmarzony na gałązkę jabłoni. – Czekam na nią, wyobrażam sobie wystrzelające w górę pędy, niecierpliwie oczekuję zmartwychwstania liści, triumfu dnia, powitania pierwszych kwiatów. Lubię wtedy siedzieć w drzwiach i patrzeć na ożywanie świata.
– Czyli zimę spędza pan na wypatrywaniu wiosny?
– Zaczynam już od jesieni. Kiedy widzę, jak żółkną liście, owoce dojrzewają, a przymrozki zaczynają ścinać zieleń, czuję się, jakby zima już przygotowywała się do oblężenia. Niepokoję się coraz bardziej, niecierpliwie chwytam coraz krótsze dni. A potem spada śnieg.
– I ile lata jeszcze pan przewiduje?
– Jeszcze sporo. Do wysycenia. A pana ulubiona pora roku?
– Chyba jesień. Nie muszę brnąć przez śniegi, ani brodzić w wiosennych bagnach, słońce nie spala mi twarzy. Poza tym te barwy! – Listy w torbie zaszumiały aprobująco.
– Człowiek pracy.
– A żebyś pan wiedział! Listy trza dostarczyć pomimo wszystkich przeciwności.
– Więc człowiek służby. A po pracy?
– Po pracy człowiek śpi. Jak się namacham cały dzień, to jedyne czego chcę to łóżko. I coś do zjedzenia. Wtedy pora roku nie robi szczególnej różnicy.
– Tak, rzeczywiście. – Florian tkwił ze wzrokiem utkwionym w jabłoniach.
– Pszczoły! Niech pan patrzy – Starczy szept był zaintrygowany. – Zbierają konfiturę.
– Mówiłem. Nic się nie zmarnuje, gdyby nie one, zaraz pojawiłyby się mrówki.
– Szkło im nie przeszkadza?
– Potrafią sobie poradzić, spokojnie.
– Niebywałe. – staruszek patrzył na owady, pochyliwszy się nad stołem. Po chwili wyprostował się. – To pana pszczoły?
– Tak, mam kilka uli. Poza tym ogródek i sadek. Kawałek pola. I to wszystko, czego mi trzeba.
– Więc pan nie wychodzi.
– Dokładnie.
Rozmowa wygasała, czuli to obaj. Listonosz zaczął spieszyć się ze swoją herbatą. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, blask gęstniał i zaczynał pokrywać wszystko płynnym złotem.
– Miecze. – szepnął Florian.
– Miecze? A, nad drzwiami. Czemu trzyma pan spróchniałe miecze nad drzwiami. Jeszcze na kogoś pospadają.
– Cieszę się, że zadał pan to pytanie. – Obaj się uśmiechnęli. Udało im się. Rozmawiają dalej. – Są tu, odkąd pamiętam. Może i wyglądają na śmiecie, ale zapewniam, że można się nimi spokojnie posługiwać.
– Drewnianymi mieczami? Bawi się pan nimi z kimś?
– Nie do tego służą.
– A do czego?
– Przeganiają koszmary i nocne potwory. Czasem trzeba nimi walczyć.
– Aha. – Florian widział już, że rozmowa jest właściwie skończona. – To może ja już dam przesyłkę i będę się zbie…
– Jak wy się bronicie?
– …rał, bo droga daleka. Nikt nie musi bronić się przed nocnymi potworami. Poza dziećmi, ale im wystarcza zazwyczaj koc i zabawka. Pokwituje pan?
– Tak, już. Niech pan czasem wpada.
– Oczywiście, kiedy tylko będę w pobliżu. – Listonosz złapał rower i zaczął szybko schodzić do bramy. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli ktoś jest odizolowany i mówi o walce z koszmarami, lepiej zniknąć. Możliwie szybko. – Miłego dnia.
– Właściwie wieczoru. – Wyszeptał młodzieniec wciąż stojący nad stołem.
Usłyszał skrzypienie roweru. Staruszek nie wróci, to jasne. Czyli tam nie trzeba walczyć? Czy to świat bezpieczniejszy od jego? Jak wyglądają domy tamtych ludzi, skoro listonosz był jak zaczarowany od chwili minięcia bramy? Ciekawość kazała mu spojrzeć na otwarte wrota. Kute liście falowały w wieczornym wietrze.
List leżący przed nim był zapakowany w pożółkłą kopertę. Zielona pieczęć przedstawiała konia w galopie. Była chłodna. Przełamał ją.
Usłyszał świst wichru, który przygiął gałęzie. Był lodowaty. Wpadał przez bramę i targał wielkimi kwiatami. Zerwane płatki zaczynały wirować wokół stołu. Wrota się zatrzasnęły.
Zamknięta brama nie wyglądała już tak jak wcześniej. Między stalowymi liśćmi powstały szczeliny, przez które sączył się wiatr.
Jednak po chwili wszystko się uspokoiło. Florian podszedł do drzwi. Był zdumiony. Co to było? Spojrzał na kopertę, którą wciąż trzymał w dłoni.
Pora wyjąć list.
Rozłożył kartkę i wpatrzył się w złoty blask pokrywający papier. Spojrzał pod słońce, odwrócił.
List był pusty.
Jedyne co widział w czerpanym papierze to ciemniejąca pomarańcz zachodzącego słońca.
Koperta bez adresu.
Rozpadająca się w dłoni, pomięta, pachnąca starością zmieszaną z zapachem bzu.
W ogrodzie znów zawiało. Jabłonie chyliły gałęzie. Liście szumiały ogłuszająco. Z kwiatów spadały płatki, które leciały daleko, poza mur, w spalone pola i łąki. Florian pchnął rzeźbione drzwi i wszedł do domu.
W środku też szumiało. Mięta była zaskoczona wizytą. Stateczny krzak wawrzynu w kącie udawał obojętność, ale liście drżały delikatnie. Bazylia ciekawa była nowin zza muru.
– Spokojnie. Potem opowiem.
Zamknął okiennice i okna, po czym przeszedł do sypialni. Bluszcz szumiał uspokajająco, zielistki wtórowały mu z kątów. Wilczomlecz wysokości Floriana stojący za łóżkiem zafalował radośnie drobnymi listkami.
Gospodarz i tutaj zamknął okiennice i przeszedł do kolejnego pokoju. W ciemnym, północnym pomieszczeniu spały paprocie. Spokojnie spoczywały w zapachu lasu, mgła wiła się między nogami foteli. Okiennica była zamknięta. Zapalił stojącą na biurku świecę i zajrzał do szafy. W szafie zawsze znajdował to, czego akurat potrzebował. Służyła mu też do trzymania odzieży, od tego w końcu była. Pośród koszul i swetrów znajdował czasem nową kurtkę, albo kosę, a pośród butów książki i herbatę.
Tym razem, za świątecznym swetrem odkrył wiszący na wieszaku ciepły koc. Oparte o ściankę, pomiędzy zimowymi butami leżały płyty winylowe. Wyjął je i poszedł do ostatniego pokoju.
Na środku błękitnego salonu stał fortepian, pod ścianami drżały w przestrachu wielkie kwiaty róż. Pomieszczenie pachniało ostatnimi dniami lata, jakąś zmianą, przesileniem. Politura instrumentu błyszczała w ciepłym świetle świecy. Florian położył na nim płyty, koc delikatnie umieścił w głębokim, ciężkim fotelu. Podszedł do wielkich okien, za którymi szalała burza i zamknął okiennice.
W domu zapanował mrok. Jedynie płomień świecy rozpraszał go, tańczył refleksami w płatkach i liściach róż wspinających się po ścianach, lśnił w tafli fortepianu.
Obok płyt stał gramofon. Florian nakręcił go i wprawił winylowy dysk w ruch. Wyszedł do kuchni po herbatę, a kiedy wrócił z dużym kubkiem pachnącym suszonymi malinami, zalała go muzyka. Usiadł w fotelu i utonął w niej, popijając herbatę.
Koncert na harfę i kontrabas. Muzyka płynęła wolno, jak strumień migający w słońcu. Subtelna melodia oplatała się wokół fotela – jak bluszcz okrywa stare mury, tak ona chowała pod sobą Floriana. Nie było już burzy, nie było ciemnej nocy i koszmarów czających się w bezdennym mroku. Muzyka spokojnie żeglowała przez czas.
Kubek wysunął się z bezwładnej dłoni i miękko, żeby nie zbudzić róż, opadł na podłogę. Nie zbudził też Floriana, który…
***
Szedł pod górę. Pod stopami przesypywał się piach, nad głową, w gałęziach topoli szumiał wiatr. Dookoła ziemia zdawała się falować.
Przyjrzał się.
– Jak wielkie bałwany na północnym morzu.
– Słucham?
– Te pagóry zawsze kojarzą mi się z morskimi falami. – Głos jak brzęczące kryształki, nie, jak delikatnie szarpane struny harfy, dobiegał zza najbliższego pnia.
Florian obszedł drzewo i po jego drugiej stronie znalazł siedzącą kobietę wpatrzoną w dal. Była strzelista. Zielonooka. Zdawała się drżeć na wietrze. Jej prosta suknia była koloru kory, a włosy kojarzyły się z nitkami babiego lata.
Usiadł obok niej i tak jak ona dał się wciągnąć w obraz. Rozmowa toczyła się wolno i z jakimś namaszczeniem.
– Jesteś nimfą tego drzewa, prawda?
Trawa była pożółkła, spalona słońcem, wzgórza wydawały się martwe.
– Tak.
– Więc skąd wiesz, jak wygląda morze?
– Moje nasiona lecą daleko, ja także przyleciałam z oddali.
– I osiadłaś tutaj.
– Tu jest spokojnie, mam słońce i wodę. Czasem przylatują ptaki, wiatr się ze mną bawi.
– Wiatr kiedyś złamie twoje gałęzie i odeśle cię w niebyt.
– Jeszcze nie dzisiaj. – Zamknęła oczy i wyciągnęła twarz do słońca. Florian zobaczył skowronka wylatującego z niedalekich traw. – Ani nie jutro.
– Więc wystarcza ci trwanie.
– Wystarcza mi trwanie, tak. – Utkwiła w nim oczy. – Tobie zresztą też. Zawsze myślałam, że ludzie są ciekawi. Chcą odkrywać, doświadczać i przeżywać. – Uśmiechnęła się. – Przeżywać życie.
I dwa ostatnie słowa brzmiały jak szelest liści nad głową, albo jak plusk strumienia, albo odległy śpiew ptaków.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
– Nie, ciekawość prowadzi ścieżką losu.
– Wszystko jest odkryte.
– Nie dla ciebie, mój drogi.
– Doświadczanie. – Zaśmiał się szyderczo.
– Bez niego jesteś pustą skorupą.
– A co powiesz o przeżywaniu?
– To nie to samo co przetrwanie.
Chmura wielka jak transatlantyk wypłynęła nad pagóry i zmąciła błękit nieba.
– Więc co mi radzisz, droga pani?
– Idź pod górę.
Florian wstał, ukłonił się nimfie i odszedł, tak jak mówiła. Nad jego głową szumiały liście topoli, zabłąkany motyl usiadł mu na ramieniu.
Pod górę, przez głęboki piach.
Pod górę, w palącym słońcu.
Pod górę, aż na szczyt.
I stanął na najwyższym ze wzgórz. Chłodny wiatr czesał mu włosy i marszczył fale spalonych traw na wzburzonym morzu ziemi. Wielka chmura nie zakryła słońca, odpływała w dal, maleńka już, niedługo zniknie.
Błękitna kopuła była nad nim, a bezkres przed nim. Wystarczy iść polną ścieżką. Wziął łapczywy haust powietrza i postawił pierwszy krok.
***
Za oknem szalała burza. Koszmary wypełzały spod zimnych kamieni, spadały w potokach wody, przylatywały z wichrem. Okrążyły ciemną, posępną bryłę domu.
Jabłonie walczyły z porywami wiatru. Nagle ogród rozświetliła błyskawica. W jej świetle spod jabłoni wyszły dwie postacie. Były blade, zmęczone, ociekające wodą. Jasne włosy wyglądały jak hełmy, a ciężkie, przemoczone szaty w barwie kwiatu jabłoni opadały aż do ziemi.
Dwaj młodzieńcy podeszli do drzwi i chwycili jasne miecze. Uderzył w nich wiatr. Tuniki wydęły się pod jego wpływem i wyglądały, jakby skrywały skrzydła. Stanęli po obu stronach rzeźbionych drzwi, wymierzyli broń w zimny, mokry chaos mroku i czekali. Jak dawne posągi z marmuru, wieczne i pewne.
Wicher i burza uderzały w nich, woda ściekała po alabastrowej skórze, zalewała oczy. Bezkształtne tumany bezdennej czerni – koszmary – otoczyły ich półkolem. Trwali tak przez mgnienie, zatrzymany na ułamek chwili kadr. Jasność i ciemność, kształt i chaos.
Uderzył kolejny grom, zimne światło poruszyło scenę i zwarli się w walce.
Mrok natarł na drzwi, jasne miecze rozbłysły wewnętrznym, ciepłym światłem.
Gdyby ktokolwiek oglądał tę walkę, mógłby pomyśleć, że biali rycerze nie mają szans, że są jak płatki kwiatów ciśnięte w przepaść studni, przytłoczone mrokiem i wilgocią, skazane na zagładę.
Jednak walka trwała. Światło i mrok ścierały się u drzwi do świtu.
Do świtu naznaczonego srebrną jutrzenką zwycięstwa.
Do świtu, kiedy burzowa chmura wyglądała jak oddalający się transatlantyk.
Do świtu kiedy drewniane ostrza spoczęły nad drzwiami, a jaśni młodzieńcy znikli pod splątanymi gałęziami jabłoni.
Do świtu jak każdy inny.
Do świtu rozpoczynającego kolejny zwyczajny dzień.
***
Przez szpary okiennic sączył się miękki blask poranka. Florian uchylił powieki, spod których uleciały bezkresne fale pagórów. Omiótł półmrok pokoju, budzące się pod ścianami róże, politurę fortepianu i nieruchomą ciszę winylowej płyty.
Wstał i rozsunął okiennice. Nasycone złotem światło uderzyło go w twarz. Tańczyło w poruszanych lekkim powiewem kroplach wody na liściach i kwiatach. Prześwietlało na wylot, wypełniało życiem.
Za domem rozciągała się łąka. Florian poczuł nagłą chęć zanurzenia bosych stóp w wilgotnych, zwiewnych źdźbłach trawy, położenia się na cudownym, zielonym kobiercu przetykanym drogimi nićmi kwiatów.
Otworzył rzeźbione drzwi i wyszedł na podwórze. Nic się w nim nie zmieniło, było takie jak wczoraj, jak przedwczoraj… jak zawsze. Spokojne, ale pełne napięcia. Przycichłe i przyczajone. Jak pole po wielkiej bitwie, przykryte dostojnym, ulotnym milczeniem.
Odgłos stopy stawianej na mokrej kamiennej płycie niósł się echem i, odbity od bramy, wracał gromem. Przełamywał zaklętą ciszę, ożywiał świat i wprawiał go w ruch. Liście zaczynały szumieć, pszczoły z brzękiem wyfruwały z uli, a drewniane miecze podzwaniały radośnie znad drzwi.
Florian uśmiechnął się i skręcił za róg, na łąkę.
Stał na niej koń wrony. Pasł się spokojnie, nie zwracając uwagi na podchodzącego człowieka. Nie pasował. Jego długi cień wyraźnie odcinał się od tęczowej jasności usianej refleksami murawy. Był jak plama atramentu na pustej poza tym kartce. Niepokoił. I ciekawił.
Coś z tyłu głowy podpowiadało Florianowi: “Ciekawość prowadzi ścieżką losu”. Podchodził więc ostrożnym, lekkim krokiem.
Koń podniósł łeb. Człowiek mógł zajrzeć w wielkie, zdawałoby się, obojętne oczy. Zobaczył w nich spalone słońcem pagóry, bezkres nieba i gorący wiatr pachnący przestrzenią.
Wsiąść czy nie?
Jabłonie zaczynały szumieć z dezaprobatą, rzeźbione drzwi niepewnie zaskrzypiały poruszane podmuchami.
Wsiąść czy nie?
Brama drżała przeszywana wiatrem. Wilgotne źdźbła zachęcająco łaskotały stopy.
Wsiąść czy nie?
W końskim oku zaigrał błysk niepewność. Florian cofnął się o krok. Spojrzał na dom, omiótł wzrokiem ogród.
Niedługo wróci.
Jednym susem wskoczył na wronego rumaka. Zawiał silny wiatr. Brama otworzyła się z trzaskiem, rzeźbione drzwi z trzaskiem się zamknęły. Posypały się stalowe liście i drewniane grona winorośli.
Ziemia pulsowała pod uderzeniami rozpędzonych kopyt. W ryku wichru koń poniósł Floriana starym traktem. Oddalając się coraz bardziej przypominał smugę ciemności zapomnianą w świetle dnia. Pulsowanie było coraz słabsze. Jak gasnące tętno.
Szybami wstrząsnął dreszcz. To rżenie wierzchowca przyniesione ostatnim podmuchem wiatru odbiło się od ścian.
I nastała cisza.