Światło zapalało się i gasło, jakby korytarz był oświetlany przez stroboskop. Cameron biegł to przez wszechogarniający mrok, to przez potok oślepiającego blasku, starając się nie potknąć o żadną nierówność czy próg, nie zahaczyć o zdradliwe przeszkody – poręcze, klamki, zawory – wyrastające ze ścian w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
Napędzał go strach.
Za każdym razem, kiedy lampy gasły, oraz potem, w momencie, w którym znów się zapalały, jego serce próbowało przecisnąć się przez gardło. Biegł, a zawieszony na szyi krucyfiks obijał się o klatkę piersiową.
Cameron z obawą zerkał na cienie, które pełzły po ścianach, próbując go dopaść. Z każdym krokiem były nieco bliżej.
Biegł tak i biegł – bez końca.
*
Płuca piekły bólem, kiedy próbował wykrztusić ostatki zalegającej w nich cieczy perfluorowanej. Każdy mięsień świeżo wydrukowanego ciała drżał, nieprzywykły do pracy, której długo miało nie być końca.
Cameron wstał, podpierając się o krawędź wypełnionego odżywczym płynem pojemnika, w którym przyjechał z Hali Narodzin, ale zaraz z powrotem usiadł. Wirowało mu w głowie, pulsowało w uszach, a świat rozmywał się przed oczyma. Próbował coś powiedzieć, ale język stawał kołkiem.
Wedle statystyk dojdzie do siebie w dziesięć do dwudziestu pięciu minut.
Na szczęście mózg działał jak należy. Neurony osiągały pełną sprawność w trakcie kilkudziesięciu sekund, bombardując się nawzajem sygnałami elektrycznymi, podczas gdy świadomość Camerona Suareza pogrążona jeszcze była w błogim letargu.
Tyle że on wcale nie rozpływał się w nirwanie nieświadomości. Przez cały ten czas, długie dekady, kiedy w teorii był tylko zapisem w pamięci komputera, przeżywał jeden niekończący się koszmar.
W sumie to nie dowierzał, że się obudził.
Wszystko poza migającym światłem i niekończącym się korytarzem było dla niego fantazją nieprzystającą do rzeczywistości.
– Jest! – zawołał ktoś. Cameron nie potrafił określić, z jakiego kierunku. – Dwudziesty szósty. Będzie więcej?
– Skąd mam wiedzieć?! – odparł drugi głos. – Za pół godziny daj mu jakieś ciuchy i niech idzie tam, gdzie reszta.
Wpakowali go na nosze – nie miał siły protestować – i zabrali go do boleśnie jasnego miejsca, zbyt mocno oświetlonego dla oczu, które jeszcze nie przywykły do patrzenia.
– Zaraz ci się poprawi. – Ktoś próbował dodać mu otuchy. Chyba kobieta. – Pamiętasz jak masz na imię?
– Camrnon Sur…ez – wybełkotał. – Nmerr…Sied…naście.
– Już, wystarczy – przerwała mu. – Wszystko się zgadza. Poznajesz mnie?
Cameron wytężył wzrok i próbował przypomnieć sobie, gdzie słyszał ten głos.
Choć większość podróży przebywali w bezcielesnej postaci, jako informacja zmagazynowana na serwerach statku, nie mogli całkiem wyłączyć świadomości – to równałoby się śmierci. Dlatego śnili cały ten czas, w największym możliwym spowolnieniu.
Dopiero w pobliżu wyznaczonego celu w Kadziach rozpoczynał się proces konstrukcji nowych ciał na podstawie skanu oryginału. Potocznie nazywano go drukowaniem, bo przypominał pracę drukarek 3D, choć budulcem były komórki. Transfer cyfrowej duszy do biologicznego mózgu następował, gdy ciało już było gotowe.
W ten sposób ludzie mogli przemierzać kosmos.
Jednak przetransferowane wspomnienia Camerona były niewyraźne. Znacznie lepiej pamiętał swój sen. Swój koszmar.
– Nie szkodzi – ponownie odezwała się kobieta, której rozmyta twarz nabierała ostrzejszych rysów. – Jestem…
– Nan…ko – wypowiedział.
Pamiętał ją ze szkolenia. Była lekarzem. Miała monitorować stan zdrowia wydrukowanych.
– Tak, to ja. Nanako Sato, numer dwanaście, chociaż coś się pochrzaniło i zostałam wskrzeszona jako pierwsza.
– Pier… wszy pwi…nien być Greg…
– Gregory Shaw, zgadza się. Operator Kadzi – dokończyła za niego. – Jak mówiłam, coś się pochrzaniło. Zaczęło nas wskrzeszać bez niego i nie w tej kolejności, co potrzeba.
– Kiedy? – zapytał już wyraźniej, odzyskując sprawność języka. Wzrok też już wracał do normy i mógł się zorientować, gdzie jest.
– Kilkanaście godzin temu. Ty jesteś dwudziesty szósty i jak na razie ost… – przerwała, bo właśnie kolejne nosze wjechały do szpitalnej sali.
Leżał na nich Gregory Shaw. Bełkotał coś nerwowo i dotykał się po ciele.
Cameron próbował wstać, ale zaraz klapnął z powrotem na nosze.
– Pozwól sobie na chwilę odpoczynku – poradziła mu Nanako. – Niedługo wielu będzie cię potrzebować.
*
W ciągu kolejnych dwóch godzin Shaw zatrzymał pracę Kadzi i liczba ciał wydrukowanych przed czasem zatrzymała się na trzydziestu trzech, co było jedną z niewielu dobrych informacji.
Nie udało się ustalić przyczyny awarii, przede wszystkim dlatego, że najbardziej kompetentny do tego członek załogi nadal przebywał w zasobach pamięci statku jako zbiór kubitów, a kapitan – czwarty z wydrukowanych – gdy tylko stanął na nogi, zamknął się w kajucie i nie odpowiadał na wezwania.
Teorii wyjaśniających przedwczesne uruchomienie Kadzi oraz generatorów grawitacji było wiele: od najbardziej prozaicznych, czyli niewykrytej na Ziemi usterki systemu, przez lot zbyt blisko mikroskopijnej czarnej dziury, po anomalię kwantową.
Jakakolwiek była prawda, nie zmieniało to położenia wydrukowanych. Mieli przed sobą dwanaście lat podróży kosmicznej bez możliwości retransferu świadomości do zasobów pamięciowych statku – ten nie był w ogóle przygotowany na wykonanie podobnej operacji.
Nic dziwnego, że ludziom puszczały nerwy.
– Kapitan zachowuje się dziwnie, jakby nie był sobą. Nie tylko on. Na przykład Shaw albo Bjarnarson i inni. Połowa załogi… Nie można im ufać. Patrzą tak, jakby chcieli zrobić coś złego. – Teresa Swanson przysiadła na kozetce i zaplatała palce, nie wiedząc, co zrobić z rękami. – Powinieneś przyjrzeć się kilku osobom.
– Czujesz się zagrożona? – dopytywał Cameron Suarez, starając się sprowadzić rozmowę na właściwe tory. – Inni są do ciebie wrogo nastawieni? – Próbował wybadać, jaki jest stan psychiczny pierwszej pacjentki.
Paranoicy są przekonani o tym, że działania innych osób koncentrują się wokół nich, to byłaby jakaś wskazówka. Wśród możliwych powikłań transferu były także napady lękowe. Na szczęście mijały z czasem.
– Nie – zaprzeczyła Teresa, stawiając tym samym znak zapytania nad kiełkującą w głowie Suareza teorią. – To nie tak. Niektórzy po prostu nie są sobą. Mogą planować coś niebezpiecznego – tu urwała i spojrzała w kierunku drzwi do gabinetu. – Obowiązuje cię tajemnica, tak? Nie powiesz nikomu o tym, o czym rozmawiamy? Nawet jeśli wyznam ci coś nie do końca zgodnego z przepisami?
– O ile nie zagraża życiu członków załogi i nie stanowi ryzyka dla powodzenia misji.
Teresa zastanawiała się kilka sekund, w trakcie których wewnętrzna walka, jaką przyszło jej stoczyć, odbiła się zmęczeniem na jej twarzy, aż w końcu przemówiła:
– Jestem analitykiem danych i odpowiadam za ich magazynowanie na serwerach statku. To czysto teoretyczna funkcja, większość robi automat – zaczęła dla usprawiedliwienia swojego wyznania – ale mam możliwość zajrzeć w strukturę pamięci załogantów czekających na transfer do nowych ciał. Przejrzeć sposób katalogowania… Potrzebuję jednak do tego autoryzacji kapitana, a ten, sam wiesz.
– Obeszłaś zabezpieczenia?
– Nie byłabym w stanie, ale znalazłam furtkę. Jakby ktoś już tam grzebał.
– Awaria mogła to wywołać? – zapytał, próbując nakierować ją na bardziej racjonalne wyjaśnienie sytuacji.
– Może… – odpowiedziała, ale bez przekonania. – Tylko zerknęłam w dane wrażliwe, ale już na pierwszy rzut oka wydawały się nieuporządkowane. Potem wyszłam z systemu, nie chciałam tam grzebać. Szukałam tylko… Nie wiem, czego szukałam. Chciałam sprawdzić, co się mogło z nami stać. Czy nie zostaliśmy uszkodzeni.
– To w pełni zrozumiałe. Chciałaś dostępnymi środkami rozwiać swoje obawy.
– I nie udało się. Nie wiem, co powinnam teraz zrobić. Czy ponownie złamać zasady? – Zamilkła i przez chwilę tylko mięła w dłoniach rękawy munduru. – Zwariowałam, prawda? Dostaję paranoi?
Suarez przytknął palec do czytnika linii papilarnych i wydobył z wnętrza szuflady fiolkę z białymi pastylkami.
– To tylko na uspokojenie – wyjaśnił, widząc jak Swanson blednie. – Nie więcej niż dwie dziennie, pomogą ci opanować stres w najbliższych dniach. Jak słusznie zauważyłaś, ostatnie wydarzenia były dla wszystkich ogromnym przeżyciem i nie do końca wiemy, co się stało. Wtedy zawsze pojawia się strach. Każdy na własny sposób przechodzi powikłania wywołane transferem, a do tego przeżywamy coś w rodzaju stresu pourazowego. Ty jednak wykazałaś się ogromną odwagą: jako pierwsza przyznałaś, że potrzebujesz pomocy. Uwierz mi, to wymaga ogromnego samozaparcia i trzeźwej oceny sytuacji.
– Skoro tak sądzisz. – Kobieta sięgnęła po tabletki. Od razu połknęła jedną. – Dziękuję.
– Jeśli będziesz potrzebowała rozmowy, wiesz gdzie mnie szukać – rzucił, gdy śluza zamykała się za nią. – Czasem największa ulga, to po prostu z kimś pogadać.
To akurat była prawda. Tylko kto wysłucha jego?
Zaglądając do środka pełnej leków szuflady wzrokiem żebraka posadzonego przy biesiadnym stole, kalkulował, jaka mieszanka środków psychoaktywnych pozwoli mu jak najdłużej nie zasypiać.
Gdy tylko zamykał oczy, widział tamten korytarz, a cienie zaczynały szeptać.
*
Statek przechowywał w sobie cyfrowe dusze ponad trzystu tysięcy osadników zmierzających w kierunku nowego świata, w tym siedemdziesięciu trzech członków załogi, którzy mieli zostać przeniesieni do odtworzonych ciał trzy miesiące przed przekroczeniem granicy układu Tau Ceti.
Ich zadaniem było przede wszystkim przygotować się do kolonizacji planety oznaczonej jako „e2”, krążącej między znanymi już w XXI wieku Tau Ceti „e” i „f”, w samym środku ekosfery. Siłą tradycji, w skład załogi wchodził też nawigator oraz dwaj piloci, ale ich rola sprowadzała się do doglądania co i raz poczynań komputerów. W praktyce większe znaczenie mieli lekarze, technicy, inżynierowie, biolodzy, logistycy, technolodzy żywności, mechanicy, programiści… wszyscy ci, od których pracy będzie zależeć przetrwanie w pierwszej fazie kolonizacji.
Sam statek, zdolny pomieścić wszystkich kolonizatorów i żywić ich przez miesiące, a nawet lata, po wylądowaniu miał służyć jako pierwszy habitat i baza wypadowa na dziewiczym globie.
Były też Kadzie.
Najważniejszy element układanki, który nie mógł zawieść – bez nich żaden człowiek nie odrodziłby się w nowym ciele. Ogromne silosy hodujące komórki macierzyste zgodnie z wybranym wzorcem genetycznym, sztuczne macice, w których następował proces biodruku i przyległe do nich magistrale pamięci, dokonujące transferu. System był tak ważny, że poza główną Kadzią statek posiadał jeszcze dwie zapasowe.
Zgodnie z procedurami bezpieczeństwa, pierwszym wydrukowanym zawsze miał być Główny Kadziowy, który zarządzał dalszym procesem. Jeden błąd w misternie zaplanowanym naukowym cudzie wskrzeszenia mógł kosztować kogoś życie.
Dlatego Cameron Suarez musiał przyznać przed sobą, że szczerze się zaniepokoił, gdy ostatnim pacjentem pierwszego dnia okazał się nie kto inny jak Gregory Shaw, który utrzymywał, że coś jest nie w porządku z jego ciałem.
– To częste wrażenie – wyjaśniał Suarez. – Twoje „Ja” przez długi czas obywało się bez cielesnej powłoki. Zdecydowanie dłuższy niż w trakcie szkolenia. To, czego teraz doświadczasz, to stan z pogranicza apotemnofilii i dysmorfofobii. Świadomość nie chce zaakceptować nowego ciała, więc dostrzega w nim defekty. Po kilku dniach wrażenie minie, ważne, byś do tego czasu nie podejmował żadnych pochopnych decyzji. Odłóż ważne sprawy na później. Odpręż się. Przypomnij sobie przyjemności płynące z posiadania ciała.
– To nie wrażenie – spierał się Shaw. Był przy tym całkowicie opanowany, jakby opowiadał o kimś innym. To najbardziej niepokoiło Suareza. – Wiem, że noszę w sobie coś, czego nie powinno we mnie być. To okala moje narządy. Jest tam i ciąży mi.
– Doktor Sato na pewno gruntownie cię przebadała – Suarez próbował uspokoić pacjenta. – Bioskaner wykryłby każdą nieprawidłowość. Nie ufasz jej diagnozie?
– Nie ufam Nanako Sato. Dlaczego akurat ona została wydrukowana jako pierwsza? Nawet jeśli doszło do usterki, mój kod genetyczny był zapisany we wszystkich protokołach awaryjnych – argumentował Shaw. – Albo technik, Bjarnarson. Może majstrował coś przy bioskanerze? Był trzeci, ale po przeliczeniu czasu na objętość ciała, proces wydruku w jego przypadku musiał zacząć się w tej samej chwili, co u Sato. Może nawet przed nią.
Czyli to jest powód fobii, pomyślał Suarez i odnotował to w swoim hologramowym notesie, który pozostawał niewidzialny dla każdego poza właścicielem.
– Niepokoi cię jawne pogwałcenie procedur. Wcześniej byłeś pierwszy, a teraz dopiero dwudziesty siódmy. To zrozumiałe, że nie czujesz się dobrze. Sytuacja wymknęła się spod kontroli.
– A jeżeli nie? – Shaw przerwał rozpędzający się monolog. – Założylismy, że wszyscy wydrukowani zebrali się razem. Co, jeśli to nieprawda? Przed Sato Kadzie mogły opuścić inne osoby, które teraz ukrywają się na statku.
– Czemu, twoim zdaniem, mieliby to robić?
– Czemu? Nie mam pojęcia. – Ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała Suareza. Gdyby Shaw wyszedł z objaśnieniami zrodzonej przez jego umysł teorii spiskowej, diagnoza byłaby prostsza. Tymczasem on powątpiewał i potrafił wskazać luki swojego rozumowania.
– …ale sprawdziłem stan Kadzi – kontynuował Shaw. – Materiał biologiczny się replikuje, więc szacunki są niedokładne, ale wydaje mi się, że z brakujących zasobów dałoby radę złożyć co najmniej jednego człowieka.
Suarez westchnął i z żalem spojrzał na szufladkę z lekami, a jego powieki stawały się ciężkie. Jak na żądanie, w polu jego widzenia pojawił się ekran wyświetlający godzinę pierwszą trzydzieści.
– To, czego właśnie doświadczasz – odparł, walcząc z sennością – to apofenia. Twój mózg przyjął ogromną porcję danych w krótkim czasie i teraz dąży do uporządkowania tych informacji. Czasem znajduje między nimi powiązania, które w rzeczywistości nie istnieją.
Shaw zmarszczył brodę. Nie był emocjonalnym typem, trafiały do niego rzeczowe argumenty i jasne postawienie sprawy, tym razem jednak nie wyglądał na przekonanego.
– Chciałbym cię prosić o cierpliwość – dodał po chwili Suarez, wyciągając na blat fiolkę środków uspokajających. Jedną z wielu tego dnia. – Przyjmuj je dwa razy dziennie. I wywołaj mnie, gdy tylko będziesz miał taką potrzebę.
– Jasne, tak zrobię – zadeklarował Shaw, wkładając do kieszeni pojemniczek z lekami.
– Porozmawiajmy jeszcze jutro rano – zaproponował Suarez, gdy tamten zbliżał się do śluzy.
Nie dosłyszał odpowiedzi.
Siedem minut później, po przegranym boju ze zmęczeniem, mimo przyjętej dawki neurostymulatora, zasnął oparty o blat biurka.
*
Korytarz zdawał ciągnąć się bez końca, oświetlany jedynie pomarańczowoczerwoną łuną, która wdzierała się do piwnic przez szpary w drzwiach.
Chłopiec odnalazł włącznik światła na jednej ze ścian, ale i to nie zdało się na zbyt wiele. Stare lampy to gasły, to zapalały się, nie pozwalając oczom przywyknąć do ciemności. Ale półciemność była lepsza od całej, zresztą nie miał już czasu, by się cofać do przełącznika.
Zaraz wyślą za nim pościg, był tego pewien.
Za to cienie – one już tu były. Wypełzły z zimnego, pozbawionego okien pokoju, w którym mieszkał strach, i za każdym razem, gdy światło gasło, próbowały pochwycić chłopca. Czuł, jak owijają mu się wokół gardła i chwytają za kostki, ale niestrudzenie parł naprzód, aż dotarł do rozwidlenia.
Bez trudu wybrał drogę – kiedy ktoś wychował się tam, gdzie on, potrafił wychwycić najmniejszy powiew niosący chłód.
Wyjął to, co miał w kieszeni i cisnął w głąb drugiej odnogi, choć nie miał wielkich nadziei, że to ich zmyli. A potem pobiegł dalej, tak szybko, jak gdyby nie robił w życiu nic innego.
*
W ogromnej Hali panował półmrok. Cienie kłębiły się i szeptały do siebie w tajemnym języku złożonym z szumów, skrzypnięć i postukiwań. Ciecz leniwie bulgotała w zbiornikach, a pomiędzy nimi maszerował mężczyzna, jak wszyscy wydrukowani pozbawiony włosów. Zmierzał w kierunku komór wypełnionych bąblami ze skórzastej błony, w których powstawały ciała, gdy maszyny były uruchomione.
Nie wiedział, że jest obserwowany.
Po kolei sprawdzał stan każdej ze sztucznych macic. Jeżeli nawet ktoś gmerał w zapisie danych, pozostałości tkanki w filtrach ukażą prawdę o liczbie wydrukowanych. Wystarczył mu do tego prosty tester zgodności tkankowej, który stanowił standardowy element wyposażenia operatora Kadzi.
W dwóch maszynach nie znalazł niczego, co odbiegałoby od danych z serwera. Kiedy otworzył filtr trzeciej, uderzyła go ściana smrodu. Jedną ręką próbował zakrywać twarz, a drugą włożył do środka. Pełno było tam czarnej, oleistej mazi. Zebrał trochę do pojemnika na próbki i, starając się nie myśleć o odorze, poszedł dalej.
Usłyszał charakterystyczny, przerywany szmer – dźwięk pracującej komory. Odgłos dochodził z niższego poziomu, gdzie znajdowały się zapasowe Kadzie wraz z osprzętem.
– Co jest, do cholery? – zaklął, bo zgodnie z jego wiedzą nie miały prawa się uruchomić, jeżeli Główna Kadź nie była zniszczona.
Mężczyzna ruszył ku schodom, prowadzącym korytarzem w dół. Światło w jego wnętrzu zapalało się i po chwili gasło, co skutecznie utrudniało zejście. Mężczyzna nie był jednak typem, którego mogły powstrzymać drobne niedogodności, więc zdecydował się zejść.
Pierwsze kilkanaście sekund stąpał w blasku jarzeniówek, a potem objął go cień.
*
Cameron Suarez łomotał w śluzę kapitańskiej kajuty od jakichś dwóch minut, ale po drugiej stronie nikt nie dawał znaku życia.
– Kapitanie, proszę mnie wpuścić! – wolał przez interkom. – Wiem, że pan tam jest! – wykrzykiwał, nie ustając w próbach.
Ten napad determinacji z boku mógł wyglądać niepokojąco i, prawdę mówiąc, Suarez sam był nim zaskoczony do tego stopnia, że jakaś jego część próbowała dokonać autopsychoanalizy. Nim jednak prześwietli swój stan psychiczny, musiał działać.
Gregory Shaw mógł być w niebezpieczeństwie i Suarez chciał go odnaleźć. Szukał operatora Kadzi przez cały dzień, zerknął nawet do Hali Narodzin, będącej miejscem pracy Shawa, choć ta część statku wyglądała przerażająco. Wszelkie próby skontaktowania się z Shawem przez interkom kończyły się niewzruszoną ciszą po drugiej stronie. Mieli spotkać się przed południem, ale Shaw nie przyszedł. Nikt też go nie widział od poprzedniego dnia.
W ten sposób Suarez tłumaczył sobie własne zdenerwowanie, choć prawdziwy powód był inny i stawiał pod znakiem zapytania jego trzeźwy osąd: minionej nocy śnił koszmar, w którym Gregory’ego porwał cień. W jednej chwili widział go w korytarzu. Później światło zgasło, stłumiony krzyk przedarł się przez zasłonę szumu, a gdy znów zrobiło się jasno – operator Kadzi zniknął.
– Kapitanie, musimy porozmawiać! – upierał się Suarez. – To sprawa dotycząca powodzenia misji! W takich okolicznościach mogę wnieść o pozbawienie pana dowództwa i…
Zielona dioda u szczytu śluzy oznajmiła, że przejście jest odblokowane.
Suarez wszedł do środka, omiótł spojrzeniem kapitańską kajutę – dwukrotnie większą od jego własnej – zerknął na stos opakowań po przekąskach przy niezasłanym łóżku, na hełm i kontrolery VR leżące opodal, na rzucony w kąt mundur i zatrzymał się na sylwetce mężczyzny w szlafroku pochylającego się nad stołem, na którego blacie wyświetlone były mapy, wyliczenia i wykresy.
– Kapitanie…
– Mów – rozkazał tamten. – Nie mam całego dnia. Jestem bardzo zajęty.
– Chciałbym… – W jednej chwili Suarezowi zabrakło słów. Od czego powinien zacząć? – Musi porozmawiać pan z resztą. Jesteśmy w trakcie kryzysu, nie ustaliliśmy przyczyny awarii, załoga znajduje się pod wpływem silnego stresu, część zamknęła się w kajutach, jak pan…
– To wszystko? – przerwał mu kapitan. – Pracuję właśnie nad bardzo ważną… sprawą. Wkrótce zwołam zebranie. Odmaszerować!
Suarez w pierwszym odruchu chciał ustąpić, gdzieś uleciała jego pewność siebie, gdy już dopiął swego i stanął przed przełożonym. W jednej chwili spojrzał na swoje obawy z innej perspektywy i uznał, że wypada na histeryka.
Skoro jednak zrobił pierwszy krok, nie pozostało mu nic innego, jak wykonać drugi. Zbliżył się do kapitana, by nadać zamiarom rzeczywistą formę.
– Operator Kadzi, Gregory Shaw, zaginął. Wnoszę o rozpoczęcie procedury lokalizacji – powiedział z całą stanowczością, na jaką było go stać.
– Zaginął? A gdzie mógł pójść? Udał się na wycieczkę do gwiazdozbioru Raka? Łazi gdzieś po statku. Dlaczego zawracasz mi tym głowę?
– Operator Kadzi jest kluczowym członkiem załogi…
– Na pewno się znajdzie. Jeśli tak ci na tym zależy, rozpocznij tę całą procedurę, a teraz pozwól mi wrócić do moich zadań – próbował go zbyć kapitan.
– Nie mam uprawnień, by uruchomić lokalizator – odpowiedział Suarez, wyraźnie zmieszany.
– To poproś o pomoc kogoś, kto je ma! – krzyknął kapitan i po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na Suareza. Jego wzrok wyrażał gniew.
– Pan jest jedyną osobą spośród wydrukowanych, która może to zrobić.
Po tych słowach zapadła cisza.
Suarez zerknął na pliki, które kapitan zdawał się tak niestrudzenie analizować. Mapa układu gwiezdnego leżącego lata świetlne od nich. Dane stanu technicznego silników sprzed startu z bazy wypadowej na orbicie Marsa. Wykresy przedstawiające zużycie paliwa. Artykuł o kolejnej wyprawie kolonizacyjnej opublikowany na tydzień przed ich wylotem.
To się nie trzymało kupy, jakby ktoś na ślepo otworzył kilka plików, które akurat znalazł.
– Przepraszam, pójdę już – rzucił Suarez i czym prędzej wycofał się do śluzy.
*
– Doktorze Cameron. Doktorze Cameron! – wołanie z mesy, przy której właśnie przechodził, przywróciło go światu. W jednej sekundzie wytracił impet z jakim pokonywał korytarz za korytarzem.
Najpierw kierował się do Hali Narodzin. Poprzednim razem tylko stanął w progu i nawoływał Shawa, bojąc się wejść do środka. To miejsce napawało go strachem, był iście przerażony patrząc na korytarz po drugiej stronie, zdecydował się jednak dokładnie je zbadać.
Tylko, że po kilkuset metrach wpadł jakby w trans, w którym sen zasłonił jawę i Suarez już nie myślał o tym, gdzie idzie, tylko szedł, zagubiony w plątaninie myśli. Cały statek był dla niego jak jeden niekończący się korytarz. Szedł, śpiąc, wyczerpany po koszmarnej nocy, aż wołanie Teresy wyrwało go z lunatycznego stanu.
– Rozmawiałeś z kapitanem? – zapytała, podbiegając do niego. – Wszystko z nim w porządku? Na pewno tak, pewnie przesadzam. Tabletki, które mi dałeś…
– Nie bierz ich – rzucił Suarez, nim dobrze zastanowił się nad tym, co mówi. Był zmęczony, cholernie zmęczony, a sen nie przynosił odpoczynku. Nie stać go było na utrzymywanie maski terapeuty, kiedy cichy głos wewnątrz głowy podpowiadał mu coś zupełnie innego. – Z kapitanem jest coś nie tak. Zaczynam… sam w to nie wierzę… zaczynam myśleć, że twoja teoria ma w sobie ziarno prawdy. Zapisy pamięci niektórych z nas mogły zostać uszkodzone.
To nie tylko zmiany osobowości, pomyślał, jednak zostawił to dla siebie. Kapitan zachowywał się tak, jakby coś ukrywał.
Nie wspomniał też, że zaczynał nabierać obaw co do własnego stanu. To wyznanie w niczym by nie pomogło.
– Wiedziałam! – zawołała Teresa i zaraz rozejrzała się wokół, by sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy. Na szczęście byli sami, o co wcale nietrudno na tak ogromnym statku, zwłaszcza gdy połowa przywróconych do życia woli raczyć się swoim własnym towarzystwem. – Dowiedziałeś się czegoś jeszcze? Co planuje? Jak się zachowywał?
Suarez złapał ją za ramię, wprowadził do mesy i zamknął śluzę za nimi. Tak na wszelki wypadek. Krótka jak mgnienie obawa, że straci przez to licencję, minęła, gdy zaraz uświadomił sobie, że nie było nikogo, kto miałby mu ją odebrać.
Wszystko zależało od niego. To poczucie przyprawiało o dreszcze.
– Z początku wydawał się normalny, chociaż przyjął mnie w szlafroku, a w kajucie panował bałagan. Można zrzucić to na karb stresu, chwilowej słabości. Ale nie znał procedur, wydawał się nic nie wiedzieć o dowodzeniu załogą. Do tego chyba nie zajmował się niczym innym niż rozrywką, tylko próbował udawać, że jest zajęty. Nie sądzę, aby coś knuł. Po prostu…
– Nie jest sobą? – dokończyła Teresa. – Wydrukowało go dziesięć minut po mnie, spędziliśmy trochę czasu w sali szpitalnej. Tak mi się wydaje, że z początku nawet nie zdawał sobie sprawy, kim jest. W trakcie szkolenia… – tu przerwała, co wskazywało na to, że wiedza, którą chciała się podzielić, była jeszcze bardziej poufna niż wszystko pozostałe. – …coś między nami zaszło, a on nic nie pamiętał. Miałam wtedy włosy i implanty, byłam znacznie… wyglądałam inaczej. Ale poznałabym, że kręci. On po prostu nie miał o mnie pojęcia.
– Jesteś w stanie sprawdzić, czy pamięć kapitana nie uległa uszkodzeniu? – zapytał, zerkając w przygaszone diody na panelu kontrolnym robota kuchennego, który czekał na rozkazy. Przywodziły mu na myśl dwoje martwych, zalanych krwią oczu.
Wzdrygnął się, powstrzymując umysł przed kolejną podróżą w sen na jawie.
– Nie… Nie wiem… Może. W momencie transferu dane znikają z zasobów statku, to jeden z warunków. W innym wypadku możliwe byłoby stworzenie swojej kopii, a to…
– Prowadzi do kilku problemów moralnych, prawnych i praktycznych – dopowiedział Suarez. – Wiem, wiem.
– …możliwe jednak, że natrafię na jakiś ślad w logach systemu. Informację o zmianach, zwolnionej przestrzeni, czymkolwiek. Ale to zajmie trochę czasu.
Suarez pokiwał głową. Wzrok miał nieobecny.
– Jasne. Gdy tylko coś odkryjesz, wywołaj mnie. Na prywatnym kanale. Ja też mam coś jeszcze do załatwienia.
Kiedy się rozstali, Suarez ponownie zamierzał zejść do Hali Narodzin, jednak nogi poniosły go w inne miejsce, do jego kajuty, gdzie padł nieprzytomny, gdy tylko stanął nad łóżkiem.
*
Piekielny żar doprowadzał powietrze do drżenia, więc razem z innymi dzieciakami szukał choćby kawałka wystającego dachu, pod którym mogliby się schronić. Powrót do domu o tej porze nie wchodził w grę, bo i co mogliby tam zastać? Wiecznie zaćpanych ojców i próbujące ukryć nowe sińce matki, całkiem niezainteresowane losem swoich pociech? Za to cień był ich przyjacielem. Otulał ich w chłodnych objęciach i przynosił ulgę.
Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało.
Poza tym o dwunastej przez ranchitos przejeżdżali misjonarze. Rozdawali jedzenie i wodę w butelkach, a czasami, jeżeli miało się szczęście, wybierali jednego z dzieciaków, by zabrać go ze sobą. Kto z nimi pojechał, już nie wracał, co reszta przyjmowała za dobrą monetę. W końcu nie mogło istnieć gorsze miejsce, niż to.
Tego dnia to on pierwszy zaczął biec za odjeżdżającymi autami. Za nim ruszyli pozostali. Wydawało mu się, że gonią go, próbują odebrać coś, na co zasłużył. Choć pędził co sił, a jeżeli coś potrafił, to właśnie to, nie odstępowali go na krok. Czuł na plecach ich gorący, lepki oddech.
*
Monitory o różnych przekątnych i promieniach krzywizny zajmowały większość powierzchni jednej z dłuższych ścian kajuty. Wszystkie włączone, zalewały pomieszczenie niebieskawym blaskiem, zmuszając cienie do krycia się pod koją i w szczelinach, do których nie docierało światło. Stłoczone tam jak sardynki w puszcze, prowadziły szeptem rozmowy pełne syknięć i powarkiwań, których kobieta zapatrzona w monitory nie mogła, nie potrafiła usłyszeć.
Archaiczne metody pracy, jakich musiała używać, wprawiały ją w stan głębokiej irytacji, jednak zasady były jasne – żadnych złącz bioelektronicznych. W normalnych warunkach po prostu połączyłaby się z bazą danych przez interfejs na karku, jednak w nowym ciele nie dysponowała takimi udogodnieniami. Względy bezpieczeństwa. Istniało ryzyko, że przy zerwaniu połączenia wydrukowany mózg zidentyfikuje wcześniej przetransferowane zasoby pamięci jako dane zewnętrzne i zepchnie je w nieświadomość.
Przeglądała więc linijka po linijce systemowe zapisy, próbując dopatrzeć się nieprawidłowości, znaleźć cokolwiek wzbudzającego podejrzenia, choć sama nie wiedziała, czego dokładnie szuka.
Gdy to znalazła, omal nie krzyknęła – dźwięk uwiązł jej w ściśniętym gardle.
Po następnych piętnastu minutach, w czasie których sprawdziła swoje podejrzenia i dokonała kolejnego odkrycia, drżącym głosem spróbowała wywołać Suareza. Nie odpowiadał.
Wolała przekazać mu wieści w cztery oczy, ale wielkie tajemnice mają to do siebie, że ciążą nieznośnie, póki nie zostaną wyjawione. Spojrzała na zegarek, który wskazywał obowiązujący na statku czas. Dochodziła czwarta.
Kiedy zrobiło się tak późno?
– Cameron, znalazłam coś! Cholernie wielkie coś! – zaczęła nagrywanie wiadomości. – Szukałam jakiegokolwiek śladu ingerencji w pamięć kapitana. Nic nie znalazłam, ale coś innego rzuciło mi się w oczy. Poziom wykorzystania przestrzeni dyskowej, gdzie przechowywane są dane z umysłów załogi, jest niecałe trzy petabajty wyższy niż powinien. To mniej więcej tyle, ile wynosi pojemność ludzkiego mózgu. Baza jest ogromna, nie sposób coś znaleźć, nie wiedząc, czego szukać, ale gdy wprowadziłam sygnaturę kapitana… On nie został przetransferowany! Ktokolwiek zajmuje jego ciało, nie jest kapitanem. A jeśli liczba danych nie zgadza się z liczbą przetransferowanych, to… to szaleństwo, teraz, kiedy o tym mówię… może być w nim ktoś z zewnątrz. Coś z zewnątrz. Może coś, co spowodowało awarię. Powinniśmy… – zaczęła kolejne zdanie, gdy uświadomiła sobie, że przecież wcale nie musi się nagrywać, może po prostu pójść i obudzić Suareza.
To było tak proste, że nie pomyślała o tym od razu.
– Idę do ciebie. Jeżeli wstałeś, to nigdzie się nie ruszaj.
Kiedy odeszła od stanowiska, większość monitorów automatycznie zgasła, wywabiając cienie z kryjówek.
*
Cameron Suarez obudził się około dwunastej, zmęczony jak po maratonie, tyle że przebytym w umyśle. Usiadł na koi i poczuł, że śmierdzi. Został wydrukowany dwa dni temu. Nie mył się od tego czasu. Wstał, spojrzał w lustro: opuchnięte powieki, przekrwione oczy, rozgardiasz na głowie. Nie wyglądał dobrze. W takim stanie nie mógł pokazać się pacjentom.
Zaraz jednak przypomniał sobie o tym, że aparycja była najmniejszym z jego problemów.
– Połącz bezpośrednio z Teresą – wydał polecenie elektronicznemu asystentowi, a ten w odpowiedzi przekazał komunikat o oczekującej wiadomości.
Siedem minut później Suarez był w drodze do kajuty wspólniczki, bez powodzenia próbując się z nią skontaktować. Przed jego oczami pełgały powidoki ostatniego snu, który wracał z niepamięci, jaka okryła go, gdy tylko Suarez się zbudził. Przypominał sobie rozjarzone monitory, Teresę… i cienie, które czekały, aż światła zgasną.
Czy może to tylko wyobraźnia, która płatała mu figle? Sterany umysł mógł wymieszać ze sobą wydarzenia poprzedniego dnia, obawy, zasłyszane informacje i wcześniejsze koszmary, a teraz podsuwał mu tę pulpę jako sugestię snu z zeszłej nocy.
Suarez znał ten mechanizm. Ludzie doświadczający traumy nierzadko trwają w przeświadczeniu o tym, że świat dawał im wcześniej znaki. Po fakcie dostrzegają w przeszłości wskazówki i wzory. To powoduje, że tragedia staje się dla nich mniej nagła, mniej nieoczekiwana – a przez to znośniejsza.
Wiedział o tym, ale mimo wszystko myślał swoje.
Nie zastał Teresy w kajucie. W mesie, gdzie ostatnio się spotkali, również jej nie było i tym samym wyczerpał krótką listę miejsc, które przychodziły mu do głowy.
Wtem budząca grozę myśl przebiła się na powierzchnię jego świadomości: co, jeżeli ktoś przesłuchał wiadomość przed nim? Niewielu mogło tego dokonać. Trzeba wysokich uprawnień. Ale dla kapitana to nie był problem.
Musiał coś zrobić. Musiał działać. Jednak w pojedynkę nic nie wskóra.
Tylko komu mógłby zaufać?
Był ktoś taki. Osoba, która od początku wydawała się twardo stąpać po ziemi. Jedna z niewielu, które pozytywnie przeszły badanie stanu psychicznego po wydrukowaniu. Ktoś, kto już raz pomógł wszystkim, ogarnął cały ten chaos, kiedy zaszła taka potrzeba: Nanako Sato.
*
– Nie są to informacje, których powinnam ci udzielać – odparła, wysłuchawszy opowieści Suareza, przeglądając wyniki analizy próbek moczu i krwi, które pobierała codziennie od wydrukowanych członków załogi. – I szczerze mówiąc, nawet bym o tym z tobą nie rozmawiała, gdyby nie jeden fakt. Kapitan nie przeszedł badania bioskanerem. Rzucił coś o pilnych obowiązkach i zniknął, nim zaproponowałam mu wejście do kabiny. To pogwałcenie procedur, ale w tamtych okolicznościach wydawało mi się uzasadnione. Tyle że potem zamknął się w kajucie…
– Czyli wierzysz mi, że coś ukrywa. Myślisz, że może odpowiadać za zniknięcie Gregory’ego i Teresy?
– Nie można tego wykluczyć – odpowiedziała z całą powagą. – Tylko co możemy zrobić? Statek jest ogromny, a my nie mamy żadnych dowodów. Równie dobrze ta dwójka mogła zaszyć się gdzieś, razem lub osobno, w sobie wiadomym celu. System ochrony prewencyjnej obezwładni nas, gdy tylko kapitan wyda stosowną komendę.
– O ile ją zna. – Cameron uśmiechnął się przebiegle.
Odpowiedział mu błysk zrozumienia w oczach Nanako. Jako dwaj eksperci od ludzkiego dobrostanu ciała i ducha, doskonale się dogadywali.
– A dowód? – zapytała. – Coś, co przekona pozostałych?
– Zdobędę go i przy okazji zdemaskuję fałszywego kapitana. Musisz tylko zebrać resztę załogi pod jakimś pretekstem. Dodatkowe badania albo coś innego. Ważne, by ich unieruchomić w jakimś pomieszczeniu, gdzie dziwnym trafem interkom przestanie działać…
– Gdzie zamierzasz go zwabić?
– Do Hali Narodzin. W miejsce, gdzie zniknął Shaw – wyjawił, dumny ze swego planu.
– Skąd wiesz, że to się stało akurat tam?
Nanako popisała się przenikliwością, a duma Suareza ustąpiła miejsca wściekłości z powodu własnej głupoty. Bo i co miał odpowiedzieć? Że mu się przyśniło? To był absurd i sam uznałby się za wariata, gdyby nie to, że – cholera jasna – wszystkie fakty perfekcyjnie do siebie pasowały!
Może intuicja podpowiadała mu rozwiązanie poprzez sny i to od pierwszego dnia?
– Po prostu… Tak zakładam. – Starał się brzmieć normalnie. – Bo gdzie miałby być?
– Jasne – powiedziała Nanako po dłuższym zastanowieniu. – Zróbmy to.
– Jeszcze jedno: jakie wyniki badań miał Shaw? – zapytał Suarez, nim wyszedł.
– Wszystko było z nim w porządku – doktor zmarszczyła brwi. – Czemu pytasz?
– Bez powodu. Po prostu chciałem wiedzieć.
*
Następnego ranka mieli przejść do działania. Plan był prosty i jak sądził Suarez, pozbawiony słabych punktów. Poza jednym: tej nocy kapitan znów mógł zaatakować, a któreś z nich mogło paść jego ofiarą. Nanako bardzo dyskretnie odrzuciła propozycję, by tę noc spędzili razem, więc Suarez musiał działać sam.
Osiemset miligramów modafinilu miało powstrzymać go przed zaśnięciem, kiedy będzie trzymał straż pod kapitańską kajutą i trzeba przyznać, że pierwsze sześć godzin minęło bez najmniejszych problemów.
Przynajmniej tak mu się zdawało, dopóki nie usłyszał głosu ojca Bernarda.
– Kiedy cię spotkałem, byłeś wychudzonym, lękliwym, małym obdartusem – przemawiał we właściwy sobie sposób, jak gdyby był przedstawicielem wyższej rasy. – Odziałem cię, nakarmiłem, nauczyłem czytać i pisać. Chciałem uczynić cię lepszym. Chciałem, byś pokonał strach. A ty zdradziłeś mnie i uciekłeś. Uciekłeś tak daleko, jak tylko to możliwe. A jednak nadal za blisko, by uciec przed własnym cieniem.
Światło zgasło. Spęczniała, pełgająca w ciemności antyteza płomienia wysunęła zimny, wilgotny jęzor i przesunęła nim po kręgosłupie Suareza.
Mężczyzna odskoczył, sięgnął do kieszeni po latarkę, która powinna tam być – zamiast tego znalazł wisiorek z krzyżem, który wyrzucił już dawno, dawno temu.
– Minęło tyle czasu, a ty wciąż boisz się ciemności – przemówił cień głosem ojca Bernarda. – Nie lękaj się, jestem tuż za tobą – dodał, kładąc Suarezowi dłoń na ramieniu, a ten znów był trzynastoletnim dzieciakiem. Tym samym, który zwędził woźnemu zapalniczkę i klucz do składziku z chemikaliami.
– Padre…
Piwniczny korytarz ciągnął się daleko, aż do gruzów starego klasztoru. Ponoć można było tamtędy uciec.
Kiedy ogień wspiął się po ścianie i zaczął obmywać sufit z lepkiej cienistej mazi, nadeszła pora, by biec.
*
Nie znał tej części statku, w której się obudził.
Drżącą ręką sięgnął do piersi, ale nie odnalazł tam naszyjnika – to go uspokoiło. Wstał, zgiął się wpół, zwymiotował i ruszył w kierunku, który podpowiadał mu cyfrowy przewodnik. Modafilinowy kac dopiero zaczynał się rozkręcać. Suarez czuł się tak, jakby jego głowa była orzechem, który ktoś właśnie próbował rozłupać.
Trzykrotnie spróbował wywołać Nanako – bez powodzenia.
Sprawdził godzinę. Dochodziła ósma. Całe czterdzieści minut przed planowanym początkiem ich akcji. Dopiero o ósmej czterdzieści pięć Nanako miała wyłączyć interkom, wymawiając się tym, że następuje sprzężenie z aparaturą pomiarową. Jeżeli nie odpowiadała, powód mógł być tylko jeden.
Próbował przypomnieć sobie fragmenty snu, ale mgła okryła twarze, pozostawiając tylko dojmujące przeczucie, że coś złego jest blisko, ukryło się i obserwuje. Nic więcej nie był w stanie wykrzesać z otumanionego mózgu, jakby przez modafilin stracił swój… dar? Sam nie dowierzał, że nachodziły go tak niedorzeczne pomysły. Zawsze twardo stąpał po ziemi.
Kiedy trafił już do części mieszkalnej, którą rozpoznawał, wpadł na Erika Bjarnarsona. Ogromny młody Szwed złapał go za ramiona, a Suarez obawiał się, że zaraz zostanie zgnieciony jak gnijący pomidor.
Bjarnarson mógłby zabić gołymi rękami, przemknęło Suarezowi przez myśl. Nic dziwnego, ostatnimi dniami skupiał się tylko na takich sprawach.
– Doktorze, czy widział pan doktor Sato? Zostawiła mi wczoraj wiadomość, bym wyłączył interkom w sali szpitalnej z powodu sprzężeń. Mało prawdopodobne, by do nich doszło po tej awarii, ale doktor prosiła, więc odciąłem zasilanie interkomu. Tylko doktor Sato nigdzie nie ma.
– Na pewno jest u kogoś z załogi. Może jakaś pilna interwencja? – skłamał Suarez.
– Wydaje mi się, że ludzie znikają – wyznał Bjarnasron, nie zwalniając uścisku. – Nie odpowiadają na wezwania. Tak jak Shaw. Naciskał na przegląd bioskanera. Chciał być przy nim obecny, paranoik. A teraz zamilkł. Wydaje mi się, że to nie zwykłe odizolowanie od ludzi. Poza tym powinniśmy się spotykać. Załoga musi być razem. Kapitan także powinien…
Nagle w jeszcze otumanionym i obolałym mózgu Suareza wykiełkował nowy plan.
– Masz rację, musimy się spotkać. Wywołaj resztę, niech czekają w sali szpitalnej.
– Może lepiej w mesie? – zauważył Bjarnarson, nie ułatwiając Suarezowi roboty.
– W sali szpitalnej – powtórzył ten, tym razem dobitnie. Nie na darmo był wyższy stopniem. – Ja tymczasem sprowadzę kapitana.
*
Tym razem Cameron Suarez postanowił skrócić rytuał i nie zawracając sobie głowy interkomem, od razu zaczął walić w śluzę.
– Kapitanie, potrzebuję pana! – wolał w przerwie między uderzeniami. – To sprawa najwyższej wagi!
Jak poprzednim razem, cisza po drugiej stronie mogłaby wskazywać, że kajuta jest pusta.
– Kapitanie, już raz to przerabialiśmy!
Śluza rozsunęła się bez ostrzeżenia i Suarez niemal wpadł do środka. Przed nim stał kapitan, niedorzecznie wystrojony w galowy mundur.
– Znowu ty! – rzucił. – Każę cię zamknąć za niesubordynację!
– Kapitanie, kiedy musi pan to zobaczyć! Kadzie Narodzin znów rozpoczęły pracę, a Shaw zniknął! Reszta jest już na miejscu.
– Powstrzymajcie to! Natychmiast! – wrzasnął kapitan z większą desperacją niż Suarez wcześniej zakładał. Jakby szczególnie zależało mu na tym, by nikt więcej nie został wydrukowany.
Cameron wziął głęboki oddech. To była decydująca chwila. Jeżeli się mylił, to…
– Tylko pan może to powstrzymać – skłamał. – Potrzebny jest odcisk pana palca.
Kamienna twarz kapitana nie zdradzała czegokolwiek, jakby człowiek kryjący się za nią gdzieś zniknął. Kiedy wrócił, odmalował się na niej wyraz determinacji.
– Na co więc jeszcze czekamy?
Cameron odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku Hali. To był jedyny sposób, w jaki mógł ukryć swój uśmiech.
Pokonywali korytarz za korytarzem bez najmniejszych przeszkód. Wszystko zgodnie z planem Suareza. Nawet nieodłączne w ostatnim czasie zmęczenie ustąpiło na rzecz ekscytacji. Dlaczego więc z każdym krokiem strach ciążył mu bardziej, jak stale powiększający się stos kamieni?
Kiedy stanęli przed śluzą, ledwie powstrzymał drżenie dłoni, gdy wyciągnął ją, by otworzyć przejście. Wewnątrz nieodmiennie panował półmrok, jakby ktoś usilnie próbował uczynić to miejsce straszniejszym.
Kapitan jednak bez wahania wszedł do środka. Zatrzymał się dopiero, kiedy Cameron zamknął śluzę.
– Co jest? Gdzie są wszyscy? – zapytał, odwracając się za siebie. Próbował brzmieć władczo, ale na ostatnim słowie głos przeszedł w jęk, bo w tym momencie jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Suareza.
Cokolwiek w nim dojrzał, wystarczyło, aby zaczął uciekać.
– Wiem, że nie jesteś kapitanem! – krzyczał Suarez, goniąc go przez Halę. – Kim jesteś?! Albo czym?! Co zrobiłeś z Teresą, Gregorym i Nanako? Gadaj!
Tamten jednak nie odpowiadał, zamiast tego pędził ku przeciwległemu korytarzowi i schodom prowadzącym do zapasowych Kadzi.
Kapitan był szybki. Wypadł na korytarz, który automatycznie zalał blask jarzeniówek. Coś jednak było nie tak z systemem oświetlenia, bo światła zaraz zgasły. I zapaliły się ponownie, gdy czujniki wychwyciły ruch. Po czym automat znów je wyłączył – i tak bez końca.
Suarez zatrzymał się w progu, jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a serce próbowało wyrwać się z piersi. Wydawało mu się, że znów jest w pętli, że otwiera się przed nim niekończąca się droga, wszechkorytarz, będący sumą wszystkich, jakie przebył od czasów młodości, począwszy od przejścia pod budynkiem instytutu… Zebrawszy w sobie siły, zacisnął pięści i pognał za umykającym fałszywym kapitanem, starając się nie potknąć o żadną nierówność czy próg, nie zahaczyć o zdradliwe przeszkody – poręcze, klamki, zawory – wyrastające ze ścian w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Resztkami zdrowego rozsądku próbował odegnać od siebie myśl, że oto cienie pełzną do niego po ścianach i wyciągają czarne, smoliste łapska, by go dopaść.
Choć sam nie mógł w to uwierzyć, dotarł cało do schodów. Gdzieś poniżej słyszał stukot kroków fałszywego kapitana. I coś jeszcze. Jakby szmer cichnący i powracający w cyklicznych odstępach. Suarezowi wydawało się do tej pory, że to on wciągnął kapitana w pułapkę. Co, jeśli było odwrotnie?
Mimo obaw, powoli i ostrożnie ruszył w dół, żałując, że nie wziął ze sobą niczego, co mogłoby służyć za broń. To zdecydowanie najsłabszy punkt jego skleconego naprędce planu. Dziwne, że wcześniej ani on, ani doktor Sato nie zwrócili na to uwagi.
Gdy znalazł się na dole, w drugiej Hali, dostrzegł w nikłym, czerwonym świetle fałszywego kapitana klęczącego nad Shawem. To znaczy nad tym, co zostało z Gregory’ego Shawa. Jego ciało było rozszarpane.
– Chryste Panie – wyszeptał Suarez na ten widok, choć, mimo przeszłości, uważał się za ateistę. – Coś ty mu zrobił?
Podszedł bliżej, a wtedy fałszywy kapitan zwymiotował i zaczął szlochać.
– Nie jestem kapitanem – wyjęczał, zalewając się łzami. – Idris Gordon, numer dwieście tysięcy osiemdziesiąty siódmy, operator maszyn rolniczych. Przetransferowało mnie do ciała kapitana. Najpierw spanikowałem, ukryłem się w kajucie… A potem nie chciałem się przyznać. Nie wiedziałem, co ze mną będzie. Nie zabijaj mnie, proszę! – wyjęczał.
Cameron nie wiedział, co myśleć.
Stanął w pobliżu i pochylił się nad ciałem Shawa. Wyglądało, jakby coś rozerwało je od środka.
Fałszywy kapitan chwycił urządzenie leżące przy zwłokach i zamachnął się. Obły metalowy przedmiot minął o włos czaszkę Suareza, który w ostatniej chwili zdążył się wyprostować. Pamięć dawnych czasów, wspomnienia niezliczonej ilości bójek, które odbył, będąc dzieckiem, uaktywniły się jak na żądanie i Suarez wymierzył solidnego kopniaka prosto w twarz podmieńca, nim tamten zdążył zamachnąć się ponownie.
Człowiek podający się za operatora maszyn rolniczych padł na podłogę, prowizoryczna broń wypadła mu z ręki i prześliznęła się jeszcze kilkadziesiąt centymetrów, poza zasięg ramion. Suarez usiadł na nim okrakiem i zaczął go okładać. Wymierzał cios za ciosem, zjednoczony z szumem maszynerii, póki dłoni nie splamiła krew.
– Co ja robię?! – wrzasnął i odskoczył od pozbawionego przytomności fałszywego kapitana. Padł na kolana, zapatrzony w obraz tego, co uczynił.
W tym samym momencie zaskrzypiały schody. Ktoś musiał zignorować prośbę Bjarnarsona i odebrać komunikat od fałszywego kapitana. Trudno było oszacować, czy to tylko jedna osoba, czy cała załoga postanowiła właśnie odwiedzić Halę Narodzin. Odgłosy kroków niknęły w szmerze cieni, które, niespokojne, wyrywały się z należnych im miejsc, by przysłonić obraz kołyszącego się świata przed spojrzeniem Suareza.
– To ty – wypowiedział półprzytomny, na poły z zaskoczeniem, na poły z ulgą, że może zrzucić ciężar odpowiedzialności na czyjeś barki. – Żyjesz… Musisz mu pomóc. Jest nieprzytomny.
Teresa spojrzała na niego z wyrazem współczucia.
– A nie zastanawiałeś się nad tym, kto pomoże tobie? – zapytała i w tej samej chwili komory zaczęły się otwierać, ukazując skórzaste bąble, a w nich ciała.
– O czym ty mówisz? Teresa? Przecież widziałem… – dopytywał skołowany, nie potrafiąc ułożyć faktów w całość.
– Widziałeś to, co miałeś widzieć i zrobiłeś to, co miałeś zrobić – odparła Teresa, a potem uśmiechnęła się szeroko. – Byliście… niewygodni. Ty nadałeś się na kozła ofiarnego. Dręczyć cię, to sama przyjemność.
Suarez dostrzegł cień poruszający się za kobietą i wtedy już wszystko zrozumiał.
– To ty… Ty jesteś intruzem! – krzyknął i omiótł Halę spojrzeniem, szukając drogi ucieczki, choć nogi miał zbyt słabe, aby wstać.
– Przybyliśmy tu z wami, w waszych głowach. To znaczy w tym, co z nich wydobyliście – rzuciła Terasa, wzruszając ramionami. – Byliśmy słabi, ledwie dostrzegalni, jak cienie rzucane przez to wszystko, co chcieliście zepchnąć w niepamięć. Ale daliście nam szansę. Za to jesteśmy wdzięczni. – Uśmiech kobiety stał się jeszcze szerszy, jakby jej twarz miała zaraz rozerwać się na dwoje.
– Wy? – szepnął Suarez, walcząc z niemocą.
Wtedy tułowie gotowych ciał pękły i wypuściły na wolność wyrosłe w ich wnętrzach demony.
A on nie miał już sił, by biec.
*
– To już siódmy dzień od awarii. Dlaczego zdecydowaliście się ożywić mnie dopiero teraz? – do kajuty o wyściełanych miękkim materiałem ścianach, pozbawionej możliwości otwarcia od wewnątrz, dobiegł głos wicekapitana Mahmuda.
Siedzący w kącie pomieszczenia Cameron Suarez dopadł do śluzy. Starał się być opanowany, wołał donośnym głosem, ale na tyle spokojnie, na ile był w stanie.
– Moje zamknięcie tutaj, to fatalna pomyłka! Posiadam informacje, istotne informacje, które powinny trafić bezpośrednio do pańskich uszu. Udowodnię, że przyczyną naszego obecnego położenia nie jest awaria ani ingerencja z zewnątrz. Wicekapitanie, musisz mnie wysłuchać!
Jednak mężczyzna po drugiej stronie zdawał się go ignorować, pochłonięty rozmową z kimś innym.
– Przez trzy dni dowództwo sprawował kapitan Rogers – to mówiła ona, Teresa. A raczej to, co udawało Teresę, poprawił się w myślach Suarez. – Był w kiepskim stanie psychicznym, jak zresztą wiele osób, ale nic nie zdradzało tragedii. Czekaliśmy na rozkazy i…
– I operator Kadzi popełnił samobójstwo, a analityczka danych oraz psychiatra postradali zmysły? – dokończył Mahmud.
– Nie jestem ekspertką od zdrowia umysłowego, ale tak to właśnie wygląda. Nanako nie komunikuje się ze światem zewnętrznym. Znaleźliśmy ją zamkniętą w magazynie żywności, skulona w pozycji embrionalnej powtarzała w kółko coś o demonach Oni krążących korytarzami statku. Nanako pochodzi ze shintoistycznej rodziny, może dlatego lęki przybrały taką formę – tłumaczyła się Swanson. – Za to Suarez jest w stanie rozmawiać, ale trwa w przeświadczeniu, że kapitan był jakimś… podmieńcem, a statek przejęły jakieś złe duchy i ja jestem jednym z nich. Wedle akt, Suarez dorastał w Wenezueli. Wychowywał się w instytucie behawioralnej terapii zaburzeń lękowych, póki budynek nie spłonął.
– Co dzieciak robił w takim miejscu? – zapytał wicekapitan, choć nie wyglądał na zaciekawionego. Raczej chciał stwarzać pozory zainteresowania.
– Instytut prowadzili misjonarze. Może opiekowali się też sierotami? Może Suarez był tam pomagierem? Może sam był obiektem terapii? – gdybała Teresa. – W dokumentacji nic nie ma, pewnie wszystko spłonęło. Jednak religijne środowisko i towarzystwo zaburzonych psychicznie wyjaśniają charakter jego paranoi.
– On zabił Rogersa. Mówił, że kto znajdował się w ciele kapitana?
– Rolnik, Idris Gordon. Zginął podczas awarii zapasowej Kadzi. Na szczęście udało nam się opanować sytuację. Sztuczne macice są trochę podobne do bioskanerów, dlatego z pomocą Bjarnarsona zdołałam w końcu je uruchomić i wydrukować pana oraz zastępcę operatora Kadzi – wyjaśniła Teresa.
– Prawdziwa ironia losu. Co ze zwłokami? – dopytywał kapitan. – Shawa i pozostałych? Co wykazała sekcja?
– Ciała wydrukowanych podczas drugiej awarii, jakby to ująć, rozsadziło od wewnątrz. Przypuszczam defekt układu trawiennego. Za to Shaw… w trakcie całego zamieszania jego zwłoki zostały zutylizowane razem z innymi.
– Mowa o niewyjaśnionej śmierci członka załogi. To pogwałcenie wszelkich procedur.
– Byliśmy pozbawieni kapitana, działaliśmy pod wpływem impulsu…
– Zapis z pamięci roboczej statku pozwolił ustalić przyczynę awarii zapasowej Kadzi?
– Straciliśmy je podczas restartu systemu.
– Pechowy zbieg okoliczności – powiedział wicekapitan i odchrząknął. – Chodźmy już, muszę się napić kawy.
Cichnący odgłos kroków oznajmiał, że odeszli od monitora i nikt już nie obserwuje obrazu z kamery zamontowanej u sufitu kajuty. Siedzący w kącie pomieszczenia Cameron Suarez wiedział, co się zaraz stanie.
– Nie wierz jej! To Demon! – krzyczał co sił, uderzając pięściami w pikowane obicie. – Jest ich wiele na statku! Nie jakieś fantastyczne istoty, tylko nasze lęki, żądze… wszystko to, co spychaliśmy w podświadomość. Na Ziemi były ledwie podszeptem, wewnętrznym głosem, drugą osobowością. Naszym alter ego, które kusiło i dręczyło. Ale przetransferowaliśmy je z nami, a one wykorzystały technologię i sposobność, by oblec się w ciało! – wołał, ale po drugiej stronie nie było już nikogo, kto by słuchał. – Wicekapitanie! Que te jodan…
Zrezygnowany, zerknął z niepokojem w przeciwległy kąt, tam, gdzie w jedynym miejscu, do którego nie docierało światło, przycupnął smolisty cień. Mrok zapadał się spiralnie w dwa puste oczodoły, tworzył zarys demonicznego oblicza, jak czerń odciśnięta w czerni.
– Czego od nas chcecie? – wyjęczał Suarez, zwijając się w pozycję embrionalną.
– Najpierw zabierzecie nas do nowego świata – odpowiedział mu głosem ojca Bernarda. – Potem też się przydacie. Jako bydło.