Informacja o śmierci Jamesa dotarła do mnie na drugi dzień po tym, gdy po niemal trzech latach nieobecności w domu postawiłem nogę na brytyjskiej ziemi. Przez cały ten czas razem staraliśmy się odczytać hieroglify licznie objawiające się niemal na każdym znalezisku, jakiego dokonywaliśmy w gorących piaskach Kraju Faraonów, i zrozumieć tę fascynującą, nieco niesłusznie porzuconą kulturę. Naszym celem były oczywiście grobowce, nie byle jakie, ale grobowce władców, bo chociaż wszelkie inne także dostarczają bezcennej wiedzy na temat życia i zwyczajów pogrzebowych starożytnych Egipcjan, to jednak tylko mogiły królów są w stanie zapewnić ich odkrywcom sławę.
Stęskniony za rodziną, żoną Emmą i córkami, Jane oraz Elizabeth, głodny wieczornych pogawędek w Kole Dyskusyjnym, zaspokoiwszy potrzebę odkryć, marzyłem tylko o tym, by wrócić do swojej biblioteki, zlokalizowanej na piętrze trzypoziomowego domu przy Curzon Street, należącego uprzednio do mojej matki, a pozostawionego mi niemal dekadę temu w spadku, kiedy to sama udała się przed Sąd Ozyrysa. To właśnie na stojącej naprzeciw okna tej biblioteki sofie uwielbiałem spędzać czas, snując plany na przyszłość, gdy jako uznany egiptolog będę jeździł po kraju i dawał wykłady przed młodzikami, którzy nigdy nie odniosą tak wielkiego sukcesu jak ja. Teraz, kiedy wracałem do kraju na tarczy i miałem przed sobą serię odczytów w Muzeum Brytyjskim i w Egipskim Towarzystwie Naukowym, czułem się w końcu spełniony. Spełniony i niepocieszony, bo u mojego boku zabrakło Jamesa – przyjaciela, który towarzyszył mi w życiu niemal od zawsze. Poznaliśmy się jako dzieci, a dusze nasze, choć zupełnie różne, moja dość flegmatyczna i zrównoważona, jego nieodpowiedzialna i porywcza, uzupełniały się na każdym polu. Razem uczęszczaliśmy do szkół, razem udaliśmy się na studia. Obaj poślubiliśmy piękne kobiety z dobrych domów, chociaż tylko ja byłem swojej pani wierny. Obaj spłodziliśmy zdrowe potomstwo, choć ja córki, James synów.
Wyjechaliśmy do Egiptu razem i mieliśmy wrócić razem. James był jedynym członkiem Koła Dyskusyjnego Archeologów-Amatorów, który znalazł w sobie na tyle światłości, by razem ze mną zaryzykować wszystkie pieniądze tego świata i wyruszyć w podróż do odległego kraju, który ledwo co stał się częścią Zjednoczonego Królestwa. James nie był głodny sławy, jemu marzyła się tylko przygoda. Jego wyobraźnię pobudzały wizje skarbów, starożytnych klątw, orientalnej urody miejscowych kobiet, gotowych za szylinga zrobić wszystko. Pochodził z majętnej rodziny, a jego ojciec, właściciel kilku fabryk i zakładów przetwórstwa spożywczego, gotów był w imię kaprysu jedynego syna pokryć niemal wszystkie koszty naszej ekspedycji. Było mi to szczególnie w smak, bo chociaż wiodło mi się całkiem nieźle, to jednak nie byłem w stanie pozwolić sobie na kilkuletni wyjazd, zwłaszcza, że miałem na utrzymaniu rodzinę.
Niestety, nieporozumienie sprawiło, że się poróżniliśmy. Zrządzeniem losu prasa przypisała mi całkowite zasługi w sprawie pewnej grobowej skrytki, która okazała się mieścić w sobie pochówki najwyższej klasy. Prawda jest taka, że to James uparł się na lokalizację, której nikt nie dawał szans, a szczególnie ja. I nie mylił się. Po wielu miesiącach wytężonych prac dotarliśmy do ściany, za którą musiało być coś wielkiego, za którą musiała czekać na nas chwała i uznanie egiptologów, jeśli nie całego świata, to na pewno Brytanii. Czekała, ale tylko na mnie, bo pech chciał, że w tygodniu, w którym robotnicy przebili się do pierwszej komory całego ciągu grobowców, James doświadczył słonecznego udaru i najpierw całkowicie omamiony spędził trzy doby w lecznicy, aby potem kolejne trzy nie wychylać nosa ze swojej sypialni w naszym wspólnie wynajmowanym lokalu, kawał drogi od stanowiska, za to dość tanio i schludnie. Byłem tak zaabsorbowany znaleziskiem, że informując Londyn o odkryciu, zapomniałem wspomnieć o tym, że sukces jest zasługą Jamesa, który gołymi rękami kopał tunele, gdy nawet nieźle opłacani robotnicy odmawiali dalszych prac, nie widząc w nich żadnego sensu. Wściekł się na mnie nie na żarty, gdy za późno było już na prostowanie sprawy zasług i prawa do wiecznej chwały. A potem okazało się, że odkrycie jest zbyt wielkie, byśmy sami mogli kontynuować prace. Tak przynajmniej stwierdziło Egipskie Towarzystwo Naukowe, które natychmiast stłamsiło nasze Koło i podjęło decyzję, że mamy wracać na wyspę, a badania przejmie bardziej doświadczony, złożony z większej ilości ludzi, lepiej wykwalifikowany zespół. Było jasne, że nauka skrzyżowała się z polityką. Stare pryki, które nigdy nie wychyliły nosa poza mury londyńskich bibliotek, teraz mieli przyjechać na gotowe. Roli odkrywcy nie mogli mi już zająć, ale siebie mogli uczynić wielkimi badaczami, którzy całe stanowisko rozszyfrują, zrozumieją i opiszą.
Gdy oświadczyłem Jamesowi, że zamierzam wrócić do domu i nie będę walczyć z Towarzystwem o chwałę, obdarzył mnie spojrzeniem typowym dla wielkich umysłów, na których nie poznał się świat, a które bardzo z tego powodu cierpią. Ja, całkowicie nieświadomie, odebrałem mu sukces, a on był gotów przez to przekreślić lata naszej przyjaźni. Nazwał mnie zdrajcą i sługusem. Odsunięty od badań zamierzał pozostać w Egipcie, choćby dalsze czynności miał prowadzić sam, za jedynego kompana mając swój cień. Oznajmiłem, że odpływam za kilka dni. Błagałem, by wrócił razem ze mną, przecież też zostawił w Londynie rodzinę. Zdawał się być jednak całkowicie niewzruszony moimi prośbami i ostatecznie nie odprowadził mnie na statek. Wiem jednak, że był tego dnia w porcie, bo mój bagaż, na który składały się skrzynie prywatne i te mające trafić do Muzeum Brytyjskiego, w miejscu docelowym okazał się być większy o spory kufer, podpisany moim nazwiskiem, jednak ręką Jamesa. Nie chciał na mnie patrzeć, nie chciał ze mną rozmawiać, ale zadbał o to, abym zachował najcenniejsze pamiątki, których wartości nie da się oszacować, a o które przecież walczyliśmy w afrykańskich piaskach razem. W porcie nie sprawdziłem, co jest w dodatkowym pakunku. Skrzynia była zaplombowana, więc jej zawartość pozostawała dla mnie tajemnicą, miałem poznać ją dopiero w domu.
Nie zdążyłem. Wieczorem przywitałem się w rodziną, z zaskoczeniem dowiadując się, że powiększyła się ona o psa rasy beagle, pokojówkę i bicykl. Zmęczony podróżą szybko zapadłem w głęboki sen. Następnego dnia rano pożegnałem kompana. Telegram przyszedł w porze śniadania, odbierając mi apetyt i chęci do czegokolwiek. Wieść o śmierci Jamesa dotarła też do Koła, do Towarzystwa i Muzeum. Oszołomiony nie zdążyłem nawet wstać od stołu, kiedy do drzwi zaczęli dobijać się kolejni posłańcy z kondolencjami. Do wieczora uzbierała się już spora sterta bilecików, które rozkazałem gromadzić w korytarzu, równocześnie kategorycznie zakazując wnoszenia ich do biblioteki. Sam zamknąłem się w tym właśnie pomieszczeniu i płakałem, aż kolejna seria spazmów odebrała mi siły i umęczony przyłożyłem głowę do poduszki licząc na szybki sen.
Kiedy już czułem, że ledwo kilka oddechów dzieli mnie od niosącej ukojenie nicości, za oknem rozwrzeszczały się koty. Najpierw daleko, pojedynczo, przeciągłe jęki zwiastujące ruję, ale z minuty na minutę stawały się coraz głośniejsze i coraz liczniejsze. Leżałem bez ruchu, aż zza okna docierała do mnie już istna kakofonia nieskoordynowanych miauknięć, jakby koci dyrygent zaspał i nie pojawił się na występie, ale śpiewaczki postanowiły za wszelką cenę dać pokaz, całkowicie pogubione w swoich partiach. Wstałem do okna, aby je przymknąć i odciąć się od jazgotu i wtedy zdałem sobie sprawę, że wrzesień nie jest porą na miłosne harce dachowców. Byłem jednak zbyt zmęczony, po poświęcać temu zagadnieniu więcej uwagi. Opuściłem skrzydło okienne i bezmyślnie wróciłem na kanapę. Tym razem sen nadszedł szybko, pamiętam tylko, że naciągnąłem na siebie pled, a świat ogarnęła nieprzenikniona ciemność.
Obudził mnie chłód. Trzęsąc się z zimna rozejrzałem się po bibliotece i ze zdumieniem zauważyłem, że okno, to samo, które w nocy zamknąłem, było otwarte. Stojąca wcześniej na parapecie doniczka, teraz leżała rozbita na podłodze. Cholerne koty, albo dostały się do środka, albo byłem poprzedniego wieczora tak zmęczony, że sam strąciłem kwiatek, a o zamknięciu okna po prostu śniłem na jawie. Po raz kolejny opuściłem skrzydło, przekręciłem skoble, a na koniec, zamaszystym ruchem zaciągnąłem kotary. W pomieszczeniu było chłodno, a teraz też ciemno. Nie chciałem z niego wychodzić, ale uznałem, że jedna doba użalania się wystarczy. Musiałem wziąć się w garść, odpowiedzieć na kondolencje i udać się do rodziny Jamesa, aby dowiedzieć się jak zmarł i zaoferować jego najbliższym pomoc. Korzystając z przypływu sił witalnych, umyłem się, ogoliłem, ubrałem, chwilę tylko frustrując się, nie mogąc znaleźć czarnych butów. Wychodząc omiotłem spojrzeniem stojące w korytarzu bagaże. Korciło mnie, aby spojrzeć do skrzyni od Jamesa, ale bałem się znów rozkleić. Pośpiesznie opuściłem dom. Na trawniku kilka kotów grzało się w jesiennym słońcu. Sierściuchy czuły się chyba jak u siebie.
Wracając zajrzałem do pubu. Musiałem się napić, bo po wizycie u rodziny Jamesa byłem naprawdę przybity. Okazało się, że biedaczysko wpadł do komnaty, której wejście skrywało się w podłodze. Początkowo były nadzieje na jego uratowanie, dało się z nim nawet rozmawiać, a robotnicy podali mu wodę i jedzenie. Komnata okazała się być bardzo głęboka, a James, upadając połamał obie nogi, lewą rękę i kilka żeber. Nie był w stanie sam uchwycić się liny, którą mu zrzucono, a otwór był na tyle wąski, że żaden z obecnych na stanowisku mężczyzn się w nim nie zmieścił. Zresztą przeciśnięcie przez niego pokiereszowanego Jamesa również nie byłoby możliwe. Próbowano delikatnie powiększyć otwór, ale stara konstrukcja groziła zawaleniem przy każdym uderzeniu młotka. Niestety, po dwóch dobach strop nie wytrzymał pod naporem ekipy ratunkowej. Ośmiu mężczyzn runęło wraz z ciężkimi kamieniami prosto na Jamesa, tracąc życie razem z nim. Nie powinno więc nikogo dziwić, że po kilku godzinach siedzenia nad szklanką whisky byłem już mocno zmęczony, co jest dość delikatnym eufemizmem. Emocje wzięły górę, wpadłem do domu i od razu wziąłem się za kufer. Było już późno, ale upałem się, że wtargam go na górę. Obudzona hałasem Emma wysunęła nos z sypialni, ale nie odezwała się nawet słowem. Odprowadziła mnie do drzwi biblioteki pełnym politowania wzrokiem. Złapałem leżący na biurko nóż to listów i dopadłem zamka. Dość szybko odpuścił, a woskowa plomba rozpadła się na kawałki. Uniosłem wieko dwiema rękami, a ono z trzaskiem przeleciało na drugą stronę. Moim oczom ukazała się sterta papierów, suszonych liści i grubych trocin. Nozdrza dobiegł duszący zapach kurzu i stęchlizny. Zamknąłem oczy i drżącymi rękami sięgnąłem do środka.
Pierwszy przedmiot, który wyczułem, miał prostokątny kształt. Był dość ciężki, a przy wyciąganiu zagrzechotał. Światło było niedostatecznie mocne, ale dość wyraźnie widać było, że to drewniana skrzynka pokryta gęsto hieroglifami. W środku znajdowało się kilkanaście drobiazgów, wydawało się, że to zwykłe kamyki, ale na niektórych zachowało się na tyle zdobień, że szybko zidentyfikowałem je jako skarabeusze – święte żuki.
Odłożyłem artefakt na bok. Wygarnąłem też ze skrzyni część wypełnienia. Sięgnąłem głębiej i natrafiłem na coś podłużnego. Przedmiot był duży, nie mieścił się nawet w dwóch dłoniach, a przy tym zaskakująco lekki. Sprawiał wrażenie pustego w środku, a obracany nie wydawał żadnego dźwięku, jak robiła to skrzynka z amuletami. Pod palcami czułem miękkość przywodzącą na myśl alabastrową lub jedwabną tkaninę. Materiał był przyjemnie ciepły. W słabym blasku elektrycznej lampy oceniłem, że to mumia jakiegoś niewielkiego zwierzęcia, idealnie zachowana i nie nadgryziona zębem czasu. Wstałem z kolan i przeniosłem się z mumią do biurka. Dostrzegłem, że do szyi martwego zwierzęcia przywiązana była wstążka z liścikiem. „Niech ta przeurocza kotka chroni cię przed chorobami i demonami, mój przyjacielu. Miej na nią oko, nie jest taka niewinna, na jaką wygląda”. A więc jednak, James boczył się na mnie, ale też nie umiał rozstać się w gniewie.
Zrobiło mi się lżej na sercu. Bardzo żałowałem tego, w jakich okolicznościach się pożegnaliśmy, ale ten gest dobrej woli z jego strony ujął mi nieco trosk.
Wyjąłem z barku butelkę i sowicie pociągnąłem alkohol prosto z niej, bo choć nastrój miałem nieco lepszy, to jednak spodziewałem się, że gdy wytrzeźwieję, to się to na powrót odmieni. Pociągnąłem kilka solidnych łyków i zabrałem się za uważniejsze oględziny mumii. Bandaże były nienaruszone. Pieczołowicie pokrywały każdy centymetr kociego truchła. Kolorowe malunki układały się w pionowe rzędy, przedstawiając nieznaną mi jeszcze historię. Nie byłem tak dobry w czytaniu hieroglifów jak James, ale domyślałem się, że to modlitwa o zapewnienie kotce godnego życia w zaświatach, skierowana oczywiście do Anubisa. Fachowcy od balsamowania naprawdę się postarali, bo nie dość, że dorobili kotu złote uszy i ogon, to jeszcze obandażowali zwłoki w pozycji siedzącej, z przykurczonymi tylnymi łapkami i wyprostowanymi przednimi. Ku mojemu zdziwieniu mumię dawało się postawić niczym figurkę, co też uczyniłem, pozostawiając ją na blacie biurka pośród papierów i ksiąg. Wróciłem do przetrząsania skrzyni, w której znalazłem jeszcze kilka luźnych papirusów oraz kamienne tabliczki, z których każda ważyła po kilka funtów. One również pokryte były gęsto hieroglifami, chociaż już nie tak misternymi, jak te na kociej mumii. Oglądałem je z zaciekawieniem, gdy pod drzwiami biblioteki rozległo się miauczenie. Myślałem, że się przesłyszałem, że to znowu nocne harce na zewnątrz, ale dźwięk rozległ się ponownie, tym razem głośniejszy i połączony z charakterystycznym dla czworonogów drapaniem.
Chwiejnym krokiem podniosłem się znad kufra i zbliżyłem do drzwi. Łapiąc za klamkę spojrzałem w kierunku biurka, omiatając spojrzeniem mumię. Mógłbym wtedy przysiąc, że się poruszyła, że jej złote uszy ugięły się lekko, a ogon filuternie zamerdał nad papierami. Pewnie myślicie, że to wina whisky, że procenty uderzyły mi zbyt mocno do głowy, a zmęczony umysł połączył kilka pasujących do siebie zmiennych i ot co, ruszająca się mumia gotowa! Nie, moi mili, nie były to zwidy, nie była to ułuda! Zaskoczony, nie spuszczając kociego truchła z oczu, otwarłem drzwi biblioteki.
– Pan mnie wzywał? – damski głos, którego się nie spodziewałem, był miękki i ciepły, niczym bandaże kociego artefaktu.
– Nie, nie wydaje mi się – odparłem, spoglądając służącej pod nogi. Nie było tam żadnego kota, chociaż framuga nosiła ślady pazurów.
Jakaż ta dziewczyna była piękna! Nie dostrzegłem tego w świetle dnia, ale teraz, późną nocą, otumaniony alkoholem widziałem w niej prawdziwe bóstwo. Poczułem niepokojący ścisk w gardle, a serce kołatało mi jak oszalałe.
– Pan wzywał, wyraźnie słyszałam – rzekła z pewnością w głosie i weszła do biblioteki. Dalece niestosownym ruchem dłoni przepchnęła mnie w głąb pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi. Na klucz. Zamknęła je na klucz, a mi odebrało mowę. Zadziwiony sytuacją, cofnąłem się kilka kroków, aż uderzyłem udami w biurko. Macałem na ślepo, trzymając wzrok na zbliżającej się do mnie pokojówce, ale nigdzie nie mogłem znaleźć mumii. Dlaczego własne w tej chwili chciałem jej dotknąć, nie wiem, ale czułem, że odgrywa w tej niecodziennej sytuacji jakąś ważną rolę. Zdezorientowany odwróciłem się, ale faktycznie figurki na biurku nie było.
Aż podskoczyłem, gdy mojego poczułem na karku ciepły oddech dziewczyny.
– Tutaj jestem – wyszeptała i łapiąc za ramiona przekręciła mnie w swoją stronę. – Od teraz będziesz mi służył.
Miałem teraz przed oczami boginię Bastet, dokładnie taką, jaką przedstawiały starożytne malunki. Wiedziałem, czego była patronką. Jej domeną były miłość, radość oraz płodność. Zapewniała mężczyznom ochronę przed demonami i chorobami. A teraz stała przede mną, dotykała mnie, składała obietnicę rozkoszy, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Pół kobieta, pół kotka wzbudzała we mnie niezdrowe podniecenie. Mocna oprawa oczu współgrała z czarnymi włosami, prosto ściętymi przy kościach policzkowych na egipską modłę. Czubek głowy zdobiły uszy. Złote, sterczące, ale pokryte meszkiem. Ciało miała smukłe, odziane w półprzezroczystą tkaninę. Spod sukni wystawał ogon, puszysty, ciemny jak noc.
Bogini dotknęła ustami moich ust, a ja poddałem się jej czarowi.
James, ty stary zbereźniku…