Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Znalazłam się w niej niespodziewanie, wrzucona siłą i bezradna, jak dziecko. Powoli oswajałam się z sytuacją. Nie mogąc z początku dostrzec niczego, próbowałam wolą umysłu skoncentrować się na przygotowaniu ciała do spotkania z nieznanym. Nabrałam potęgi, mięśnie rozbudowały się, pędziłam coraz szybciej. Wyostrzone zmysły sprawiły, że czułam najdrobniejsze drżenia powietrza. Byłam gotowa na czekającą konfrontację.
Biegłam mroczną ulicą, podświadomie rozumiejąc, że jestem mężczyzną. Silnym, wysportowanym, zbudowanym jak atleta. Bliżej nieznanym superbohaterem. Słysząc niewyraźne odgłosy gdzieś z tyłu, zaczęłam przyspieszać, co przyszło mi ze zdumiewającą łatwością.
Czułam, że coś mnie ściga i jest coraz bliżej. Potykając się i brnąc po omacku, wpadłam nagle na grząski teren, z którego wystrzeliły kościste szpony. Byłam w potrzasku. Tuż obok zamajaczyły niewyraźne kontury powalonych, starych nagrobków. Z ziemi wysuwały się ręce potępionych, spoczywających na zapomnianym cmentarzu. Wciągnęły mnie pod powierzchnię i znalazłam się w ciasnej, mrocznej krypcie, wypełnionej częściowo potłuczonymi kawałkami kolorowego szkła.
Wymacałam dłonią metalowy przedmiot, który poczułam pod stopą. To krótki sztylet zmieniający się w miecz. Podjęłam na oślep heroiczną walkę z czającymi się demonami, używając magicznej broni, a nałożona przez niewidzialne siły zbroja, ze złotymi naramiennikami, chroniła mnie przed ciosami upiorów. Miecz atakował zaskakująco – błotnymi cięciami, przypominającymi obfite salwy z drobinkami żrącego żwiru, po których zranieni wrogowie upadali, ginąc w gęstej mazi. Jako Mudman nabrałam szybko nadludzkiej sprawności, więc ciosy zadawałam coraz celniej, częściej i mocniej.
Ocknęłam się przerażona i mokra od potu. Był środek nocy, przez szpary w deskach prześwitywał księżyc. W jego nikłym blasku dostrzegłam, że wierne Mastie spoczywały obok na słomie w stodole życzliwego gospodarza, który wczoraj użyczył nam schronienia. Ciszę przerywały jedynie miarowe oddechy tych zielonoskrzydłych stworzeń, co zadziałało nader uspokajająco, więc opadłam na twarde źdźbła, przekonana, że to tylko mara senna. Odciśnięte na skórze ślady po naramiennikach zbroi zniknęły do rana.
To było moje pierwsze zbrojne starcie ze Złem. Dzięki magicznemu atrybutowi, działającemu jedynie po zmroku, mogłam rozdwajając jaźń, jednocześnie walczyć i zapadać w sen.
***
– Powiadają, że przybył Lenart, posłaniec z Krainy Zmarłych, aby przeczyścić okolice z nieproszonych elementów. – Żółtoskóry oberżysta ściszył głos, nalewając mi trzecią ręką wodę, zaś czwartą podając pajdę poczerniałego chleba. – Szuka Wybrańców…
Wzruszyłam ramionami, nie chcąc wdawać się w próżne dysputy.
Po szybkim spożyciu posiłku zostawiłam na tacy pusty kubek oraz dwa luszoki, rzucone mi kwadrans temu przez możnych, abym odprowadziła ich konie. Z oberży dobiegały teraz wesołe śmiechy podchmielonych tanim winem przyjezdnych. Jej właściciel obiema wolnymi dłońmi złapał sprawnie monety, spojrzał na nie z chciwością i wsadził w poczerniałe zęby celem sprawdzenia autentyczności. Najwidoczniej pozbył się wszelkich podejrzeń, bo kiwnął głową i ręką wskazał mi drogę.
Z oberży zapuściłam się w mroczny, gęsty las, gdyż o tej porze wędrować traktem byłoby krokiem cokolwiek ryzykownym. Eliksir Omdysa, którego brak dotkliwie teraz odczuwałam, dawał wprawdzie możliwość pozostawania niewidzialnym i to aż przez pięćdziesiąt dni bez przerwy, lecz – jak można się było domyślać – był towarem niezwykle drogim, a w tej części świata posiadało go jedynie kilku magów. Poza tym, tracił moc podczas starcia zbrojnego. Używałam go zatem tylko w wyjątkowych sytuacjach, przemierzając bezkresne tereny tej zdziwaczałej planety w wieśniaczym przebraniu. Z reguły nikt nie zwracał uwagi na wałęsające się po polach, obdarte pacholę, ale czasem jakiemuś awanturnikowi wpadała w oko moja chuderlawa postać i z nudów zaczepiał podczas marszu, przewracając kopniakiem lub popychając. Miałam wtedy wielką ochotę rozkwasić jego bezczelną gębę, lecz powstrzymywałam się, nie chcąc zdradzić, kim tak naprawdę jestem.
Tylko zwierzęta i magiczne stwory wiedziały o tym, dostrzegając charakterystyczną dla Wybrańców, szarawą poświatę, jaka mnie otaczała. Ludzie tego daru nie mieli. Dzięki temu mogłam niepostrzeżenie przemierzać szerokie połacie czarodziejskich krain oraz ziemskie pustkowia, znajdujące się między nimi.
Lasy wprawdzie nie były bezpiecznym schronieniem, lecz dawały możliwość ucieczki przed wścibskimi ludźmi. W kniejach narażona byłam na wielce dokuczliwe zaczarowane stwory, atakujące z powietrza, gałęzi oraz podziemi. Stąd też tak zbawiennym było wówczas towarzystwo moich nieodłącznych Mastii, zwykle kryjących się w otaczającym powietrzu. Owe skrzydlate stworzenia, opiekujące się mną od urodzenia, miały bowiem moc znikania w każdym momencie i w każdych okolicznościach.
***
Od czasów Wielkiego Zderzenia, które miało miejsce blisko dwieście lat temu w Kosmosie, zmieniając cały Wszechświat, Ziemię pokrywały głównie szerokie, wymarłe połacie pustynne, zwane potocznie pustkowiami. Tam zniszczoną skorupę ziemską spowijały gęste mgły i panował wieczny mrok. Wyłącznie z konieczności, należało jak najszybciej przeprawić się przez te tereny, nie zatrzymując zbyt często ani nie zasypiając.
Między nimi, na niewielkich przestrzeniach z roślinnością oraz nielicznymi zbiornikami wód, jak jeziora czy rzeki, rozciągały się krainy, należące do możnych władców, sprawujących tam rządy dynastyczne. Tylko w owych państewkach mieszkała ludność, poddana swemu monarsze, zajmująca się rzemiosłem oraz uprawą roli. Spokój i dobrobyt ziemskich krain zakłócało co jakiś czas Zło, posyłając z Piekieł Lenarta, który dzięki magii przywoływał do życia potworne bestie, dziesiątkujące mieszkańców i obalające sprawiedliwie rządzących. Dawni władcy owych maszkar spoczywali na cmentarzysku potłuczonych.
Do walki z potworami Dobro nadawało nielicznym przedstawicielom rodów królewskich miano Wybrańców, obdarowując czarodziejskimi atrybutami i wspierając podczas potyczek. Ci zaś, którym moce Dobra zezwoliły, mogli poprzez Jezioro Przejścia wydostać się z planety i zawładnąć którąś z okolicznych, gdyż Wszechświat miał ich obecnie bez liku. Inni, zbierając podczas starć elementy witrażu wspomnianego cmentarza, tkwiące w ciałach stworów, mieli szanse odzyskać dawne bogactwa, tytuły rodowe bądź całe państwa. Ja należałam do tych drugich.
***
– Więc powiadasz, że twój pan jest słynnym Mudmanem, czy tak? – Dakrzed siedział dostojnie na tronie i wraz ze świtą przyglądał się podejrzliwie pustej przestrzeni po mojej prawicy.
– W samej rzeczy, książę. – Skłoniłam się.
– Winienem wierzyć, że w chwili obecnej nie ma go tu z nami?
– Nie ma, dostojny Dakrzedzie.
– I mam z tobą rozmawiać w jego zastępstwie? – prychnął pogardliwie.
– Do usług, panie. – Pokłoniłam się jeszcze niżej.
– Podejrzanie cienkim głosem prawisz, pachołku…
– To przez mocno poturbowane struny głosowe, mości książę. Podczas bitwy z armią Trybretów jedna poczwara próbowała zmiażdżyć mi gardło.
– O, tak! Cała część naszego świata słyszała o rozgromieniu owych uskrzydlonych węży. To dopiero wyczyn!
– W samej rzeczy, panie. Wieść o wspomnianym zwycięstwie Mudmana rozeszła się szybko po okolicy.
– Wolałbym jednak ujrzeć oblicze dzielnego męża, któremu zlecam tak ważną powinność, bo niewłaściwym zdaje mi się rozprawiać o istotnych kwestiach z pacholęciem. Jak dotąd, nigdy nie dyskutowałem w sprawach wagi państwowej ze… służbą.
– Wybacz, dostojny książę, lecz mój pan zawsze tak postępuje – łgałam dalej bez mrugnięcia powieką. Ile to już razy powtarzałam tę samą bajeczkę!… – Dostrzec go gołym okiem nie sposób.
– Skoro, jak rozumiem używa eliksiru niewidzialności bez przerw jakichkolwiek, musi być naprawdę wyjątkowym wojownikiem i nadzwyczaj majętnym człowiekiem!
Milczeniem potwierdziłam stwierdzenie dociekliwego władcy.
– Prawda to, że zabija on wszystkie bestie rodem z Piekieł i jak dotąd żadna mu się skutecznie nie przeciwstawiła, żadna nie uszła z życiem?
– Szczera prawda, panie.
– I zawsze podejmuje walkę dopiero wtedy, gdy słońce zniknie za horyzontem?
– Zawsze.
– I, kiedy nawałnica z piorunami przechodzi nad światem?
– W rzeczy samej, książę.
– Powiadają, że pochodzi z rodu królewskiego, przed laty obalonego i wymordowanego, więc jest jedynym dziedzicem, nie licząc jego starszej siostry.
Kiedy wspomniał o mnie, zacisnęłam pięści. Na szczęście nikt z obecnych tego nie zauważył.
– Tego nie wiem, książę – odpowiedziałam, z trudem siląc się na spokój. – Pan mój ma swe tajemnice, jemu tylko znane.
– Jeśli pokona przebrzydłą gadzinę, która już lat dwadzieścia niszczy moje państwo, do obiecanej zapłaty dodam jeszcze drugie tyle.
– To zbyteczne, mości książę. Pan mój zawsze wykonuje usługę za stawkę, ustaloną wcześniej, a przeznaczoną na rynsztunek oraz schronienie w kilkudniowej drodze do legowiska bestii – kłamałam dalej. Pieniędzy bowiem potrzebowałam zazwyczaj, by zakupić nowe odzienie oraz jakikolwiek wikt. Nade wszystko złoto było mi niezbędne do zdobycia słynnego eliksiru niewidzialności. Natomiast zbroję i broń, te same od dziesięcioleci, otrzymywałam zawsze od Dobra tuż przed starciem. – Takie ma zasady. I są one niezmienne.
– Na moich poddanych nie zamierzam oszczędzać! – stwierdził butnie.
– W rzeczy samej, panie.
– Każdy tu powie, żem sprawiedliwy władca!
Po sali przeszedł pomruk poparcia.
– Rzekł książę. – Skłoniłam się prawie do posadzki, by w taki sposób potwierdzić szczerość jego słów.
Dakrzed, wielce niekontent z moich zdawkowych odpowiedzi oraz niemożności rozmowy z tajemniczym Mudmanem, skinął ręką. Na ten znak służący przynieśli pokaźnych rozmiarów skrzynię, wypełnioną po brzegi złotymi trapenami.
– Liczę na twego pana, sługo! – odrzekł, kiedy sprawnym ruchem pomniejszałam kufer i wkładałam do torby.
– Z pewnością nie zawiedziesz się, książę!
Pokonanie zwinnej Jerrenkli, maszkary o pomarańczowej skórze i pysku długim, niczym krokodyli, chowającej się w ogromnych kielichach kwiatowych rosbuncji, było możliwe tylko przy potężnej nawałnicy, jaką rozpętałam złocistymi naramiennikami. Rwące potoki wody wypłukiwały owe wielkie rośliny z ziemi, a ja mieczem Mudmana dopełniałam reszty, strzelając błotnistymi razami wprost w ich kwiatostany. Drobiny żrącego żwiru wtapiały się w skórę poczwary, wypalając ją i raniąc boleśnie. Wreszcie utopiłam przebrzydłe zwierzę, pożerające od lat tutejszą trzodę oraz siejące postrach w kraju, którym władał obecnie książę Dakrzed. Jeden z pazurów zalśnił srebrzyście, zatem wyrwałam go pospiesznie. Zapłata za wykonanie zadania była mi tym razem nadzwyczaj potrzebna.
***
Grota Metzeba znajdowała się tuż przy urwisku.
– Jesteś znowu! – Mag nie krył radości, widząc rzucony woreczek z pieniędzmi i słysząc charakterystyczny dźwięk złota.
– Jak widać. – Sięgnęłam po fiolkę z eliksirem Omdysa, chowając ją na dno płóciennej torby.
– Znam cię!
– Nikt mnie nie zna. I nikt nie powinien – odparłam ponuro.
– Wiem, kim jesteś, Sebi.
Na dźwięk imienia drgnęłam, lecz zaraz zacisnęłam zęby, potrząsając głową i zmierzając do wyjścia.
– Masz na ręku ośmioramienną gwiazdę. Naramienniki wezwania burzy przekazała ci sama bogini Dobra, którą widzisz w każdym śnie. Nieprzypadkowo są one inkrustowane klejnotami z insygniów koronacyjnych twoich rodziców, dzięki czemu w starciu zyskują niezwykłą moc. Jesteś Wybrańczynią, walczącą co noc z siłami Piekieł. Twój ród po zdetronizowaniu wygnano. Lecz przepowiednia głosi…
Odwróciłam głowę i rzuciłam mu groźne spojrzenie, przerywając:
– Nie ma to już znaczenia! Przeszłość bezpowrotnie odeszła. Ważne jest dziś, a nie wczoraj!
– A co z jutrem?
Nie odpowiedziałam.
– Brat cię szuka, aby wraz z tobą pomścić rodzinę…
– Ja nie mam brata! Już nie!
– Rozumiesz przecież, że to nieprawda i wcześniej czy później musisz go spotkać.
– Uciekł, jak tchórz! Zostawił nas na pastwę piekielnych siepaczy Lenarta! Wymordowali wszystkich! Widziałam to! – krzyczałam. – Przeżyłam tylko dzięki cudownemu ocaleniu przez Dobro i magicznym naramiennikom.
– Chowanie urazy jeszcze nikomu nie przyniosło ukojenia.
– Cóż ty możesz o tym wiedzieć? O braterskiej zdradzie? O pragnieniu zemsty, trawiącym przez lata serce i umysł?!
– Znam powody waszej waśni. I znam przyszłość.
– To bujdy! Jesteś tylko podrzędnym magiem trzeciej kategorii!
Wybiegłam z groty, popijając łyk czarodziejskiej mikstury i ocierając napływające łzy. Wędrówka ku granicznym szczytom była niebezpieczna, zatem należało zachować czujność, nawet będąc niewidzialną.
Burza zbliżała się w iście piorunującym tempie. Była gwałtowna, a gradowe kule niszczyły wszystko, co napotkały. Przeczekiwałam jej apogeum w mrocznej jaskini, przeszedłszy najpierw ośnieżone góry i zmierzając od trzech dni na północ, do Kraju Amiliardy, gdzie czekała mnie następna misja.
Od pierwszego wcielenia się w postać Mudmana, skłębione nawałnice były nieodłącznymi towarzyszkami mojej wędrówki, a okoliczni możnowładcy i rządzący poczęli prześcigać się w hojnie opłacanych propozycjach wykonywania dla nich powierzanych mi zleceń. Zazwyczaj odbywało się to tak, że najpierw herold obwieszczał zarządzenie panującego i rozchodziła się wieść o poszukiwaniu śmiałków, zdolnych do stoczenia walki z potworem. Celem miało być uwolnienie spod jarzma piekielnego stwora całego państwa wraz z ciemiężonymi mieszkańcami za ustaloną z góry zapłatą. Przekazywałam wówczas posłańcowi, że Mudman przyjmuje zlecenie i jest gotów stawić się w pełnym rynsztunku. Dodatkowo starałam się zdobyć części witrażu z bramy cmentarzyska potłuczonych, tkwiące w cielskach piekielnych potworów, rozsianych po całym świecie. Skompletowanie dwustu części szklanej układanki miało zagwarantować otrzymanie trójdzielnego klucza, otwierającego podwoje utraconego zamku mojego rodu i odzyskanie królestwa.
Teraz czekała mnie batalia z najeźdźcą, cieszącym się ponurą sławą, zwanym potocznie Kamsyrem, synem zdobywcy Imperium Grotgerów.
Znów biegnę we śnie przez tonący w mroku, zaniedbany cmentarz. Jestem nim – znanym mi już superbohaterem, władającym lawinami błota ze żrącym żwirem, który błyskawicznie radzi sobie z siłami czarnej magii. Czułam się w tej postaci tak pewnie, jak we własnej skórze. W moich żyłach krążyła magiczna energia. Czekałam na nadejście wrogów, rozglądałam się uważnie, byłam na nich przygotowana.
Z głębokiego dołu wysuwa się postać upiora, w którym rozpoznaję Kamsyra, herosa o czterech głowach, gadzich oczach i tylnych łapach lwa. W prawej ręce trzyma szklany miecz, który wbija w swój brzuch, jęcząc przy tym przeciągle. Z wnętrzności wylatuje stado rozszalałych, potężnych nietoperzy, rozrastających się jeszcze bardziej i uderzających mnie skrzydłami oraz próbujących kąsać ramiona i twarz. Nałożone przez niewidzialną moc: zbroja, miecz oraz tarcza dodają odwagi. Czuję na sobie ciężkie naramienniki, wiem, że są danym przez Dobro atrybutem zwycięstwa, działającym tylko nocą. Ponownie jako Mudman odganiam atakujące stwory salwami lepkiego, gęstego błota. Żwir wypala oczy, skórę i skrzydła bestii, które skowyczą z nieopisanego wręcz bólu. Wygrywam każde starcie, jestem niezwyciężoną potęgą! Pioruny i ulewa pomagają mi w tej samotnej walce.
Wreszcie sprawnie wykonuję wielki zamach i trafiam mieczem w czarną postać. Upada, ale ciągle patrzy na mnie posępnym, nienawistnym wzrokiem. Na ciele leżącego Kamsyra powstaje pokrywa z potłuczonych części szklanego miecza, wpadająca z wolna do rozerwanych trzewi. Reszty dopełniają żrące drobinki z mojej zaczarowanej broni. Tyran wrzeszczy i kona w straszliwych męczarniach. Wyrywam lśniący na niebiesko ząb upadłego – kolejny element cmentarnego witraża.
Rozglądam się i widzę czarną połać lasu, majaczącą na horyzoncie, za potężnym lodowcem. Dotykam śladów po naramiennikach i już wiem, że tej nocy pokonałam potwora, uwalniając Kraj Amiliardy od piekielnego uzurpatora.
***
Kolejnym celem było niewielkie państewko, położone na zachód od mego miejsca urodzenia, Bersenotonium. Mieszkańcy poświęcali się od dwunastu lat, by ratować dzieci, odkąd smoczą jamę zajęło obrzydliwe stworzenie o cielsku dwugłowego jaszczura z mokradeł. Hydriagraktus, olbrzymi, skrzydlaty potwór, bo to o nim mowa, był stworzony przez samego Lenarta z potłuczonej ceramiki całego kraju. Stąd też jego zaczarowane łuski odporne były na metalowe ostrza mieczy, którymi wcześniej wielu śmiałków próbowało zgładzić poczwarę. Zionął ogniem, miotał najeżonym rogami ogonem, wywołując szkody i siejąc postrach, lecz nade wszystko atakował dzieci, porywając je i pożerając. I do niego droga wiodła znaną mi już ścieżką – poprzez senne mary i porozbijane płyty nagrobne pogan z lat Przed Wielkim Zderzeniem Kosmosu.
Cmentarz wzywał mnie we śnie, tym razem w środku słonecznego dnia. Biegłam w ciele potężnego atlety wśród powywracanych nagrobków oraz całkowicie zarośniętych dróżek przy granicznej warowni. Tajemne symbole, wyryte na kamiennych płytach i mocno już pozacierane, wskazywały na odległe czasy stworzenia grobów. Od razu dostrzegłam na sobie ciężką zbroję Mudmana. Czułam potężną siłę, jaka we mnie wzbierała. Jasna postać pojawiła się znienacka i przytwierdziła mi złociste naramienniki, przyciągające nocną burzę.
– Atrybut zwycięstwa, tylko dla Wybrańczyni! – szepnęła. Potem odeszła, wybudzając mnie z letargu.
W postaci potężnego superbohatera, w zbroi i złocistych, wysadzanych klejnotami rodowymi naramiennikach, dotarłam do legowiska magicznego gada. Usłyszałam w oddali grzmot, nadciągała wspierająca mnie, gigantyczna nawałnica. Nie zważając na wybudzenie potwora i jego pierwszy przeciągły ryk, zręcznie skoczyłam na pobliskie skały, odbijając się od nich i celnie atakując salwami żwirowo-błotnych ciosów. Potłuczone części pokrywy stworzenia odrywały się od niego, próbując przeciąć mój hełm oraz napierśnik. Umiejętnie odbijałam owe kawałki ceramiki błotnymi salwami, a wspomagające mnie Mastie wzlatywały ponad ciało maszkary, atakując je ogniem i podmuchem rozłożystych skrzydeł.
Potłuczone kawałki, trafiające z powrotem w nagie fragmenty cielska gada, raniły go dotkliwie, więc wydawał z siebie przeraźliwe jęki, zagłuszające wszystko. Na moment musiałam zasłonić uszy, gdyż ryki potwora wwiercały się coraz silniej w głowę, uniemożliwiając walkę. Hydriagraktus wykorzystał ten moment słabości i zaatakował salwą ognia, wymierzoną wprost w moje ramiona. Naramienniki jednak stworzyły dodatkową zasłonę obronną, skutecznie powstrzymując rażenie, a deszczowe ulewy je ugasiły. Smoczysko nie wytrzymało nowych ciosów błota i palącego żwiru oraz odbijanych kawałków ceramicznych i zwaliło się, wstrząsając posadami okolicy. Oderwałam z ogona ogromny róg – mieniącą się odcieniami zieleni część witrażu bramy cmentarnej.
Zmęczona siedziałam czas jakiś nad powalonym, częściowo spalonym cielskiem olbrzyma, z którego wyciekała krew czarna i gęsta, niczym smoła. Mastie krążyły dookoła, z niepokojem spoglądając na moje rany. Dotknęłam magicznymi naramiennikami wezwania burzy obolałych, pokrwawionych miejsc, a one szybko pokryły się bliznami.
– Czas na nas – powiedziałam do wiernych towarzyszy, spoglądając w niebo. – Szukajmy nowych zleceń. I nowych przygód, by zapełnić cmentarny witraż i odzyskać tron.