Marek wytoczył się z nocnego na mróz, szeleszcząc foliową siatką. Przycupnął za winklem, rozebrał małpeczkę z reklamówki i wychylił kilka łyków. Ponoć wódka nie powinna smakować, a gdy zaczyna, dzieje się z człowiekiem źle. Miał to głęboko w dupie. Pił za zmiany, które nie nadeszły, a przynajmniej jego ominęły szerokim łukiem.
Zakręcił butelkę, wrzucił ją do siatki i podszedł do zaparkowanego na chodniku poloneza. Już miał nacisnąć klamkę, gdy nagle odskoczył z krzykiem, upuszczając reklamówkę. W jego starym, poczciwym poldku siedział jakiś obcy facet.
Płacząc w duchu nad rozbitą flaszką, Marek obejrzał samochód od lewa do prawa. No jego. Zmarszczył groźnie brew, wypiął klatę i szarpnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały.
– Spierdalaj mi stąd – warknął do intruza, który leżał rozwalony na siedzeniu pasażera.
Ten spojrzał na Marka z uśmiechem i poklepał fotel kierowcy.
– Wsiadaj pan – rzekł. – Przejedziemy się.
W oczach mężczyzny była jakaś pustka, którą Marek zauważył pomimo ciemności.
– Spierdalaj mi stąd, mówię. Psy mam wezwać?
Mężczyzna westchnął.
– Przecież nie będę panu grozić bronią. Ja nie Chyra, pan nie Gonera.
– Co?
– „Długu” żeś pan nie oglądał? – Facet uniósł brwi ze zdziwieniem.
– Nie.
– To słaby z pana kinoman.
– Akurat uważam się za konesera. Co sobota jestem w kinie.
– To co, Krauzego pan nie lubisz?
– Lubię, żadnego filmu nie przepuściłem.
– A „Dług” żeś pan przepuścił.
– Jaki znowu „Dług”?! – wrzasnął Marek i już chciał obejść poldka, by obić intruza, gdy przypomniał sobie gadkę o broni.
– Ach, może mi się daty popieprzyły. – Facet wzruszył ramionami. – No, wsiadaj pan. Jesteś pan w końcu taryfiarz, nie? I po fajrancie, skoro małpeczkę pan stłukłeś.
Marek, chcąc nie chcąc, wsiadł do samochodu z myślą, że jak będzie dalej pyskować, to facet go w końcu odstrzeli.
– Gdzie jedziemy? – zapytał, spoconymi dłońmi odpalając auto.
– Bez nerwów, panie taryfiarz. Bez nerwów. Pojeździmy sobie tam i siam, pogadamy, jak na kumpli przystało.
– Lubię wiedzieć, dokąd jadę. Co, będziesz mnie prowadził za rączkę? Tu w lewo, tam w prawo?
– Prosto pojedziemy – rzekł intruz, więc Marek ruszył. – A taksometr?
– A zapłacisz?
– Oczywiście. Jak zawsze.
– To co to za porwanie? – Marek prychnął, ale taksometr włączył.
– Jakie znowu porwanie? Pan taksówkarz, ja pasażer. Będzie przejazd, będzie zapłata – odpowiedział ze śmiechem tamten, po czym zza pazuchy wyjął ramę partagasów. Wsunął jednego w usta, Marek dostrzegł, że facet ma iście hollywoodzkie uzębienie. – Smolisz pan?
– Smolę, ale nie, jak jadę.
– Winona Ryder to z pana nie będzie – zakpił tamten, ale Marek znów nie zrozumiał aluzji.
Był zbyt zdenerwowany, by łączyć tak odległe kropki. Wolał się skupić na jeździe, by przypadkiem nie roztrzaskać poldka. Nie miał pojęcia, do czego pasażer mógłby się wtedy posunąć. W blisko trzydziestoletniej karierze taksówkarza nieraz trafiały mu się dziwne typki, ten jednak był nadzwyczaj osobliwy. I niepokojący. Marek rozpaczliwie błądził wzrokiem po Alei Mickiewicza, ale policji oczywiście nigdzie nie było.
– Do kina to z panną chodzisz? – zagadnął po chwili intruz, płynnie przechodząc na „ty”.
– Sam.
– Czemuż to?
– A na co mi panna w kinie? Żeby ją za kolanko łapać? Szkoda kasy.
– Samotny wilk z ciebie, co?
– Po prostu lubię w pojedynkę, rozumiesz, podelektować się. Tak samo mam z jazdą. Taksówkarzę, bo jakoś zarobić trzeba, ale rzygać się chce od takiej roboty. Ludzie gadają, mordy na minutę nie zamkną, no słuchaj tego ścieku całymi dniami. Nockami sam jeżdżę. Dla siebie, rozumiesz.
– Jak nikt. – Facet uśmiechnął się szeroko, wydmuchując dym przez otwarte okno.
– A ty? Chodzisz do kina? – zapytał, dziwiąc się własnej odwadze.
– No jasne.
– Z pannami pewnie, co? Jedno wyjście, jedna baba?
– Gdzie tam. Głównie z takimi dziadami jak ty – odparł ze śmiechem.
Akurat, pomyślał Marek. Nagle naszło go, że trza było iść do milicji. Byłoby mieszkanie, byłaby kasa, panienki, rodzina może nawet. A nie zardzewiały poldas, zapierdziały dres i powyciągany swetr. Nie byłoby tego gówna codziennego, ciułania grosza do grosza, byle starczyło, byle to się jakoś żyło. Żałował też, może bardziej nawet, że nie został gangsterem. Ci to dopiero sobie radzili, jak na załączonym obrazku. Ściskało go w gardle, gdy łypał na ćmiącego partagasa intruza. Włosy na brylantynce, pachnący Fahrenheitem aż miło, skórzana kurtka, spodnie w kant, buciory jakieś espadryle chyba, na łapie sikor z taką bransoletą, że mucha nie siada. W jednym poldku przegryw i zwycięzca. W jednym poldku uczciwy i chuj.
Oderwał wzrok od mężczyzny, wbił zazdrosny wzrok w ulicę. Prosto miał jechać, to jechał, po co się rozglądać. Nie dostrzegł, jak po bokach migają mu perspektywy, jak przemyka poldkiem przez ulice Londynu, Paryża, Berlina i Zurychu. Zawsze już miał być Markiem, jebanym krakoskim taryfiarzem w poplamionych gaciach.
– Smolisz? – zapytał obcy, gdy cisnął peta za okno i zaraz wyjął drugiego.
– Smolę, ale nie, jak jadę. Mówiłem przecież.
– Zawsze jest pora na zmianę nawyków.
Zajechali pod Jubilat. Marek pomyślał, że kroi się napad na dom handlowy, ale nie, facet kazał mu stanąć po drugiej stronie, zaraz przy Moście Dębnickim.
– Pały będą jechać, to mi mandat wlepią – zaprotestował taksówkarz.
Mężczyzna przewrócił oczami, zza pazuchy wyjął rulon banknotów i położył na desce rozdzielczej.
– Starczy? – Wyszczerzył zęby i klepnął Marka w policzek. – Koraliki sobie na fotel kup, bo ten biały miś to wieś straszna i ciuchy obiera.
Wysiadł z auta i podszedł do bagażnika, otworzył go ze zgrzytem.
– Co tam masz? Co schowałeś?!
– Przecież nie Popiełuszkę – zażartował. – Oj, czyżby za ostro? – prychnął, widząc minę Marka.
Zamknął bagażnik i ruszył ku schodom prowadzącym na bulwary. W ręce niósł mały, jutowy worek.
– Hej, co tam niesiesz?! – krzyknął za facetem Marek.
Ten odwrócił się, spojrzał na taksówkarza, wydmuchał dym nosem.
– Twoje życie, plany i marzenia – odparł i zszedł na dół.
Marek zerwał się z fotela, trzasnął drzwiami poldka, otworzył tylne i podniósł z podłogi małą saperkę. Była zima, a jego polduś lubił się czasem zakopać w śniegu.
Zakasawszy rękawy, Marek ruszył śladem mężczyzny. Zszedł po schodach na bulwar, w nikłym świetle lamp dostrzegł gangstera nad brzegiem Wisły. Patrzył na Wawel, a jutowy worek leżał obok. Niewiele myśląc, Marek ruszył prosto ku mężczyźnie.
– Co jest? – zapytał tamten bez cienia strachu, nawet się nie odwracając. – Żal ci jednak?
Marek nie pojął aluzji.
– Może… może lepiej zakopać? – spytał tylko, wskazując worek saperką.