Iwamura Musashi o świcie opuścił Osakę. Zaledwie wczoraj przypłynął z Awaji-shimy, z wyprawy przeciwko tamtejszemu plemieniu onich. Po wielu dniach błądzenia po cuchnących jaskiniach cieszył się, że wreszcie ponownie zawita do domu i zobaczy Kimiko… a może nie tylko ją? Chociaż miał nadzieję, że dziecko jeszcze nie przyszło na świat, chciał być obecny przy narodzinach.
Kiedy zbliżał się do granicy prowincji Settsu, zastała go noc. Na szczęście dostrzegł światła, pochodzące, jak mu się wydawało, z wioski usadowionej między wzgórzami. Musashi, nie chcąc podróżować po zmroku, postanowił w niej przenocować. Od własnej posiadłości nie dzieliła go już daleka droga. Jeśli jutro wyruszy z samego rana, do celu dotrze po południu.
– Tobie też przyda się odpoczynek, prawda? – zwrócił się samuraj do konia i już zamierzał skierować go ku osadzie, kiedy jego uwagę zwrócił oświetlony blaskiem księżyca monolit o niezwykłym kształcie. Przypominał olbrzymiego potwora z rogami i długim pyskiem. Musashi mógłby przysiąc, że szczyt skały zdawał się unosić, jakby w oddechu…
Wtem jak spod ziemi wyrósł przy nim malutki, brzydki człowieczek w szacie mnicha.
– Witaj, szlachetny panie. Nad czym tak dumasz?
Musashi, zaskoczony nagłym pojawieniem się nieznajomego, spojrzał na niego, a potem z powrotem na skałę. Tym razem jednak nie było w niej nic nadzwyczajnego.
Umysł spłatał mi figla, pomyślał samuraj, po czym odpowiedział:
– Ja? Po prostu… kontempluję krajobraz.
Mały mnich w ciszy skinął głową i również zerknął na dziwną formację skalną, przyświecając sobie trzymaną w dłoni latarnią. Tymczasem Musashi, znajdując milczenie nietaktownym, zagaił:
– A ty, mnichu, dokąd wybrałeś się tak późno?
Obcy opuścił latarnię i odrzekł z uśmiechem:
– Jestem pielgrzymem. Odwiedzam święte miejsca w Settsu. Tak się składa, że jedno z nich znajduje się niedaleko tej wioski, nad rzeką. – Wskazał latarnią pobliskie zabudowania. – Zamierzam spędzić tam noc.
– O, i ja jadę w tamtym kierunku – oznajmił Musashi. – Może dotrzymam ci towarzystwa?
– Byłoby miło. W grupie zawsze raźniej, zwłaszcza w taką noc jak ta…
Ruszyli zatem we dwójkę – samuraj na koniu idącym stępa i mnich drepczący u jego boku, wyjątkowo żwawo.
Dopiero teraz Musashi zwrócił uwagę na jego nietypową aparycję. Drobne ciało wieńczyła nieproporcjonalnie wielka głowa o osobliwym, wydłużonym kształcie. Czyżby jakaś choroba?
– Jak się nazywasz, jeśli mogę spytać? – spytał rycerz.
– Nūrihyon – padła odpowiedź. – A ty, panie?
– Iwamura Musashi.
Nūrihyon pokiwał głową i powtórzył kilkuktrotnie „Iwamura Musashi, Iwamura Musashi”, jakby próbował zapamiętać nazwisko swego towarzysza, a następnie zapytał:
– Wybacz mi ciekawość, Iwamura-san, ale chciałbym wiedzieć, dokąd zmierzasz.
– Och, twoja ciekawość w ogóle mi nie przeszkadza. Cały dzień nie miałem okazji do rozmowy – przyznał Musashi i pokrótce opowiedział o swojej podróży. Nūrihyon słuchał ze zmarszczonymi brwiami, a całą historię skwitował krótkim:
– Ach tak…
– Ale dość już o mnie – powiedział samuraj, obawiając się, że znużył mnicha swoim gadaniem. – Opowiedz o swojej pielgrzymce.
– Cóż, to nic takiego – odparł skromnie Nūrihyon. – Odwiedzam głównie stare kapliczki, o których już nikt nie pamięta. Czasem je sprzątam i odnawiam, jeśli są bardzo zaniedbane, ale głównie modlę się i medytuję.
Zrobił krótką pauzę i dotknął niewielkiego tobołka wiszącego u paska, upewniając się, że jest bezpieczny.
– Tu na przykład – kontynuował – znajduje się miejsce kultu pewnego bardzo starego kami. Już od dawna nikt go nie czci, ale sama kapliczka pamięta czasy pierwszego cesarza. Wioskę założono ze względu na nią.
Musashiego nagle ogarnęły wątpliwości.
– Czy kami pozbawiony wyznawców nie staje się demonem?
– Nie! – zaprzeczył gwałtownie Nūrihyon. – Nie, nie, nie, Iwamura-san, nie nazywaj yōkai demonami. Widać, że… nie rozumiesz ich natury – dokończył spokojnie, choć z nieco wymuszonym uśmiechem.
– Ty, mnich, twierdzisz, że yōkai nie są złe? – Samuraj nie czuł się przekonany.
– To bardziej złożone byty. Zupełnie jak ludzie – westchnął duchowny, po czym zapytał z chytrą miną: – Powiedz, Iwamura-san, czym w ogóle według ciebie są yōkai?
– Cóż… Tak jak mówiłem, zawsze sądziłem, że to kami, których nie otoczono kultem.
– Tak? A co jeśli kami to otoczone kultem yōkai?
Musashi poczuł dyskomfort, ale postanowił nie ciągnąć tematu.
Gdy dotarli do wioski, samuraj stwierdził, że coś jest nie tak. Panowała tu absolutna cisza, niezakłócana nawet przez szczekanie psów czy cykanie świerszczy. Główna uliczka była pusta, a jedyną oznakę obecności mieszkańców stanowiły światła w oknach domów. Wewnątrz nie dało się jednak zaobserwować żadnego ruchu.
Musashi przypomniał sobie słowa mnicha, na które wcześniej nie zwrócił uwagi.
– Co miałeś na myśli – zapytał – mówiąc o „takiej nocy jak ta”?
– Cóż… Czy słyszałeś o Hyakkiyagyō? Nocnej Paradzie Stu Demonów? – odpowiedział pytaniem Nūrihyon. Jego twarz rozciągnęła się w złowieszczym uśmiechu. – Dziś właśnie yōkai mają święto. Zepchnięte na margines przez ludzi i ich coraz bardziej sformalizowane rytuały, tej jednej nocy powracają, obejmując Japonię we władanie…
Musashi skrzywił się. Jego wyobrażenia o yōkai sprowadzały się do krwiożerczych potworów, jak te, z którymi niedawno walczył. Chytre istoty ze starych opowieści, mające własny, ukryty przed ludźmi świat, do nich nie należały.
– Wieśniacze przesądy.
– Możliwe. – Nūrihyon spoważniał i otaksował go nieprzyjaznym spojrzeniem. – Ale mimo wszystko nie liczyłbym dzisiaj na ciepłe przyjęcie.
– Do czasu, aż zobaczą, kim jestem – powiedział z naciskiem Musashi, klepiąc rękojeść swojego miecza. – To otwiera mnóstwo drzwi.
– Jak chcesz, Iwamura-san, ale nie zdziw się, jeśli będzie tak, jak mówię. – Mnich wzruszył ramionami. – Kapliczka jest tam. – Wskazał palcem gdzieś w prawo. – Przejdź na drugą stronę rzeki i zaraz będziesz na miejscu. Zawsze możesz do mnie dołączyć.
– Dziękuję, ale raczej nie skorzystam. – Musashi zsiadł z konia i odszedł, prowadząc go za uzdę. Tymczasem jego towarzysz zniknął między domami.
Sądząc po braku zajazdu albo chociaż czegoś mogącego go zastąpić, wioska nieczęsto gościła podróżnych. Po chwili błądzenia wśród budynków samuraj postanowił poprosić miejscowych o pomoc, a w ostateczności – o nocleg. Skierował się ku najbardziej okazałemu domostwu i zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział, więc Musashi zapukał jeszcze raz.
– Halo? Jest tam… – Urwał, stwierdzając ze zdziwieniem, że drzwi same się przed nim uchyliły. Uznał, że to w wyniku mocniejszego uderzenia. Zajrzał do środka.
Umieszczone po środku izby palenisko płonęło jasnym ogniem, oświetlając pochyloną nad nim zgarbioną postać. Stała tyłem do Musashiego.
– O… Dobry wieczór – przywitał się, otwierając drzwi szerzej. – Racz wybaczyć mi to najście, dobry człowieku, ale szukam…
Zamilkł i zmarszczył brwi. Postać nawet na niego nie spojrzała, nadal była zwrócona w kierunku paleniska. Nie odzywała się.
Może jest głuchy, pomyślał Musashi i niepewnie przekroczył próg, czując się zmuszonym do pogwałcenia zasad etykiety. Wówczas gospodarz odwrócił się spokojnie, zupełnie jakby doskonale wiedział o gościu za jego plecami, ale nie uznał za stosowne zaszczycenia go swoim spojrzeniem. Jednak Musashi, zamiast odczuć ulgę, ze świstem wciągnął powietrze nosem, zatrzymując się w pół kroku.
On nie miał twarzy.
Samuraj cofnął się, sięgając drżącą ręką po miecz.
– Kim… Czym ty jesteś?
Nagle poczuł, że coś szarpie go za nogawkę. Mimowolnie spojrzał w dół i zobaczył stwora przypominającego wiadro wyposażone w osiem włochatych, pajęczych odnóży i paskudne żuwaczki. Musashi jęknął z obrzydzeniem i kopniakiem odrzucił chochlika na bok. Na próżno, bo wokół niego pojawiło się więcej obrzydliwych postaci.
Ze wszystkich kątów wypełzały ożywione przedmioty – od pałeczek zwieńczonych gałkami ocznymi, ciągnących za sobą nerwy wzrokowe, przez kłapiące zębatymi pokrywkami naczynia, po utensylia bardziej przypominające tłuste, kudłate ćmy. Istota podobna trochę do parasola, trochę do meduzy, złapała samuraja za ramię. Ten spróbował przeszyć ją mieczem, ale yōkai uskoczył do tyłu, wydając dziwne dźwięki, brzmiące jak szyderczy śmiech. Masa niepokojących stworzeń osaczyła Musashiego. Ten jednak w ostatniej chwili zdołał wydostać się na zewnątrz, zatrzaskując drzwi. Wówczas z przerażeniem odkrył, że okolica uległa przemianie.
W wiosce zaroiło się od paskudnych istot. Blask pochodni oświetlał ich mniej lub bardziej nieludzkie oblicza. Część oddawała się dzikim tańcom lub grze na instrumentach wykonanych z ludzkich kości i ścięgien, których kakofoniczne dźwięki wypełniały powietrze. Inne zwyczajnie snuły się bez celu, rechocząc obłąkańczo. Główną uliczkę przemierzała niewielka procesja prowadzona przez kota o dwóch ogonach, za którym podążała grupa demonów niosących palankin. Centralne miejsce zajmowała na nim toporna figurka z twarzą skrytą w cieniu.
Widząc wszystkie te sceny, Musashi poczuł impuls – musi znaleźć Nūrihyona. Jeśli ktoś może teraz zrobić cokolwiek, to tylko duchowny.
Samuraj puścił się biegiem między domy, mijając coraz straszniejsze postacie. Toczące się płonące koło. Jenot grający na własnym, ogromnym przyrodzeniu jak na bębnie. Kobieta z brzytwą w dłoni i ustami rozciętymi od ucha do ucha. Na szczęście yōkai zdawały się nie zwracać na niego szczególnej uwagi.
Tak Musashi dobiegł do rzeki, jednak wtedy szczęście go opuściło. Nawet nie dlatego, że w pobliżu nie było żadnego mostu, bo potrafił nieźle pływać. Gorzej, że zobaczył go stwór przypominający połączenie małpy, żółwia i ptaka. Zawzięcie płukał coś w wodzie, ale na widok intruza porzucił swoje zajęcie i zaskrzeczał z nienawiścią:
– Człowiek, człowiek! – Skoczył w stronę Musashiego. Samuraj wykazał się jednak refleksem, nadziewając yōkaia na ostrze miecza. Ten zacharczał nieludzko donośnym głosem i znieruchomiał. Zabójca wyszarpnął broń z jego trzewi, odetchnął głęboko i z pewnym oporem wszedł w nurt, trzymając katanę nad głową.
Gdy był już w połowie niezbyt głębokiego koryta rzeki, coś wściekle zabulgotało. Z wody wynurzyły się głowy istot podobnych do tej ubitej przez niego przed chwilą. Złorzeczyły mu i z pewnością zamierzały pomścić swojego pobratymca.
Musashi, czując, że nie poradzi sobie z całym stadem, rzucił się do desperackiej ucieczki ku drugiemu brzegowi. Szarpany i podszczypywany przez rozwścieczone yōkai, sam nie wiedział, jakim cudem zdołał w końcu stanąć po przeciwnej stronie cały i zdrowy. Potwory kpiły i wyzywały go, ale z jakiegoś powodu nie ścigały. Obawiając się wznowienia pogoni, Musashi szybko się oddalił.
Otoczona niskim płotem kapliczka faktycznie się wyróżniała. Dookoła niej lśniło tyle świec, że wydawało się nieprawdopodobnym, iż wszystkie zostały zapalone przez jedną osobę w tak krótkim czasie. Samuraj jednak nie zastanawiał się nad tym. Przekroczył ogrodzenie i ujrzał swojego nowego znajomego, pogrążonego w modlitwie przed ołtarzykiem.
Nūrihyon, widząc zbliżającego się przemoczonego samuraja z obłędem w oczach, przerwał swoje obrzędy.
– Wielki Amido, Iwamura-san! Co ci się stało?
– Miałeś rację – powiedział cicho Musashi. – Miałeś rację, w wiosce roi się od demonów!
Upadł na ziemię, łapiąc mnicha za szatę.
– Co robić? – jęknął. – Na pewno jestem co najmniej rytualnie nieczysty… A co jeśli yōkai rzuciły na mnie klątwę? Mogę być już trupem!
Nūrihyon wyszarpnął połę ubrania z rąk nieszczęśnika.
– Uspokój się i usiądź normalnie, to nie przystoi rycerzowi – zbeształ go. – Iwamura-san, mogę ci zagwarantować, że twój czas jeszcze nie nadszedł. – Oznajmił to takim tonem, jakby nie było nic bardziej oczywistego pod słońcem.
– Skąd ta pewność? – spytał Musashi, podnosząc się. Nūrihyon uniknął udzielania odpowiedzi.
– Najpierw opowiedz mi dokładnie, co spotkało cię w tej wiosce.
Musashi zaczął mu drżącym głosem opowiadać o wypadkach, które zaszły, odkąd się rozdzielili. Gdy dotarł do spotkania z przerażającą istotą bez twarzy, Nūrihyon westchnął.
– Ach tak… – mruknął, a na jego obliczu zatańczył tajemniczy uśmiech. – Powiedz mi – poprosił, patrząc prosto na swego rozmówcę – Czy ten yōkai wyglądał mniej więcej tak?
Pogładził dłonią policzek, a jego twarz zniknęła. Stała się taka sama jak oblicze stwora z wioski. Musashi nie wytrzymał i krzyknął ze strachu. Po chwili wszystko spowiła ciemność.
*
Pod jego powiekami przesuwały się kolorowe smugi tworzące chore kształty. Nie mógł się poruszyć, ale mimo to czuł pęd powietrza.
– Wybacz moją ciekawość, wodzu – rozległ się wywołujący dreszcze głos gdzieś spoza wyczuwalnej przestrzeni – ale dlaczego akurat tam?
– Cóż, mam pewną wiadomość do przekazania tamtejszym mieszkańcom – odpowiedział inny głos, jakby znajomy. – Nasz nowy przyjaciel może wyświadczyć nam tę przysługę i… Hej, hej, nie budź się, jeszcze nie…
Musashi poczuł ukłucie i znów zrobiło się ciemno i cicho.
*
– … czemu? Wiesz, co o nas mówią. Za chwilę połowa kraju będzie trąbić o mnichach, którzy uprowadzili samuraja.
– Zważaj na słowa, bracie Kenshin. Nasz klasztor…
– Uciszcie się obaj! Budzi się…
Musashi powoli otworzył oczy. Czuł, że leży na zimnej, wilgotnej ziemi. To grób? pomyślał, ale po chwili przypomniał sobie o wydarzeniach minionej nocy. Gwałtownie usiadł i ujrzał przed sobą trójkę mnichów o zatroskanych obliczach. Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia, ale zaraz odczuł ulgę, widząc, że nie ma wśród nich Nūrihyona.
– Witaj, panie… – Krzepki mnich w średnim wieku odezwał się powoli, jakby nie był pewien, czy nieznajomy go rozumie. – Jestem brat Toshiro, to jest brat Kenshin, a to czcigodny brat Gōremon – przedstawił pozostałych. - Mieszkamy w pobliskim klasztorze i…
– Klasztorze? – wszedł mu w słowo Musashi, do którego powoli zaczęła docierać straszna świadomość, że nie poznaje okolicy. Po rzece nie było śladu, a on znajdował się na szczycie wzgórza porośniętego rzadkimi drzewami. Wokół rozciągał się widok na inne wzniesienia, a jedyną dostrzegalną zabudową był ufortyfikowany klasztor na jednym z nich.
Poderwał się z ziemi i złapał zaskoczonego Toshiro za ramiona.
– Gdzie ja jestem?! – krzyknął samuraj prosto w twarz biednego mnicha. – Jak tu trafiłem?
– W pro-pro-prowincji Hizen, panie… – wyjąkał Toshiro. – Na ziemiach daimyō Ryūzōji, niecałe pięć kenów od…
– Hizen?! – Pod Musashim ugięły się nogi. – Na Kiusiu? Ja… To niemożliwe, ja… – Puścił duchownego. Zasępił się. Nagle w jego umyśle wyrosło straszliwe podejrzenie. – Jaki dzisiaj dzień? Jak długo byłem nieprzytomny?
– Piąty dzień trzeciego miesiąca – oznajmił oziębłym tonem Kenshin, najmłodszy z mnichów. Popatrzył przy tym wymownie na starszych towarzyszy, jakby dając do zrozumienia, że obcy nie ma piątej klepki i najlepiej go jak najszybciej zostawić. Samuraj mimowolnie sięgnął do miecza – na szczęście wciąż go miał – ale w porę się opanował.
– To niemożliwe – powtórzył z uporem. – Jeszcze wczoraj byłem w Settsu, rzut kamieniem od mojego domu. Muszę tam wrócić, moja żona na pewno się niepokoi. Ona…
– Rozumiem. – Tym razem głos zabrał stary, pomarszczony jak suszona śliwka brat Gōremon. – I wierzę ci, rycerzu, ale nic nie poradzę na to, że jesteś na innej wyspie, wiele dni drogi od domu. Pozwól, że zaproponuję ci gościnę w naszym klasztorze. Opowiesz nam, jak doszło do tego, że się tu znalazłeś, a my znajdziemy sposób na jak najszybsze odesłanie cię do Settsu.
Musashi zmarszczył brwi.
– Zdaje się, że i tak nie mam innego wyjścia – stwierdził. – No dobrze, prowadźcie mnie do tego klasztoru.
Mnisi ruszyli wydeptaną ścieżką w dół zbocza – Kenshin oglądał się na samuraja z podejrzliwością, Toshiro – z lękiem. Musashi nie przejął się tym i ruszył ich śladem pogrążony w niewesołych rozmyślaniach. Nagle potknął się o coś.
– Co z tobą? – spytał niecierpliwie Kenshin.
– Nic, nic. – Musashi zastanawiał się, jakim cudem ten bezczelny smarkacz został mnichem. Jednocześnie sięgnął po leżący w trawie przedmiot. Wydawał mu się znajomy.
Zamarł.
– Co to takiego? – Gōremon przydreptał do niego z powrotem w asyście młodszych mnichów. Na widok znaleziska Musashiego zdjęła go groza.
Była to ta sama okropna figurka, którą samuraj widział wczoraj w palankinie. Teraz dobrze widzieli jej oblicze i… nie mogło być mowy o pomyłce. Chude kończyny, wielka, podłużna głowa, brzydka twarz – patrzyli na podobiznę Nūrihyona.
– To niemożliwe – wyszeptał stary mnich. – On nie mógł powrócić.