- publicystyka: Hobbit: Niezwykła podróż – recenzja redakcyjna

publicystyka:

Hobbit: Niezwykła podróż – recenzja redakcyjna

Pierwsza odsłona nowej trylogii Petera Jacksona, której akcja rozgrywa się w Tolkienowskim Śródziemiu, zachwyca przede wszystkim stroną wizualną i choć nie jest pozbawiona wad, stanowi dobre wprowadzenie do większej opowieści.

 

 

 

„Hobbit” to nie „Władca Pierścieni”. Banalne stwierdzenie, ale w przypadku nowego filmu Petera Jacksona mówi bardzo wiele. Mniejsza skala, zupełnie inny ton, tylko świat ten sam. Opowieść jest miejscami chaotyczna, filmowi przydałoby się przycięcie tu i ówdzie, możliwość powrotu do Śródziemia wynagradza jednak wiele wad.

 

 

 

Zacznijmy do tego, co nowe – głośna i kontrowersyjna technika 48 klatek na sekundę (inaczej – HFR) sprawdziła się w więcej niż stu procentach. W połączeniu z 3D daje niesamowity efekt realizmu, postacie wyglądają, jakby stały obok, zdjęcia szerokich planów olśniewają nawet bardziej, niż w starej trylogii. Owszem, nowa technika wymaga od oczu kilku minut przyzwyczajania się (dlatego błędem było pokazanie ataku Smauga na Erebor na samym wstępie), po tym czasie pozostaje już jednak tylko delektowanie się nowymi doznaniami. Teatr telewizji? Trochę, ale to dlatego, że na tym jednym polu TV była kilka kroków przed kinem. Do teraz. Wystarczy porównać wygląd postaci wygenerowanych komputerowo, jak ork Azog, z tymi z „WP”, a dostrzeże się niesamowitą zmianę jakościową.

 

 

 

To plus „Hobbita”, duży. Drugi należy się za jak zwykle świetny casting. Niektórzy aktorzy powrócili do swoich starych ról (McKellen jako Gandalf, Serkis jako Gollum, Weaving jako Elrond, Holm jako Bilbo, Blanchet jako Galadriela, i tak dalej), większa część kluczowych bohaterów była jednak dla widzów novum. Najważniejszy był oczywiście młody Bilbo, w którego wcielił się znany z „Sherlocka” i „Autostopem przez galaktykę” Martin Freeman – choć podczas pierwszego spotkania z Gandalfem wydał mi się zbyt przerysowany, szybko się rozkręcił, a momentem kulminacyjnym była najlepsza w filmie scena w jaskini Golluma (jak zwykle fenomenalny Andy Serkis!). Dodajmy do tego bardzo dobrego Richarda Armitage’a jako Thorina, Manu Bennetta jako Azoga, oraz Kena Scotta jako Balina, a wyjdzie na to, że castingowcy znowu się popisali. Szkoda tylko, że z trzynastu krasnoludów w zasadzie 3-4 mówi więcej, niż kilka zdań, niektórzy zaś, jeśli nie liczyć piosenek, przez cały film w ogóle się nie odzywają (Bombur).

 

 

 

Tyle z zalet „Hobbita”, do których należałoby dodać jeszcze doskonałą pracę speców od kostiumów, działu WETA oraz techników od efektów specjalnych. Nie mogę być jednak bezkrytyczny, Jacksonowi i spółce wytknąć można sporo błędów. Po pierwsze, podczas seansu uświadomiłem sobie, dlaczego Nowozelandczyk tak bardzo upierał się przy tym, aby na stołku reżysera zasiadł ktoś inny – bał się, że w „Hobbicie” będzie kopiował samego siebie. Niestety, w pewnej mierze obawy te się potwierdziły. Przede wszystkim nie spodobało mi się, że Howard Shore de facto pogmerał coś przy ścieżce dźwiękowej z „Władcy Pierścieni’, dorzucił jedną czy dwie nowe melodie, i takie dzieło oddał jako muzykę do nowego filmu. Nawiązania? OK, ale nie w takiej ilości. Shore brał zresztą przykład z Jacksona, który kilkukrotnie przekroczył dopuszczalne stężenie scen kopii/nawiązań do „WP” w jednym obrazie – komuś po prostu zabrakło wyczucia.

 

 

 

 

Największym błędem była jednak decyzja aż tak wiernego przełożenia książki na filmowe medium. Jak wspominałem wyżej, „Hobbit” skorzystałby na kilku cięciach, zwłaszcza w pierwszej części filmu, która się po prostu dłuży. Zagorzali fani książki pewnie się cieszą, widząc aż tyle scen przeniesionych na srebrny ekran, przeciętny widz ocenia jednak nie proces ekranizacji, a film, i ma prawo narzekać na nierówne tempo akcji i wlekące się wprowadzenie. Tak naprawdę Jackson postanowił od razu dać nam wersję rozszerzoną, z mnóstwem scen bez których moglibyśmy się obyć, które są dodatkowymi smaczkami, ale nie były konieczne. Jestem pewien, że po potraktowaniu nożyczkami i odrobiną kleju „Hobbit” wiele by zyskał.

 

 

 

Prawda jest jednak taka, że lwia część tego narzekania wynika nie ze słabości filmu, a wysokości, na jakiej poprzednie obrazy ze Śródziemia zawiesiły poprzeczkę dla każdej następnej produkcji. „Hobbit” mi się podobał, wizyta w kinie była przygodą, nie był to jednak „Władca Pierścieni”. Na szczęście w kolejnych dwóch filmach historia będzie się dalej rozwijać, wydarzenia „przybiorą” na epickości, jest więc szansa, że powrócimy do dokładnie takiego Śródziemia, jakie wszyscy pokochaliśmy.

Komentarze

Co to za gnom obok Gandalfa na zdjęciu?

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Radagast?

Dżizas

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Mniejsza skala? W jakim sensie? Bo jeśli chodzi o sama produkcję i postprodukcję; oglądając okresowe videoblogi Jacksona odnoszę wrażenie, że jeszcze więcej świecidełek dynda na tej biznesowej choince.

"Mniejsza skala" odnosi się do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Nie jest to już ogarniająca całe Śródziemie wojna, ale o prostu wyprawa grupki śmiałków przeciw smokowi.

Niedawno na esensji pojawił się artykuł, w którym jakiś fanboy ;) punktuje błędy recenzentów i udowadnia polityczną poprawność hejtowania Hobbita - miałby używanie na Twojej recenzji ;).

 

Cały czas się waham nad 48, ale w sumie tylko u Ciebie spotkałem się z tak jednoznacznie pozytywną opinią. Chociaż chyba jestem zbyt ciekawy tej nowinki technologicznej.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

"„Hobbit” mi się podobał, wizyta w kinie była przygodą, nie był to jednak „Władca Pierścieni”"

Niestety, choć zdecydowanie z pewnych względów nie powinno się porównywać obu filmów, to jednak zwyczajnie nie sposób w trakcie oglądania pozbyć się wrażenia, że Hobbit po prostu stoi niżej od WP. Nie ten sam rodzaj epickości, nie ten sam rodzaj zaangażowania w historię.

Skandalem jest nie dawanie zakończenia po 2 godzinach! To się fachowo nazywa naciągactwo!

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Wreszcie i ja obejrzałem i akurat Radagast mnie najmniej w tym wszystkim drażnił. Wielkim fanem ekranizacji WP nie jestem, ale oglądało się tamte filmy z zapartym tchem. Nie jestem też wybredny; każdą "bajkę" wciągnę, nawet Narnię i Most do T.

Zaczęło się całkiem całkiem. Dłorfy wpadają na chatkę i wesoło jest, i klimatycznie. Do czasu...

Przecież jak Thorinowi otwierają drzwi, to poczułem się jak na jakimś zmierzchu. Dobrze, że jeszcze włosami nie zarzucił. A Fili i Kili to jakieś (przepraszam za szarganie świętości) pedryle. Prawie wymiękłem na walce olbrzymów, ale dałem radę. I te dżołki...

Potyczki też jakieś lewe. Sru, sru i po ptakach. Żadnej finezji (no wiem, dłorfy).
Kolejnym przesoleniem jest (poruszająca w WP) smutno-ojcowska mina Gandalfa. Jaki on wzruszony i dumny co chwila.

Doszło do tego, że film wciągnąłem na dwa razy (nie przez jego długość; smaczków można sobie dodawać w nieskończoność, gdy całość nie potyka się o własne nogi), a nie dwa razy pod rząd. :/

Pale ork też mi się spodobał, choć w książce go nie widziałem (gruba nie jest, raczej bym nie przeoczył) i scena z Golumem trzyma wysoki poziom.

Oczywiście, że obejrzę pozostałe części. Chciałem podzielić się z Wami tym lekkim (przecież i gorsze filmy się wciągało i brzydsze dziewczyny całowało...) rozczarowaniem.

I pytanie na koniec: dlaczego dzisiaj każdy film jest komedią, a każdy z aktorów (i nas) błaznem?

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Nowa Fantastyka