W sali na piętrze Górnego Dworca rozpoczął się improwizowany koncert fortepianowy. Młody maestro wstrząsnął bujną fryzurą, omiótł wzrokiem publiczność i wykonał kilka pierwszych uderzeń w klawisze.
Publiczność była znakomita. W pierwszym rzędzie zasiadł sam król Aureliusz, bodaj czy nie najlepszy i najłagodniejszy władca, jakiego zna historia naszego globu. Otaczała go, jak zawsze, rozrośnięta rodzina; obok żony, własnych dzieci i wnuków także trzy córki byłego ministra edukacji. Wychowywał je niczym własne po tym, jak przymuszony okolicznościami postanowił wygnać na osiem lat rzeczonego ministra, spiskowca i wichrzyciela, a podrastające już panienki odmówiły opuszczenia swojej malutkiej ojczyzny i dzielenia z ojcem tułaczego losu. Uważał to za swój obowiązek moralny.
Nieopodal króla zasiadł także Czakor, jego nieodstępny druh i ochroniarz, figura szczególnie oryginalna: nawrócony bandyta, sędziwy, bezzębny i półślepy starzec, a przy tym najszybszy, najbardziej zabójczy rewolwerowiec, jakiego kiedykolwiek widziano w szeroko pojętej okolicy. Po przeciwnej stronie, na samym skraju drugiego rzędu, przycupnął minister kultury i infrastruktury Witold Stanisławski, człowiek wielu talentów, wraz z kilkuletnim syneczkiem imiennikiem, po którym już wówczas można było poznać, że zwielokrotni talenty ojca. Środowisko twórcze stawiło się nieomal w komplecie – wystarczy może wspomnieć poetę publikującego pod pseudonimem Gość, niemłodego i śmiertelnie już wówczas chorego, który zdawać się musiał bardzo chmurny, nie z powodu choroby wszakże, tylko wskutek niezupełnie odpowiadającego mu towarzystwa (pewna publikacja z epoki opisuje go słowami „brat ludu, wróg monarchów i książąt”). Obok niego, gotów w razie potrzeby udzielić wiatyku, przysiadł ksiądz farny Cieśla, należący także do starszego pokolenia, ale zupełnie krzepki, wyróżniający się z tłumu wzrostem i onieśmielająco otyły. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu nie było jego jedyną przyziemną wadą, więc – znając krążące plotki – przedstawicielki płci pięknej przezornie starały się nie zajmować miejsc w pobliżu.
Skoro już przyszło o nich wspomnieć, czas wreszcie wymienić księżniczkę Helenę, osobę niewątpliwie interesującą. Podchodziła akurat pod dwudziesty rok życia, niewysoka i szczupła, jej subtelne rysy i owalna twarz okolona ciemnymi splotami niechybnie zdradzały pochodzenie mniej lub więcej zakaukaskie. Istotnie, mowa o córce emira z bezkresnych równin Środkowego Wschodu, któremu swojego czasu przydarzyło się schwytać sobie Słowiankę za konkubinę. Przybyłą nieco później na świat istotkę, zgodnie ze swoimi pryncypiami, usiłował wychować w wierze muzułmańskiej, co przez pewien czas zdawało się przynosić skutki.
W następnych jednak latach to przedwcześnie rozwinięta w ogniu intryg pałacowych dziewczyna, nie wiedzieć skąd czerpiąca doskonałą edukację, zaczęła poniekąd wychowywać starego ojca, żywiącego do niej nawet zrozumiałą słabość. Ostatecznie nakłoniła go do wyjazdu w rodzinne strony matki, ażeby tam zainwestował część swojej fortuny w kiełkujący podówczas przemysł naftowy, tym samym stając się nowoczesnym typem arystokraty-przemysłowca. Na szczęście okazał się mieć wyraźną smykałkę do interesów uwzględniających nie tylko stada baranów, dzięki czemu posunięcie to przyniosło znakomite owoce, a księżniczka Helena (zadowalano się tym mianem z powodu nieobecności profesjonalnego orientalisty, który mógłby być może zaproponować właściwsze określenie córki emira, jak również z uwagi na domniemane pochodzenie jej matki z rodziny dostatniej A…wiczów) pojawiła się na opisywanym koncercie. Ojciec natomiast nie przybył, przedkładając ponad kulturę wysoką samotne wałęsanie się po górach wieczorową porą, albowiem nie potrafił wyzbyć się wyrobionych za młodu nawyków. Matka już od dłuższego czasu głównie zajmowała się leżeniem, mniej w swoim łóżku, więcej w szpitalnym.
Po prawej stronie księżniczki usiadła miss Lucy, jej rówieśnica i korespondencyjna przyjaciółka z Anglii, zaproszona na letni wywczas. Co do właściwej natury ich relacji, może nie należy powtarzać niesprawdzonych plotek. Wiadomo jednakże, iż – wziąwszy grupę dojrzewających podlotków, które oprócz swojego ojca stykają się jedynie z mężczyznami w pewnym sensie niekompletnymi – skutki można łatwo przewidzieć. I jeżeli dla niektórych skutki te pozostaną mało istotną ciekawostką, u innych być może pobudzą wrodzone skłonności, które gdzie indziej w ówczesnym pruderyjnym społeczeństwie nie miałyby szansy się ujawnić i zostałyby zapewne podświadomie wyparte. W rezultacie księżniczka Helena zaprosiła swoją przyjaciółkę na letni wywczas… Zdaje się, że było im razem dobrze.
Po lewej stronie młodej arystokratki siadł natomiast emablujący ją ślusarz, któremu najwidoczniej zaszkodziło uczęszczanie w charakterze wolnego słuchacza na uniwersytecki kurs filozofii indyjskiej, gdyż rozwinął megalomanię oraz niejakie zdolności paranormalne. Tolerowano go wszakże w towarzystwie ze względu na zdolność do nader oryginalnej interpretacji zdarzeń oraz miłą powierzchowność. Księżniczka lubiła czasem z półprzymkniętymi powiekami chłonąć jego elektryczny dotyk – od którego inni odskakiwali raptownie, bez powodzenia usiłując jednocześnie wywrzaskiwać nieprzyzwoite wyrazy oraz ssać urażone części ciała. Dopuszczała nawet myśl, że gdyby postanowiła kiedyś sprawdzić z naukowej ciekawości, do czego dokładniej służą mężczyźni, ślusarz-filozof nadałby się do tego celu. Na razie jednak większą przyjemność sprawiało jej nakłanianie miss Lucy, aby podała mu rękę na powitanie, podczas gdy pulchna blondyneczka wciąż zapominała (albo raczej udawała, że zapomina), dlaczego nie należy tego robić.
Ponieważ próba wyliczenia wybitnych słuchaczy co do sztuki mijałaby się z jakimkolwiek celem, sensem i pożytkiem, w tym miejscu trzeba już przejść płynnie do opisu koncertu. Oto więc sporadyczne z początku i nieregularne uderzenia w klawiaturę zaczęły zlewać się w pewien wspólny nurt czy wątek, który przywodził na myśl gwarny jarmark, „niecodzienne zbiegowisko na śródmiejskim rynku”. Zdawało się, że nie tak wiele brakuje, aby dało się odróżnić pojedyncze rozmowy – to radosne, to znów stroskane. Nie było żadnych wątpliwości, iż maestro improwizuje.
I nagle ton jednej z tych bezradnych rozmów zbiegł się i pękł w krótkie, brzęczące crescendo w niskich rejestrach, wszystkiego siedem bezkompromisowych uderzeń w tempie niejednostajnie przyspieszonym, ułamek sekundy martwej ciszy. Powrócił poprzedni harmider jarmarczny. Nikt z obecnych jeszcze nie wiedział, co o tym sądzić, ale wsłuchiwali się dobrze. I kiedy identyczny motyw pojawił się ponownie, Czakor naraz wychrypiał rzewnie:
– Hej!… tak-ci chadzał ino niéboscyk Stach Siecka, niech mu ziémia lekkom bedzie. Byli-ci to byli, ci Sieckowi kłopcy, łozbili zamecek po miesiącku w nocy!…
Pianista zaś nie pozwolił publiczności znudzić się czy choćby popaść w refleksyjny trans. Rozmowy ludu wciąż wybrzmiewały, lecz coraz krócej pomiędzy kolejnymi powrotami motywu, a przy tym jak gdyby gęstniały i jęły się w jedno mroczne ognisko. I oto zgłuszył je nowy zgiełk, naśladujący mnogość instrumentów, z których dały się wyróżnić dudy, dzwonki, zele, bębenki, trąba i coś niby dzwon pogrzebny. Marsz góralski nie zerwał już tego chaosu, lecz tylko przebijał się przezeń w coraz gwałtowniejszym crescendzie, nieprawdopodobnym, przedłużającym się wezbraniu tempa, od którego wielu słuchaczom zbrakło tchu i doznali przykrej tachykardii. Ponad całość wzniosło się jak gdyby ujadanie sfory, ale mogło to trwać najwyżej dwie sekundy – i właśnie wtedy pojedynczy, dosyć wysoki dźwięk zakończył kulminację. Cichł długo, podparty przez kilka niepewnych, osuwających się dotknięć niższych klawiszy…
Nikt nie miałby artyście za złe, gdyby już teraz zakończył występ, ale on grał, wciąż grał, skoro tylko zamilkł pogłos tamtego ciosu. Tym razem grał beztrosko i radośnie, jakąś zupełnie niesłychaną kompozycję. Doświadczeńsi koneserzy poznali w niej mistrzowsko wykonywanego kujawiaka Idzie Jasio do Toruni, o tyle jednak niezwykłego, że maestro wybijał takt niemal jednocześnie na dwóch różnych wysokościach, w odległości oktawy, tym samym pozwalając zrozumieć, że do muzyki tańczy para narzeczonych czy może nowożeńców. I oto wyższy pogłos zamilkł, niższy zaś pogłębił się i stwardniał, z czego płynął prosty wniosek, że panicz najwyraźniej uniósł pannę w ramionach.
Kujawiak dokonał żywota niepostrzeżenie, kilka ostatnich uderzeń powtórzyło się płaskim rytmem i nie wiedzieć kiedy przeszło w terkot kół wozu. Ponad wozem zaczęły śpiewać ptaszyny wyrażające swoją bezbrzeżną tęsknotę. Z fortepianu wydobył się okrutny świst, równomierny dotąd takt przyspieszył i zaczął prędko cichnąć – wóz oddalał się czym prędzej. Zabrakło słowików i tylko wicher hulał po równinie. Zaraz potem pojawił się nowy, dudniący rytm, w którym już wszyscy bez trudu rozpoznali buciory żołdaków. I szli szeregiem – szeregiem – szeregiem… Maestro nie zakończył koncertu natychmiast, za dźwiękiem postępowała ułuda dźwięku, a za nią ułuda ułudy.
– Coście zrobili z Ojczyzną?!… – krzyknęła bez związku jakaś egzaltowana panienka z przedostatniego rzędu. Wyniesiono kilkoro omdlałych. Następnie całe towarzystwo jęło kupić się u drzwi, jedni z wciąż galopującymi sercami – drudzy usiłujący ukryć rozdzierające ziewnięcia.
Przy wyjściu nawiązywano rozgorączkowane rozmowy. Przykładowo, młodziutki Wituś Stanisławski, syn ministra, podszedł do króla i zawahał się. Zawahał się dlatego, że tata polecał mu zwracać się do niego „wujku”, podczas gdy dostępna literatura sugerowała raczej formy „wasza wysokość” lub przynajmniej „panie”. Ostatecznie nie użył więc żadnej formy i powiedział tylko:
– Podczas koncertu myślałem trochę o ciągu Fibonacciego.
Król Aureliusz dotknął czoła wierzchem dłoni. Znał chłopca zbyt dobrze, aby zapytać o przyczynę, wobec czego zainteresował się tylko:
– I wymyśliłeś coś ciekawego?
– Owszem – odpowiedział Wituś z entuzjazmem – przyszło mi do głowy, że dla dowolnego całkowitego k większego od jedności wyraz ciągu o indeksie kn będzie podzielny przez wyraz o indeksie n, a zatem liczbą pierwszą może być jedynie wyraz o indeksie będącym również liczbą pierwszą. Oczywiście z wyjątkiem czwórki, bo drugi wyraz to jeden.
Władca, humanista nazbyt sumienny, aby pozwolić sobie na zaniedbywanie jakiejkolwiek dziedziny wiedzy, zupełnie dobrze rozumiał, o czym mówi jego młody towarzysz:
– Potrafiłbyś to uzasadnić?
– Spróbuję. Wiemy, że Fn daje resztę zero z dzielenia przez Fn. Przypuśćmy, że Fn-1 daje resztę r z dzielenia przez Fn. Skoro każdy wyraz jest sumą dwóch poprzednich, wyrazy o indeksach n+1 i n+2 także dadzą resztę r z dzielenia przez Fn. A skoro tak, Fn+3 da resztę 2r z dzielenia przez Fn, Fn+4 da resztę 3r i w ogóle Fn+m da resztę rFm. W szczególności F2n da resztę rFn, czyli r razy zero, czyli zero. To znaczy, że wyraz o indeksie 2n jest podzielny przez wyraz o indeksie n, a dalej zupełnie analogicznie przez indukcję matematyczną.
Król zamyślił się. Dowód był poprawny. Zdolność do swobodnego wykonywania abstrakcyjnych w końcu operacji modularnych (na resztach z dzielenia) u chłopca niespełna dziesięcioletniego uważał za ewenement, który wymaga dalszej stymulacji. Nie wątpił, że rodzina potrafi wywiązać się z tej roli, mimo to postanowił jednak zaproponować pole do dalszych przemyśleń:
– A powiedz, czy podzielność przez każdą liczbę pierwszą pojawi się w końcu w tym ciągu?
Wituś popadł w namysł. Zanim tatuś zabrał go do domu, zdążył jeszcze powiedzieć:
– Czuję, że tak, ale jeszcze nie umiem tego pokazać. Zastanowię się nad tym.
Wybiegając nieznacznie w przyszłość, możemy powiedzieć, że rozgryzł to zadanie tego wieczora w łóżku, przed zaśnięciem.
Nawet ciekawszą rozmowę odbyło jednak po wyjściu z Górnego Dworca dwóch młodych ludzi z panią Marią. Ponieważ zachowywała się i wyglądała adekwatnie, panią Marię nazywano przeważnie Wiedźmą, czemu się zresztą nie przeciwiła. Urodziła się jako sybiraczka w drugim pokoleniu. Obserwowanie, jak ojciec i narzeczony kolejno stopniowo podupadają na zdrowiu psychicznym wskutek zesłania, wywarło dosyć szczególny wpływ na jej system poglądów, a bliskie kontakty z ludnością tubylczą dołożyły swój oryginalny odcień. Od pewnego głuchawego, skośnookiego szamana z długą siwą brodą poznała ciemne, tajemne rytuały i metody, z których czerpała obficie. Seria szczęśliwych zbiegów okoliczności pozwoliła jej wreszcie osiedlić się na tym skrawku wolnej ziemi przodków. Odrobina spokoju, zachodnia literatura głównego nurtu – ciekawie komponująca się z wcześniej nabytą tradycyjną wiedzą – i własne zdolności uczyniły ją wkrótce nader niebezpieczną wiedźmą. Dorobiła się także stereotypowych wiedźmich atrybutów, jako to: skromnej chatynki, gęsto zarośniętego ogrodu, czajniczka zwykłego, czajniczka Russella, żmii Russella oraz wyjątkowo tłustego, jednolicie czarnego kocura dwojga imion Adam Bernard, który nocami wymykał się poza granice państewka, dla rozrywki polując na wilki oraz oficerów imperialnych.
Tajemnicę poliszynela stanowił fakt, że kiedy sądy i administracja zawodzą, warto zwrócić się do Wiedźmy, która może zechce przywrócić sprawiedliwy porządek rzeczy sposobem skutecznym, acz zapewne kontrowersyjnym moralnie. W takiej właśnie sprawie podeszło do niej po koncercie dwóch młodzieńców, przybyszów z uciemiężonej dawnej stolicy, przestępujących właśnie nerwowo z nogi na nogę i mamroczących cienkimi głosikami:
– Proszę pani, mamy problem.
– Co, obie naraz? Zgoda, chodźcie do mnie, wybiorę odpowiednią miksturę i w ciągu nocy pozbędziemy się problemu…
– Słucham?!… – zakrzyknęli unisono.
Wiedźma poprawiła okulary na sękatym nosie:
– Och, przepraszam was, chłopcy. Macie takie miłe twarzyczki, że prawie się pomyliłam… Chodźcie, tak czy siak. Opowiecie mi o wszystkim spokojnie.
Szli krótko, przez opustoszałe, strome i wiecznie błotniste uliczki. Dotarli do chaty, która przyczaiła się w zaułku, na skraju urwiska. Wiedźma kazała gościom usiąść w przeżartych przez mole zdobionych fotelach, a sama krzątała się przy kuchni, parząc wyborną herbatę. Z wolna zapadał zmrok.
– I co to za problem? – zapytała nagle.
Młodzieńcy popatrzyli po sobie niepewnie. Wreszcie odważniejszy z nich, umiarkowanie wysoki blondyn, powiedział bardzo cicho:
– Szef policji miejskiej Nikołaj Glinnogorow.
– Co z nim?
– Rozpędza pokojowe demonstracje – objaśnił życzliwie ten drugi, najwyraźniej ośmielony – każe podwładnym strzelać do cywilów. W zamian za uwolnienie dobrych ludzi domaga się od członków rodziny osobistych usług albo wprost zgarnia z ulicy, która mu się spodoba. Nie wypełnia swojej właściwej roli, wchodzi w komitywę z grupkami fanatycznych kibiców na wyścigach sań i pozwala im bić studentów, przyjmuje łapówki od międzynarodowych organizacji przestępczych zajmujących się spedycją ubogich dziewcząt do Ameryki Południowej. Wystarczy?
– Nu, oczernić można każdego jednego, a gdzie prawo do obrony? – sapnęła Wiedźma, stawiając na wykonanym z drewna wiązu wyjątkowo sękatym stole trzy filiżanki.
Młodzi mężczyźni poczuli się bardzo zmieszani. W końcu blondyn powiedział trzęsącym się głosem, nerwowo zaplatając ręce:
– Wie pani, trudno, abyśmy przywlekli go ze sobą…
– Ćśśś. O dowody ja pytała. Wycinki prasowe. Podpisane zeznania poszkodowanych.
Chociaż na miejscu nader nerwowi, przyjezdni byli dobrze przygotowani i pomimo cenzury znaleźli paręnaście krajowych i zagranicznych artykułów, które mogli teraz okazać, jak również przywieźli skargi napisane osobno lub powydzierane z pamiętników. Wiedźma wciąż nie była usatysfakcjonowana:
– Taka czestna rebiata, a same sobie poradzić nie mogą? Konspiry nie mają?
Młodzieńcy roześmieli się gorzko:
– Jurek próbował. Naoczni świadkowie twierdzą, że wskutek niewytłumaczalnego przypadku rzucona bomba odbiła się od ramy karety i trafiła go z powrotem w głowę. Identyfikowaliśmy biedaka w kostnicy po noskach butów. Olek próbował z trochę większym szczęściem. Zaklina się na wszystkie świętości, że celował dobrze, tylko kule skręcały w locie. Obecnie ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem na wsi u przyjaciela ciotki.
– O, czyli magicznie chroniony? – Kobieta z ożywieniem uniosła głowę, podrzucając siwe strąki. Sytuacja najwyraźniej pobudziła jej profesjonalną ambicję.
– Pomoże nam pani?
– Da. Pomyśli, co trza zrobić. Posiedzą spokojnie i pogłaszczą kotka. Nie boją się, nie drapie gości.
Blondyn jęknął z bólu, kiedy domagający się pieszczot czarny kształt wskoczył mu na kolana. Adam Bernard ważył chyba ze sto pięćdziesiąt funtów. Podrapanie mogłoby wywołać krwotok z tętnicy udowej lub otworzyć otrzewną.
– Czym pani karmi tego kota?!
– Och, najczęściej ziółkami z ogródka. Mięsko znajduje sobie sam. Nie przeszkadzać, myślę.
Cienie na podłodze rosły i gęstniały w miarę zbliżania się głębokiej nocy. Gospodyni najwyraźniej nie zamierzała zapalać lampy naftowej. Młodzieńcy byli już niemal skłonni wierzyć, że nigdy nie opuszczą tego dziwacznego domostwa, gdy Wiedźma nagle uniosła się na łokciach i zapytała:
– Nie ma tam w organizacji jakiejś młodej, ambitnej rewolucjonistki?
– Pewnie by się znalazła – przytaknął ze zdziwieniem drugi z gości, rudzielec – a czemu pani pyta?
– Nu, przyjechałaby tutaj. Ja bym jej umieściła koło sutka maleńki zbiorniczek z powoli działającą trucizną. Po powrocie sprowokowałaby policmajstra, poigrałby z nią, pomiętosił, possał piersiątka, wciągnął, co trzeba, a na trzeci dzień rano znaleziono by go w stanie agonalnym. Co wy na to?
– Proszę pani – powiedział nieswoim głosem blondyn, błogosławiąc ciemności ukrywające fakt, iż zaczerwienił się jak (nie przymierzając) burak – nie będziemy przecież nikogo nakłaniać do takich poświęceń. Nie możemy. To jest obleśny potwór, on nie wysiada z karety, tylko wylewa się z chlupotem!…
– Dobra. To pójdą ze mną do ogródka. Złaź, Adam, nie przygważdżaj mi gościa. Paszoł won. Tutaj, w tym kącie za wiśnią. Widzą?
– Tu nic nie widać. Ciemno jest.
– Kolce tarniny, dzikiej śliwy, łamią się i wędrują w ranie. Ten krzaczek zaklęłam tak, aby wędrowały w stronę wielkich naczyń i narządów miąższowych. Szeptałam inkantacje nad sadzonką. Wszyję wam zaraz po parę cierni w napięstki rękawic. Wystarczy spoliczkować Nikołaja – albo może lepiej uderzyć w brzuch – a wkrótce skona w męczarniach. Wszystkiej kawy nie wypijesz, wszystkich gnojów nie wybijesz, nu starat’sia nada. Podoba się?
Zanim Wiedźma ukończyła robótkę krawiecką, do której wcale nie zdawała się potrzebować światła, nie tylko zmierzch niepostrzeżenie ustąpił miejsca nocy, ale także zaczęło coraz intensywniej padać i w oddali rozległy się pierwsze grzmoty. Pomimo tego młodzieńcy wymówili się od gościny pod byle pretekstem i – gnąc się w uprzejmych ukłonach dziękczynnych – opuścili gospodarstwo, aby wkrótce, przemoczeni do nitki, spędzić noc w poczekalni dworca.
O pół mili za miastem w stronę nieczynnej huty, u samego podnóża dzikich gór, usadowił się nie bardzo warowny, ale za to bardzo wygodny i ozdobny zameczek księżniczki Heleny. Właściwie należał do jej ojca, który wszakże – wędrowna natura – nie tak znów wiele w nim pomieszkiwał. Kiedy, jakąś godzinę przed pierwszą jutrzenką, szczególnie silne wyładowanie rozprysnęło się iskrami o nieustępliwe skały zwieszające się nad blankami, miss Lucy, wytrącona ze snu nagłym łoskotem, zadrżała i przylgnęła bliżej do boku towarzyszki.
Księżniczka przeciągnęła się i zapytała miękko po angielsku (innego wspólnego języka, oprócz – w pewnym zakresie – francuskiego, na razie nie miały):
– Wszystko w porządku?
– Miałam zły sen – przyznała niechętnie blondynka po chwili wahania – może nie tyle zły, ile niepokojący.
– Najlepiej się tym od razu zająć. Pomogę ci go zinterpretować.
– Jeżeli tak… Śniła mi się twoja imienniczka. Helena Zrinyi. Z ciężką włócznią. W prostym stalowym hełmie z wysmukłym nosalem. To bardzo źle?
Tym razem córka emira, choć wciąż nieco zaspana, solidnie się zdziwiła:
– Po czym ją poznałaś, moja droga?
– Czekaj, w zasadzie trudno powiedzieć! Po prostu jakoś wiedziałam, że to ona.
– Dobrze, wyobrażam sobie Helenę Zrinyi, nieformalną królową Słowacji. Co robi?
– Stoi na szańcach Nitry, na stosie Moskali, dźgając wrogów, a Nitra już się wkoło pali!… – sen pozostawił dziewczynę wyraźnie poruszoną, a nawet roztrzęsioną.
– Dobrze, już dobrze. Tylko spokój może nas uratować. Podejdźmy do tego systematycznie. Obrazek zdaje mi się niespójny historycznie, moja imienniczka chyba nie miała okazji walczyć przeciw Moskalom, ale gdyby przenieść ją do współczesności, może i mogłoby się sprawdzić… Czy jest z mężem?
– Nie, bez męża.
– To jeszcze pół biedy. W takim razie, moim zdaniem, należy rozumieć, że spotka cię zdrada z najmniej spodziewanej strony, ale nie będzie ona miała najgorszych możliwych skutków. Oczywiście… pod warunkiem, że to był prawdziwy sen proroczy, a nie tylko przypadkowy koszmar.
– Dziękuję, słoneczko. A tobie co się śniło?
– To, co zawsze. Wymyślne egzekucje wszystkich, których znam. Czasami dla urozmaicenia trafia się zbiorowy gwałt. Nie przejmuj się, zdążyłam już przywyknąć. Zgłębianie zastrzeżonej wiedzy starożytnych musi mieć swoją cenę.
Leżały obok siebie jeszcze niecały kwadrans, aż Angielka szepnęła miękko:
– Helenko, ja już dzisiaj nie zasnę.
– Lucy, skoro nie zaśniesz, to nie ma po co się męczyć. Wyskakujemy z piernatów i oglądamy wschód słońca z Chełmca Przedniego, co ty na to?
– Przednia myśl!
Chełmiec Przedni była to lesista góra z kilkoma skałkami w kopule szczytowej wznosząca się bezpośrednio nad miastem na południowym wschodzie, niewybitna, ale o bardzo strzelistej sylwetce. Podejście, choć mogło zmęczyć, nie było nazbyt długie ani przykre, nie wymagało wspinaczki.
Księżniczka zapaliła lampę naftową i wsunęła się do garderoby, poszukując możliwie praktycznego przyodziewku dla siebie i przyjaciółki. Jej wybór stanowił ostatecznie kompromis pomiędzy kanonami epoki a logiką wycieczek górskich. Kiedy obie zaczęły się żwawo ubierać, zza drzwi służbówki wyjrzała zaspana starsza kobieta w białym czepcu i bamboszach. Arystokratka powiedziała znużonym głosem:
– Niechże Klementyna się wyśpi, to nie gorsety ani suknie balowe, możemy sobie poradzić same. Fanaberie wielkich pań to żaden powód, aby porządni, ciężko pracujący ludzie wstawali po nocy…
– Oczywiście, jak pani sobie życzy.
– Tutaj nie chodzi o moje życzenia, tylko o to, że każdy człowiek zasługuje na szacunek i uczciwe traktowanie.
– Tak, pszepani.
– Dobranoc – ucięła księżniczka z odcieniem rezygnacji w głosie. Nie był to jej pierwszy ani nawet pięćdziesiąty dialog tego rodzaju ze znakomitą skądinąd pomocą domową.
Dopiero po kilku minutach, przy wkładaniu do torebki wiktuałów niezbędnych na szczytowo-śniadaniowy piknik, przemknęło jej przez myśl, że pomoc Klementyny może się mimo wszystko okazać nieodzowna. Miała nieco mgliste pojęcie o rozmieszczeniu poszczególnych produktów w spiżarni. Poradziła sobie jednak jakoś.
– Ciemno, zimno i straszno – zaprotestowała zagraniczna turystka, wychodząc na zewnątrz.
Współwłaścicielka zamku roześmiała się przyjaźnie:
– Wziąwszy to racjonalnie, chyba nie musimy się niczego obawiać. Rozgrzejemy się marszem. A co do ciemności…
Koncentrując się intensywnie, wykonała skomplikowany gest przywodzący na myśl spaczony kołowrotek. Na jej czole zabłysł intrygujący białoniebieski ognik, który rzucał całkiem intensywny snop światła w kierunku spojrzenia.
– Te starożytne tajniki potrafią się czasem przydać, nieprawdaż? – rzuciła swobodnie, spoglądając na drobniejszą dziewczynę.
– Auć! – odpowiedziała miss Lucy, mrugając gwałtownie.
– Och, przepraszam.
Nałożywszy futrzane nauszniczki, szły zrazu powoli, rozkoszując się nadzwyczajnie rzeźwiącym zimnem, które sprawiało nieomal materialne wrażenie. Przemierzywszy wąziutką kładkę nad potokiem, zanurkowały wraz ze ścieżką w gęsty, nieco ponury las. Kiedy szły w górę, zakosami po poprzerastanej gdzieniegdzie sękatymi korzeniami skarpie, noc stopniowo ustępowała miejsca pierwszemu brzaskowi i nierówności terenu odznaczały się coraz wyraźniej, aż księżniczka zgasiła magiczną latarenkę.
– Czy aby zdążymy na szczyt przed wschodem? – zapytała niespokojnie jej przyjaciółka.
– Myślę, że bez problemu, ale ten niepokój to zawsze jeszcze część uroku podobnych ekskursji – uśmiechnęła się ciemnowłosa, podając jej pomocną dłoń, ponieważ należało wydźwignąć się ponad czterostopowy prożek skalny przegradzający steczkę.
I nagle teren począł się wypłaszczać, dowodząc bliskości szczytu – dziewczęta kluczyły po rumowisku, pomiędzy przytłaczającymi swoim ogromem basztami skalnymi. Kawałek płaskowyżu raz jeszcze odgiął się ostrzej, aż nagle, bez cienia ostrzeżenia, wszystko się skończyło – zostało tylko górskie powietrze, niebo w górze i niebo na dole, przestrzał urwiska o abstrakcyjnym rozmachu, jeszcze trzy kroki do przodu oznaczałyby trzysta jardów lotu swobodnego. Pyszny widok na niewąski wycinek najzupełniej dzikiego łańcucha górskiego. Pół godziny wspinaczki wystarczyło, aby zamiast kilku zapyziałych uliczek widocznych z zamku ogarnąć spojrzeniem liczne miejsca nietknięte jeszcze ludzką stopą. Szczyty po większej części były wciąż zszarzałe, ale na wschodzie zaczynały już mienić się urozmaiconymi odcieniami, informując radośnie o nadchodzącej jutrzence.
– Kręci mi się w głowie okropnie – szepnęła niepewnie Angielka.
– To połóż się spokojnie na skale, poczujesz się pewniej. O tak, bardzo dobrze. Zaraz wyjmę śniadanie…
– Aaaaajjj!…
– Czegóż to?
– Masz przeszywająco zimną rękę, Helciu…
– Tak, tak, już dobrze. Staram się i ja czegoś nauczyć od naszego kochanego ślusarza.
Miss Lucy, leżąc na brzuchu, z palcami wczepionymi w szczeliny skalne, zaczęła się jednak ostrożnie obracać i kontemplować krajobraz, wskutek czego zapytała:
– Czy znasz nazwy i historie tych wszystkich wierzchołków dookoła?
– Raczej niewielu; potrzeba by profesjonalnego przewodnika. Pomyślmy chwilę… wiesz, co to będzie, ten wapienny szczyt po prawej?
Zagraniczna turystka pokręciła głową.
– To będzie Zaśniona Góra, ta sama, która tak się zwiesza nad miastem, ale widziana od dosyć nietypowej strony. Według podań ukrywa się w niej zaklęte wojsko, które należy obudzić jedynie w przypadku największej potrzeby narodowej. A wprost na południu, najwyższy szczyt w pierwszym planie, dwuwierzchołkowy, jakby uszaty, zaraz tam, gdzie zaczyna się grupa granitów – to będzie Świnia Skała. Ksiądz Tyesten wraz z najlepszymi przewodnikami już od kilku lat bezowocnie próbuje ją zdobyć, aby zmierzyć jej wysokość. Za nią, w głębi, już mocno niebieskawy od odległości, wychyla się Krzywulec – on ma ogromne znaczenie symboliczne dla naszych południowych sąsiadów. Jeszcze dalej po lewej, na wschodzie, tam już całkiem dzikie góry, niezmierzone, niezdobyte, nienazwane, dziewicze… Och, patrz teraz w tamtą stronę!
Słońce, tak czerwone, że aż purpurowe, jęło się wytaczać majestatycznie spoza jakiejś postrzępionej grani, rzucając setne i tysięczne odblaski na całą okolicę – niektóre z nich zdawały się złote, niektóre fioletowe, niektóre wpadały w ciepłą jesienną ochrę, niektóre brały sobie barwy, na które w ogóle nie ma nazwy w żadnym ludzkim narzeczu, a całość jawiła się jak „scena w brązach i żółcieniach, w ukośnym świetle, bardzo ostrym”. Jeżeli wcześniej krajobraz mógł kojarzyć się ze szkicem węglem wyszłym spod ręki zapomnianego mistrza, wyblakłym już dawno i spłowiałym, ale wciąż może najpiękniejszym w zbiorach muzeum, teraz stał się niedoścignionym ideałem, do którego dążyłby każdy wielki impresjonista. Podczas gdy lady zamarła w bezruchu, porażona natłokiem wrażeń, księżniczka – mogłoby się zdawać – utworzyła jak gdyby lej ssący, wyobrażone tornado, dzięki któremu całe dostępne piękno spływałoby do niej i pomieściłoby się w niej. Powietrze migotało i wirowało, ona klęczała, drżąca, niby niemal nieruchoma, a jednak w niewyjaśniony sposób aktywna.
I oto niezwykła chwila ustąpiła. Słońce, już trzy albo cztery gradusy nad horyzontem, darowało sobie malowanie okolicy i pozostało przy ciepłym, miarowym blasku. Nowicjuszka zebrała się na odwagę, aby wreszcie usiąść, bokiem i lekko tyłem do rozwartej przepaści.
– Wolę ją mieć na oku – wyjaśniła z autoironicznym błyskiem w tym narządzie – gdyby była całkiem za mną, bałabym się, że w każdej chwili może mnie niepostrzeżenie schwytać i wciągnąć.
Dziewczęta przystąpiły do śniadania. Jeżeli w normalnych okolicznościach kręciłyby może ślicznymi noskami na dwudniowe bułki przekładane chudym twarogiem i plastrami ogórka (którego księżniczka zapisałaby poniekąd słusznie jako „ogurek”, bo z górami jako żywo nie ma etymologicznie nic wspólnego, a wywodzi się od niemieckiego Gurke), podczas pieszej wycieczki smak wszelkiej żywności poprawia się o całe rzędy wielkości. To zjawisko nie zostało jeszcze do końca zbadane naukowo.
Po zakończonym posiłku przyszedł czas na powrót z wycieczki. Córa stepów przestrzegła swoją przyjaciółkę, że najwięcej wypadków górskich zdarza się przy zejściu; odchylać się należy do tyłu, trzymając środek ciężkości ciała przy nodze zakrocznej, blisko stoku, badając spojrzeniem rzeźbę terenu przed każdym kolejnym stąpnięciem, nigdy nie pozwalając sobie na przyjęcie prędkości nadmiernej pod kątem ewentualnej potrzeby natychmiastowego zatrzymania się, a wreszcie dziękując wszystkim siłom wyższym, jak je kto pojmuje, iż nie założyło się krynoliny. Potem już zejściu nie warto poświęcać aż tak wielu słów: trudno o piękny, plastyczny opis ćmiącego bólu w kolanach, ciągłej ostrożności i odmawiania sobie rozpraszającej myśli o rychłym powrocie do domu, gałęzi przesuwających się przed oczyma. Dość powiedzieć, że kiedy turystki znalazły się znów w zamku, godzina była jeszcze nader wczesna.
Przedpołudnie spędziły na swoich zajęciach: gospodyni na lekturach naukowych i pisaniu kolejnego rozdziału swojej pracy „Europa jako odmienny stan umysłowości”, a jej współmieszkanka na powolnym kreśleniu listów do rodziny i znajomych oraz oglądaniu wyposażenia zamku ze szczególnym uwzględnieniem garderoby. Dopiero po obiedzie (szczupak w sosie z warzęchy, białe wino) ponownie zapragnęły swojego towarzystwa i przystąpiły do nauki języka. Podejście, jakie przyjęły, było rozpaczliwie sprzeczne z zaleceniami oraz zapewne niewybitnie skuteczne, lecz za to przynajmniej zapewniało dobrą zabawę. Wyglądało mniej więcej tak, że księżniczka czytała fragmenty znakomitego poematu i na bieżąco tłumaczyła je na angielski – na tyle, na ile potrafiła, czyli raczej dosłownie niż poetycko – a miss Lucy rozczulała się.
– Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi, sir Dzieduszycki came from his way today. Znów się oświadczył i o moją rękę, he once again proposed himself to me and for my hand… Prosił. Mój ojciec stał się dla mnie srogi, he asked; my father became obnoxious to me. I guwernantka jak na moją mękę, and my governess as if for my passion… Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi, supports my father; people and deities… Przeciwko nam są – i wuja Sosenkę, conspire against us – and uncle Smallpine… Przekabacili już na swoją stronę, has already been persuaded to help their cause. Płakałam – patrzaj – oczy mam czerwone, I cried – look – my eyes are red.
Angielka także shed a few tears, bo jej się zdawało, że tak wypada i należy, po czym zauważyła z lekkim uśmiechem:
– Ów wuj Sosenko to musiał być szczególnie rzadki okaz, jest może o nim coś więcej?
– Nie, raczej nie… Szczególnie rzadki? Dlaczego pytasz?
– Dlatego, że cała ta wypowiedź zdawała się mieć mniej więcej następujący sens: „ludzie i bogowie sprzymierzyli się przeciwko nam, ale gdyby wuj Sosenko pozostał po naszej stronie, szanse byłyby w miarę wyrównane”.
– O tym nie pomyślałam. Kapitalne! – roześmiała się księżniczka Helena. Niestety, w następnym ułamku sekundy jej uśmiech zbladł radykalnie i rozjechał się w podkówkę. Do gabinetu weszła bowiem Klementyna z okrzykiem:
– List dla pani! – a list miał na kopercie jasnoczerwony krzyż grecki, logo skądinąd znakomitego szpitala miejskiego, w którym już od kilku tygodni leżała matka dziewczyny. Ta zaś słusznie przewidywała, że korespondencja nie dotyczy kroju szlafroka. Z nagła omdlewającymi palcami niezgrabnie rozpruła kopertę i jak gdyby zza zasłony dwukrotnie przemierzyła wzrokiem epistołę.
– Cóż takiego? – zapytała ze zrozumiałym niepokojem jej przyjaciółka.
Ciemnowłosa, aby się opanować, zgryzła dolną wargę, bardzo, bardzo mocno, i odpowiedziała płaskim głosem:
– Zawiadamiają o śmierci mojej matki. Zapraszają, abym zjawiła się celem obejrzenia ciała. Uniżenie proszą, abym zechciała przynajmniej podjąć próbę powiadomienia mego kochanego rodziciela, z płonną nadzieją na jego obecność przy pochówku. Wystarczy? Nie, ja tego tak nie zostawię…
– Co masz na myśli? – głos lady brzmiał bardzo niepewnie. Gospodyni jednak podeszła już do okna i oznajmiła cicho, acz dobitnie, patrząc gdzieś wysoko w czasoprzestrzeń:
– Tym razem się tęgo przeliczyłeś, stary popaprańcze.
Pierwszy raz od lat użyła tak mocnego słowa, ale wzorzec deklinacji wybrała przecież poprawny.
– Co zamierzasz? – znów bardzo niepewnie.
– Zaryzykować. Zostaniesz przy mnie, proszę?
Kiwnęły do siebie głowami.
Księżniczka poprowadziła po kręconych schodach na korytarz trzeciego piętra i zaczęła tłumaczyć:
– Jeżeli dalej będę się rozwijać w takim tempie, za trzy do pięciu lat mam nadzieję rozpracować do końca dawno zapomniane sekrety i ich zastosowania praktyczne, i może zostać jedną z najpotężniejszych czarodziejek w historii, ale – jak widać – teraz już nie mogę tyle czekać, więc pójdziemy drogą na skróty i sprowadzimy demona, aby wykonał za nas czarną robotę. Ściślej biorąc, ja sprowadzę, a ty będziesz mi udzielać wsparcia moralnego. I pomożesz znieść to lustro do gabinetu.
– Klementyna by nie pomogła?
– Ma wychodne dziś po południu. I nadwerężony kręgosłup w krzyżu.
– Też dziś po południu?
– Nie, raczej permanentnie.
– A po co właściwie lustro?
– Ażeby sprowadzić demona, potrzebujesz trzech rzeczy. Lustra, ale koniecznie ze szkła lanego przez jednego z dawnych mistrzów, a nie takiej nowomodnej produkcji fabrycznej, znajomości odpowiednich słów oraz skrajnej determinacji, bezwarunkowego pragnienia zrobienia tego, co zamierzasz. To ostatnie, oczywiście, jest najtrudniejsze do osiągnięcia. Uff, odstawiaj ostrożnie, gdyż… Dobrze, pierwsza przeszkoda pokonana! Kochana, zaciągnij story, proszę.
Kiedy w pokoju zapanował przyjazny półmrok, księżniczka Helena zasiadła przed zwierciadłem na zdobionym zydelku i wymówiła donośnym głosem:
– Akeda! Akeda! Akeda!
Tafla szkła zmętniała jakby i zafalowała, ale oprócz tego nie wydarzyło się nic znaczącego.
– Najwyraźniej muszę trochę sobie doszlifować parametry nastroju – stwierdziła po namyśle adeptka sztuki czarnoksięskiej, a następnie wyrecytowała w dziwnej, płynnej kadencji, na jednym wydechu, nie rozgraniczając słów, a jednak jakby eksplozywnie:
– Pieśń ma była już w grobie, już chłodna, krew poczuła, spod ziemi wygląda… – miała zamiar kontynuować, ale odniosła usilne wrażenie, że to już wystarczy. I znów:
– Akeda! Akeda! Akeda!
Zwierciadło raz jeszcze rozedrgało się – i jakiś gentleman przeleciał przez nie z rozmachem, głową naprzód, aby zaryć nosem w dywan. Pozbierał się jednak szybko. Dziewczęta przyglądały się mu z zaciekawieniem. Miał wprawdzie dwie mało estetyczne narośle na łysawej czaszce, ale tylko lokator domu dla psychicznie i nerwowo chorych mógłby je tak zaraz uznać za rogi. Podobnie, nosił kunsztownie wykonane obuwie stabilizujące o dość szczególnym kształcie, więc można było domniemywać wrodzone malformacje stóp, ale żeby od razu podejrzewać go o kopytka? To byłaby przesada. Oprócz tego wąskie spodnie, świetnie skrojony surdut, krótka bródka i smoliście czarne, strzeliście proste wąsiska. Gdyby nie to, że przed chwilą wyłonił się z lustra bez rozbijania go, mógłby z powodzeniem uchodzić za całkiem normalnego czterdziestokilkuletniego inteligenta – może pisarza, internistę lub mecenasa?
Gospodyni opanowała się szybko:
– Dzień dobry, witam pana w naszych skromnych progach. Jestem księżniczka Helena, a to miss Lucy…
– Wuj Sosenko. Miło mi panienki poznać.
W tym momencie przyzywająca zdziwiła się rzetelnie, a jej towarzyszce żuchwa wręcz opadła do samych piersi.
– Nie ma powodów do zdumienia – oznajmił spokojnie demon – przywołasz spośród nieograniczonego potencjału kreacji taką istotę, która przemknie ci przez myśl przy konstruowaniu najskrytszych pragnień, to nie jest możliwe do całkowitego przewidzenia i opanowania. Co tu ukrywać, miło wreszcie przebywać w normalnym świecie po tych wszystkich latach, milleniach, czymkolwiek zresztą. Znając tych ziemskich oportunistów, ośmielę się jednak przypuszczać, że nie zaprosiłaś mnie tutaj tak z dobrego serduszka, tylko potrzebujesz wyjątkowo skutecznej pomocy?
Księżniczka oszczędnie potwierdziła:
– Jeżeli mogę pokazać… panu?…
– Mów mi: wuju.
– Jeżeli mogę wujowi pokazać list, który otrzymałam przed półgodziną…
– Uhm. Drobnostka. Nie ma się czym przejmować – wuj Sosenko uśmiechnął się wąsko.
– Jak komu.
– A przeczytałaś ty to uważnie, dziecko?
Dziewczyna pochyliła się nad listem obok ramienia „wuja”, który z łagodną ironią przejechał palcem w stronę podpisu.
– Pielęgniarka – zauważyła z cieniem nadziei w głosie.
– Właśnie. Kiedy profesor Baraniec wróci pod wieczór z wizyty domowej w Zwiędłej Górze, zbada twoją matkę i stwierdzi, że pogrążyła się tylko w letargu. I wkrótce zdoła ją wybudzić. Co ty na to, panienko?
– Jestem bardzo wdzięczna za pomoc… chociaż nie jestem pewna, jaką dokładnie formę przybrała ta pomoc – księżniczka Helena zawahała się wyraźnie.
Wuj Sosenko uśmiechnął się:
– Nalejemy sobie czegoś smacznego, usiądziemy wygodnie przy stole i omówimy wszystko spokojnie niczym porządni ludzie, zgoda?
Tak też uczynili, a kiedy stuknęli się delikatnie szklanicami w geście związanym zazwyczaj z toastem, demoniczny wuj odchrząknął i zapytał niby od niechcenia:
– Skoro już tutaj jestem, dziecko, warto, abyś mówiła ze mną otwarcie, możesz w ten sposób wiele zyskać. Jeżeli już przełamałaś dziwne uprzedzenia swojego gatunku i postanowiłaś mnie wezwać, musisz mieć w sobie niemało determinacji. Czy słusznie przypuszczam, że twoja awersja do utraty kontaktu z rodzicami nie jest przejściowa, dzisiejsza, tylko trwała?
Gospodynię zdziwiło tak klarowne postawienie sprawy, ale odparła bez mrugnięcia okiem:
– Tak. Nie ma żadnego logicznego powodu, dla którego miałabym za nimi… czy też oni za mną… tęsknić przez całą resztę życia.
– Logicznego powodu? Tak stanowią prawa boskie.
– Prawa odrzucę precz, a Boga zmienię! – odkrzyknęła z pasją, za to bez namysłu.
– Podoba mi się to podejście. Wiesz, siostrzeniczko, naprawdę cię zdążyłem polubić i z przyjemnością pomogę ci najlepiej, jak potrafię. Dobrze… zrobimy w ten sposób… niech ja tylko sięgnę do walizeczki. Proszę, dwa czerwone, rumiane jabłuszka ze spółdzielni sadowniczej „Sosenko i Kuzyni”. Poczęstuj nimi rodziców, a na przestrzeni kilku tygodni powrócą im siły pierwszej młodości. Z wyglądu zapewne też odmłodnieją, chociaż może bez przesady, żeby nie wzbudzać niezdrowej sensacji. Zaręczam swoim honorem, że odejdziecie z tego padołu niemal jednocześnie, po upływie nader godziwego czasu. Odpowiada ci takie rozwiązanie?
Księżniczce całkowicie zabrakło słów, więc tylko wstała od stołu i ukłoniła się dwornie. Dopiero po upływie niejakiego czasu zdołała wyszeptać:
– I wuj naprawdę niczego nie oczekuje w zamian?…
– Dziecko, za jakie grzechy zdaję ci się tak merkantylnym? – zapytał jakby gorzko demon – przecież widzisz, że naprawdę cię polubiłem. Nie zniżyłbym się do proszenia o wynagrodzenie za zwykłą rodzinną pomoc. Jeżeli naprawdę chciałabyś sprawić mi przyjemność, chyba najbardziej ze wszystkiego ucieszy mnie małe przyjęcie w miłej, prywatnej atmosferze. Nie masz pojęcia, jak nudno bywa w tych piekielnych wymiarach. Poza tym miss Lucy siedzi tu z boku i zdaje się wykluczona z rozmowy; musimy znaleźć jakąś ciekawą aktywność odpowiednią dla trzech osób.
– To brzmi jak preferans – klasnęła w dłonie gospodyni. Następnie przyszło do objaśnienia przybyszowi reguł gry. Okazał się nadzwyczajnie pojętny, a w dodatku chyba zdolny do patrzenia na wskroś poprzez koszulki kart, ponieważ na przestrzeni całego długiego popołudnia i wieczoru obie panienki wygrały zaledwie po kilka rozdań, gdy on – sto parędziesiąt. A nie były przecież pierwszymi lepszymi amatorkami, przeciwnie – grały na poziomie zupełnie turniejowym.
Wreszcie, kiedy już zupełnie się ściemniło, po kolejnym zrealizowanym w fantastycznym stylu kontrakcie (dziewięć bez atu) wuj Sosenko odchylił głowę do tyłu i odsapnął z rozkoszą:
– Doprawdy, jeszcze nigdy w życiu się tak dobrze nie bawiłem. Opowiedz, dziecko, w czym mógłbym jeszcze ci pomóc.
– Czy na pewno mogę…
– Na pewno możesz się nie krygować, bo mnie to trochę drażni. Teraz już gramy w otwarte karty. Co ci leży na sercu?
– Dobro rodziny i ojczyzny.
– Tylko tyle? Nic dla ciebie osobiście?
Księżniczka Helena parsknęła cichutko:
– Liczy się życie i zdrowie, a reszta – nie będę przecież prosić o fatałaszki czy biżuterię. Bądźmy poważni, wuju.
– Dobrze, bądźmy poważni. Jak uważasz, czego potrzebuje twój naród – nasz naród?
– Przecież jesteś taki mądry, wuju, przecież wiesz lepiej ode mnie. Spokoju. Braku ucisku i prześladowań. Granic zgodnych z etnografią, a nie kącika wciśniętego w załom gór.
– Dobrze!… I jak to osiągniemy?
– Uważam, że trzeba precyzyjnie pozbyć się tyranów oraz prześladowców, tak aby u steru władzy pozostali sumienni dobrodzieje, którzy mają poważanie dla zasady samostanowienia ludów i demokracji. Czy byłoby to wykonalne?
Wuj Sosenko zaśmiał się gardłowo:
– Wykonalne, wykonalne, czemu nie. Masz wiele śmiałości do stawiania na głowie porządku świata, siostrzeniczko, ale takiemu naturalnemu talentowi niejedno się wybacza. Już od stuleci wszelkim amatorom sprowadzania demonów starczało siły na utrzymanie portalu tylko do połowy. A z odciętej w pasie połowy demona niewielki pożytek, nieprawdaż? Skoro zatem już tu jestem w całości, chętnie spróbuję… Tymczasem, co z królem Aureliuszem?
Księżniczka wyczuła zasadzkę:
– Bardzo porządny człowiek.
– Zapewne, zapewne. A jednak monarcha. Może zdziwaczeć na starość i zacząć robić głupoty, może nagle umrzeć, pozostawiając władzę nieodpowiedniemu następcy. Nie ma żadnego realnego mandatu do sprawowania kontroli nad państwem. Pozostawienie go bezpośrednio zagrażałoby reformie, jaką zamierzamy przeprowadzić. Przykro mi, ale pozbywamy się wszystkich tyranów albo żadnego, tutaj nie ma drogi środka.
Córze stepów wyraźnie zakręciło się w głowie. Spróbowała słabo zaprotestować, że rżnięcie wszystkich równo z gruntem ma mało wspólnego ze sprawiedliwością.
– Cóż znowu, każdy monarcha jest z samej istoty tej instytucji zdrajcą. Zdradza ludzi, nad którymi sprawuje kontrolę, zdobytą dzięki takim czy innym zbiegom okoliczności i niekiedy – a co najmniej potencjalnie – szkodliwą, zamiast przeprowadzić możliwie rychły proces demokratyzacji.
– Nie można przecież nazywać kogoś zdrajcą wyłącznie na podstawie pryncypiów, trzeba dowodów, trzeba wykazać, że naprawdę świadomie działał na szkodę swoich podopiecznych!…
Wówczas wuj Sosenko, aby przekonać rozmówczynię, z pewnym wysiłkiem metafizycznym sięgnął do przyszłej skarbnicy języka:
– Dowodem – zdrada. Ów zdrajca zdradzony przez własne siły (te, na które liczył) nie może przecież zachować korony, skoro przez Boga został osądzony i sądzą go jego stronnicy.
Trudno powiedzieć, czy księżniczka Helena naprawdę w pełni uznała rację rozmówcy, ale niewątpliwie zbrakło jej riposty na tak szczególne dictum, wskutek czego powiedziała tylko:
– I co w takim razie teraz robimy?
Demoniczny wuj rozsiadł się wygodniej, zapalił wydobyte z walizeczki cygaro i po dłuższej chwili namysłu zaproponował:
– Podoba mi się charakter księdza Tyestena. Ksiądz Tyesten nada się znakomicie do sprawowania uczciwej przejściowej kontroli i rozpisania wolnych wyborów. Poślemy do niego kogoś z liścikiem, aby przybył tutaj z paroma najwierniejszymi uczniami i rozpoczął przygotowania do tej odpowiedzialnej roli. Potem zwabimy też króla i rozprawimy się z nim, a jednocześnie na całym świecie zacznie dziać się to, o co prosiłaś. Może być? Chwileczkę – czy mamy kogo posłać z listem do duchownego?
Księżniczce wcale nie podobał się charakter księdza Tyestena, który większość dni w roku spędzał na ścisłych postach i tego samego wymagał od wszystkich dookoła, uporczywie utrzymując, że wyrażana przez nich potrzeba strawy to przesądy światło ćmiące. Teraz już jednak zgodziła się bez zastrzeżeń, odpowiadając zwięźle:
– Staszek, syn stróża. Mieszkają tam w chatynce obok zamku, na stromym trawiastym wzgórzu. Wuj da mu kilka drobniaków, to poleci prędzej od konia.
I w rzeczy samej, demon nakreślił pismo, podreptał na zewnątrz i po upływie półtrzeciej minuty wrócił bez koperty.
Następnie, na powrót zajmując pokryty drogą tkaniną fotel, uśmiechnął się zagadkowo i powiedział:
– Ksiądz zapewne wkrótce tu będzie, a tymczasem omówimy jeszcze jeden drobiazg. Kiedy dawałem ci, dziecko, te śliczne jabłuszka, odniosłem wrażenie, że twoja wdzięczność była przemieszana jak gdyby… z cieniem zawodu.
– Ależ!…
– Ależ tak. W tej chwili masz pełne prawo to wypierać, ale kiedyś sobie uświadomisz, że te kilkadziesiąt, najwyżej sto lat to o wiele za mało dla osoby o twoich zdolnościach i możliwościach. Czy nie wolałabyś zapewnić sobie – i rodzicom – nielimitowanego czasu?
Oczy księżniczki Heleny błyszczały niczym przy wysokiej gorączce, gdy odparła ostrożnie:
– Wuju, i tak już znacznie nadużyłam twojej uprzejmości. Jeżeli kiedyś dojdę do takiego wniosku, może będę już dość dobrą czarodziejką, aby poradzić sobie samodzielnie… może zawezwę inną istotę, jeżeli będzie potrzeba. Naprawdę nie chcę cię tak fatygować.
„Wuj” przewrócił oczami:
– Dziecko, może i zapowiadasz się na najwybitniejszą czarodziejkę w historii, ale to zawsze stąpanie po cienkim lodzie. A o drugim pomyśle nie warto nawet dyskutować. Wierz mi, że dalece nie wszystkie byty z ciemności są równie przyjazne jak twój wuj. Możesz łatwo trafić na taki, który wymknie ci się spod kontroli… który zawładnie tobą. Który posiądzie cię, jednocześnie paląc żywcem wszystkich, którzy coś dla ciebie znaczą. Proszę cię, nie mówmy już o tym.
– Brzmi mądrze – kiwnęła głową oszczędnym, acz lekko rozedrganym ruchem, przypominając sobie niektóre z owych koszmarnych wizji.
– Widzisz. W takim razie chętnie zapewniłbym ci nową dostawę owoców ze spółdzielni sadowniczej „Sosenko i kuzyni”, jeszcze skuteczniejszych niż poprzednie, ale boję się, że mógłbym cię przez to skrzywdzić, a tego bardzo bym nie chciał…
– Skrzywdzić?
– Psychicznie. Sama sobie wyobraź, przez całe wieki, może millenia, będziesz poznawała nowych ludzi, uczyła się ich szanować, podziwiać, może kochać, a potem oglądała, jak odchodzą: ze starości, od straszliwych chorób, czasem zapewne w egzekucjach ulicznych. Nie mogę być pewien, czy nie postradasz zdrowia umysłowego, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym uczynił ci taką krzywdę. Chyba gdyby… – demon efektownie zawiesił głos.
– Czy istnieje jakiś sposób, aby się upewnić?
– Możliwe. Gdybyś potrafiła pogodzić się z tym, że odbiorę ci miss Lucy, uwierzyłbym, że również w przyszłości kolejne straty nie złamią cię psychicznie. Decyduj.
– Czy istnieje jakiś inny sposób?
– Nie.
– Co będzie, jeżeli odmówię?
– Już ci usłużnie tłumaczę, dziecko. Wkrótce tego pożałujesz. Z czasem, w miarę starzenia się, będziesz żałować coraz bardziej. Ostatecznie nie wytrzymasz i – próbując odzyskać szansę, którą kiedyś nierozważnie strwoniłaś – podejmiesz głęboko nieodpowiedzialne próby magiczne, które poskutkują mnogimi tragediami dla ciebie i całego otoczenia. To nie są spekulacje, ja to potrafię zobaczyć. I jak będzie?
Księżniczka nie zdobyła się na odpowiedź wokalną, a tylko niechętnie kiwnęła głową i zamarła w połowie ruchu, wpatrzona w podłogę między stołem a swoim fotelem.
Miss Lucy już od kilku zdań rozpaczliwie próbowała zaprotestować, odkryła jednak, że nie jest w stanie podnieść się z fotela i czuje się tak, jak gdyby w niego dosłownie wrosła, z materiałem połączonym ze skórą i przedramionami wtopionymi w poręcze. Kiedy spróbowała otworzyć usta, z krtani nie wydobył się żaden dźwięk i zdolna była jedynie do najcichszego szeptu. Nie była w stanie określić, czy to jedynie zgubne skutki jej własnego przerażenia, czy też magia wuja Sosenki.
– Bardzo dobrze – powiedział z zadowoleniem ten ostatni do gospodyni – skoro potrafisz mi szczerze zaufać, z przyjemnością zostanę z twoją rodziną w roli dalekiego kuzyna, rozumiesz, wuja i doradcy. Wszystko nam się będzie powodziło. Będziemy się pysznie bawić. Nie ma dla nas żadnych ograniczeń na tym najpiękniejszym ze światów.
Wtedy właśnie do gabinetu wparował zawiadomiony listownie ksiądz Tyesten, z symetrycznie nałożoną czapką, nader wpadniętymi rysami twarzy i trzema najbardziej zaufanymi uczniami: Gustawem Bronisławskim oraz bliźniakami Feinschnitzami.
– Witam księdza! – odezwał się jasnym głosem wuj Sosenko, a księżniczka powtórzyła jak gdyby echem.
– Przeczytałem list – nowo przybyły mówił bardzo szybko, połykając głoski, a nawet zgłoski – projekt uważam za cenny, należy natychmiast przystąpić do jego realizacji. Co robimy w tym momencie?
– W tym momencie – uśmiechnął się demon, wskazując na Angielkę – składamy tę miłą panienkę w ofierze duchowi rewolucji. Zechce się ksiądz przyłączyć?
Nie wahał się ani chwili:
– Oczywiście, z przyjemnością, rewolucja wymaga ofiar.
– I to podejście mi się podoba – śmiał się już otwarcie – jakem wuj Sosenko, jeszcze nigdy nie byłem wujem takich milutkich istotek – nachylił się nad miss Lucy – dobrzy ludzie powiadają, że słowo niece powstało jako zniekształcony skrótowiec wyrażenia not quite an incest, wiedzieliście o tym? Helenko, drogie dziecko, pomóż mi z tą sprzączką!
Blisko centrum miasta, a jednak w zaciszu na skraju lasu, stał dom zamieszkiwany przez króla wraz z rodziną – duży, porządny dom, ale z pewnością nie pałac. Dość późną nocą rozległ się nagle tupot nóg wzdłuż ulicy i arytmiczne dobijanie się kułakiem do drzwi wejściowych. Był to Staszek, syn stróża. Wołał z odcieniem zgrozy:
– Wstawajcie! Prędko, prędko, niech ktoś obudzi króla! Milady jest upalona!
– Sam jesteś, psiakrew, upalony – zabulgotał nieprzychylnie jego kolega szkolny, a królewski wnuk, odbijając się bez kontroli od ościeżnicy – zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, która jest godzina?!
– Patrz! Patrz tam wzdłuż ulicy!
– O Jezu Chryste!
Król, kompletnie ubrany, wyłonił się ze swojego zaciemnionego pokoju – wiele wskazywało na to, że znowu, zamiast spać, oddawał się pasji badania fosforyzujących porostów – i powiedział spokojnie:
– Dzieci, nie mówi się „upalona”, tylko „nabita na pal” – wyjrzał przez drzwi, spoglądając na scenę widoczną w perspektywie ulicy, na tle jaskrawie teraz podświetlonego zamku – i to niestety jest ścisłe określenie. Po kolei. Wnusiu, powiedz Elżuni, aby zabrała swój kuferek medyczny (najstarsza z przybranych córek monarchy uczyła się pielęgniarstwa), poszła do profesora Barańca i jak najprędzej znalazła się razem z nim na sali operacyjnej. Jeżeli chcesz, możesz ją odprowadzić. Staszku, leć w te pędy do cieśli Józeczka znad wody i przekaż mu, że życzę sobie go natychmiast widzieć pod zamkiem, razem z synami. I z narzędziami oczywiście. Ja też już pójdę w tamtą stronę, a po drodze zawiadomię jeszcze Czakora…
Czakora nie trzeba było szczególnie zawiadamiać: ostatnimi czasy bardzo źle sypiał i galopujący Staszek wyrwał go z drzemki, tak że w momencie pojawienia się przyjaciela (którego jak zwykle powitał uniżenie jako „wielkomoznego pona”) był już ubrany i gotów do wyjścia. Skoro jednak zdołał dostrzec przyczynę poruszenia, w jego mętniejących, wyblakłych oczach rozbłysła jak gdyby straszliwa pożoga, której nie widziano od półtora pokolenia.
A przecież jeszcze podówczas starcy powiadali sobie z drżeniem w sercach, jak to we wiesnę, w oną ludową, wracający z jakiejś wyprawy myśliwskiej czy handlowej Czakor – już wtedy mężczyzna więcej niż dojrzały – natknął się na pacyfikację miasteczka Mokry Wądół. Jak, na wpół oszalały z nieprzytomnego żalu i wściekłości, huknął okropnie w tłum czyniących brewerie tudzież bezeceństwa imperialnych żołdaków:
– Na bok, dziady – Czakor idzie!
Jak nikt nie ważył się go tknąć i przeszedł, wyprostowany, z rozwianym włosem, przez całe miasteczko. Jak i on nikogo wtedy nie tknął, ale zapamiętał sobie dziesięciu najgorszych oprawców. Dwóch tylko nie znalazł…
Na przypominaniu sobie tej historii, zasłyszanej od niejednego poddanego, upłynęła królowi Aureliuszowi większa część dwumilowej drogi w stronę zamku. Kiedy zaś byli już blisko, dołączył do nich sunący równym truchtem cieśla Józeczek z progeniturą.
– Tylko rozsądnie, panie Józefie – odezwał się władca – sprawa jest prosta. Odpiłować u podstawy tak delikatnie, jak tylko potraficie, na nosze i do szpitala miejskiego. Nie próbujcie sami zdejmować, tym zajmie się profesor. Gdyby ktoś chciał wam przeszkodzić, postarajcie się nie zrobić mu zbyt poważnej krzywdy. Powodzenia!
Doszli do furtki posiadłości wokół zamku. Okazała się zawarta, więc cieśla Józeczek wysadził ją sążnistym kopniakiem. Następnie, wraz z potomkami, udał się żwawym tempem w stronę pala.
Król tymczasem postąpił ku wrotom zamku, w niewielkiej odległości od nich natykając się na wuja Sosenkę, który odezwał się:
– Miło mi poznać władcę!
– I mnie jest miło, panie… panie…
– Sosenko.
– Panie Sosenko.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wreszcie król Aureliusz odezwał się:
– Poniekąd się pan przeliczył tej nocy, nieprawdaż?
– Wasza Wysokość…
– Z zapasem wystarczy „panie”.
– Panie, mam zaszczyt oznajmić ci, że Trybunał Rewolucyjny Zerowej Międzynarodówki Nihilistycznej zasądził cię na karę śmierci za despotyzm i zdradę ludu pracującego. Wyrok zostanie wykonany natychmiast.
Wtedy właśnie Czakor, osiągnąwszy załamanie grzbietu pagórka ze stróżówką, otworzył ogień z odległości trzydziestu kilku kroków. Pierwsza kula rewolwerowa prześwisnęła nad lewym ramieniem wuja Sosenki, nie więcej niż półtora cala od szyi, ten więc zaklął szpetnie. Odruchowo z całej siły odtrącił władcę, który zniknął mu z pola widzenia niczym porwany wiatrem liść, po czym dopiero pomyślał niejasno, że należało go raczej użyć jako żywej tarczy, sięgnął do kabury po własną broń i wtedy właśnie drugi pocisk starego skrytostrzelca utrącił mu spory strzęp ucha. Demon syknął wściekle i jednocześnie wreszcie zdołał oddać strzał. Zgórował haniebnie o więcej niż stopę, nie zauważył bowiem, że jego przeciwnik tymczasem zdążył przyklęknąć. Trzecia kula królewskiego adiutanta zrykoszetowała od bocznego guzika surduta i ześlizgnęła się „wujowi” po wierzchu żeber, denerwując go jeszcze bardziej. Jego odpowiedź znów okazała się spóźniona, gdyż cel właśnie – ze zdumiewającą u osiemdziesięcioparolatka sprawnością – zanurkował za róg stróżówki.
Wuj Sosenko rozejrzał się nerwowo, próbując dostrzec króla, co sprawiło mu problem z powodu ciemności. Na tle podświetlonego zamku zauważył natomiast z łatwością, że Józeczek znad wody z synami dotkliwie poturbował braci Feinschnitzów (Gustaw, okazawszy więcej rozsądku, salwował się ucieczką) i w tym momencie zabierał się już do wypiłowywania pala. Równocześnie demon poświęcał część uwagi na splatanie nici zaklęcia, które miało powstrzymać główne zagrożenie, jednak parametry metafizyczne przeterminowanego bandyty okazały się tak odmienne od przeciętnych dla społeczeństwa, że nie wychodziło mu to zupełnie. Silnie rozproszony, nie zdziwił się więc nawet, gdy czwarta kula przeszyła mu wzmocniony kołnierz surduta i utkwiła w mięśniu mostkowo-obojczykowo-sutkowym. Anatomię przybrał, w odpowiedzi na wezwanie księżniczki, zbliżoną do ludzkiej i zaczął się nawet zastanawiać, czy nie warto byłoby przemianować się na nosorożca. Podczas tego namysłu kolejny pocisk ugodził go w lewe biodro. Wtedy przestał się zastanawiać, okropnie zawył z bólu i odpowiedział spontanicznym strzałem, prawie bez celowania, a jednak nareszcie z powodzeniem. Przestrzelił prawy nadgarstek Czakora, który pobladł i upuścił rewolwer.
Demoniczny wuj, uznawszy ten problem za rozwiązany, raz jeszcze rozejrzał się za monarchą. Znacząco powłócząc nogą, ruszył w stronę gęstych krzewów, w których dostrzegł jakiś ruch. Wtedy z rzeczonych krzewów runął na niego ślusarz-hinduista. Nie wiadomo, kto go uprzedził – zapewne własne dziwne zdolności – nie wiadomo, z jakimi wyobrażeniami się zjawił, a w ręku miał damaskowaną szablę, którą uprzednio wypożyczył do badań z muzeum. Wuj Sosenko, najzupełniej zaskoczony, w ostatnim ułamku sekundy zdołał jednakże użyć swojej tytanowej laski, aby strącić do boku niewprawne cięcie na odlew. Przed drugim cięciem znad głowy, pomimo zesztywniałej kończyny, uchylił się z łatwością, po czym – piekielnie wprawny szermierz – skontrował od spodu, mierząc w wątrobę. Bogu ducha winny robotnik sparował ten cios prawie cudem, ale od przyjętej siły ręka zdrętwiała mu aż po bark i łopatkę. Demon poskoczył na jednej nodze ku cofającemu się i rozbroił go następnym krótkim, skośnym uderzeniem. Rozpaczliwie biegnący tyłem ślusarz, nie widząc otoczenia, wparł się plecami w dwoistą jodłę i utknął w sposób tragikomiczny. Wuj Sosenko uśmiechnął się.
Wtedy właśnie szósta kula Czakora – ostatnia w bębenku – wystrzelona z lewej ręki i ze szczytu pagórka, trafiła go z wysoka w prawy oczodół, zmierzając ku dołowi strzaskała kość lemieszową, zmieniła tor lotu i wyszła pomiędzy gałęziami żuchwy. Osunął się na kolana, potem na bok. Potężne siły działające w bezpośredniej bliskości mózgu (potrzebnego, koniec końców, nawet demonowi, jeżeli chce funkcjonować w świecie materialnym) pozbawiły go przytomności tak szybko, że nie zdążył nawet złapać się za twarz.
Zarówno księżniczka Helena, jak i ksiądz Eugeniusz Izydor Tyesten oglądali te zdarzenia z okna zamku. Córka emira zastanawiała się intensywnie jeszcze przez moment. Następnie uśmiechnęła się przebiegle i powiedziała:
– Nic księdzu nie grozi. To ja opowiedziałam się po przegranej stronie, biorę całą odpowiedzialność na siebie i podejmuję się wszystko wytłumaczyć. Proszę mi zaufać – po czym uderzyła go z całej siły w nos nasadą dłoni, skrępowała ręce za plecami kawałkiem sznura, pchnęła słaniającego się na nogach duchownego pod ścianę i wyszła zamykając gabinet na klucz.
Po opuszczeniu budynku przywołała swoją magiczną latarenkę i wykorzystała ją, aby jak najprędzej odszukać monarchę:
– Wszystko w porządku, panie? – zapytała z całkiem szczerym niepokojem, pomagając mu podnieść się spomiędzy zeschłych gałęzi.
– Nie przejmuj się, moja droga. To tylko stłuczenia. Podtrzymaj mnie, proszę, musimy zobaczyć, czy nie dałoby się pomóc innym. Tak. I wytłumacz, jeżeli możesz, co tu się właściwie stało – król Aureliusz mówił z niejakim wysiłkiem, ale spokojnie i pewnie.
Księżniczka wzruszyła ramionami w geście wystudiowanej beznadziei, skrywając ów przebiegły uśmiech:
– W pewnym sensie, sama chciałabym wiedzieć. Otrzymałam ze szpitala wiadomość o śmierci matki…
– Och. Tak mi przykro, kochana…
– I nie zamierzałam się z tym pogodzić. Przywołałam demona. Przeliczyłam się ze swoją wiedzą, z siłami magicznymi – nie wiem zresztą, z czym dokładnie, muszę to dopiero przemyśleć i zbadać – i w jakiś sposób przejął nade mną kontrolę. Postanowił zamęczyć dla rozrywki Lucy. Wymyślił ten spisek i zamach na ciebie, panie. Oglądałam to z przerażeniem, jak gdyby przez mgłę, ale fizycznie nie byłam w stanie sprzeciwić się. Wezwał księdza Tyestena i jego uczniów, aby legitymizować przejęcie władzy, ale ksiądz zdołał mu odmówić, więc demon go brutalnie pobił i zamknął w moim gabinecie. Co do reszty… reszta rozegrała się tutaj. Kilka strzałów. Tak łatwo, tak prozaicznie. Nagle mogłam znów swobodnie myśleć. Nie wiem tylko jeszcze, co myśleć, jakie wnioski wyciągnąć.
Władca smutno pokiwał głową, zanim stwierdził:
– Nie wszystko ma morał. Czakor jest po prostu niezwykle skutecznym strzelcem. Jeżeli koniecznie potrzebujesz wnioskować, może coś na temat doboru przyjaciół? Teraz lepiej powiedz, co trzeba zrobić z tym twoim demonem, zanim się zdąży zregenerować.
Księżniczka Helena pozwoliła sobie na uśmiech ulgi. Słusznie przewidywała, że monarcha pomyśli o wszystkim, tylko nie o wyciąganiu konsekwencji. Po chwili, podążając za jej instrukcjami, ślusarz-filozof wraz z Gustawem Bronisławskim (który tymczasem zdążył się znów zjawić) zanieśli broczącego smoliście czarną krwią wuja Sosenkę do gabinetu, aby wrzucić go z powrotem w lustro, a przy okazji pomóc księdzu Tyestenowi.
Jeszcze przed południem, po zaledwie kilkugodzinnej, niespokojnej drzemce, córa stepów pojawiła się w szpitalu miejskim, aby zobaczyć rannych i chorych. Jej matka smacznie spała, z unoszącą się miarowo klatką piersiową. Miss Lucy, rozprażona gorączką, chwilami tylko przelotnie odzyskiwała przytomność. Profesor Baraniec, z najwyższym trudem trzymając się na nogach, pił kawę wprost z dzbanka podanego przez pannę Elżbietę. Czakor był już także po operacji i pomimo zabandażowanej dłoni zdawał się mieć znakomity nastrój. Zakrzyknął od razu:
– Ahoj, dewko! Dzięki za te noc, dawnom się tak pysnie nie bawił. Zaśpiwać ci cóś?
– Czemu nie – zawahała się – tylko cichutko, żeby nie budzić chorych.
– Była to, była świynta Heléna, świynta Heléna, świynta Heléna, co posła sukać Bozego Syna, Bozego Syna, Bozego Syna. Sła i nalazła łoncke zielonom, łoncke zielonom, łoncke zielonom, a na téj łoncce troje zydowiont, troje zydowiont, troje zydowiont. Wyście to, wyście Pana mencyli, Pana mencyli, Pana mencyli? Oj, nie my, nie my, są więtsi, starsi, oj, nie my, nie my, są więtsi, starsi, co przytem byli…
– Jak ja zaraz nie zwariuję!… – wypowiedział się ostrzegawczo profesor Baraniec, targając siwiejącą brodę.
Wtedy właśnie weszła rozpromieniona Wiedźma, przynosząc pod pachą imperialnego Kuryera Porannego i jakieś zawiniątko.
– Spójrzcie wszyscy! – zaprosiła jasnym głosem.
Pierwsza strona oznajmiała w czarnej ramce:
Smutny zgon zasłużonego policjanta
Nikołaj Glinnogorow wczoraj w godzinach wieczornych został uderzony na ulicy przez nierozpoznanego łobuza ulicznika. Jakkolwiek obrażenia nie były groźne, czarna niewdzięczność okazywana przez ludność, o którą zawsze się troszczył, tak dotkliwie złamała serce wiernego urzędnika, że we trzy godziny umarł wśród boleści. Miał czterdzieści pięć lat. Owdowił żonę i osierocił troje niedorosłych dzieci. Ogłaszamy zbiórkę pieniężną celem udzielenia im wsparcia.
Lżej chorzy pacjenci, tłocząc się nad numerem gazety, zaczęli szeptać z podnieceniem, wymieniając pomiędzy sobą uwagi. Wiedźma zawołała z udanym oburzeniem:
– Ćśśś, ćśśś, nawet najgorszej szui przynależy minuta ciszy! Czem się chichoczecie?… – i sama przyłączyła się do radosnego, wielobarwnego wybuchu śmiechu. Następnie podeszła do profesora Barańca, aby omówić z nim podanie miss Lucy jakichś przyniesionych w zawiniątku ziółek i grzybków.
Wtedy księżniczka Helena spostrzegła, że jej matka poruszyła się pod przykryciem i odemknęła powieki. Szepnęła więc jeszcze do siebie:
– Popełniłam błąd. W żaden sposób nie mogę zaprzeczyć, że popełniłam poważny błąd. A przecież się opłaciło… – po czym podbiegła do niej, pocałowała ją w czoło i mocno przytuliła. I powiedziała:
– Mamo, nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja się nadzwyczajnie cieszę, że się obudziłaś! Zobacz, przyniosłam ci pyszne jabłuszko.