Praca pochłonęła Rajmunda bez reszty. Swoją obecność w świecie żywych ograniczał w ostatnim czasie jedynie do połykania podstawianych mu pod nos posiłków oraz pospiesznych spacerów do latryny, choć po prawdzie większość spraw fizjologicznych załatwiał do chowanego za zasłoną nocnika. Żal było marnować czas i żal odrywać się od zajęć, rozpraszać tak potrzebne w tym co robił skupienie. Tego, skąd na zabałaganionym stole brały się miski i talerze, ani też dlaczego stale dopełniany nocnik każdego ranka okazywał się pusty, zupełnie nie zauważał. Plącząca się co jakiś czas po pracowni Greta była mu najzupełniej obojętna, mimo że prędzej zabiłby, niźli przyznał, iż prowadząc ją przed ołtarz miał w sercu cokolwiek innego, niż najszczersze uczucie. Po prostu pracował. A była to praca istotna i trudna.
Greta serdecznie nienawidziła pracowni męża, samotni pełnej nieładu i niechlujstwa, tak dalece niezbędnej każdemu synowi Marsa, a już zwłaszcza artyście. Za każdym razem wdzierała się tam niemal przemocą – i załamywała ręce, widząc jak Rajmund odległy jest od tego co tu i teraz, od tego, co dla niej stanowiło sedno życia. Nie kryła, że uważa pracę męża za bliżej niesprecyzowaną fantasmagorię, której nie deprecjonowała bez reszty tylko dlatego, iż wychowała się w szanującej tradycję rodzinie. Lecz Bóg jeden raczył wiedzieć, ile zostało w niej cierpliwości, aby tego osądu nie zrewidować.
Póki co, Greta krzątała się jeszcze pomiędzy Rajmundem pochylającym się w zasępieniu nad sztalugami zastawionymi portretami obcych jej ludzi, Rajmundem porównującym w nabożnym skupieniu dwa rozbełtane na palecie kleksy tego samego koloru, a Rajmundem, który po raz enty świdrował wzrokiem korespondencję, napływającą doń w ostatnim czasie w podejrzanych ilościach. Póki co wytrzymywała jeszcze całe to wariactwo. Póki co.
Szczęściem dla Grety, Rajmund był już niemalże u celu. W zasadzie ostatnio częściej niż pracą zajmował się rozmyślaniem nad sztuką w ogóle, nad teorią, filozofią piękna. Pisma, które tak gęsto wymieniał z Vanejgenem, były niezwykle inspirujące. Mimo niezgody w kwestiach priorytetowych, Rajmund nie mógł odmówić podłemu staruchowi, jak w duchu nazywał Vanejgena, ogromnej wiedzy, zaskakującej świeżości spojrzenia oraz czegoś, co można by określić mianem „interpretacyjnej ekwilibrystyki”. Artystyczny świat Rajmunda był mętlikiem skrajnie różnych fascynacji, a z listów Vanejgena przebijało rzeczowe i uporządkowane spojrzenie na sztukę, pewność siebie, swoista statyczność, lecz nie skostniała i sztywna, a w zagadkowy sposób intrygująca i ciekawa. Tak, to że z profesorem Vanejgenem punktów stycznych odnośnie pojmowania sztuki znajdą niewiele, Rajmund wiedział już te siedem lat temu. Teraz jednak, miast się, jak wtedy w Akademii, zżymać, w obliczu wprowadzanego w czyn zamiaru uznawał ten fakt za nader zabawny. Taki dysonans dodawał całości niezbędnej pikanterii. Wzbogacał smak, jak szczypta drogiej, wschodniej przyprawy.
Odłożył skreślony eleganckim pismem list na niemały stosik i w geście błogiego rozmarzenia splótł na potylicy dłonie. Przed nim, na stole, wylądował talerz. Gulasz z soczewicą, taki jak lubił. Spojrzenie żony, która z jakiegoś powodu zatrzymała się przy nim, pełne było bezradnego politowania, które zwyczajowo rezerwuje się dla ludzi dotkniętych przez los tak dotkliwie, iż w żaden sposób nie można im pomóc. Rajmund nie odezwał się ani słowem, powiódł jednak wzrokiem za jej kibicią, gdy oderwawszy się od stołu, ruszyła w zwinny tan między sztalugami. Potrzeba wprowadzenia do pracowni najmniejszego choćby elementu ładu musiała być w niej ogromna. Zdumiewające. Chyba właśnie dlatego tak bardzo ją kochał. I z pewnością dlatego tak wielką dziurę w brzuchu wierciła świadomość, że tak ją zaniedbał. No bo cóż, sprawę należało nazwać po imieniu.
Zaniedbał żonę, fakt, lecz robił to dla nich przecież. Dla ich przyszłości i szczęścia. Czy mogła to zrozumieć? Czy mogła pojąć choć cząstkę siły, która zmotywowała Rajmunda do niemoralnego przecież występku? Nie. To nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Greta była urodziwą, charakterną i mądrą doświadczeniem pokoleń kobietą, lecz o świecie sztuki pojęcia nie miała nawet bladego. Wobec największej namiętności Rajmunda pozostawała niczym drewniany kloc. Niewzruszona i tępa. A on o dziwo nie miał jej tego za złe, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, jak zgubne jest szukanie muzy w kobiecie, która cię karmi i ubiera. Na tym zaś polu Greta nie miała sobie równych. Jej gulasz z soczewicą był doprawdy wyborny.
Zerknął w jej stronę, kiedy opuszczała pracownię. Co jasne, udała, że tego nie dostrzega. Zabawne. Mina jej się zmieni, jak tylko pojawią się pieniądze, wiedział o tym, znał kobiety. Dla niego pieniądze były istotne jedynie o tyle, iż nie będzie już musiał martwić się o wszelkie niezbędne w malarskim fachu przybory, a to wobec sum, którymi planował w najbliższym czasie obracać, stanowiło grosze. Dla niego liczyło się coś zupełnie innego. Coś, co nie ma wymiaru ni wagi, a jest dla noszącego w sercu zadrę mężczyzny rzeczą najistotniejszą. Zemsta.
Poza tym znów będzie mógł malować dla wybranych, dla najwybitniejszych, dla znawców. Czyli tak, jak zawsze tego pragnął.
• • •
Rajmund z początku nie wiedział, gdzie się z Vanejgenem spotkać. Należący do teściowej dom, w którym mieszkał wraz z Gretą, z oczywistych powodów nie wchodził w rachubę. Prywatność należało chronić w pierwszym rzędzie, absolutne minimum jeśli idzie o odsłanianie prawdziwego oblicza. Na miejsce oględzin, które – w zależności od powodzenia dzisiejszego spotkania – planował na dzień jutrzejszy lub pojutrze, upatrzył sobie zaciszny kącik w podmiejskiej willi należącej do szwagra. Górny pokój w fantazyjnej, przylegającej do domu wieży. Pomieszczenie z przestronnymi, zapewniającymi doskonałe światło oknami, które z każdej strony wychodziły na stapiające miasto z okolicą ogrody dzielnicy Staat. Tak, to była doskonała lokalizacja. Tu nic więcej nie było potrzeba. Lecz pierwsze spotkanie? Inauguracja znajomości? W dobrym guście było miejsce publiczne, którym okaże jasność intencji, lecz jednocześnie ustronne, tak, aby zapewnić poczucie, że intymny charakter spotkania takim właśnie pozostanie. I tu naprzeciw oczekiwaniom Rajmunda wyszedł park miejski Vincenes.
O Laretcie mówiło się często, iż jest miastem zakochanych, a o parku Vincenes, że jest tego miasta sercem. Rozległy, kipiący bujną zielenią, pełen zacisznych, pysznie rozplanowanych zakątków, które dla potrzeb Rajmunda stanowiły pierwszorzędną lokację. Uzbroiwszy się zatem w umówiony, zapewniający rozpoznanie rekwizyt, oczekiwał Vanejgena w wyznaczonym miejscu i o wyznaczonym czasie. W samo południe, przy ławeczce nieopodal stawu Lente. Tu, jeśli Bóg pozwoli, wiedzieć o ich spotkaniu będzie tylko para łabędzi, prężących dumnie szyje na marszczonej lekkim wiatrem tafli. I tak właśnie powinno pozostać, tak byłoby dla Rajmunda najlepiej.
Vanejgen pojawił się o czasie. Jak niegdyś elegancki, dystyngowany, niemal wytworny. Nie zmienił się wiele, nie postarzał ani o ułamek chwili. Mimo że starszy od Rajmunda co najmniej o lat trzydzieści, wciąż przewyższał go pod każdym względem, jakim tylko można było mierzyć mężczyznę. Szlachetne, surowe oblicze, orli nos, siwizna na skroni. Postawa, ton, gest, wszystko nienaganne, bez zarzutu. I ten głęboki, pewny swego głos.
– Witam, panie Meegeren – przywitał się krótko. Wpięta w kamizelkę, wyobrażająca kwiat tulipana brosza oraz rzeźbiona w kształt głowy lwa gałka laski wykluczały omyłkę. – Niezmiernie miło wreszcie się z panem spotkać.
– Witam i zapraszam. – Rajmund wskazał ławeczkę, skrytą uroczo pośród kwitnących krzewów róż. Na wstępie chciał zażartować, obdarzyć przybysza miłym komplementem, błysnąć erudycją, która przełamałaby lody nieuchronnie towarzyszące takiemu spotkaniu, lecz koniec końców stać go było jedynie na tyle. Nie spodziewał się, że widok Vanejgena zrobi na nim aż takie wrażenie. Podły staruch, cholera jasna, podły staruch. Dla wszystkich innych to Isaac Vanejgen, szanowny profesor Królewskiej Akademii Sztuki, znawca malarstwa, doskonały teoretyk, pedagog, krytyk i Bóg wie kto jeszcze, lecz dla Rajmunda tylko i wyłącznie podły staruch. Bezczelny, nieliczący się ze zdaniem innych mądrala, który jednym pobieżnym osądem złamał zapowiadającą się wybornie karierę młodego pana Meegeren. Jednym słowem skazał go na banicję do świata nieudolnych kopistów, czwartorzędnych malarzy łownych zwierząt oraz pozbawionych cienia indywidualizmu wytwórców odpustowych malowideł. Tak, dzień, w którym profesor Vanejgen skrytykował sztukę Rajmunda, uznając jego talent za zdolny jedynie do naśladownictwa, był chwilą zwrotną w życiu młodego malarza. I był to zwrot w najmniej pożądanym przez niego kierunku.
Nieprzychylna opinia, wystawiona przez tak wytrawnego znawcę, oznaczała bowiem formalne odrzucenie przez świat marszandów, bogatych mecenasów i krytyków sztuki. A Rajmund, jeśli nie mógł malować dla największych, nie chciał malować wcale. Przekonanie o posiadanym talencie, w przeciwieństwie do Vanejgena, żywił bowiem głębokie.
Sztalugi i farby poszły więc w kąt, a Rajmund zajął się dla zarobku handlem drugorzędną sztuką. Lecz upiory przeszłości co i raz powracały. Aż jeden z nich powrócił na dobre.
– Jest pan bardzo młody – ocenił Vanejgen, gdy rozsiedli się na ławeczce. – Z korespondencji wnioskowałem, iż spotkam się dziś z człowiekiem mocno doświadczonym, a tu niespodzianka. To doskonale świadczy o pańskim znawstwie.
Od czasów bytności w progach Akademii Rajmund postarzał się w swoim mniemaniu o całe wieki, wbrew modzie zapuścił też brodę i dzięki dobroczynnej magii małżeństwa znacznie przytył, lecz jeśli Vanejgen pragnął go widzieć młodym, nie zamierzał oponować. Zwłaszcza, że wszystko powyższe zapewniało, iż profesor nie rozpozna w handlarzu sztuki niedoszłego malarza.
– Dziękuję bardzo. Nie uważam się za znawcę, podzieliłem się z panem zaledwie kilkoma spostrzeżeniami. Jednakże miło słyszeć takie słowa. Poza tym wiek, hmm… nawet on nas dzieli. – Nie wiedzieć czemu Rajmund uznał, że podkreślenie różnic będzie najlepszym sposobem na otwarcie rozmowy. – Przyznam, iż obawiałem się, że może to pana zniechęcić do zajęcia się tą sprawą.
– Ach, różnice. – Vanejgen złożył dłonie na gałce laski i spojrzał w niebo. – Wie pan, różnice zdań, poglądów, punktów widzenia, to nic złego. Wręcz przeciwnie, są potrzebne, wnoszą ożywczy powiew. Fakt, pańskie spojrzenie na pewne sprawy nieco mnie zdziwiło, lecz historia, którą mi pan przedstawił, oraz propozycja, która za nią poszła sprawiły, iż przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie. Rzecz mnie zainteresowała, nawet mimo różnicy w poglądach. – Uśmiechnął się delikatnie. – W przeciwnym wypadku, niech mi pan wierzy, czasu na korespondencję, a już zwłaszcza na dzisiejsze spotkanie, raczej bym nie marnował.
Zerknął na Rajmunda. Ten odpiął z kamizelki broszę i schował do kieszonki. Nie przepadał za świecidełkami.
– Ano właśnie… Przepraszam za entourage i aurę konspiracji, której nie da się odegnać od naszego spotkania, jednak nie chciałbym wszczynać larum nad czymś, co nie jest tego warte. Żal dobrego imienia.
– Ależ szanowny panie, doskonale to rozumiem! Powiem więcej. Zwracając się w tej sprawie do mnie, uczynił pan najrozsądniej jak tylko można było! Niechże pan posłucha: ja już jestem tym wszystkim zmęczony. Katedra na Akademii, wieczne wernisaże, a czy to, a czy tamto… zawracanie głowy. Jestem zmęczony miałkimi talentami, mieliznami nowych w malarstwie trendów, treściami niedorastającymi do formy. Brednie, same brednie, coraz częściej tylko i wyłącznie brednie. A Verner? Całkowita odwrotność. Malarstwo pełne wyrazu, nerwu, w zgodzie z klasyką, a jednocześnie w kontrze do niej. Rzecz, jakiej dzisiaj brakuje, coś, wobec czego nie można pozostać obojętnym. I sam artysta. Niezwykła postać, nietuzinkowy człowiek, zagadka. Niesłusznie jego gwiazda dziś tak przyblakła, oj niesłusznie. I tu trafił pan w punkt. To doskonały czas na takiego artystę. Na kogoś, kto wytrąciłby oręż z ręki durnowatych piewców papierowych talencików.
– Tak pan uważa?
– Oczywiście. Niech pan słucha; jeśli okaże się, że portret, który znalazł się w pańskich rękach, rzeczywiście jest autorstwa Vernera, staniemy przed szansą kreacji wydarzenia naprawdę dużej wagi. Naprawdę dużej! Tak dużej, że dorównać jej będą mogły jedynie kwoty, które w kontekście obrazu zaczną wymieniać marszandzi. Nie dziwi zatem, że zwrócił się pan z tym do mnie. Doskonale! Bardzo mądrze! Któż inny miałby poświadczyć, że dzieło pochodzi spod ręki mistrza Vernera, jeśli nie największy jego znawca? Hę? Czyli ja, ma się rozumieć, i zapomnijmy na moment, jak nieskromnie to brzmi.
Po tych słowach niepewność opuściła Rajmundowe serce, jakby zdjęta czarem. Jest dobrze, jest jak powinno być! Trafnie wyczuł podłego starucha i zręcznie podrzucił mu żer. Vanejgen poszedł jak po sznurku, tak jak Rajmund to zaplanował!
– No racja, tym też się kierowałem. Nie byłem tylko pewien, czy propozycja pana profesora zainteresuje.
– Och, mój kochany. A czemu służyć miały listy? Po co przez trzy miesiące trudziliśmy Królewską Pocztę? Wyznam, iż nieco pana badałem, sprawdzałem, czy to aby nie blaga i pańskie w temacie znawstwo przed chwilą potwierdziłem. To, co napisał pan w listach, daje zrąb pewności, że moja fatyga nie była na darmo.
– A jeśli stanie się odwrotnie? Jeśli okaże się, że to tylko nieudolna imitacja?
Vanejgen popatrzył na Rajmunda z politowaniem, jakim nauczyciel obdarza ucznia zamartwiającego się postawionym w kajecie kleksem.
– Wtedy nic się nie stanie. Ja wrócę do stolicy, a pan, no cóż, na szwank imienia zbędnym szumem nie wystawi, a portret sprzeda za lichy grosz, jako wprawkę bezimiennego terminatora gildii Świętego Łukasza.
Rajmunda zatkało. W najśmielszych snach nie przypuszczał, że Vanejgen aż tak głęboko połknie haczyk. Widocznie pochlebstwa prawione mu w listach odniosły zamierzony skutek.
– Jest pan zbyt skromny, panie Meegeren – ciągnął profesor. – I wiem co mówię, przez lata poznałem arkana nie tylko malarstwa, lecz i ludzkich charakterów. Ja się tej przywary wyzbyłem dawno temu. Pewny jestem wygłaszanych osądów i jeśli ktoś mi udowodni, iż na polu sztuki malarskiej się mylę, to oznaczać będzie, że jestem już wyłącznie godnym pożałowania tetrykiem. Lecz nieprędko to się stanie, oj nieprędko! Verner, Bremer, Thins, czy na ten przykład Ohtesvelt: w ich sztuce nie mam sobie równych i jeśli ja potwierdzę, iż płótno, które pan posiada jest oryginałem, tak będzie i basta.
– Och, nie wątpię…
– A jeśli tak się stanie, to będzie wydarzenie, które wstrząśnie całym malarskim światem; od adeptów skrobiących pokornie swe martwe natury, po znawców i kolekcjonerów, że o marszandach nie wspomnę. Bo niech mi pan wierzy, panie Meegeren, to jedno mi się jeszcze marzy. Trząchnąć tym wszystkim raz jeszcze! Jak niegdyś, trząchnąć porządnie, aż wysypią się śmieci! Tak! Aż z substancji malarskiego świata wysypią się wszystkie zbędne elementy! To jest rzecz, którą chciałbym uczynić! To jedno mi się jeszcze marzy!
Stuknął laską w żwir, dodając słowom hardości. Jego perora dźwięczała w uszach Rajmunda niczym z największym uczuciem pisana melodia. O jakże był szczęśliwy! Jak wspaniale! Przecież Vanejgen to próżny bęcwał, jakiego ze świecą szukać! Za kogo on się uważał? Przez ciągłe nadskakiwanie niedouczonych karierowiczów chyba naprawdę uwierzył, iż posiada patent na nieomylność! Absurd! Czysty absurd! Absurd w najczystszej postaci!
Para łabędzi zbliżyła się do nich, jakby zwabiona wzburzonym głosem profesora.
Choć po prawdzie Rajmund roił podobne marzenia. Wstrząsnąć, wzburzyć, ruszyć z posad murszejące gmaszysko nie tylko Królewskiej Akademii Sztuki, lecz całej tej najprzedniejszej ze sztuk – malarstwa! O tak. Takie zamiary cechowały jedynie najwybitniejszych i Rajmund musiał przyznać, iż dwóch takich właśnie artystów zeszło się dziś na parkowej ławeczce stojącej nieopodal stawu Lente w parku Vincenes w Laretcie. I jedyne co ich dzieliło, to fakt, że jeden drugiego trzymał jak na wędce.
– Przepraszam za ekscytację – podjął Vanejgen. – To wynik zainteresowania portretem. Niech pan mnie dłużej nie zwodzi, panie Meegeren. Tylko tak będziemy mieć pewność. Tylko tak rozsupłamy tę pętlę. Muszę obejrzeć obraz.
– Jutro – głos Rajmunda przybrał ton rzeczowy i twardy. – Pod tym adresem, około południa.
Wręczył Vanejgenowi fiszkę z nazwą ulicy i domu. Zastanowił się, czy nie powinien umieścić tam również swego nazwiska, lecz teraz było już za późno.
– Zatrzymał się pan „Pod Złotą Gąską”? – zapytał z głupia frant, wstając i szykując dłoń do pożegnania. – Niech się pan tam nie stołuje, kucharz to prawdziwy fajtłapa. W „Mechelen” można zjeść naprawdę porządnie.
– Zapamiętam – odparł Vanejgen, jakby przekazano mu ściśle tajną informację. – Liczę na owocną współpracę.
– Ja również. – Rajmund uśmiechnął się i uścisnął zgrabną dłoń profesora.
Potem uciekł, niczym nakryty na gorącym uczynku złodziej.
• • •
Jest na tym świecie gros ludzi, którym praca artysty jawi się jako rzecz podobna do boskiej kreacji. I słusznie, bo czyż nie jest to proces ożywiania rzeczy martwych? Tworząc, nadając myśli ciało, artysta obdarza zimną materię iskrą życia, jest w stanie tchnąć w nią ducha, aby do nas mówiła, aby nas poruszała, grała na uczuciach. I niechybnie tkwi w tym jakiś element boskości, bo też czy ktoś choć raz, obcując ze sztuką, nie przeżył uniesienia zbliżającego do sacrum?
Lecz gdyby chcieć ująć w karby sam akt tworzenia? Nadać mu formę, ubrać w to, co jest jego wytworem? Jak odmalować proces twórczy, aby jego istota jasno stała na płótnie? Hmm, może odwrócić bieguny: zamiast alfy, omega? Nie życie ze śmierci, a śmierć z życia, boskim przymiotem jest wszak nie tylko dawać, lecz także odbierać. Czy nie celniej będzie, przy takim zamiarze, zawrzeć w formie to co niknie, gaśnie, umiera? Człowiekowi przecież łatwiej niszczyć, niż budować, łatwiej zabić, niż powołać do życia. A artysta, choć tworzy na wzór Boga, zawsze pozostaje jedynie człowiekiem.
Nie o tym jednak myślał Rajmund, odsłaniając „Portret Anny Hals” przed surowym i skupionym obliczem Vanejgena. Myślał o czymś zupełnie innym. Łechtał próżność miłą świadomością tego, jak doskonale zaaranżował oględziny odnalezionego po latach dzieła Johannesa Vernera, mistrza z Essendelft. Jak trafnie zorganizował okoliczności tej bez mała historycznej chwili i jak zgrabnie budował tym samym wokół płótna napięcie. Tak, to było doprawdy pyszne. Tego mógł sobie pogratulować.
Obraz zaprezentował bez ramy, na sztaludze ustawionej na środku niemal pustego pokoju. Tak, jakby mistrz dopiero co skończył przy nim pracę. Tak, jakby zastanawiał się jeszcze, czy jest on wart pokazania światu. I wreszcie tak, jakby chciał go zobaczyć ktoś, kto pragnie odkryć wielką tajemnicę.
Vanejgen oglądał obraz bardzo długo. Z bliska, z daleka, pod każdym możliwym kątem. Rajmund czekał cierpliwie i choć kiszki skręcały mu się ze zniecierpliwienia, nie ruszył się ze swego miejsca pod ścianą ani o centymetr. Umówił się sam ze sobą, że da Vanejgenowi tyle czasu, ile ten zażąda, że nie drgnie, nie piśnie nawet, choćby profesor zechciał badać drewno, na którym rozciągnięte było płótno obrazu (co zresztą koniec końców również się stało). Miętosił nerwowo schowaną w kieszeni chustkę, na zewnątrz robiąc wszystko, aby nie dać po sobie poznać, jak wielką wagę miała ta chwila. Opinia profesora znów zaważy na jego życiu, słowa podłego starucha po raz kolejny wpłyną na koleje Rajmundowego losu. Tyle, że tym razem miał on podstawę, aby liczyć, iż to jego racja będzie na wierzchu.
– Ciekawe. – Vanejgen oderwał się od sztalugi. Był podekscytowany, lecz nie tak bardzo, jak Rajmund by sobie tego życzył. – To jest bardzo ciekawe. Niech pan pozwoli, iż wpierw mu pogratuluję. To rzeczywiście nie jest portret, tak jak pan domniemywał. Przyznam, że w korespondencji pański opis mnie nie przekonywał, lecz to, co widzę tutaj…
– Cieszę się. – Zapowiadało się niestety na to, czego Rajmund wolałby uniknąć. Vanejgen wygłosi tyradę na temat własnego znawstwa, a to może potrwać. – Moim zdaniem „Portret Anny Hals” to tylko zwyczajowa nazwa obrazu. W rzeczywistości stanowi on wysublimowaną alegorię, lecz czego, nie ośmielam się zgadywać.
Skoro Vanejgen potrzebował się powymądrzać, to niech będzie. Droga wolna.
– W rzeczy samej, panie Meegeren, w rzeczy samej. Zdarzają się takie pomyłki. Portret, który nie jest portretem, pejzaż, który pejzażem nawet nie stara się być. Czasem złośliwość losu doprowadza do tego, iż dzieło chrzci mianem zupełny ignorant i to miano, nie wiedzieć czemu, zostaje na wieki. Tu mamy kobietę, w zbliżeniu, zatem portret. Za taki właśnie musieli mieć obraz ci, w których posiadaniu pozostawał i to mnie nie dziwi. Gdybym nie był znawcą, także bym tak pomyślał. Dlatego, panie Meegeren, proszę raz jeszcze przyjąć moje gratulację. Wykazał się pan znawstwem, czujnym okiem, przenikliwością.
Rajmund skłonił się udając, iż komplement wprowadza go w najwyższe ukontentowanie.
– Lecz cóż my tu mamy naprawdę? – Vanejgen objął obraz teatralnym gestem, jakby pragnął zrobić wrażenie na licznym audytorium. – Jakie jest przesłanie dzieła i jaki zamysł artysty? Prześledźmy to, gdyż bogactwo symboliki aż uderza z obrazu.
– Słucham z nieskrywaną przyjemnością. – Rajmund nie miał na to najmniejszej ochoty, lecz cóż pozostawało? Vanejgen zanurzył się w swoim żywiole.
– W centralnej części mamy postać kobiety, młodej niewiasty, bliżej nam nieznanej, do kwestii nazwiska pozwolę sobie nawiązać na końcu, w pozie, w jakiej zwykło się przedstawiać madonny, lecz skroń, zwrócona z lekka w stronę lewego, dolnego narożnika obrazu, nie jest zatrzymana, wprost przeciwnie, jest w przedziwnym ruchu, jakby kobieta osuwała się na krześle, które nie zostało tu ujęte. Ogólnie postać jest dynamiczna, fałdy sukni w ruchu, falują, piękne kasztanowe włosy, nie skryte pod czepkiem, cóż za odważna fantazja! Opadają niemal na naszych oczach, doskonała technika, rzadko spotykana. Dół płótna, tuż przy krawędzi, generalnie kompozycja jest nieszablonowa, zgodna z myślą Vernera. Tu na dole, tego nie ma już na obrazie, lecz kobieta z całą pewnością siedzi w ten sposób – Vanejgen kucnął lekko, kładąc splecione dłonie na kolanach. – Tu jest widoczny fragment jabłka, które ona trzyma w dłoni. Zapewne w tym dziwnym omdleniu, w jakim kobieta się znajduje, jabłko z dłoni za moment wysunie się i spadnie na podłogę, gdzie, zgodnie z ikonologią, jest jego miejsce, lecz takie ujęcie, w dłoni, rzecz kompletnie poza tradycją. Całość ogólnie jest w sprzeciwie do tradycji, symbolika na pierwszy rzut oka znana i wyraźna, lecz jakże będąca w kontrze do wszystkiego co dawne! Jeśli założymy, że to Verner, to musi być to jego schyłkowy okres, być może ostatnie dzieło. Technika, kompozycja, ten bunt, który tak przemyślnie tu zawarto… to składałoby się w całość, to by miało rację bytu.
– Tak, tak – Rajmund skwapliwie zachęcał do dalszej perory. Vanejgen zasępił się na moment i pogrążył w rozmyślaniach. Jego tok rozumowania szedł w jak najbardziej pożądanym kierunku. – Z całą pewnością. Mówiono mi, że Verner pod koniec życia oszalał, że pogrążył się w biedzie do tego stopnia, iż nikt nie wie nawet, gdzie został pochowany.
– Niestety tak. Nie pożył zresztą biedak zbyt długo. Sczezł w zapomnieniu, w ubóstwie tak nielicującym z talentem, jaki posiadał. To rzecz najbardziej bolesna, gdyż nie wiemy do końca, ile prac stworzył, do kiedy malował, a jego ostatnie dzieła, tak inspirujące, tak ciekawe, och, szkoda. Tu – Vanejgen wskazał obraz. – Tu wszystko skupia się jak w soczewce. Cały Verner, to jakby jego testament, ukoronowanie twórczości, aż boję się myśleć… Proszę, proszę popatrzeć tutaj. Prawy skraj płótna. Niech pan ogarnie całe ujęcie, a teraz tło, tutaj. Po prawej stronie otwarte okno. Na jego skrzydle przewieszona zasłona, ciężka, wzorzysta tkanina, kolory jakże pysznie vernerowskie, żółcie, błękity, w istocie cudowne. Zasłona oddziela tę część obrazu od reszty, nadaje dystansu. I co tu mamy? W tej części? Otwarte okno to wstrzemięźliwość, cnota, lecz jedna z szyb pęknięta, o jakże to wyraźne! Za oknem oliwny gaj i cóż się tam dzieje?! Robotnicy wycinają latorośl! Jakże trafne. Życie i śmierć. Życiodajne drzewa karczowane w barbarzyński sposób. Na każdym kroku skrajności. Po lewej stronie rzecz równie ciekawa. Na ścianie wisi krucyfiks, lecz widzimy jedynie jego fragment, przybitą do krzyża lewą dłoń Chrystusa. Sacrum, a zarazem profanum, rzeczy przeciwstawne, aż do skrajności. Na dole stolik, na nim delikatna, jubilerska waga, w czasach Vernera rzecz w częstym użyciu. Sprawiedliwość, szale losu, dokonuje się tu pewny osąd uczynków, śmiem mniemać, iż tej niewiasty, być może dopuściła się ona występku, rozbita szyba, pohańbiła małżonka, a może coś więcej? Przy wadze, proszę zwrócić uwagę, leżą perły, jakże częste u Vernera! Czyli pycha, próżność, kobiece uwielbienie dla materialnego bogactwa. Do tej chwili nie mam zastrzeżeń, tak współgra to ze znanym mi Vernerem, iż skłonny byłbym twierdzić… lecz to co mamy dalej, to jest najciekawsze, a przy tym niestety niejednoznaczne.
Rajmund aż zadrżał. Gra, którą skrycie toczył z Vanejgenem, wkraczała w decydującą fazę. Zobaczymy, jak podły staruch poradzi sobie z obrazem!
– Pozostaje nam góra płótna. Obszar ponad głową niewiasty. Tu, znów na krawędzi, mamy rzecz przeciwległą trzymanemu w dłoni jabłku. Przeciwległą zarówno fizycznie, na płótnie, jak i emblematycznie. Proszę przy okazji zaobserwować; tworzy się oś pionowa. Oto fragment szklanej kuli, bańki z cienkiego szkła wieszanej przy suficie. Tradycyjnie to symbol siły umysłu, ludzkiego potencjału, jak i czystej cnoty, którą można odeprzeć grzech, czyli? – wskazał dłonią obraz od góry do dołu.
– Jabłko – Rajmund doskonale wszedł w rolę pouczanych studentów.
– Tak. A na drugiej osi – dłoń profesora powędrowała od prawej krawędzi do lewej – sacrum i profanum oraz życie i śmierć. Ciekawe, prawda? W to wszystko wpisana omdlewająca niewiasta. I rzecz najistotniejsza. Pusty obszar ponad jej głową. Niby mamy tu pozostającą w tle ścianę, lecz jest coś jeszcze. Jakiś niepokojący ruch. Coś, co przesłania szarość ściany, mamy tu jakąś niewytłumaczalną formę, nieostrość, którą technika z jaką obraz wykonano, zdaje się, powinna wykluczać. I jeszcze jedna uwaga. Szkło kuli jest sprytnie wykorzystane. Odbija się w nim całość obrazu, w zakrzywionej zgodnie z regułą sfery miniaturze rzecz jasna, ale ten tajemniczy obszar, nieostrość wisząca nad głową dziewczyny, pozostaje pusta. W odbiciu to tylko drobny fragment, punkcik niemalże, lecz przedstawiony tak, jakby w tym miejscu obrazu nie położono ni krztyny farby. Zaskakująca pustka. Piorunujące wrażenie.
Ostatnie słowa Vanejgen wypowiedział z nosem przy płótnie, lustrując białą plamkę zmrużonymi oczyma. Rajmund nie śmiał przerywać nabożnego skupienia.
– W związku z tym – podjął Vanejgen – nie wiem, co o obrazie sądzić. Reguła, technika, kompozycja, wszystko to Verner, lecz cóż z tego. Wobec tej plamki pozostaję bezradny. Ten obraz to nie alegoria, nie moralitet, to coś posuniętego dalej, w stronę, gdzie znany mi Verner jeszcze się nie zagłębił.
I to był właśnie moment, w którym do mozolnych oględzin swoje trzy grosze zmuszony był dołożyć Rajmund.
– A może to zwykły błąd w sztuce? – Oderwał się od ściany i podszedł do Vanejgena. – Może obraz nie został ukończony, lub też ktoś próbował go nieudolnie przemalować? Jeśli podejrzewamy schyłkowego Vernera, dlaczego nie miałoby tak właśnie być? A może mistrz zwyczajnie nie dokończył dzieła?
Zatrzymał się kilka kroków od profesora, we wcześniej upatrzonym miejscu, gdzie doskonałe światło zapewniało komfortowe warunki do podziwiania jego brodatej twarzy.
– Nie – Vanejgen zaprzeczył twardo. – Nic z tych rzeczy. To dzieło wyraża myśl, której póki co nie potrafię rozszyfrować. Tu wszystko jest skończone i zharmonizowane, gdybym tylko… a właśnie! Wróćmy do tej Anny Hals! Kimże ona u diabła była?!
Odwrócił się do Rajmunda, obrzucając go spojrzeniem godnym śledczego.
– Cóż – Rajmund udał lekkie zaskoczenie. Niewinnie skrzyżował ręce na piersi i spuścił wzrok, nieznacznie odwracając twarz lewym profilem ku rozmówcy. – Trudno stwierdzić. Po tylu latach…
– Wprost przeciwnie, panie Meegeren. Wprost przeciwnie. – Vanejgen zmarszczył brwi, lustrując Rajmunda od stóp do głów. – A może raz jeszcze powinniśmy prześledzić drogę, którą obraz dostał się do pana, hę? Prześledzić i cofnąć się nią jak najdalej. Krok po kroku, aż do czasów współczesnych Vernerowi.
W powietrzu aż zaiskrzyło. Vanejgen zwietrzył nieścisłość. Rajmund przygryzł wargę.
– Czy ja wiem, to prawie sto lat. Czy takie rzeczy są w ogóle możliwe?
– Nie tylko możliwe, ale i konieczne. Musimy to zrobić! – Vanejgen przeniósł wzrok z powrotem na obraz. Westchnął, jakby wszystko stało się jasne i wrócił do Rajmunda. – Chyba nie był pan ze mną do końca szczery, panie Meegeren.
Ile kosztowało Rajmunda, aby nie wybuchnąć w tym momencie śmiechem, to rzecz wprost nie do pojęcia. Zachował jednak zimną krew, udając zmieszanie w sposób wprost arcymistrzowski.
– Co ma pan na myśli? – zapytał, udając głupiego. – Sugeruje pan, że jestem oszustem?
Vanejgen podszedł i chwycił go za podbródek w taki sposób, w jaki nauczyciel wymusza na niesfornym uczniu, aby ten spojrzał mu w oczy.
– Nie – szepnął profesor. – W żadnym wypadku. Sugeruję, że nie był pan ze mną szczery co do tego, skąd obraz wziął się u pana. Tylko tyle.
Obrócił lico Rajmunda wpierw w lewo, następnie w prawo, a potem znów w lewo. Rajmund pozwalał na te zabawy, nie mogąc wyjść ze zdumienia, jak niepowtarzalnego patosu nabrała ta chwila.
– Ale cóż pan ma na myśli? – wycedził przez zęby.
– Niech pan nie udaje! – Vanejgen puścił go i niemal doskoczył do obrazu. – Ta twarz, te rysy. Nie oszuka pan znawcy! Widzę podobieństwo jak na dłoni! Nawet mimo pańskiego zarostu!
Rajmund nie odpowiedział, spuszczając głowę jak karcone dziecko.
– Niech pan będzie ze mną szczery – profesor ściszył teatralnie głos. – Czy to była pańska babka?
Pytanie zawisło w powietrzu, pozostając tam dłuższą chwilę. Rajmund pragnął wypaść jak najbardziej przekonująco.
– Tak. Znaczy nie. Nie babka. To była moja prababka. I uprzedzając pańskie kolejne pytanie; tak, skłamałem panu w listach. Nie kupiłem obrazu od nieznającego się na rzeczy kuratora majątku zbankrutowanego właściciela browaru z Ulmgraaf. Tak niestety nie było.
– Ale dlaczego? Panie Meegeren, dlaczego? – Vanejgen wybuchnął nieoczekiwaną pretensją. Podszedł do Rajmunda i szeroko otworzył ramiona, jakby chciał go przytulić. Święta Tereso! Ileż w tym człowieku było emocji?!
– To nie taka prosta sprawa! – Rajmund żachnął się i uciekł kilka kroków. – Niech pan uwierzy, nie chciałem kłamać, lecz to sprawa rodzinna, z gatunku tych drażliwych. A zresztą, może powinien pan o tym wiedzieć. Pan tak zręcznie porusza się w świecie sztuki, może ta historia rzuci na obraz nowe światło?
Vanejgen opuścił ręce.
– Słucham zatem w najwyższym skupieniu. Tylko jedno zastrzeżenie, panie Meegeren. Jeśli raz jeszcze przyłapię pana na kłamstwie, to będzie oznaczało koniec. Definitywny koniec. Koniec naszej współpracy i koniec pana, jako handlarza sztuką. Jasne?!
– Jasne. – Rajmund podjął spod ściany dwa krzesła i ustawił je wprost przed sztalugą. – Może usiądziemy? Niestety nie zamknę tego w dwóch słowach.
Vanejgen posłusznie usiadł i nadstawił ucha.
– Obraz wygrzebałem na strychu domu mej ciotki, w Roesener. To było jakiś czas temu, załatwiałem wtedy dla niej różne sprawy, ciotka była chora i wkrótce zresztą zmarła, świeć Panie nad jej duszą. Oczywiście poznałem od razu, że to ktoś wybitny, nie tam byle bohomaz wsadzony między graty. Zainteresowałem się, nie myśląc nawet o sprzedaży, tak po prostu, z wewnętrznego odruchu. Ciotka miała dobry gust i oko, zdziwiło mnie zatem, dlaczego schowała ten niebanalny portret w tak głębokiej czeluści. Zapytałem, ale mnie zbyła. Najpierw raz, potem drugi. Przy każdej wizycie w Roesener chodziłem na strych i oglądałem obraz, jak zaczarowany. No i dręczyłem ciotkę. Obiecała mi wreszcie o nim opowiedzieć, jednak pod warunkiem, że po jej śmierci zabiorę go i schowam w niedostępnym miejscu, z dala od ludzkiego wzroku. Wiem, że to brzmi trochę jak z dziecinnej bajki, ale tak właśnie powiedziała: z dala od ludzkiego wzroku.
– Niech się pan nie mityguje. Starsze osoby mają swoje dziwactwa, to zrozumiałe.
– Tak… zatem oczywiście obiecałem, a gdy ciotka wyjawiła, że to dzieło Vernera, omal nie spadłem z krzesła. Taki unikat, biały kruk! Dzieło warte fortunę, schowane na strychu przez zbzikowaną ciotkę! Historia niemal jak z operetki! Niestety, z początku nie dostrzegłem tego podobieństwa, które pan tak sprawnie wyłapał i gdyby ciotka nie opowiedziała mi o wszystkim, nie miałbym bladego pojęcia kim była Anna Hals, ani jak niezwykła historia kryje się za obrazem. A jest to doprawdy opowieść godna kunsztu mistrza.
Vanejgen każde słowo chłonął całym sobą. Rajmund doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż na opinii profesora w dużej mierze zaważy to, co mu teraz przedstawi. A że historię trzymał w zanadrzu doskonałą, nie spieszył się z jej opowiadaniem. Niechże nasyci się świadomością, iż ma Vanejgena podanego jak na tacy.
– Poznał pan sprawnie, iż trochę się na malarstwie znam. Niewiele, ale w moim fachu muszę choćby rozróżniać plichtę od rzeczy wartościowych, bo różne malowidła przechodzą mi przez ręce. Nie jest to oczywiście znawstwo akademickie, na takim poziomie jak pańskie…
– Dobrze, dobrze. To już ustaliliśmy.
– …ale jak tylko ciotka zaręczyła, że to prawdziwy Verner, zacząłem go badać. Cieszę się szczególnie, iż jest pan zdania, że to jego schyłkowy okres, gdyż i ja tak uważam. Nie potrafię jednak odczytać intencji, które pchnęły Vernera do stworzenia tak niezwykłego dzieła. Choć w świetle tego, co pan przedstawił…
– Na Boga! Proszę mówić o Annie Hals!
– Już, już. Właśnie do tego zmierzam. Anna była moją prababką, o istnieniu której, jak już rzekłem, przed odnalezieniem obrazu nic nie wiedziałem. Rodzina ukręciła całej sprawie łeb tak skutecznie, że już dwa pokolenia dalej, znaczy w pokoleniu moich ojców, o Annie szeptało się co najwyżej jako o niewartej funta kłaków plotce. W moim pokoleniu o istnieniu takiej osoby kompletnie nie mieliśmy pojęcia. Domyślam się, że to zasługa jej ojca, pradziada mego ojca, święty odpoczynek racz im dać Panie, ale to tylko takie moje wyobrażenia złożone ze szczątkowych informacji, które wprawne ucho wyłowi czasem to tu, to tam.
– Uhm… do rzeczy, do rzeczy przyjacielu.
– Anna, tak jak ciotka, mieszkała w Roesener i była najmłodsza w domu, a było ich tam siedem sióstr. Żyła trochę poza dniem codziennym, taka romantyczna dusza, choć krasy ani temperamentu jej nie brakowało. Mistrz zresztą doskonale oddał to na płótnie. Traf chciał, iż zapoznała się ona z Vernerem, wówczas już ponad czterdziestoletnim, który to uciekł od swego dotychczasowego życia, od sławy, uznania, pieniędzy i mówiło się także, że od sztuki w ogóle. Wedle opowieści ciotki poznali się za miastem, w lesie; ona zbierała jagody, on siedział pod rozłożystym dębakiem, szkicując coś w notesie. Anna nie miała prawa domyślać się, iż wpadła w oko malarskiemu geniuszowi swoich czasów. A pokochali się tak, jakby piorun strzelił! Ojciec Anny wyklął oczywiście taki związek, ona podlotek jeszcze bez żadnego pojęcia o życiu, on podstarzały pacykarz, nie śmierdzący groszem, lecz cóż było robić. Anna postawiła na swoim i tak oto jakiś wikary uświęcił mocą sakramentu uczucie tych dwojga. Okazało się, iż Verner, posługujący się w tym czasie nazwiskiem Johannes Hals, stąd też niespotykane wcześniej w rodzinie nazwisko Anny, posiadał część domu, znajdującego się w którejś ze wsi leżącej przy trakcie do Vunderhorst. I tam też zamieszkali. Tu w historii ciotki pojawił się ciekawy wątek, gdyż powiedziała ona takie mniej więcej słowa, że nowożeńcy żyli z lichego grosza, które Verner brał za malowanie scen myśliwskich i martwych natur, tak że widać po tym, iż pędzla nie odkładał. Wątpię, jeśli to prawda, aby te prace były cokolwiek warte, gdyż Verner z pewnością malował poniżej posiadanych umiejętności, lecz ważne, że wciąż tkwił w fachu.
Dalsza część historii zachowała się dla potomnych tylko dlatego, że pewien mój daleki prawuj, tak go określę, bo trudno dojść w genealogii rodziny, kim on był i dlaczego Anna była dlań istotna, w każdym razie ten prawuj odwiedzał od czasu do czasu domostwo Halsów, i to co tam zastał, zanosił w formie napomnień o zgodę w rodzinie do domu mego pradziada w Roesener. Stąd też wiadomo, iż Verner, chcąc wyrazić miłość do Anny, zaczął malować jej portret, którym to miał przyćmić wszystko, co do tej pory w dziedzinie portretu światło dzienne ujrzało. Z tym, że zamiast hołubić ukochaną i troszczyć się o nią jak o skarb najcenniejszy, dostał na punkcie malowidła prawdziwego szału. Zastraszył Annę, każąc jej całymi dniami tkwić przed sztalugą, samemu nie wyściubiając nosa poza krawędź płótna. A biedna dziewczyna, rozkochana w Vernerze tak, jak tylko młoda dziewczyna rozkochana być może w ucieleśnieniu swych snów i marzeń, z dnia na dzień nikła w oczach, nie zajmując się niczym innym, jak tylko pozowaniem ukochanemu. Odwiedzający Halsów prawuj rozkładał w rozpaczy ręce, błagał i napominał, lecz szaleństwa nie dało się zatrzymać. Któregoś dnia, gdy z drżącym sercem zajrzał do pracowni, zobaczył tam widok, którego obawiał się najbardziej. Ona bez ducha osunięta w fotelu, niczym cień zaplątana w fałdy najlepszej sukni, on przed sztalugą, z pędzlem złożonym na palecie w geście zakończenia pracy. I z obłędem w oczach. Obłędem tak wielkim, iż znać było od razu, że człowiek ten jest dla świata stracony. A cóż stało się dalej? Nie mam pojęcia i nie chcę zgadywać, lecz fakt jest taki, że obraz jest niezwykły i każdy, kto na niego spojrzy, nie może wyjść z podziwu dla mistrzostwa z jakim został wykonany. Taką historię przedstawiła mi ciotka. Tak, wedle niej, Verner zamęczył przed sztalugą moją prababkę.
– Gwoli ścisłości, wedle tego co pan opowiedział, musiała to być pańska prababka cioteczna, lecz podobieństwo między wami jest na tyle silne, iż więzów rodzinnych nie zamierzam podważać. Niezwykła historia, przyznaję, lecz jak…
– Jak obraz trafił na strych mojej ciotki? Nie mam pojęcia, lecz z łatwością można to sobie dośpiewać. A czy pradziad mego ojca miał coś wspólnego z tym, że nikt już więcej o żywym Johannesie Vernerze, czy też Halsie, nie słyszał? To już zgaduj-zgadula. Może pradziad zatłukł go siekierą i zasypał wapnem w dole wykopanym na końcu sadu w Roesener, a może Verner dożył późnej starości jako jeden z obłąkanych starców, wyciągających rękę po jałmużnę pod murami bazyliki świętego Marcina, kto wie. Tego możemy się tylko domyślać.
– Ciekawe. – Vanejgen wstał i ruszył w nerwowy spacer wkoło sztalugi. – Niech da mi pan chwilę. Muszę zebrać myśli.
Krążył tak kilka minut, zerkając to na obraz, to na siedzącego grzecznie Rajmunda. Był blisko. Był już bardzo blisko, to wszystko zaczynało się składać w logiczną całość. Wystarczyło tylko obrać jako punkt wyjścia obraz i prześledzić tok rozumowania artysty. To nie było proste, lecz na wszelkie świętości, któż miał tego dokonać, jeśli nie profesor Isaac Vanejgen?
Rajmund modlił się w duchu, aby Vanejgen wreszcie zaskoczył. Podrzucił mu już tyle tropów, że bał się, aby nie przesadzić. Nie mógł przerysować, nie mógł przeciągnąć struny. Starał się, aby całość była koronkowa, subtelna, nie budząca cienia wątpliwości. Lecz aby tak właśnie się stało, wrodzona lotność Vanejgena musiała wprowadzić go na właściwe tory. Musiała wskazać mu schemat postępowania, którym przy pracy kierował się artysta. Teraz już tylko od podłego starucha zależało powodzenie Rajmundowego planu. Wszystko znów w jego rękach.
– Dobrze. – Vanejgen zatrzymał się i stojąc za sztalugą wskazał na Rajmunda. – Niech pan powie, po co właściwie mnie pan tu sprowadził, skoro, co słyszę wyraźnie, wątpliwości odnośnie autora dzieła nie ma pan żadnych.
Mimo że pytanie ani trochę nie zaskoczyło Rajmunda, ten poczuł występujący na skronie pot. Sytuacja niebezpiecznie zbliżyła się do wspomnień akademickich egzaminów, a to była okoliczność wielce Rajmundowi niemiła.
– No, niechże odwołam się raz jeszcze do pańskiego autorytetu. Jeśli przedstawiłbym obraz marszandowi, a on wyśmiał mnie udowadniając, że to tylko nieudolne naśladownictwo, wrócimy do punktu wyjścia. Najzwyczajniej w świecie się zbłaźnię, a to mi niepotrzebne. A pan? Pan, nawet jeśli uzna malunek pięcioletniego brzdąca za Thinsa lub Bremera, to nikt pańskiej opinii nie śmie podważyć. Tak po prostu będzie i basta!
Vanejgen nie zaprzeczył, bynajmniej nie przez grzeczność.
– Słusznie, jednak niczego jeszcze nie stwierdziłem, a pan wydaje się być pewien swego. To nie takie proste, panie Meegeren. Wręcz przeciwnie! To niezwykle złożone!
Rajmund aż podskoczył.
– Czy pan się ze mną droczy?! Do stu diabłów, profesorze! Przecież tu jak na dłoni widać, że bęcwałowi bez szkoły trafia się okazja sutego zarobku, tyle że potrzebna mu pomoc. Pańska pomoc, profesorze! Po co te gry!
Vanejgen uciszył go gestem i zastygł w bezruchu. Dłuższą chwilę obserwował Rajmunda, mrużąc przy tym oczy, jakby chciał prześwietlić go wzrokiem. Pomału, bardzo powoli, to spojrzenie zaczęło się zmieniać. Złagodniało, zbladło, nabrało czułości i ciepła. Na usta profesora wypłynął niewinny uśmieszek, oczy rozjaśniły się, twarz rozpromieniła. Surowa zawziętość ustąpiła miejsca błogiemu olśnieniu. Vanejgen wiedział, wiedział już wszystko! Rajmund omal nie zleciał z krzesła.
– Tak. To jest właśnie to – profesor zaczął cicho, niemal szeptem. – Teraz to zrozumiałem. Obserwując stąd, zza sztalugi, pańskie uniesienie, ten jakże ludzki odruch, zrozumiałem czym kierował się artysta i co chciał przekazać. A może inaczej, jakie postawił sobie zadanie. Ja przed momentem zapytałem siebie, jak ująć na płótnie pański wybuch, ten zespół reakcji, do którego doprowadziło zdenerwowanie wywołane tym, co powiedziałem. A tu? Na obrazie? Co chciał nam przekazać twórca?
Wobec tak postawionego pytania, Rajmund nie miał wątpliwości, że wszystko co musi zrobić, to przyznać się do niewiedzy.
– No właśnie – Vanejgen skwitował jego wzruszenie ramion. – Niech pan zatem siedzi, patrzy i słucha.
Wyszedł przed obraz i odchrząknął, oświadczając tym samym, iż przechodzi do meritum.
– Z każdej strony mamy skrajności. – Omiótł obraz gestem. – Życie i śmierć, sacrum i profanum, grzech i moc, która mu się przeciwstawia. Tworzy się plan krzyża, rzecz oczywista, a w jego centrum omdlewająca kobieta. Tylko czy omdlewająca? Hmm… daleki jestem od przyjmowania historii, którą mi pan z takimi oporami przedstawił, za faktyczną i nie podlegającą dyskusji, lecz tkwić w niej musi małe ziarnko prawdy. Oto bowiem obraz ukazuje agonię, kobieta umiera, osuwa się na oparciu krzesła, zaraz wyzionie ducha. Dlaczego? Nieistotne. Młoda, zapewne zdrowa, piękna przy tym kobieta umiera, lecz to nieistotne. To nie ma znaczenia. Dlaczego? Ponieważ ta tragedia nie jest sednem dzieła! Śmierć jest tylko metaforą, skrytą sprawnie za fasadą formy alegorią tego, co naprawdę zechciał ująć na płótnie artysta. Proszę popatrzeć tutaj. – Wskazał fragment obrazu przedstawiający otwarte skrzydło okna. – Pęknięta szyba tyczy się nie kobiety, domniemanej bohaterki obrazu, a samego autora. To on jest najważniejszy, on jest bohaterem! Pęknięta cnota, strzaskana moralność, artysta daje nam do zrozumienia, że mierzy się ze sztuką, która nie licuje z etyką, że wykracza poza obszar, w którym humanistyczne założenia regulują nasze istnienie w świecie i jego postrzeganie. To eksperyment! Badanie niepoznanego, pomiar substancji, którą poznawać można jedynie w oderwaniu od doświadczenia, kontekstu i doczesności. Doskonałe! Jakże śmiała próba! Tym samym artysta przyznaje się do winy, to on zdradza, on łamie normy! Uprzedza odbiorcę, że jest na bakier z prawem, że wart jest potępienia. Waga – to jego uczynki będą osądzone, niechże odbiorca go osądzi! Perły – to on jest próżny! Igra z życiem i śmiercią, szukając nowych ścieżek. Tylko po co to wszystko? Po co śmierć, po co bezwstydne przyznanie się do występku? Odpowiedź kryje się tutaj – tym razem wskazał obszar ponad głową postaci. – Tu, w tej dość prostej, lecz wymownej formie, artysta pokazał ulatującą z kobiety duszę. Obrazowo przedstawił rzecz niematerialną; niby opar, niby delikatną nieostrość, niby nic konkretnego, a jednak to jest, tej chwilowej obecności nie da się uniknąć. Po to śmierć. Wizja legitymuje okrucieństwo. A co najciekawsze patrzeć na to wszystko musimy nie wprost, lecz przez umysł spotęgowany, przez pryzmat poszerzający pasmo naszego postrzegania. Przez symbol geniuszu twórcy! Poprzez odbicie! – dłoń nerwowym ruchem doskoczyła do górnej krawędzi obrazu. – Tak! Tak, panie Meegeren! Jeśli Verner rzeczywiście doprowadził pańską prababkę do śmierci, zrobił to tylko po to, aby ujrzeć w szkle uwieszonej u sufitu bańki odbicie jej duszy! I to co tam ujrzał, zawarł w tej właśnie formie!
Palec Vanejgena wskazywał wprost na białą kropkę. Na moment wszystko skupiło się wokół niej. Świat zamarł, czas stanął. Rajmund był pod takim wrażeniem, że rozdziawił tylko gębę, nie ważąc się przerywać. Profesor poprawił zmierzwiony włos i kontynuował:
– A czymże ona jest? Ta biel. Dusza pańskiej prababki? Jaki zamysł towarzyszył artyście, gdy popełniał, o zgrozo inaczej nazwać tego nie potrafię, wyrafinowane morderstwo! To jest właśnie sedno sprawy, to istota obrazu. Uwalniająca się z ciała dusza, śmierć z życia, najprzedniejszy akt destrukcji. Och, jakże mądrze on wybrał! Przecież łatwiej nam zabić, niż spłodzić nowe życie! W tej próbie pozostał człowiekiem, odrzucił etos Boga! W dążeniu do celu sięgnął po niegodziwość, gdyż tak musiał, to był najtrafniejszy wybór. I tu, w tej jasnej plamce, skupia się cała złowieszcza moc destrukcji – oto cel Vernera! Mistyczny moment transgresji ducha! Ta śmierć to siła, potencjał twórczy! Więcej nawet! To sam akt tworzenia, przedziwny moment, gdy z niebytu rodzi się materia, lub gdy materia w niebyt się obraca! To twórczość, najprzedniejsza ludzka zdolność! Więcej jeszcze! To sztuka!
Ostatnie słowa Vanejgen wykrzyczał niczym w twórczym szale, wymachując dłonią ponad rozwichrzoną czupryną. Rajmund był oczarowany. W tej chwili gotów był przyznać, iż pasja i talent podłego starucha godne są najwymyślniejszych nawet komplementów i pochwał.
– Tak, panie Meegeren – Vanejgen bynajmniej nie skończył, spiął jedynie rozsadzającą go podnietę, kontynuując głosem stonowanym i łagodnym. – Teraz, jeśli pan zapyta, czy to naprawdę obraz Vernera, gotów jestem potwierdzić, gdyż i forma, i wybitny zamysł, które tu zawarto, mogły się narodzić wyłącznie w umyśle tkniętym mocą czystego geniuszu. A tak obdarzonych ludzi nasza ziemia nosiła doprawdy niewielu.
– Doskonałe – wymamrotał Rajmund. – To było wprost doskonałe.
Nie mógł wykrzesać z siebie nic więcej. Wygłaszając przed nim swe kwieciste perory, Vanejgen go przytłoczył, stłamsił ekspresją osobowości. Rajmund przytaknąłby mu teraz we wszystkim, poszedł gdzie zaprowadzi, wskoczył w przysłowiowy ogień, gdyby tylko profesorowi przyszła fantazja akurat tam go zaprowadzić. Był zdumiony i oczarowany, mimo że słuchał przecież o rzeczach, które sam wymyślił! Potrzebował oddechu. Nic więcej, tylko długiej chwili oddechu.
Profesor okazał się jednak bardzo pragmatyczny.
– Tak przedstawione dzieło nosi w sobie pewne odium – ciągnął. – Tkwi w nim skaza występku, wymowa jest niemoralna. Karkołomna interpretacja, którą przed momentem zaprezentowałem, rozbija się niestety o rafy etyki. Dzieło jest pod tym względem nie do przyjęcia. Miast sławić cnotę, sławi występek. Mistrz dokonał artystycznej zbrodni, aby zapewnić dziełu odpowiedni wyraz, jednak moralnie jest przegranym, zwyrodnialcem, wynaturzonym dziwakiem. Broni się jako twórca, wielki innowator sztuki, lecz przegrywa jako człowiek, grzesznik przedkładający twórczy eksperyment ponad ludzkie życie. I to niestety oznacza dla nas kłopot, panie Meegeren. Trudniej będzie spieniężyć dzieło, część mecenasów odrzuci jego wielkość, sugerując się leżącą u podstaw ohydą. Znam rynek i panujące na nim mody. Ostatnie lata nie sprzyjają pomysłom wykraczającym poza kanon, dlatego też myślę, iż wypadnie nam borykać się ze sobą częściej. Rozumie pan, dzieło takiego formatu potrzebować będzie odpowiedniego entourage’u, aby godnie wypłynąć. A to zapewnić mogę ja. Renomą, autorytetem, nazwiskiem. Przy odrobinie pracy zrobię z tego najważniejsze wydarzenie mijającej dekady. Kto wie, może nawet kilku ostatnich dekad! Tak, panie Meegeren. Wydaje mi się, iż obaj na takie rozwiązanie sprawy po prostu zasłużyliśmy.
Rajmund uśmiechnął się jak dziecko, któremu wręczono ogromnego lizaka. O jakże był szczęśliwy! Jakże słodka błogość wypełniła jego korpulentne ciało! W najśmielszych snach nie spodziewał się, że będzie to aż tak bajeczne uczucie. W najśmielszych snach!
• • •
Dobrą chwilę po tym, jak strzał krótkiego bicza ożywił terkot kół powozu, którym pod dom w Staat podjechał Vanejgen, Rajmund wciąż siedział przed obrazem, pieszcząc wzrokiem każdy jego detal.
Napracował się przy nim, oj napracował! Była to robota mozolna i trudna, lecz jakże miłe okazało się uczucie spełnienia, które po fali pierwszej, dzikiej euforii rozlało się we wnętrzu Rajmundowego serca. O tak, był spełniony. Cudownie, jak nigdy wcześniej spełniony i spełnienia tego w żaden sposób nie umiał przyćmić fakt, iż oto dopuścił się oszustwa, hochsztaplerstwa godnego kary i potępienia. O nie, poczucia winy Rajmund Meegeren nie odczuwał w najmniejszym stopniu. Był fałszerzem, to prawda, właściwie stał się nim dopiero przed chwilą, zdając pod czujnym okiem profesora Vanejgena egzamin wstępny do niesławnego grona artystów-niegodziwców, lecz nie robił tego przecież dla pieniędzy! Nie tylko. Zemsta. Tak, to jej koścista dłoń pchnęła Rajmunda na drogę występku. I z jakimże skutkiem!
Wstał i podszedł do okna. Rozmarzonym wzrokiem ogarnął okolicę. Plan był prosty, zabawnie prosty. Aż nie chce się wierzyć. Jeśli Vanejgen samą opinią potrafił złamać Rajmundowi karierę, należało pokazać światu, że jako opiniodawca Vanejgen jest niewiarygodny. A jak zrobić to lepiej, trafniej i pełniej, niż przyłapując go na wielkiej pomyłce, na wyłożeniu się w temacie, w którym uchodził za najprzedniejszego znawcę?! O jak wybornie bawił się Rajmund myślą, iż oto obnaża błąd profesora, że dyskredytuje jego doświadczenie, wiedzę i umiejętności! Jak wyraźnie widział moment, gdy udowadnia zebranemu w sali wystawowej Królewskiej Akademii Sztuki towarzystwu, iż to nie sławetny Johannes Verner jest autorem „Portretu Anny Hals”, lecz on, Rajmund Meegeren, ubogi handlarz z prowincji, dawny żak, wyrugowany z pocztu artystów jednym słowem znawcy. Nawet jeśli w żaden sposób nie zmieni to przeszłości. Jakże to piękne! Jakże cudownie jest trzymać w garści człowieka, który niegdyś trzymał w garści ciebie. Czyż nie na tym polega surowe piękno zemsty?