Igorku, Aniu, tu tata. Mam nadzieję, że dobrze się miewacie. A może jesteście już Igorem i Anną? Niestety nie wiem, kiedy czytacie ten list. Wiem tylko, że mnie już z Wami nie ma i bardzo Was za to przepraszam. Cokolwiek będziecie sądzić o historii, którą mam Wam do opowiedzenia, proszę, wiedzcie jedno – od momentu, gdy mama poinformowała mnie, że będziemy mieli bliźniaki, moim postępowaniem kierowała wyłącznie wielka miłość do Was. Zanim na zawsze się pożegnamy, posłuchajcie mojej ostatniej bajki. Bohaterem jest chłopiec, którego doskonale znacie. Nie wiecie jednak, o jego głęboko skrywanym sekrecie…
Tego samego dnia, w którym się urodziłem, przepełniony dumą ojciec, czyli Wasz dziadek, wyrył na drzewie w ogrodzie moje imię. Dom, przy którym rosło, kupili z matką zaledwie dwa miesiące wcześniej. Miał stać się „rodową” siedzibą, a nasza genealogia, rozpisana na pniach rozsianych po posiadłości, nową rodzinną tradycją. Matka i ojciec także mieli swoje drzewo – skromną brzózkę w dalekim rogu działki, na której tata wydłubał imiona „Roman + Barbara”, umieszczone w nieco krzywym sercu.
Dla mnie jednak wybrał inne drzewo. Potężny, stary i rozłożysty jesion rósł przed głównym wejściem do domu, ocieniając ganek w upalne, letnie dni. Był prawdziwą chlubą nie tylko naszej działki, lecz całej wsi. Jego grube gałęzie sięgały aż do okien mojej sypialni, przez większość roku przesłaniając listowiem widok na okolicę. Na jednym z masywnych konarów, jeszcze przed moim urodzeniem, ojciec zawiesił huśtawkę, która w wietrzną i deszczową pogodę kołysała się samotnie, umilając nam czas swoją metaliczną, zgrzytliwą muzyką. Będąc jeszcze w przedszkolu, zafascynowałem się nordyckimi mitami, i miłość ta została ze mną już na zawsze. Udawaliśmy z tatą, że nasz jesion to sam Yggdrasil, drzewo Odyna, a ja jestem Thorem pokonującym hordy lodowych gigantów.
Niestety, zamiast imienia pochodzącego od bogów czy herosów, rodzice nazwali mnie Pawłem. I tenże „Paweł” wylądował po wsze czasy na naszym drzewie. Tata nie należał do ułomków, więc napis znajdował się dość wysoko. Mimo to, w wieku pięciu lat, nie po raz pierwszy wściekając się, że rodzice nie dali mi na imię Ragnar, Baldur albo Torsten, podszedłem do drzewa, by opracować plan ostatecznego wymazania „Pawła” z historii.
Gdy rodzice wyszli do pracy, z niemałym trudem zaciągnąłem pod jesion obity kwiecistą tapicerką fotel, na którym wylądował kuchenny stołek. Nietrudno domyślić się, jak wyglądał finał przygody przedszkolaka, stojącego na konstrukcji wątpliwej stabilności, z kuchennym nożem do chleba w ręku. Już pierwszy cios, który zadałem „Pawłowi”, okazał się celny. Polała się krew. Dopiero po krótkiej chwili zorientowałem się, że ranę otrzymał nie jeden Paweł, lecz dwóch. Mieszanka bólu i strachu sprawiła, że wypuściłem nóż z ręki i odchyliłem się gwałtownie do tyłu, co doprowadziło do upadku mojej krzywej wieży. Jakimś cudem moja spektakularna porażka zakończyła się jedynie kilkoma siniakami. Nigdy nie opowiedziałem tej historii rodzicom, choć brunatna plamka na wyrytej w korze literze P i zastygła w nacięciu żywica do tej pory pozostają świadkami dawnych wydarzeń. Wam, dzieci, jako pierwszym i ostatnim powierzam swoją tajemnicę.
Można by się spodziewać, że od tej pory będę rozważniejszy. Nic bardziej mylnego. Dwa lata później, świętując pierwszy dzień w szkole, wspiąłem się na jedną z najniższych gałęzi naszego drzewa. Huśtałem się na niej w górę i w dół tak długo, aż pękła pode mną z trzaskiem. Jak okazało się kilka godzin później, gdy chirurg obejrzał zdjęcie rentgenowskie mojej ręki, pękła również kość promieniowa. Tym razem nie udało mi się uniknąć ostrej reprymendy od matki. Tata jednak spokojnie stwierdził, że chłopcy muszą być odważni, a złamane kości stają się mocniejsze. Do ojca miałem ogromny szacunek, dlatego obiecałem wówczas sobie i jemu, że już zawsze będę nieulękły.
Jesion stał się moim drugim domem i każdego roku wspinałem się po nim coraz wyżej i wyżej. Im więcej czasu spędzałem na drzewie, tym większą więź z nim odczuwałem. Moi rodzice, choć zdawałem sobie sprawę, że na swój sposób bardzo mnie kochają, nie byli przesadnie wylewni w okazywaniu uczuć i zainteresowania. Doskonale wiecie, że staraliśmy się z mamą nie powtarzać ich błędów. Rodzeństwa, niestety, mimo moich gorących próśb również nigdy się nie doczekałem. W zdobywaniu przyjaciół nie byłem zaś zbyt dobry. Wiejska szkoła nie była zresztą do tego idealnym miejscem, szczególnie dla dziecka wywodzącego się z inteligenckiej rodziny, która „miała kaprys, żeby wyprowadzić się na wieś”.
Jesion został więc moim ojcem, zawsze gotowym wysłuchać, bratem, kryjącym mnie przed rodzicami, gdy zdarzyło mi się coś zbroić, oraz najlepszym przyjacielem i towarzyszem wspólnych zabaw. Im bliższa była nasza więź, tym bardziej stawała się namacalna. Podczas wakacji, gdy miałem dziesięć lat, na drzewie pojawił się niechciany współlokator – dzięcioł. Za każdym razem, gdy rozpoczynał stukanie w korę w poszukiwaniu pożywienia, dopadała mnie straszna migrena. Rodzice zdążyli zaciągnąć mnie już do kilku lekarzy, gdy po dwóch miesiącach ptak ruszył w dalszą drogę, a bóle głowy stały się jedynie wspomnieniem.
Podobnych historii przez lata było więcej, jednak nie na żarty przeraziłem się dopiero jako nastolatek. Uczęszczałem do gimnazjum w położonym kilkanaście kilometrów dalej miasteczku powiatowym. Z kolegami dogadywałem się teraz znacznie lepiej, niż w szkole podstawowej. Do tego stopnia, że właśnie szykowałem się na pierwszą randkę z koleżanką z klasy. Za oknem szalał prawdziwy orkan, dlatego mama obiecała, że podwiezie mnie autem do miasteczka. Miałem jeszcze trochę czasu, więc ostatnie minuty spędzałem przed lustrem, z pietyzmem układając fryzurę, którą wiatr i tak miał doszczętnie zniszczyć jeszcze w drodze do samochodu. Przeczesując prawą stronę głowy zauważyłem, że na grzebieniu pozostają włosy. Najpierw kilka, potem kilkanaście, aż w końcu wychodzić zaczęły całe garście. W panice zamknąłem się w pokoju, odwołałem spotkanie i nie wysuwałem nosa z łóżka do południa następnego dnia. Dopiero wtedy wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że huraganowy wiatr zerwał większość cieńszych gałązek i liści z prawej strony drzewa.
Gdy poparzyłem się przy rozpalaniu grilla, a konar jesionu, sięgający mego okna, poczerniał z dnia na dzień, wiedziałem już, że moje połączenie z „Pawłem” wykracza daleko poza czysto emocjonalne przywiązanie. Od tej pory zacząłem aktywnie testować naszą więź, co często kończyło się licznymi skaleczeniami i stłuczeniami. Czasami, leżąc na którymś z wysokich konarów, czułem, jak sam pobieram wodę i pożywienie z gleby, jak chłonę energię z promieni słonecznych, jak komunikuję się z innymi drzewami, grzybami… Im głębiej wchodziłem w plątaninę korzeni, tym szersze było moje poznanie, a zgromadzona w nich wiedza oszałamiała swoim ogromem. Niestety, gdy wracałem do swojego ciała, pozostawała dla mnie niedostępna. Jak słowo, które mamy na końcu języka, lecz nie jesteśmy w stanie go uchwycić. Po pewnym czasie potrafiłem zatracać się tak na całe godziny. Było to jednocześnie wspaniałe i przerażające uczucie.
W liceum potrafiłem już dzielić świadomość z jesionem bez kontaktu fizycznego. Nieraz zdarzyło mi się odpłynąć w trakcie lekcji, co przysparzało mi sporych problemów w szkole. Jednoczyliśmy się z „Pawłem” nie tylko mentalnie, ale i fizycznie. Stałem się silny jak dąb, a właściwie jesion. Mięśnie też miałem twarde jak deski. Lubiłem sport, ale nie do tego stopnia, by wyrobić sobie taką sylwetkę samodzielnie. Nie uszło to uwadze moich koleżanek, za co byłem swojemu drzewnemu przyjacielowi bardzo wdzięczny. To właśnie wtedy ostatecznie przestałem postrzegać naszą więź jako klątwę, i zrozumiałem, że to dar. Mimo to wiedziałem, że wkrótce przyjdzie nam się rozstać.
Jako kierunek studiów wybrałem oczywiście skandynawistykę. To właśnie wtedy wyjechałem do Gdańska. Nie jest to może drugi koniec Polski, ale odległość raczej wykluczała codzienne dojazdy z domu. Spodziewałem się, że dystans pomiędzy mną, a jesionem, osłabi naszą więź. Tak też się stało. Skończyło się odwracanie „moich” liści do jesiennego słońca i podziwianie biegających „po mnie” zapracowanych wiewiórek. Po upływie semestru po raz pierwszy od pamiętnego wypadku, gdy miałem pięć lat, byłem kompletnie sam. Z początku czułem się z tym fatalnie, jakby ktoś odciął mi rękę lub wydłubał jedno oko. Jakbym nie był już całością.
Z drugiej strony, studia pozwoliły mi wreszcie na próbę poważniejszego zgłębienia mojego przypadku. Na przestrzeni lat nieraz zadręczała mnie myśl, że wszystko to sobie wyobrażam, że spadając z drzewa tego feralnego dnia grzmotnąłem się w głowę odrobinę za mocno. Niejednokrotnie byłem bliski zwierzenia się rodzicom ze swojej tajemnicy. Ale w głębi serca wiedziałem, że trapiąca mnie przypadłość była bardzo realna. Nie sądziłem wówczas, że moi pragmatycznie myślący rodziciele byliby w stanie mnie zrozumieć.
Koniec końców, dowiedziałem się niewiele. Faktem było, że „święte drzewa” czczone były dawniej w każdym zakątku globu. W niemal wszystkich kulturach w pewnym momencie ludzie niezależnie dochodzili do wniosku, że niektóre drzewa mają specjalne właściwości. Odnalazłem nawet przekazy o cudownych, uzdrawiających mocach ich żywicy. Jeżeli jednak kiedykolwiek w historii ktoś związał się z drzewem jak ja, to tak samo zdecydował, by nikomu o tym nie mówić. Zrezygnowany porzuciłem dalsze próby zrozumienia mojego unikalnego stanu, tym bardziej że rozłąka zdawała się z każdym dniem coraz bardziej rozluźniać więź z sędziwym jesionem.
Przez następnych pięć lat rzadko bywałem w domu rodzinnym. W trakcie studiów poznałem Waszą matkę i od tej pory razem spędzaliśmy niemal każdą wolną chwilę. Opowiedziałem jej kiedyś o drzewie. Uśmiechnęła się wówczas tylko, zapewne dodając tę historię do listy innych moich drobnych dziwactw, i pocałowała. Więcej nie poruszaliśmy tego tematu.
Z pomocą moich rodziców kupiliśmy w Gdańsku duże mieszkanie. W cichej, spokojnej okolicy na obrzeżach miasta. Gdy dwa lata po naszym ślubie na świecie pojawiliście się Wy, maleńkie cuda, trudno mi było znaleźć czas na wspomnienia o starym jesionie. Tylko gdy moja matka czasem narzekała, że drzewo kiepsko się trzyma i co roku usychają kolejne gałęzie, czułem ukłucie bólu, jakby to mnie dopadła nagła choroba. Ojciec ponoć stwierdził, że jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie je ściąć, bo może stanowić zagrożenie dla domu. Przekonałem ich wówczas, żeby tego nie robili, choć kierował mną już wtedy bardziej sentyment dla poczciwego kumpla z dzieciństwa, a nie łącząca nas więź.
Kolejnych dziewięć lat było bez wątpienia najszczęśliwsze w moim życiu. Możliwość obserwowania jak dorastacie to najpiękniejszy dar, jaki otrzymałem. Żadne nadprzyrodzone zdolności nie mogą się z nim równać. Na pewno pamiętacie, jak na dobranoc opowiadałem wam bajki o magicznym drzewie? Cóż, teraz już wiecie skąd się wzięły.
Kiedy zachorowałeś, Igorku, popadliśmy z mamą w rozpacz. Bez wątpienia to Ty byłeś z nas najdzielniejszy. Każdą kolejną nadzieję, każdą kolejną terapię, przyjmowałeś z uśmiechem. Nawet gdy usłyszeliśmy ostateczny wyrok, poprosiłeś tylko, żebyśmy poszli na lody. Postanowiliśmy, że ostatnie lato spędzimy u dziadków, bawiąc się i śmiejąc w cieniu mojego starego przyjaciela.
Już po kilku dniach, znowu poczułem jego moc. Przyciągała mnie. Nocami, zamiast spać, zacząłem uciekać w głąb drzewa, dzieląc z nim zmysły oraz własne cierpienie, i znajdując nieco ukojenia. Za każdym razem jednak coś wołało mnie w dół. Kobiece głosy. Stare, lecz słodkie i kuszące. Każdej nocy wędrowałem coraz głębiej.
Pod koniec wakacji, Igorku, Twój stan nagle bardzo się pogorszył. Pewnie tego nie pamiętacie. Leżałeś bez przytomności, a Ty, Aniu, spędzałaś całe dnie z dziadkami. Gdy było już wiadomo, że wzywanie po raz kolejny lekarza nie ma sensu, zostawiłem Waszą mamę czuwającą przy Tobie, synu, i poszedłem do mojego drzewa. Wspiąłem się na swą dawniej ulubioną gałąź z huśtawką i ponownie złączyliśmy się w jedno. Kopałem głęboko w poszukiwaniu zapomnianej wiedzy, czegokolwiek, co mogłoby pomóc. Kopałem głębiej niż kiedykolwiek wcześniej. Podążałem za głosami, aż sprowadziły mnie na samo dno.
Z jakiegoś powodu, od razu wiedziałem co to za miejsce. Studnia Urd, gdzie Norny nieustannie przędą nici ludzkich losów. Ukląkłem przed Urd, uosobieniem przeznaczenia, i jej dwiema siostrami i błagałem, by nie przerywały Twojej przędzy. Jeszcze nie. Najmłodsza z nich, Skuld, której imię oznacza „dług”, zaczerpnęła wody z Jeziora Życia i polała najpierw korzeń świętego jesionu, a następnie moją głowę. Wraz z płynącą cienką strużką wodą, spływała na mnie także mądrość. Wiedziałem już, co muszę zrobić, jaki dług mam spłacić Skuld. Gdy przed laty moja krew złączyła się z krwią potomka przedwiecznego Yggdrasila, staliśmy się jednością. Musieliśmy ponownie się zjednoczyć, by równowaga została zachowana.
Bez konieczności wymiany słów wiedziałem, że jeśli złożę tę ofiarę, ostatnia z Norn, Werdandi, Pani Teraźniejszości, odmieni twój los. Nie zastanawiałem się nad decyzją nawet przez chwilę. W końcu obiecałem Waszemu dziadkowi, że zawsze będę nieulękły. Poprosiłem jedynie, bym mógł powrócić, aby napisać do Was ten list. Można by rzec, mój testament. Kocham Was ogromnie, moje dzieci, i Waszą mamę, której zostawiłem osobny list. Ufam, że przekazała Wam moją wiadomość, gdy uznała, że jesteście gotowi. Mam nadzieję, że teraz czeka Was długie i szczęśliwe życie. Jedynie od Was zależy, czy uwierzycie w moją historię, czy nie. Tak czy inaczej, już się nie spotkamy. Ale mam nadzieję, że będziecie mnie odwiedzać, gdy ja i jesion staniemy się jednym. Przyprowadźcie tu swoje dzieci, a potem wnuki. W końcu to nasza siedziba rodowa. Będę patrzył na Was i radował się Waszym szczęściem. A jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w kłopotach, połóżcie dłoń na wyrytym w drzewie imieniu, a ja Was odnajdę.