Chełpił się Salos, iż stworzył gwiazdy błyszczące
Grając na aulosie rozjaśnił nocy mroki
By mężowi po zmierzchu kończącemu prace
Wskazać drogę i dom, pewnymi czynić kroki
Towarzyszyć nocami, przepędzić samotność
Podarować nadzieję, światło w ciemnościach
By brali z nich bogów i wiedzę, i mądrość
I gwiazdom zawierzali we własnych przyszłościach
Rozbawiony Wszechbóg gestem wstrzymał auletę
Rzekł: do tych spraw, mój drogi, stworzyłem kobietę
Yakos Clemer, Tworzenie nieba, w: Bogowie i ich sprawy
I
– Gwiazdy przemówiły! Nie spadną pierwsze śniegi, nim namaszczony zostanie król, który połową świata władać będzie! Przepędźcie wrogów gwiazd, by na tron go wyprowadzić! Niech sczeźnie okrutny Imperator! Zatopcie noże w drwiących z Salosa, szepczcie im w uszy imię tronu godnego! Zbierzcie się w Imperpolis, nad Grobem Amony wyglądajcie ulubieńca niebios!
Kapłan uniósł dumnie brodę, spozierając na setki zwróconych w jego stronę, mętnych obliczy. A potem ogień stosu połaskotał go w pięty. Kapłan zawył, zawył tłum. Erseusz rozejrzał się na boki, ukradkiem splunął pod nogi. Stał w pierwszym rzędzie i czuł żar na twarzy.
– Imperatorze – zagadnął stojący obok Feleris. To on sugerował, by wyszli obejrzeć kaźń.
– Miałeś rację. – Przyznał bez przekonania zadumany Erseusz, Imperator Związku Chaldecońskiego. – Prawdziwie są opętani Chwalący Gwiazdy.
– To już trzeci, którego złapali, odkąd przybyłem do stolicy. – Feleris przycisnął lniany szal do twarzy, drażnił go zapach pieczonego mięsa. – Lecz, za pozwoleniem, traktuje się tu ich za łagodnie. U mnie, w Yursei wieszam ich nago, głową w dół przy traktach i niech sobie patrzą na swoje gwiazdy. Tylko usta każę zaszywać, inaczej bluźnić będą do końca.
– Och. – Imperator dał znak, a towarzyszący mu gwardziści zaczęli rozpychać tłum, by stworzyć przejście. Miał dość widowiska. – A ja dumałem, czemuż szepczą wszyscy o Felerisie Gwiazdobójcy. Nic to, wracam do pałacu, zaplanowałem na dziś polowanie. Skoro nawołują, by się zbierać w mieście, niedługo zrobi się tu straszny fetor. Muszę nabrać na to sił.
– Imperatorze. – Feleris ruszył za Erseuszem niczym cień. – Raczysz zauważyć, iż kultyści bredzą o nowym władcy, źle ci życzą. Bezpieczniej…
– Bezpieczniej – Erseusz przyspieszył kroku, nie lubił tłumów i nie lubił namolnego Felerisa – byłoby nie być tobą, przyjacielu. Kultyści mówią też, by przegonić ich wrogów, a, z tego, co zrozumiałem, na szczycie tej listy znajdować musisz się ty. Póki żyjesz, o siebie się nie zamartwiam. Poza tym…
Pierwszy raz się obejrzał. Feleris zbladł nieco, lecz podążał za nim wciąż.
– Nie zauważyłeś, że sekciarskie zawodzenie to zawsze wstęp do tragedii? Pragnę pobyć poza miastem. Jakiś czas…
Feleris zatrzymał się. Został w towarzystwie swoich ludzi, tarczami odpychającymi bezmyślny tłum mieszczan. Król Yursei zerknął przez ramię. Kapłan Gwiazd wciąż miotał się, wył, lecz żył dalej, nie dusił dymem. Fachowy stos. Feleris ponownie zasłonił usta. Tym razem, by skryć cisnący się na nie uśmiech. Cóż za dowcip losu. On, Gwiazdobójca, pomoże spełnić heretycką przepowiednię.
*
W niewielkiej, okrągłej świątyni Delf były trzy kręgi. Pierwszy tworzyła czara – to ogień, chaos, światło i moc, świat bogów. Drugi krąg wyznaczały dwustopniowe schody. We wgłębieniu tańczyła Omfalos, okrążała czarę. Powoli i bezszelestnie. Ten krąg był dla niej. By mogła stać bliżej czary niż inni ludzie. Ostatni krąg tworzyło dwanaście kolumn. Wspinały się wysoko, nikły w mroku sklepienia. W chwilach, gdy kapłanka dorzucała hoamy do ognia, a ten buchał jasnym płomieniem, na widocznych na tchnienie ścianach malowało się dwanaście czarnych cieni. Świat ludzi. Zbudowany z marmuru własnymi dłońmi. Posępny, zimny i ciężki, istniejący na nadanych prawach – dwanaście godzin, dwanaście miesięcy. Rozjaśniony tylko, gdy bogowie na niego spojrzą. Każdy szczegół budowli był istotny, każdy detal opisywał światy, wszystko łączyło się w potężny, mistyczny epos o ludzkości, bogach i przeznaczeniu. I wchodzący do świątyni ludzie padali na kolana, modlili się bezgłośnie. Świadkowie rytuałów chowali twarze, oddawali cześć rzeczom większym, niż godni są pojąć, a godni nie będą nigdy. Tutaj, w Delf, splatały się nici losu, w tańcu Omfalos skryty był absolut. A ona, młoda wieszczka, czytając przeznaczenie, rozszyfrowując plany bogów, sięgając umysłem dalej, niż inni mogą choćby pomarzyć, ona… Dobrze się bawiła. Lubiła widzieć przyszłość. Lubiła też zapach hoamy i szum między uszami, taniec na miękkich nogach.
Ludzie w obliczu bogów byli posępni i poważni. Rozumiała to. Większość tego właśnie potrzebowała – przekonania, że jest coś ważnego. Gdy wiodąc swe nudne żywoty zachodzili czasem do świątyń, modlili się w ciszy i skupieniu, słuchali wróżb, mogli sobie potem mówić: tak, zrobiłem coś ważnego. Coś istotnego. Dzisiaj rozmawiałem z bogami. Nie miała prawa im tego odbierać. Ważne, że ona wie. Wie, iż wszystko to tylko zabawa. Bogowie mają więcej spraw na głowach, niż jest gwiazd na nieboskłonie. Skoro już postanowili zająć się czymś równie płytkim, jak podpowiadanie śmiertelnikom, czego mogą pragnąć, jeśli nie rozrywki? Omfalos zaciągnęła się dymem, szeroki uśmiech połączył zaróżowione policzki. Hoama pachnie tym lepiej, im dłużej się ją wdycha. Dziewczyna przyspieszyła kroku, zarzuciła cienką, prześwitującą niemal szatką. Czuła, iż jest blisko.
Dodała do ognia kolejną garść liści. Światło wypełniło wnętrze. Ledwie na moment, ledwie zdążyła zmrużyć przekrwione oczy. Lecz w gęstym dymie dostrzegła mężczyznę. Mężczyznę, za którym kroczyły gwiazdy. Z którego rąk spływała krew. Szybszy taniec, kolejna garść. Nic. Dym był tylko dymem. Omfalos zatrzymała się w pół kroku, niemal upadając. Złapała równowagę i zmarszczyła gęste brwi. Dziwne. Tylko jedna scena? Nawet, gdy miała wyjątkowo zły dzień mogła zwykle liczyć na co najmniej dwie! Nie popisali się bogowie! A chciała sobie dzisiaj odczytywać znaki przed snem! Nadęła policzki, ale zaraz wzruszyła ramionami. Ludziom mordują bliskich i podpalają domy, oni mają powód, by obrażać się na bogów. Usłyszała szybkie kroki. Ktoś wbiegał krętymi schodami do jej kapliczki. Słońce zaszło już dawno, poznała Ielixesa dopiero, gdy stanął w kręgu światła. Zdyszany i spocony podciągał togę, ukazując chude łydki.
– Pani… – wysapał, zakaszlał, przełknął ślinę. – Pani, przybył Kasandar Stelaoński, prosi o audiencję…
– Ja nie proszę.
W wysokim portalu, na tle granatowego nieba majaczyła ciemna sylwetka. Mężczyzna ruszył powoli, słaby ogień odsłonił jego oblicze. Wysoki, lecz chuderlawy, cały w purpurze i złocie. Włosy miał jasne i bujne, przystrzyżoną brodę, bez wąsów, zupełnie ciemną. Wydawało się, iż trzyma coś w ustach lub wstrzymuje powietrze, lecz to tylko jego policzki były wydatne i okrągłe, niczym wypełnione wodą. Nie był przystojny. Nie okazywał też emocji.
– Ja oznajmiam, iż na audiencję przybyłem. – Stanął nieco bokiem i kabotyńsko zarzucił peleryną, wzniósł dumnie głowę. Niczym władca świata. Lecz nim nie był. I dlatego wypadło to raczej żałośnie.
Omfalos zamrugała szybko. Po hoamie wszystko wydawało się nieco irrealne. Lecz Kasandar musiał sprawiać podobne wrażenie i bez pomocy świętych ziół. Dyskretnie uniosła dłoń, chwyciła wilgotny materiał między drobnymi piersiami, odkleiła go od skóry. Nie miała ochoty, by dziwny król widział za dużo. Nim zdążyła coś powiedzieć, za władcą do środka weszło czterech żołnierzy. W hełmach o wysokich, białych pióropuszach i spływających na posadzkę rudozłotych pelerynach, niczym więcej. Ustawili się murem za Kasandarem, wypieli naoliwione torsy. Omfalos starała się nie patrzeć na ich nagość. By nie wydało się, że jest tylko zwykłą, młodą dziewczyną. Lecz w rzeczywistości była i patrzyła. Nie zauważyła nawet, gdy Ielixes skrył się w ciemnościach sali. Bardzo chciał czmychnąć ze świątyni, ale jeszcze bardziej nie chciał przechodzić koło żołnierzy. Kapłanka odetchnęła głęboko. Musiała wyostrzyć zmysły. Nogi wciąż miała jak z galarety.
– Wasza wysokość. – Skłoniła się. – Wie, wasza wysokość, iż należy się zapowiedzieć. Obrazą bogów jest… – Zatoczyła się lekko i powstrzymała parsknięcie. – Obrazą bogów jest wtargnąć do świątyni nieproszonym.
– Bogowie zrozumieją – odparł sucho Kasandar. Bez skrępowania usiadł na schodach drugiego kręgu. – Gdyż sprawa jest pilna. Imperator miał wypadek. Nadział się na sztylet podczas feralnego incydentu z udziałem pijanych senatorów, wschodnich niewolnic, burdelmamy, rozjuszonego dzika i co najmniej jednego wynajętego zabójcy. Zmarł dzisiejszego ranka. Oficjalnie zaś wciąż przebywa na kilkudniowym polowaniu. Wiedzą o tym jedynie ważniejsi oficjele w Imperpolis i ludzie z siatką szpiegowską co najmniej tak dobrą, jak moja. Niewielu więc. Rozumiejąc wagę tej wieści z pewnością zechcesz podzielić się ze mną informacją o podobnej istotności. Spójrz więc w święty ogień i powiedz mi, wieszczko, jedną rzecz. Gdy w świat pójdzie wieść, iż nasz dobrodziej popłynął w górę Rzeki Umarłych, gdy zbiorą się elektorowie… Kto zostanie kolejnym Imperatorem Związku?
Omfalos udała, że z powagą trawi sens jego słów. W rzeczywistości w głowie dźwięczał jej tylko długi pomruk zniechęcania. Imperator umiera, a ambitny Kasandar co koń popędził do wyroczni, by dowiedzieć się, czy ma szansę na tron. Zbyt ambitny, bo z taką twarzą na monety Związku trafić nie powinien. I wchodzi jak do siebie, żąda i gada, jak to mu się coś należy! Świątynia widziała już dziesiątki Imperatorów i zobaczy jeszcze setki, taka to jest ważna jego nowina. Niech sobie ją wsadzi w górę własnej Rzeki Umarłych. Przynajmniej fajnych ma żołnierzy. Kapłanka ściągnęła brwi. Była tylko zwykłą dziewczyną i lubiła się bawić. Poczuła, że bardzo chce, żeby Kasandar sobie już poszedł.
– Na pewno nie ty, królu. – Odpowiedziała mu z zadziorną pewnością. – I nie muszę nawet pytać bogów. Elektorzy cię nie poprą, bo jesteś zięciem króla Protosa. A oni nie chcą Imperatora, który będzie grał Związkiem pod dyktando Morei.
Ale mu powiedziała! Za chwilę pewnie się wścieknie albo ucieknie niepyszny! Już za chwilę! No, już, lada moment… Z czego on się tak cieszy?
Kasandar uśmiechał się samymi ustami. Było w tym uśmiechu coś niedobrego, co na pół oddechu zmieniło kręgosłup Omfalos w słup lodu. Targnięty niepokojem umysł oczyścił się nieco, dostrzegła kilka szczegółów, które wcześniej jej umknęły. Na przykład, że żołnierze, poza mięśniami, mieli również włócznie. I weszli do środka kaplicy, zamiast czekać na swego pana na zewnątrz. Król wyprostował się, klasnął głośno w dłonie.
– Widzę, dziewko z hoamą zamiast mózgu, że wieszczenie wciąż wychodzi ci marnie. Z pomocą bogów, czy bez.
To było jak policzek. Omfalos cofnęła się nieco, krew uderzyła jej do głowy. Jak on śmie! Za kogo się uważa, by obrażać najwyższą wieszczkę! Lecz nim zdążyły paść słowa oburzenia, do sali weszła kobieta o skórze koloru karmelu i wysoko spiętych, ciemnych włosach. Miała pociągłą, srogą twarz, wilcze spojrzenie. Odziana w biały, wełniany chiton. W lewej dłoni dzierżyła złotą aspis. Prawą ciągnęła za włosy dziewczynę. Poobijaną, półnagą. Martwą. Wlokła ją po posadzce niczym wór. Stanęła obok swego pana, bez wysiłku pociągnęła mocniej i puściła włosy, a ciało bezgłośnie zsunęło się po stopniach, niemal wprost pod nogi Kasandara. Król, wciąż z upiornym uśmiechem na ustach spojrzał na nie, powoli przeniósł wzrok na kapłankę. Omfalos poczuła lęk. Prawdziwy, jaki nigdy nie był jej udziałem. Nagle pojęła czym jest horror, o którym czytała w sztukach. Stała nieruchomo i patrzyła tylko, jak kolejni gwardziści Kasandara wnoszą ciała. Nie wiedziała, kim są ci ludzie. Wiedziała za to, że w świątyni żyła matrona, dwie kapłanki, trzy akolitki, jedna uczennica, dwóch skrybów i sześciu strażników. Piętnastu ludzi. Poza nią. Tyle było ciał na podłodze, wspartych o kolumny i ściany. A potem zaczęli wnosić bele słomy. Ielixes, którego głośny oddech już od jakiegoś czasu wypełniał pomieszczenie, nie wytrzymał. Z panicznym krzykiem rzucił się do wyjścia, lecz padł pod ciosem jednego z żołnierzy. Omfalos pisnęła i odzyskała władzę nad ciałem. Tylko po to, by upaść. Patrzyła błagalnie na Kasandara. Chciała, bardzo chciała, by coś jej powiedział. By wyjaśnił. Zapewnił, że nic się jej nie stanie. By skończyła się ta upiorna cisza, gdy wojownicy bez twarzy układają słomę między trupami, a ich szalony król wciąż się uśmiecha. Wciąż, martwo i zimno. Z pustką w czarnych oczach. Lecz on tylko kiwnął głową. Jego amazonka przeszła nad ciałem dziewczyny, ruszyła na kapłankę. Omfalos krzyknęła. Głośno i krótko, nim cios w bok głowy powalił ją na przeraźliwie zimną posadzkę. Reszta wieczoru była zamglonym koszmarem pełnym bólu. Płonący kompleks świątynny. Żywe, złote posągi na upiornych, czarnych rumakach. Jej bliscy upychani ciasno na zadaszonych wozach, związani i zakneblowani. Oddech Kasandara wpływający uchem do czaszki.
– Teraz ty jesteś panią ich życia – szeptał. – Możesz zabić ich słowem, krzykiem, czynem. Uważaj więc. Niebo – uniósł głowę – jest dziś wyjątkowo piękne…
I podróż. Szybka podróż po wyboistych drogach, na wozie z Kasandarem i śniadą kobietą. W krótkiej chwili świadomości zobaczyła jeszcze raz ogień. Zrozumiała, czemu dym był tylko dymem. Że dostała dwie wizje. I że bogowie, kochający zabawę tak jak i ona, zabawili się okrutnie. Aż zmęczenie, ból i płacz zlały się w niespokojny, płytki sen.
*
Starzec i chłopiec wyszli z ukrycia w przyświątynnej bibliotece dopiero, gdy zupełnie ucichło skrzypienie kół wozów i tętent końskiego biegu, choć dym pozbawiał ich tchu, a żar płonących regałów wyciskał fale potu. Wygrzebali się z piwniczki i pobiegli wprost do wyjścia. Młodzik ściskał mocno dłoń ślepca, prowadził najbezpieczniej jak mógł. Potem uciekali w las, jak najdalej od ognia i niemych żołnierzy. Ich cały dobytek spłonie w gościnnych celach świątyni. Została tylko pękata torba pergaminów, zwojów i przyrządów do pisania, z którą stary nigdy się nie rozstawał. Przeżyli tę noc.
II
Uniosła ciężkie powieki. Pod głową miała miękką poduszkę, wełniana pościel grzała przyjemnie. Przez chwilę, jeszcze w półśnie, wszystko zdawało się być miłe i dobre. Potem przypomniała sobie wydarzenia nocy, a rzeczywistość oblała ją niczym lodowata woda. Zerwała się, zrzuciła pierzynę. Oślepiła ją biel ścian, od których odbijało się jasne światło. W prosto, lecz elegancko urządzonej komnacie była sama. Postawiła stopy na posadzce, podniosła się. Niepewnie i wolno, przygotowana na szarpnięcie łańcucha lub lin, lecz, ku własnemu zdziwieniu, nie była spętana w żaden sposób. Podeszła do jednego z licznych okien. Słońce wstawało właśnie, głaskało promieniami płaskie dachy domostw daleko w dole. Komnata Omfalos była na najwyższym piętrze pałacu górującego nad miastem. Zabudowania ciągnęły się w dół zbocza, aż do zakola szerokiej rzeki, po której leniwie przepływały rybackie łodzie. Trakt na wschód ginął w gęstym lesie. Dalej, niemal na samej linii horyzontu, ledwie widoczny na tle poszarzałego nieba, buchał dym. Omfalos odwróciła wzrok. Znała to miasto, choć nigdy w nim nie była. Władcy państw Związku zapraszali ją często i żarliwie, choć nie Kasandar. Stelaonikę widziała dotąd tylko z daleka. Spojrzała na własną dłoń, wciąż ściskającą podokiennik. A potem na zewnątrz i w dół, na kamienną ścieżkę przecinającą ogród między ścianą pałacu a murem wysokim na dwóch mężczyzn. Odstąpiła. Kasandar chciał ją żywą i posłuszną. Dlatego zabrał wszystkich. Dlatego musi żyć, by i oni mogli. Nie boję się śmierci, pomyślała, wkładając w to całą pewność. Nie boję. Stanęła przed jedynymi drzwiami do komnaty, niepewnie naparła na klamkę. Zamknięte. Zapukała bez przekonania, a po chwili odeszła i, z braku lepszego pomysłu, rzuciła się na łóżko popłakać trochę. Nie minęło ćwierć godziny, gdy zamek w drzwiach trzasnął, zaskrzypiały zawiasy. Omfalos szybko wytarła łzy w pościel, z groźnym, miała nadzieję, wyrazem twarzy usiadła. Do sali wszedł Kasandar w towarzystwie swej wojowniczki. On rozradowany, ona pochmurna. Przystawiła dwa fotele spod ściany, gdy król kładł na nocnej szafce miskę pełną świeżych, błyszczących owoców. Dziewczyna poczuła nagłe ukłucie głodu, lecz syknęła i uniosła głowę. Naje się dumą.
– Dobrze się czujesz, kapłanko? – spytał Kasandar, gdy wszyscy już zasiedli. – Okrutnik z tego Felixa, nieprawdaż? Spalić świątynię, wyrżnąć sługi boże… I to na własnych ziemiach. By tylko kłamliwie mnie winą obarczyć, mieć powód do wojny. Lecz mamy szczęście, i ty, i ja. Udało ci się uciec i znaleźć schronienie na mych ziemiach, przedstawisz lordom elektorom, cóż naprawdę miało miejsce tej makabrycznej nocy. Lecz to w swoim czasie. Na razie wypoczywaj tu, w odosobnieniu, tak, jak sobie tego zażyczyłaś. Ja zaś ruszę na wojnę, zgniotę Felixa niczym karalucha pod mym bogobojnym sandałem. A Związek ujrzy, iż bogowie mnie prowadzą, gdy karzę grzeszników.
Omfalos posłała mu chłodne spojrzenie. Nie może się sprzeciwiać. Nie da szalonemu Kasandarowi powodu, by skrzywdzić kogokolwiek z jej bliskich.
– Słyszałaś o przepowiedni gwiazd? – zagadnął niespodziewanie.
Uniosła głowę. Jeśli to jest sedno planu Kasandara, to „szalony” przestawało być obrazą, a stawało faktem. Odczytywanie przyszłości z gwiazd było sztuką poślednią, wszak nawet Wszechbóg wyśmiał zapatrzonego w nieba Salosa. Astrologów powszechnie wystrzegano się jako szarlatanów, a ich słuchaczami pogardzano. Lecz ostatnia przepowiednia Chwalących Gwiazdy zesłała na nich gniew władzy, a stosy znów zapłonęły na placach miast związkowych. Czyżby miał się Kasandar za przepowiedzianego władcę, który połową świata władać będzie?
– Należysz do Kultu? – spytała Omfalos okrężną drogą, by tłumacząc ujawnić musiał więcej szczegółów.
Fuknął nieco gniewnie, zaparł się o podłokietniki.
– Zgłupiałaś, dziewko? – Przyjął ton, którym mówił poprzedniej nocy. – Jestem ponad to. Odczytałem tę przepowiednię długo przed ich kapłanami! Bom jest Kasandar Stelaoński, największy wieszcz Związku, ten, który ożywia dawną sztukę! Jam jeden czytam prawdę z gwiazd, i jam. Jest. Ulubieniec. Niebios! Jam jest zapowiedziany!
Wstał nagle, wywracając niemal fotel, Omfalos skuliła się odruchowo. Wywinął wargi i parsknął.
– Zobaczysz. Wszyscy zobaczycie – rzekł uspokojony nieco. Spuścił głowę, jakby zawstydzony, iż dał się ponieść emocjom. Lecz przed kim może się wstydzić ktoś taki, jak Kasandar? – Jestem lepszym wieszczem niż ty. I dwanaście lat temu również byłem. Zobaczysz – powtórzył. – Spalisz się w poczuciu bezsilności. Nie dlatego, że cię więżę, nie dlatego, że może polać się krew, lecz dlatego, że się myliłaś. Dostrzeżesz jak straszliwie. A gdy staniemy nad Grobem Amony, gdy wiedząc to złożysz pocałunek na mych ustach, nie będziesz niczym więcej niż pustą, strzaskaną skorupą.
Patrzył na nią wzrokiem wściekłym i wyczekującym. I dziwnie smutnym. Gdy nie dostrzegł zrozumienia w jej oczach zmarszczył nos, chwycił poły peleryny i wyszedł szybkim krokiem.
– Zajmij się nią, Rere – rzucił na odchodne.
Lęk złapał Omfalos za gardło. Nie może mnie skrzywdzić, nie może mnie zabić, wmawiała sobie, odkąd przyszli, lecz każdy gest i każde słowo napełniało ją niepokojem. Zerknęła na amazonkę, ich spojrzenia spotkały się. Wyniosła, milcząca i spokojna wojowniczka wstała, podeszła do dziewczyny, szybkim ruchem ścisnęła jej rękę i przysunęła całą do siebie.
– Jedno złe słowo, a nigdy już się nie odezwiesz. Jeden niewłaściwy krok, a nie będziesz chodzić – syknęła. Płynnie, lecz z nieznanym kapłance akcentem. Miała drobne, niezwykle białe zęby.
Ściągnęła ją z łóżka i zaprowadziła na korytarz, potem szły ze splecionymi dłońmi niczym dwie, zaprzyjaźnione damy. Zmierzały w dół przejściami i schodami pałacu Kasandara. Pałacu, jakich Omfalos w gościnach u władców widziała już dziesiątki. Lecz ten był dziwnie pusty. Zrozumiała po chwili. Służba unikała ich, zawracała szybko widząc Rere na drugim końcu korytarza. Dotarły do podziemi, gdzie strażnik otworzył niewysokie drzwiczki ciemnego, przesiąkniętego wilgocią w lochu. Tam pokazano Omfalos cele, rozsuwano dla niej zastawy przezierników. Widziała skulone w ciemnościach postacie. Matronę Efelię, Judetę, Ielixesa. Wszystkich, nie pominięto nikogo. Piętnaście istnień, które spoczywają na barkach kapłanki. Teraz dopiero poczuła ich prawdziwy ciężar.
*
– Mistrzu… – Chłopiec zagadnął niepewnie.
Ślepiec wgryzł się w smażoną rybę, wciągnął zwisający mu ze spękanych warg kawałek skóry. Mruknął, na znak, iż słucha.
Był późny wieczór, siedzieli w podmiejskiej karczmie. Aojda zarobił nieco bajaniem. Jedli pierwszy raz od dwóch dni, lecz chłopiec skubał rybę powoli i niechętnie. Od czasu ataku na świątynię nie rozmawiali niemal, szli spiesznie, nie marnując tchu, nie spali wcale. Teraz, gdy poczuli w końcu bezpieczeństwo i ciepło w żołądkach, mógł wyłożyć, co leżało mu na duszy.
– Wielka Wieszczka… – szepnął i przygryzł wargę. – Zabili ją?
Starzec machnął ręką, jakby chłopak spytał „czy smakuje ci ryba”.
– Nie sądzę. Uprowadzili prędzej.
– Skąd ta pewność, mistrzu?
Stary beknął cicho i oblizał palce, chłopak pomógł mu złapać kufel pełen pienistego piwa.
– Wielka Wieszczka, martwa, nikomu się nie przysłuży – wyjaśnił, gdy pozbył się ości z przełyku. – Każdy potrzebuje jej żywej. By mogła złożyć pocałunek.
– Pocałunek? – Młodzik już zupełnie stracił zainteresowanie jadłem.
– Jest jeszcze piwo w dzbanie?
Zerknął.
– Nic niemal.
– Skrzyknij więc ludzi. – Odrzucił, celnie nawet, rybi łeb do misy i wstał, zapierając się niepewnie o blat. – Tylko głupcom nie trzeba płacić za długie gadanie.
Potem opowiadał. Grupka spragnionych legend, baśni, a nawet historii zupełnie prawdziwych bywalców zebrała się szybko wokół aoidy, gdy zajął miejsce przy centralnym stole. Grajek z lirą, brzdąkający dotąd gdzieś w kącie, szybko się dosiadł. Spletli słowa i muzykę w opowieść o Amonie, wyroczni z dawnych lat. Za nakazem bogów zebrała królów półwyspu, nakłoniła, by zaprzestali waśni i wojen, gdyż w świecie gigantów są tylko ziarnami piasku. Lecz razem gotowi będą zmienić się w piaskową burzę. Założyli Związek i najprawowitszego z siebie, Kolinosa wybrali pierwszym Imperatorem. A Amona złożyła na jego ustach pocałunek, by napełnić go wielkością. Historia powtarza się po dzień dzisiejszy, w Imperpolis, w Świątyni na Grobie Amony. I każdy kolejny Imperator czyni Związek potężniejszym. Gdyż w pocałunku wieszczki jest obietnica wielkich rządów.
– Czy to prawda, mistrzu? – spytał chłopiec, gdy zasiedli znów pod ścianą, przepędzili grajka, który domagał się większej części zysku i zaczerpnęli z nowego dzbana. – Czy jest boskość w tym pocałunku?
– Prawda. – Aojda wypił pół kufla jednym haustem, poweselał widocznie. – I kłamstwo. I legenda, i mit i bajda. Część tego, część tamtego, jak we wszystkim, w co wierzymy. Jest to też zwyczaj. Mało znany poza wyższymi sferami Imperpolis, lecz bez pocałunku na Grobie Amony senatorowie i elektorzy nie uznają żadnego nowego Imperatora. A łącząc fakty dostrzegam, że może być na takiegoż zapotrzebowanie. Złote hełmy i złote płaszcze, mówiłeś? Ludzie Kasandara. Tron Związku śni mu się od dawna, cokolwiek więc zamierza, wieszczki nie zabije. Nie przejmuj się. Mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Muszę spotkać się z królem Felerisem, nim będzie za późno!
Łatwo przychodzi starcom mówić innym, by się nie przejmowali. Niewiele mają do stracenia. Chłopiec, choć sam nie posiadał niemal nic, miał wspomnienie. Bosą wieszczkę wspinającą się stromymi schodami do kaplicy na wzgórzu. Zatrzymała się na moment i obejrzała, gdy przechodzili przez plac. Wspomnienie to mile łaskotało go potem cały dzień. Lecz od czasu napadu piekło niczym żar pożaru, z którego uciekli.
– Opowiemy wszystko w Imperpolis, prawda? – Nie dawał za wygraną uczeń.
– Po cóż? – Aojda zassał pianę z białych wąsów. – Kasandar już przegrał, jaki nie byłby jego plan. Spotkałeś go kiedyś? Ja i owszem, będzie dwanaście lat. Frenetyczny, zapatrzony w siebie prostak. Pokrzyczy, coś podpali, lecz nic nie osiągnie. Nigdy. Gdyż nie umie się ukrywać. A jest to sztuka niezbędna, by odnieść sukces. Skrywać swe prawdziwe cele, czasem przez lata, do ostatniej sekundy, roześmiać dopiero, gdy nic już nie może się odmienić. A Kasandar myśli i robi zbyt szybko. Pewnego dnia wypowie słowo za dużo i to będzie jego zgubą. Jeśli wierzysz w moją mądrość, uczniu, nie zaprzątaj sobie głowy.
Młodzik dał się chyba przekonać, bo zamilkł. Dobrze, że nie brnął dalej. Nie był głupi, jak na swój wiek wybitnie mądry nawet. Mógłby spytać, czemu taki bezbożnik jak Kasandar miałby wierzyć w moc pocałunku na Grobie Amony, co powstrzymywałoby go, przed zadaniem kapłance bólu i śmierci. Lecz chłopiec nie spytał, jakby coś mąciło mu ostatnio umysł. Jadł rybę w milczeniu. I dobrze. Naprawdę wzywały ich pilniejsze sprawy.
*
Omfalos przysypiała. Zachodzące słońce malowało pokój różem, było jeszcze wcześnie, lecz dziewczyna padała za zmęczenia. Tęskniła za uwięzionymi w lochach ludźmi, za hoamą i wizjami, po których wesoła kładła się spać. Wszystko jest przecież tylko zabawą, tak bogowie stworzyli świat. Czy tylko ona jedna to rozumiała? Spędziła dzień samotnie, zjadła wszystkie owoce z misy. Męczyły ją słowa Kasandara. Dwanaście lat temu, mówił. Cóż takiego wyrządziła mu będąc dzieckiem? Dwanaście lat temu wskazała raz na niebo i krzyknęła „Bam!”, a ludzie zaczęli pędzić woły na ołtarze. I nie nadeszła ani powódź, ani susza, ani nawet jeden sztorm. Złote dziecko uratowało kraj. Tyle Omfalos pamiętała z tamtego okresu. Głównie dlatego, iż często jej przypominano. Zniechęcona układała poduszkę, by się już położyć, gdy ktoś przekręcił klucz w zamku. Westchnęła w myślach i odwróciła się, gotowa na kolejną porcję nonsensów Kasandara. Skamieniała. W drzwiach stał ktoś, kobieta najpewniej, całe ciało skrywająca pod granatowoczarnymi szatami. Z ramion spływały luźno wzdłuż całego ciała, na wystających stopach i dłoniach obwiązane były ciasno niczym bandaże. Wokół głowy miała obleczoną chustę, nieco jak chaperon, nieco jak resski turban. Czarny welon spływał jej na twarz. Weszła powoli, stanęła przed zaskoczoną kapłanką i bez słowa padła na kolana, przycisnęła czoło do podłogi.
– Wielka Wieszczko, chwała niech będzie bogom.
Omfalos rozdziawiła usta. Spojrzała jeszcze na otwarte drzwi, lecz nie było tam nikogo więcej, tylko wystające zza framugi ramię strażnika. Przełknęła ślinę.
– Niech będzie – odparła bez przekonania. Czy to kolejne szaleństwo Kasandara?
Kobieta wstała, tylko po to, by zgiąć się w ukłonie.
– Jestem Casja Stelae – wyszeptała w pokorze, wciąż pochylona. Welon tańczył w rytm jej oddechu. – Królowa Stelaoniki. Córka Protosa.
Podmuch wieczornego wiatru wpadł niespodziewanie przez okno, zatańczył ze zwałami jej szat. Szybko przytrzymał welon dłońmi, stanęła tyłem do okna.
– Wszystko dobrze… Pani? – Omfalos postąpiła krok, lecz Casja cofnęła się szybko, nie odrywając dłoni od twarzy.
– Tak, o wielka! – Porzuciła szept. Miała przyjemny, cichy głos. Dziwnie odległy, lecz ciepły. – Wybacz mi. Tylko Kasandar może mnie oglądać… Chciałam… Pragnęłam powitać cię w mym domu. I zapewnić, iż dziękuję bogom za twe bezpieczeństwo. Modlę się o sprawiedliwość, karę dla okrutnika Felixa…
Omfalos nie dała po sobie poznać, że spochmurniała. Skinęła tylko głową.
– Dziękuję. Wasza wysokość wybaczy, lecz czuję się zmęczona.
– Przepraszam… Kasandar mówił mi, iż pragniesz teraz samotności. Przepraszam.
Wieszczka została sama. Czy był to test? Czy tylko przypadek, zapowiadający, jak odtąd wyglądać będzie jej życie? Zakłamany scenariusz autorstwa człowieka, który ją skrzywdził. Nie interesowało ją to. Nie interesowało ją nawet, cóż skrywa pod szatami królowa Casja. Nie powinno interesować ją nic więcej, niż życie ludzi ze świątyni. Tak też zrobi. Tak to wszystko przetrwa.
*
Trzeciego dnia zagrzmiały dzwony w świątyniach miejskich. Omfalos widziała złoty pochód wojsk Kasandara, wąskie kolumny wymaszerowały z miasta na wschód, ku spalonej świątyni i ziemiom Felixa. Gwardia królewska była słynna na cały Związek, lecz ilu żołnierzy liczyła? Trzy tuziny, cztery? Do tego Kasandar dysponował niewielkim wojskiem, strażą miejską, milicją cechów, podrostkami, którym wciśnięto tarcze, miecze oszczepy, a płaczące matki zawiązały nagolennice. Z okna pałacu kapłance udało się naliczyć nieco ponad tysiąc piechoty i niecałą setkę jazdy. Kasandar to władca miasta. Bogatego, lecz tylko miasta. Felix ma kraj. Omfalos żyła na tamtych ziemiach i wiedziała, że w obliczu wojny król zmobilizuje nawet trzy tysiące. Na usługach trzymał trzy agelaie hoplitów, zawodowych tarczowników, oddział lekkiej, husarskiej jazdy na wzór północnych barbarzyńców, cztery sprowadzone z Gaetii rydwany bojowe. Nastąpi rzeź, skoro opętany Kasandar decyduje się na walkę w otwartym polu, zamiast przytulić się do murów miasta. Lecz to nie miało dla Omfalos znaczenia. Nuda i jej własne postanowienie uczyniły ją ospałą i zobojętniałą. Nikt do niej nie zachodził, strażnik wnosił czasem posiłki. Małe, niedobre i nieregularnie. Jedzenie ich więcej sił zabierało, niż dawało. Kapłanka ofiarowałaby wszystko za nieco hoamy. I za to, by nie być więźniem Kasandara. Priorytety mieszały się dziwnie. Leżała głównie i wywoływała wspomnienia z bliskimi. Wytrzyma. Może już niedługo to wszystko się skończy. Felix wedrze się do miasta i ją uwolni. Ślepy aojda i jego chłopiec, których gościli w świątyni, mogli przecież uciec! Teraz rozpowiadają wszystkim prawdę o ataku, niedługo cały Związek ruszy na Stelaonikę. Może, gdy zabiorą ją do Imperpolis, będzie w stanie wyszeptać coś komuś niezauważona. Jest jeszcze nadzieja. Trzeba tylko wytrzymać.
Nadzieja umarła częściowo po kolejnych trzech dniach. Dzwony zabiły znów, ulice spłynęły płatkami kwiatów. Kasandar powrócił zwycięsko. Przyszedł się pochwalić.
– Felix, niech go Tarrtum pochłonie, kazał trąbić, by jazda wypadła zza ściany lasu na lewe, obchodzące skrzydło! – Gestykulował szybko, śmiał się, krzyczał i wstawał. Rere wydawała się uśmiechać. Omfalos zaś uchyliła tylko usta, wybałuszyła oczy i słuchała.
Starała się zrozumieć. Starała się pojąć, jak Kasandar pokonał trzy razy liczniejszego, lepiej wyszkolonego i wyposażonego przeciwnika, zgładził króla Felixa, złupił trzy wioski, spalił dwa posterunki i to wszystko, odnosząc minimalne straty, w niecałe cztery dni. Lecz z jego opowieści nie wynikało nic poza genialnością, mistrzowską taktyką i umiejętnościami dowodzenia i przewidywania, których pozazdrościć mogliby mu bogowie.
– Ta sama jazda, którą moi gwardziści pomordowali we śnie noc wcześniej! – Parsknął. – Skrzydło doszło bez strat, hoplici wzięci w rogi, przysięgam, iż liczyłem, i nie minęły trzy minuty, jak ostatni agelai padł! I widziałem, i znów przysięgam, jak Felix bije swojego trębacza po głowie, by grał głośniej! I wyjechali wreszcie husarze. Moi husarze. Zamarkowali oskrzydlanie, odbili i ruszyli na łuczników, było już po bitwie. Mówię chorążemu piątego, co nawet nie wyszli na pole, szkoda, najchętniej to sam bym temu Felixowi nakopał do…
– Jak? – Nie wytrzymała Omfalos. Uniosła wzrok na zaskoczonego Kasandara. Kryształki spękanej nadziei tańczyły jej w kącikach oczu. – Jak to zrobiłeś? – Głos jej się załamał.
Wyszczerzył zęby, jakby tylko na to czekał.
– Zdziwiona? – spytał teatralnym, wysokim głosem. – Wielka Wieszczka jest zdziwiona, Wielka Wieszczka nie przewidziała, co się stanie! – drwił. Zaraz jednak spoważniał. – Wyczytałem wszystko z gwiazd. Każdy szczegół bitwy, każdą myśl Felixa. Jestem wybranym.
– Niemożliwe! – Poderwała się, aż odskoczył. Rere zatrzymała się na ugiętych nogach, gdy dziewczyna opadła na łóżko i westchnęła rozpaczliwie. – Nikt nie ma takiej mocy! Nikt tak nie wieszczy! Nie ma takich wizji!
– Ty nie masz takiej mocy, ty tak nie wieszczysz, ty nie masz takich wizji – wyjaśnił Kasandar. – Niech będzie. Otrzyj łzy i raduj się śmiercią Felixa, zaraz wszystko zrozumiesz.
Szepnął zdanie do ucha Rere. Skinęła, wyszła z komnaty. Wróciła kilka minut później, przyprowadzając królową, sama została na korytarzu, zamknęła drzwi. Casja skuliła się w ukłonie, Omfalos przywołała uśmiech, by sprawiać wrażenie, iż płakała z radości.
– Wielka Wieszczko. Wzywałeś mnie, mężu? – Królowa zdawała się radosna.
Podeszła bliżej, gdy Kasandar machnął zachęcająco. Złapał żonę za ramiona, te szybko powędrowały w dół. Zza jej pleców posyłał Omfalos drwiące spojrzenie.
– Wielka Wieszczka pragnie wiedzieć, jak pokonałem Felixa. Nie odmówisz jej, prawda, królowo mego serca?
Nie czekał na odpowiedź. Jedną dłonią złapał chustę na głowie żony, drugą welon, ściągnął oba powolnym ruchem. Omfalos cofnęła się szybko na łóżku, wciągnęła głośno powietrze, zaskoczona. Kasandar odpiął broszę na czarnych szatach, opadły powoli na posadzkę. Królowa została niemal naga, tylko z pasami materiału ciasno obwiązującymi ręce od czubków palców po ramiona i nogi od stóp do połowy uda. Spuściła głowę, lecz nie zasłaniała się. Była zawstydzona. Chyba. Z jej twarzy trudno było odczytać emocje. Skórę miała zupełnie czarną, niczym kir, inkaust czy… nocne niebo. I tak jak niebo nocą, jej ciało błyszczało tysiącami gwiazd, konstelacjami, odległymi bytami. Mrużyła oczy, tak mocno, by ledwie mogła widzieć, lecz błyszczały one słonecznym blaskiem. Z głowy, miast włosów, spływała jej zorza.
Kasandar rozłożył dłonie, jakby prezentował dziwadło w obwoźnym cyrku.
– Spójrz, Wielka Wieszczko. Moje własne niebo, moje własne gwiazdy. Czytam z nich, co chcę, zawsze dają, czego pragnę. Moje ukochane, piękne niebo, przychylne mi niebo, o którym zawsze marzyłem…
Objął żonę i ułożył głowę na jej ramieniu. Westchnęła, jakby wypiła kielich wina po męczącym dniu.
Pustka wypełniła umysł Omfalos. Wiedziała, iż wielka jest moc cór Protosa, lecz to po prostu nie było możliwe. Kasandar nie mógł żyć pod własnym niebem.
Dziwna chwila przeciągała się, król pierwszy przywrócił bieg czasu. Pomógł żonie się odziać. Czule, bez pośpiechu. Jakby nie był potworem. Jakby przebywali w komnacie sami. Casja stanęła twarzą do niego. Widząc profil królowej, Omfalos doznała olśnienia. Zarysował się prosty nos, długi podbródek, wąskie wargi. Już widziała tę twarz. U kogoś innego.
*
Na centralnym placu Imperpolis, wciąż obwieszonym żałobnymi proporcami, ludzie tłoczyli się wokół skrzynki po pomarańczach. Stał na niej urzędnik, natarczywców odganiał niczym muchy, i odczytywał obwieszczenie.
– Kandydaturę swą, prosząc bogów na świadków, składają Feleris, król Yursei, Kasandar, król Stelaoniki oraz Teomyr z Gallos. Spośród nich lordowie elektorzy wybiorą Imperatora, którego światłe rządy bogactwo i potęgę Związku Najświętszego rozmnożą ku chwale Wszechboga, Amony, ludu związkowego et cetera, et cetera…
– A któż to jest Teomyr? – Zagadnął ktoś, lecz nikt mu nie odpowiedział.
– Tylko trzech? – spytał chłopak, gdy wyprowadzał aojdę z tłumu. – Sądziłem, iż tron Imperpolis to łakomy kąsek.
– Łakomy, lecz twardy do zgryzienia – odparł stary, wpadając wciąż na kogoś. Chłopiec nadal jeszcze bujał w chmurach. – A i czasy są cudaczne… Tylko odważni i ambitni podjęli rękawicę… Auł! Puść mnie, sam będę szedł! Cóż za parszywy los! Pędziliśmy do Imperpolis, życie przy tym narażając, a Feleris właśnie co miasto opuścił. Niechybnie, by objechać część elektorów, nim się zjadą.
Przysiedli na ławce pod ścianą zajazdu, chłopiec wyjął bukłak, opłukał twarz i podał wodę ślepcowi.
– Myślałbyś, że taki przezorny? W szranki staje z nieznanym Teomyrem i Kasandarem, zięciem Protosa…
– Z tymi córkami Protosa to tylko częściowo prawda, a częściowo mit, legenda i tak dalej… – Rozmyślał na głos chłopak. – Czyż nie?
Aojda wypił solidny łyk, przetarł brodę.
– Nie, to akurat prawda z gatunku prawd prawdziwych, zwanych też całymi czy zwyczajnymi. Widzisz, mój uczniu, życie lubi dziwne historie. A najdziwniejsze tworzy o afekcie.
– Oblicza ich zmieniają się tak, by miłości swej się przypodobać, by uroda zmysły mężów rozpalała, z serc ich ciągnąc wzór… – wymamrotał chłopak.
– Niebrzydko. Gdzie to usłyszałeś?
Młodzik spochmurniał. Nauczyciel nie pomyślał nawet, że on sam tak włada słowem.
– Na targu rybnym w Taicę – wyjaśnił.
– Ach, tak. Jedna z naszych wonniejszych przygód. – Udał śmiech aojda. Ukradkiem zmarszczył nos i wzdrygnął się na wspomnienie. – Kuriozalną klątwę zesłał król wielkiej Morei na swe córy, można by sądzić.
– Brzmi bardziej jak błogosławieństwo. Dla mężów zwłaszcza.
– Toż mówię. Któż nie zechciałby żony, której ciało zmieni się, by oddawać wszystko, co kocha i za piękne uważa? Nie daj się zwieść. Jest to klątwa, wredna i podstępna. Uderza w Protosa, jego córki i wszystkich wokół na sposoby przewrotne i arcydziwne. Zastanawia mnie tylko, kiedy przyjdzie kolej na Kasandara…
*
– A któż to, u licha, jest Teomyr? – Zdziwiła się Omfalos, czytając list.
Casja parsknęła, przyłożyła dłoń do welonu na wysokości ust.
– Och, Wielka Wieszczko. To władca Gallos na wschodnim wybrzeżu. Mówią, że wyznaje Gwiazdy. Że dla swych braci w wierze będzie starał się o tron.
Omfalos kiwnęła. W Związku były setki państewek od progu do kurnika, nikt nie pamiętał wszystkich. Poza Casją, najwidoczniej.
– Dziękuję za list. – Oddała papier królowej, ta chwyciła go w obie dłonie.
– Pomyślałam, że może cię zainteresować…
Była dobra. Tak dobra, że Omfalos chciało się płakać. Gdyby komuś takiemu jak Casja mogła się wyżalić. Gdyby ktoś tak miły i ciepły jak Casja mógł ją pocieszyć. Odwiedzała ją często, odrzucała powoli uniżenie. Cieszyła się, że ktoś ją w końcu zobaczył. Że nie zastanawiał się, co skrywają czarne szaty. Casja lubiła Omfalos, szanowała Omfalos i wielbiła Omfalos. I dla Omfalos była to pokusa, z którą walczyła przy okazji każdej wizyty królowej. Może mogłaby jej wyjawić prawdę, może nie powie Kasandarowi… Może spróbuje pomóc… Od czasu bitwy kapłanka nie mogła spać. Rozmyślała nad dniem, w którym Kasandar zawładnie połową świata. Kiedyś miała go za szaleńca. Teraz za szaleńca zdolnego zostać Imperatorem. A wtedy nic go nie powstrzyma… Nic. Ujęła dłoń królowej.
– Wasza wysokość… Pozwoli wasza wysokość, że zapytam…
– Oczywiście, Wielka Wieszczko, co tylko s…
– Dlaczego się na to godzisz?
Casja zamarła, falował tylko welon na twarzy.
– Dlaczego – nacisnęła Omfalos – żyjesz tak, jak żyjesz? Z ciałem, którego nie możesz pokazać. Od którego, gdybyś pokazała, ludzie odwróciliby wzrok? Jesteś córką Protosa, królewną Morei, na pewno jest coś…
– Nie chcę. – Pokręciła szybko głową, materiał zatańczył. – Nie chcę – powtórzyła. – Jestem tylko jedną z wielu. Moje życie mogło być dużo gorsze, uwierz, Wielka Wieszczko.
Omfalos zasępiła się. Jeśli ma przestać, to teraz. Powinna, jeśli nie chce narażać uwięzionych. Lecz na szali jest los Związku, a może i świata. Jeśli ktoś z jej bliskich zapłaci za jej głupotę życiem, nigdy sobie nie wybaczy. Lecz jeśli świat zapłonie, gdyż zbyt się bała – wtedy czeka ją tylko prosta droga do Tarrtum. A przedtem brak jakichkolwiek szans na powrót do dawnego życia.
– A Kasandar. – Ściszyła głos. – Kochasz go? Jest dobry?
Wiele dałaby Omfalos, by widzieć teraz twarz królowej. Ta milczała długo, palce trzęsły jej się nieco.
– Kasandar… – zaczęła niepewnym tonem. – Ma w sobie mnóstwo miłości…
Czyli jednak wiesz. Przykro mi, Casjo, że nie dostajesz jej tyle, ile pragniesz, myślała Omfalos. Lecz teraz muszę wykorzystać tę wiedzę. Brutalnie. Wybacz mi.
– Królowo, posłuchaj mnie uważnie. Kasandar to szaleniec. To on spalił świątynię, wywołał wojnę z Felixem. Więzi mnie tu i szantażuje, bym poręczyła za nim przed elektorami. Wczoraj kazał mi pisać listy, nie wysłał ich jeszcze pewnie. Nie mogę nikomu nic powiedzieć, inaczej skrzywdzi moją rodzinę. Królowo, proszę, musisz…
Wstała. Królowa Casja wstała, i górując nad kapłanką wydała się straszna. Delikatnie wysunęła palce z uścisku, odeszła w stronę drzwi, otworzyła je i zatrzymała się nagle, stanęła w progu.
– Królowo… – Ktoś zacisnął niewidzialną obrożę na szyi Omfalos. Gdyby nie ten welon, gdyby tylko widziała jej twarz. – Co uczynisz, królowo?
Casja przesunęła powoli dłonią wzdłuż boku drzwi i zacisnęła drobną pięść.
– Wszystko – odparła – by Kasandar kochał mnie bardziej niż cokolwiek innego.
Trzasnęła drzwiami.
*
– Byłem jeszcze mały, gdy już kochałem nocne niebo. Pomyśl, czy istnieje piękniejszy widok? Czy jest cokolwiek innego, na co ludzie patrzą bez końca? Gwiazdy są piękne, bo są dla wszystkich. Dla Ressów na dalekich pustyniach, barbarzyńców na odległej północy, nawet dla Cesarza za Morzem Granicznym. A gdy zaczynasz kochać gwiazdy, one odwdzięczają ci się opowieściami, obrazami i wiedzą. Nie obchodziło mnie, iż ludzie kpią z czytania gwiazd, ja chciałem poznać ich tajemnice. Pragnąłem wiedzieć, co dla mnie skrywają. W końcu spoglądaliśmy na siebie każdej nocy. Dostałem swoją przyszłość. W Noc Mesmeryczną w Imperoplis, gdzie na bal zebrali się władcy i szlachcice, stanąłem przed nimi i ogłosiłem, iż pewnego dnia korona Związku będzie moja. Gdyż zobaczyłem w gwiazdach, jak lordowie półwyspu spijają słowa z mych ust, ogień setki serc bucha, by wynieść mnie na tron. A wszystko to, nim pierwszy siwy włos przyozdobi moją skroń. Pamiętam każdą chwilę. Sala zamarła. Ci ludzie nie rozumieli, do dziś nie rozumieją czym jest odwaga, pewność, wielkość. A wtedy ty – wrzasnął i przestał chodzić w kółko, stanął przed trzymaną przez dwójkę gwardzistów Omfalos – krzyknęłaś na całą salę, że nigdy nie założę korony, bo mam za dużą głowę!
Uderzył ją na odlew w policzek, upadłaby, gdyby nie silny uchwyt żołnierzy. Załkała. Nie z bólu, nie nad umarłą nadzieją. Zaczęła płakać głośno i żałośnie gdy tylko wściekły Kasandar rzucił pod jej nogi głowę matrony. Szalony smutek opętał ją całą, nie mogła oderwać wzroku od martwych oczu, w których zastygł strach.
– B-byłam dzieckiem… – pisnęła cicho. – Nie pamiętam nawet…!
Król zawył dziko i złapał ją za policzki.
– Do dziś drwią ze mnie! Wszyscy królowie Związku! Całe Imperpolis! Każdy! Z moich gwiazd! Z mojej sztuki! Założyli się, kiedy zacznę siwieć! Lecz niedługo przejrzą na oczy! Tron będzie mój, a ty i inni poczujecie na językach smak swej omylności! – Zionął jej w twarz nienawiścią, po czym puścił.
– Byłaś dzieckiem? A cóż to zmienia? – rzekł już spokojniej – Nienawiść jak niebo! Nie ma granic! Zbierasz co zasiałaś. Mam wielkie plany, wielkie marzenia, a przez takich jak ty, zamiast podziwu spotyka mnie szyderstwo. Jednym zdaniem zatrułaś długie dwanaście lat. Bo byłaś i jesteś niewychowaną, samolubną, hedonistyczną dziewką, co dla ciebie było igraszką, dla mnie znaczyło życie. Lecz nie jestem już zły. Jestem skory do gniewu, wiem, jak wyglądam i jak się zachowuję. Nie jestem szalony. I nie jestem już zły. Gdyż ostatecznie oboje otrzymamy, na co zasługujemy. Pamiętaj, że wciąż możesz ocalić pozostałych. Teraz odejdę, byś mogła dalej taplać się w swojej moralnej zgniliźnie. Ach, tak! Zapomniałbym o ostatnim punkcie naszej agendy. Rere, z tego, co wiem, coś ci obiecała…
Powoli sięgnął do pasa, u którego wisiał ozdobny sztylet. Ostrze zalśniło w blasku słońca.
– Nie! – krzyknęła rozpaczliwie Omfalos, łzy gęsto spływały jej po policzkach. – Proszę, nie! Kasandarze, to naprawdę tylko zabawa, zrozum! Bogowie kpią, gdy zsyłają ci wizje! Zrozum, błagam! Nasze krzywdy prowokują te same siły, nie daj się opętać, nie bądź ich narzędziem, proszę…!
Chwycił ją za włosy, przystawił sztylet do czerwonej twarzy.
– Osobiście cię sprawię, dziewko. Też kocham zabawę.
III
Imperpolis rozbrzmiewało fanfarami. Wielokolorowe sztandary ozdobiły miejskie wieże, podwojono liczbę strażników. Tłum żądnych widowiska gapiów zbierał się wokół Imporium – centralnego kompleksu łączącego pałac imperialny, budynek senatu, akademię, fort gwardii, kilka świątyń, bibliotek i teatrum. Elektorzy, niekandydujący władcy ważniejszych miast i państw, zebrali się w Gmachu Wyborczym. Wielka sala z jedną ścianą otwartą na ogród bez problemu pomieściła kilka setek ludzi. Przechadzali się z pucharami w dłoniach, jedni spokojnie, inni pospiesznie. Część szeptała, część krzyczała, ktoś nawet płakał.
– Przestaję rozumieć ten świat – żalił się zebranym wokół siebie stronnikom Feleris. – Dwa razy próbowano mnie zabić, gdy byłem poza miastem! A teraz wracam i słyszę, że Kasandar Wielka Głowa ma mnie pokonać?
– Pobił Felixa w walnej bitwie. Pobił straszliwie – wyjaśniał ktoś. – Bez strat! Ukarał grzeszników za spalenie świątyni. Felix chciał go sprowokować, a sam na siebie koniec zesłał. Mówią, że Kasandara bogowie prowadzą, Wielka Wieszczka mu sprzyja…
– Bogowie, gwiazdy, Wielka Wieszczka, czy tylko mnie, cholera, nikt nie pomaga? – żalił się Yursejczyk. – Po cóż ja w ogóle… E, po cóż ja w ogóle się starałem…
Z boku słuchała tego Omfalos. Strzeżona przez jednego z gwardzistów Kasandara podpierała ścianę. Odkłaniała się grzecznie każdemu, kto przyszedł oddać pokłon. Wielu składało kondolencje. Za to, co Felix zrobił w świątyni. Za to, co zrobił z nią. Słuchała tego bez emocji. Ostatnie dni już nie płakała. Czuła tylko zimne spojrzenie ducha matrony i jedyne, czego pragnęła, to nie pozwolić już nikomu umrzeć. Nie ma nadziei na szczęśliwy koniec.
Kasandar żartował i śmiał się, otoczony wianuszkiem zapatrzonych w niego elektorów. Po prawicy miał Casję, po lewicy Rere i czuł, iż w końcu jest tam, gdzie jego miejsce. A najlepsze dopiero przed nim. Korona i spojrzenie wieszczki, gdy będzie musiała go pocałować. I niespodzianka, którą zostawił jej w Stelaonice…
– Niewątpliwie, znaki to wszystko od bogów, iż wybrany jesteś władać, Kasandarze – prawił dyrdymały stary Teop z Fringe. Ten, za którego radą głosuje i ćwierć elektorów. – Lecz jest kwestia, której pominąć nie możemy, a paląca wielce. Przejdźmy się na osobności, bym mógł ci ją wyłożyć…
*
– Opowiem ci jeszcze jedną historię, chłopcze – zagadnął aojda, gdy z uczniem czekali w kolejce chętnych, do wzięcia udziału w naradach. To wejście, od gmachu Akademii, przeznaczono dla ludu. Czekali wariaci, wielbiciele, wyznawcy, i wszyscy ci, którzy jednemu czy drugiemu elektorowi chcieli przywalić w ucho. Szopka, nie wpuszczano rzecz jasna nikogo, lecz od wielkiego dzwonu…
– Wiesz, za co mnie oślepili?
Młodzik wytrzeszczył oczy, autentycznie zdziwiony.
– Sądziłem, że to za dziecka… Dla lepszej pamięci.
– Och, tak, wspaniały zwyczaj z czasów sprzed wynalezienia papieru, gdy jeden tomik poezji trzeba było spławiać barką – zachichotał ślepiec. – Nie, mój uczniu, ja zostałem ukarany. W Wielkiej Bibliotece przeglądałem zakazane księgi. Wyimaginuj sobie, iż widziałam na przykład oryginalne plany Imporium…
– Imię, nazwisko, jeśli jest, cel wizyty. – Idący wzdłuż kolejki urzędnik zatrzymał się przed nimi, nie przestając przy tym notować w zwoju.
– Za chwilę ci dokończę – obiecał chłopcu starzec. – A ty, dobry człowieku, przekaż gdzie trzeba, że…
*
– Przybył aojda Yakos Clemer, z pilną wiadomością dla Felerisa z Yursei! – zadudnił tubalnym głosem mistrz ceremonii.
Większość elektorów nie zwróciła uwagi. Część wyszła na podwórze, gdzie Kasandar miał ogłosić coś ważnego. Ale Feleris został wewnątrz i uwagę zwrócił. Klasnął w dłonie.
– Wspaniale! – zakrzyknął zdartym od składania obietnic głosem. – Yakos Clemer, największy znawca spraw boskich i ludzkich! Z pewnością niesie mi wieść lub radę na wagę korony Związku, skoro zechciał znów ujawnić się światu!
Jego sojusznicy pokiwali głowami ze sztuczną zawziętością. Po dłuższej chwili, prowadzony przez strażnika na salę wszedł aojda w towarzystwie chłopca. Yakos Clemer, pieśniarz, autor, i filozof ponad miarę. Identyczny, jak na popiersiach w Wielkiej Bibliotece, która, nota bene, do dnia dzisiejszego odmawia złożenia mu przeprosin.
– Proszę, mistrzu, tutaj jestem! – krzyknął Feleris, lecz sam nie wyszedł po gościa, jakby w obawie, że elektorzy mu się rozpierzchną.
Starzec pogłaskał głowę chłopca na znak, by puścił jego dłoń. Zdjął torbę pełną swych zapisków i podał mu, niby zmęczony dźwiganiem. Niby niedbale.
– Moje serce – rzekł cicho i ruszył, szukając drogi laską.
– Jakże się cieszę, że osoba pokroju mistrza przybyła mnie wesprzeć! – Feleris rozglądał się, czy na pewno wszyscy go słyszą. Aojda przyciągał coraz większą uwagę, coraz głośniej o nim szeptano. Wielki mistrz wyszedł z ukrycia, przybył do Felerisa! Yursejczyk odepchnął dwójkę strzegących go żołnierzy, rozłożył ręce przed Yakosem. Ten pokazał mu, by się nachylił.
– Niech żyje Teomyr – szepnął.
A któż to, u licha, jest Teomyr, pomyślał Feleris, nim ukryte dotąd w lasce ostrze przebodło mu pierś.
Strażnicy błyskawicznie przeszyli aojdę mieczami. Wszyscy zebrani krzyknęli. Lecz z zupełnie innego powodu.
*
Kasandar wskoczył żwawo na podest, pomógł wejść Casji. Rozejrzał się po tłumie zebranym w ogrodzie. Elektorzy cisnęli się bliżej, zaciekawieni, czym osłodzi ich uszy. Najbliżej stał Teop, czekał. Dalej, pod rzędem wysokich krzewów, przysiadła Rere, spod zmrużonych powiek chłonęła obraz zwycięskiego Kasandara. Dla resskich kobiet nie istniało pojęcie męskiego piękna. Liczyła się tylko szalona ambicja. Ten, kto budzi się, by podbijać świat, podbija też serca, ten, kto złamie wszystkie zasady dla swych pragnień, skruszy też lód kobiecej obojętności. Dobrze wybrała swego pana.
Kasandar uniósł dłonie prosząc o ciszę. Została mu tylko jedna rzecz do zrobienia. Tylko jedno, by stał się Imperatorem. Zobaczył nagle Omfalos. Stała w cieniu jednej z kolumn otwartej na ogród ściany. Nie dostrzegł jej twarzy. Lecz dostrzeże ją niedługo, nad Grobem Amony. To rozwiało wszelkie jego wątpliwości. Zawsze będzie miał swoją zemstę. Zawsze będzie miał tron. I zawsze będzie miał gwiazdy i Rere. Pewne rzeczy trzeba umieć poświęcić.
– Wielu obawia się – zakrzyknął – iż mogę, jako Imperator, działać pod wpływem obcego mocarstwa. Pragnę was uspokoić, nic takiego się nie wydarzy. Nie są to puste słowa, lordowie, Protos przekona się, że Związek jest silny, niezależny i nie tylko nie jest jego strefą wpływów, lecz nie boi się go. Jeszcze dziś odeślę mą żonę, Casję.
Spojrzał na królową. Jak przez wodę słyszał ciche, dystyngowane oklaski elektorów. Stała nieruchomo, skryta w czerni. Bogowie i gwiazdy, pomyślał, czemuż nie mogę widzieć jej twarzy.
– Wybacz – powiedział smutno. – Kocham cię. Lecz są rzeczy, które kocham bardziej.
Uniosła powoli dłonie, czarne palce zakrzywione w szpony drżały niesamowicie. Kasandar nie zdążył pomyśleć już nic. Zebranych oślepiło przeraźliwie jasne światło, a potem coś huknęło. Stojących najbliżej porwała siła wybuchu, szczególnie długi lot udał się staremu Teopowi. Krzyki wzbiły się wysoko, pył i kurz zalały ogród niczym fala wody, płonące odłamki spadały z nieba. A gdy opadła zawierucha nie było ani podestu, ani Kasandara, tylko głęboka dziura w ziemi i spalona trawa wokół. I Casja, naga, z warkoczem komety przecinającym twarz niczym blizna. Ci, którzy zachowali przytomność, a nie uciekli natychmiast do budynku, odczołgiwali się przerażeni.
Omfalos nie ruszyła się nawet przez cały ten czas. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. No tak, pomyślała, gdy masz własne niebo, tylko w ciebie może trafić spadająca gwiazda. To… Naprawdę, straszliwie zabawne…
Wściekła Casja splunęła, z pogardą spojrzała na wrzeszczącą z rozpaczy Rere i ruszyła w stronę budynku. Osłupieli elektorzy uciekali na boki. Zatrzymała się przy Omfalos. Ogień jej oczu przygasł nieco, spochmurniała.
– Przepraszam. Straszliwie przepraszam. Nie wracaj do Stelaoniki. Nie masz po co.
Wieszczka otworzyła usta, rozbawienie uleciało nagle. Przeczuwała, że może tak być. Lecz do końca liczyła, że Kasandar ma resztki godności. Nie ona jedna. Lecz nim pomyślała nad tym głębiej, ktoś złapał jej dłoń. Chłopiec, dziesięcioletni może, z pękatą torbą przewieszoną przez ramię. Porwał wieszczkę za sobą. W chaosie, jaki panował na sali, nikt ich nie zatrzymywał.
Jakiś mężczyzna padł do stóp Casji i zaczął je całować. To chyba Teomyr, lecz nikt nie był pewny.
*
Nie mówił nic, prowadził tylko za sobą. Raz ukryli się we wnęce, przepuścili biegnący oddział straży. Wpadli do niewielkiej łaźni. Chłopiec stanął przed marmurową ścianą, obejrzał ją dokładnie, zasępił się. Obmacał stojącą obok statuę delfina, z głośnym sapnięciem przekręcił całą wraz z postumentem. Coś trzasnęło i w ścianie pojawiło się szerokie na półtorej dłoni przejście. Przeciskali się dobre kilka minut. Omfalos nie wiedziała, czemu dała się porwać chłopcu. Może dlatego, że nie istniało już nic, do czego mogłaby wracać. Może dlatego, że w pędzie gubiła wszystkie te chcące ją dręczyć myśli, smutek i tęsknotę, z którymi będzie się odtąd budzić każdego ranka. Może dlatego, że była tylko dziewczyną, i że lubiła się bawić. Gdy wyszli z przejścia powitał ich krzyk. Jakaś kobieta, zaskoczona, upuściła wiklinowy kosz pełen kwiatów. Pracowało tu kilkoro ludzi, dekorowali niewielką kapliczkę. Uciekinierzy, których możliwe nikt nawet nie ścigał, popędzili do wyjścia. Omfalos zerknęła jeszcze przez ramię, zobaczyła ołtarz. Stanęła. Chłopiec odwrócił się.
– Hę?
Ugięła kolana, by ich spojrzenia spotkały się. Uniosła brwi, wskazała na niego. Zrozumiał.
– Medesz.
Delikatnie pocałowała go w miękkie usta. A potem, zaskoczonego, sama chwyciła za rękę i pociągnęła do wyjścia, skąd wpadało jasne światło dnia. Skoro bogowie mogą bawić się ludźmi i całym światem, to i jej wolno.