- publicystyka: Jak napisać artykuł do Blackwood's

publicystyka:

felietony

Jak napisać artykuł do Blackwood's

Niepozbawionym poczucia humoru

ten przekład dedykuję.

Reszta może iść na grzyby.

 

„W imię Proroka! Figi!”

Zawołanie tureckiego sprzedawcy fig

 

SUPONUJĘ, iż wszyscy o mnie słyszeli. Zwę się signora Psyche Zenobia. Wiem to z całą pewnością. Nikt, prócz mych wrogów, nie nazywa mnie „Suky Snobbs”. Zostałam zapewniona, że „Suky” to jedynie przekręcona przez nieuków „Psyche”, które to poprawne greckie słowo oznacza „duszę” (a ja przecież cała jestem duszą), a niekiedy „motyla”, które to znaczenie niewątpliwie odnosi się do mego wyglądu w nowej karmazynowej sukni z satyny, oblamowanej zielonym agraffasem i przyozdobionej siedmioma falbanami pomarańczowych auriculi, oraz w błękitnym arabskim mantelet. A co do „Snobbs” – ktokolwiek spojrzy na mnie, pojmie natychmiast, że nazwisko moje nie może brzmieć „Snobbs”. Panna Tabita Piach rozpuszcza tę plotkę ze zwykłej zazdrości. Ach, doprawdy! Cóż za podła istota! Ale czegóż się spodziewać po piachu? Ciekawam, czy pamięta to porzekadło „z piasku bicza nie ukręcisz”? [ważne: przypomnieć jej przy pierwszej sposobności] [równie ważne: utrzeć jej nosa]. Na czym to ja…? A! Zapewniono mnie, że „Snobbs” to zaledwie przekręcenie „Zenobii”, a Zenobia była królową (podobnie, jak ja – dr. Moneypenny nazywa mnie zawsze „królową Kier”), jak również, że jest to greckie słowo, równie poprawne jak „Psyche”, że zaś ojciec mój należał do „Greków” mam prawo do takiego nazwania, to znaczy do Zenobii, a na pewno nie Snobbs. Tylko Tabita Piach woła mnie „Suky Snobbs”. Jestem signora Psyche Zenobia.

 

Jak już powiedziałam, wszyscy o mnie słyszeli. Jam jest właśnie signora Psyche Zenobia, tak słuszną okryta sławą jako sekretarka do spraw korespondencji Śmiałych Młodych Inteligentek Encyklopedycznego Stowarzyszenia Zachęty do Nauk, Abstynencji, Bibliomanii, Ubogacenia i Filadelfijskiego Obiektywnego Naukowego Akulturatora Dziatek Adamowych. Dr. Moneypenny wymyślił tę nazwę, powiada, że dobrał ją tak, by rezonowała niby pusta beczka po rumie (on bywa tak wulgarny – ale jest mędrcem). Wszystkie stawiamy po naszych nazwiskach inicjały Stowarzyszenia, podobnie jak członkowie KTSP, Królewskiego Towarzystwa Sztuk Pięknych czy TKWU, Towarzystwa Krzewienia Wiedzy Użytecznej, etc, etc. Dr. Moneypenny powiada, że „T” oznacza „tłusta”, a „kwu” – „kaczka” (choć to nieprawda), i że TKWU to „tłusta kaczka”, a nie stowarzyszenie założone przez lorda Broughama – ale taki z niego dziwny człowiek, że nigdy nie wiem, kiedy mówi prawdę. Tak czy inaczej, zawsze dodajemy do naszych podpisów litery „Ś.M.I.E.S.Z.N.A.B.U.F.O.N.A.D.A”, to jest Śmiałych Młodych Inteligentek Encyklopedyczne Stowarzyszenie Zachęty do Nauk, Abstynencji, Bibliomanii, Ubogacenia i Filadelfijski Obiektywny Naukowy Akulturator Dziatek Adamowych, po literze na słowo, czego lord Brougham nie potrafił. Dr. Moneypenny twierdzi, że inicjały owe mówią o nas wszystko, nie mam jednak pojęcia, co przez to rozumie.

 

Pomimo dobrodziejstw ze strony doktora, jak również niezmordowanych wysiłków członkiń stowarzyszenia, zmierzających ku zdobyciu rozgłosu, nie miało ono wielkich sukcesów, póki ja doń nie wstąpiłam. Prawdę mówiąc, panie pozwalały sobie w dyskusjach na ton zbyt frywolny. Prace, które odczytywano każdego sobotniego popołudnia, charakteryzowały się nie tyle głębią, co brakiem powagi. Przypominały kakao z pianką. Nie badano pierwszych przyczyn, pierwszych zasad. Nie badano w ogóle niczego. Nie zwracano uwagi na sprawy najistotniejsze, na decorum. Jednym słowem, nie było to piękne pisanie, jak moje. Wszystko było takie pospolite! Najzupełniej brakło doniosłości, oczytania, metafizyki – tego wszystkiego, co osoby wykształcone zwą „uduchowieniem”, a co prostacy wytykają jako „jargon” (Dr. M. powiada, że powinnam to pisać przez „ż”, ale ja wiem lepiej).

 

Jako członkini stowarzyszenia postawiłam sobie za cel poprawę stylu w myśli i w piśmie, a świat cały wie doskonale, jak wielkie odniosłam zwycięstwo. Ś.M.I.E.S.Z.N.A.B.U.F.O.N.A.D.A tworzy teraz dzieła dość dobre, by wydrukować je w Blackwood’s. Wymieniam właśnie ten magazyn, cieszący się zasłużoną estymą, bowiem zapewniono mnie, że w nim właśnie można trafić na przykłady najlepszych esejów z każdej dziedziny. Wzorujemy się teraz na nim ściśle, dzięki czemu zwracamy na siebie powszechną uwagę. Nie jest zresztą trudno ułożyć artykuł w oryginalnym stylu Blackwood’s, o ile tylko zabierzemy się do tego należycie. Nie mówię, rzecz jasna, o artykułach z dziedziny polityki. Od kiedy dr. Moneypenny to wyjaśnił, każdy wie, jak powstają. Otóż pan Blackwood posiada parę nożyc krawieckich, ma też na swe rozkazy trzech pomocników. Jeden podaje mu Timesa, drugi – Examinera, a trzeci Gulley’a najaktualniejsze kompendium slangu. Pan B. tnie i miesza. Nie trzeba na to wiele czasu, ot: Examiner, slang, Times, potem Times, slang, Examiner, i znów Times, Examiner i slang.

 

Lecz największa wartość jego magazynu leży w artykułach na tematy ogólne, a najwartościowsze z nich dr. Moneypenny zwie „dziwnostkami” (cokolwiek by to miało oznaczać), zaś reszta ludzkości „sensacjami”. Ten gatunek literacki, jak wiadomo, cenię od dawna, choć dopiero odwiedziwszy jakiś czas temu pana Blackwooda (jako delegatka stowarzyszenia) poznałam szczegółowo metodę ich powstawania. Jest ona bardzo prosta, choć nie tak prosta, jak metoda pisania artykułów o polityce. Gdy przedstawiłam panu B. prośby naszego stowarzyszenia, przyjął mnie z wielką uprzejmością w swoim gabinecie i objaśnił cały sposób postępowania.

 

– Droga pani – rzekł, najwidoczniej będąc pod wrażeniem mego prześwietnego wyglądu, miałam bowiem na sobie karmazynową satynę z zielonym agraffasem oraz pomarańczowymi auriculami.

– Droga pani – rzekł – proszę spocząć. Rzecz przedstawia się następująco: po pierwsze, autor „sensacji” potrzebuje koniecznie bardzo czarnego tuszu, bardzo wielkiego pióra, a w piórze: bardzo tępej stalówki. Proszę zapamiętać, panno Psyche Zenobio! – podjął po chwili, z niezwykłą powagą i siłą wyrazu – proszę pamiętać, że stalówki przenigdy nie wolno naostrzyć! W niej, droga pani, spoczywa sekret, dusza sama sensacji. Z całą mocą twierdzę, że nikt, choćby największy geniusz, nie napisał nigdy dobrym piórem, proszę mnie zrozumieć, dobrego artykułu. Może pani z góry założyć, że manuskrypt czytelny niewart jest czytania. Oto pierwsza prawda naszej wiary, a jeśli nie przyjmie jej pani, na tym zakończmy rozmowę.

 

Tu przerwał. Ale, rzecz jasna, nie chcąc kończyć audiencji, zgodziłam się natychmiast z tym, jakże oczywistym, twierdzeniem, o prawdziwości którego byłam już z dawna przekonana. Mój rozmówca, wielce, jak mi się zdało, zadowolony, podjął wykład.

 

– Może mi to pani poczytać za nieuprzejmość, panno Psyche Zenobio, że odeślę panią do artykułu, czy też ich zbioru, jako wzorca, sądzę jednak, że nie będzie to ze szkodą, gdy zwrócę uwagę pani na kilka dzieł. Zobaczmy. Oto „Żywy umarły”, doskonała rzecz! Zapiski dżentelmena pogrzebanego, nim jeszcze wyzionął ducha: wielce osobiste, pełne wzniosłych uczuć, metafizyki i erudycji. Można by przysiąc, że autor urodził się i wychował w trumnie. Dalej mamy „Wyznania angielskiego opiumisty”. Zgrabne, bardzo zgrabne! Wyżyny wyobraźni, głębia filozofii, przenikliwość myśli, płonące pasją, doskonale przyprawione niewątpliwą nieczytelnością. Słodki budyń, który czytelnicy gładko przełknęli. Powiada się, że napisał je Coleridge, ale nie. Ułożył to dzieło Juniper, mój pawian, nad szklanicą Hollandsa z wodą, na gorąco, bez cukru. (Nie uwierzyłabym w tę rewelację, gdyby wyszła z ust kogo innego, lecz pan Blackwood zapewnił mnie, iż to prawda). Co jeszcze? „Eksperymentator mimo woli”, o dżentelmenie, którego upieczono w piecu, a on wyszedł z tego bez szwanku, acz dobrze przyrumieniony. Mamy też „Dziennik zmarłego lekarza”, którego wartością jest grzmiąca perora i nonszalancja jego greki: jedno i drugie doskonale działa na czytelników. Jest jeszcze „Człowiek w dzwonie”, dzieło, panno Zenobio, którego nie zdołam się dość nachwalić. Opowiada ono historię młodzieńca, który usnął pod sercem kościelnego dzwonu i został zbudzony, gdy uderzono w dzwon na pogrzeb. Dźwięk wpędził go w obłęd, po czym, naturalnie, bohater nasz wyjął tabliczki i spisał swoje doznania. Doznania są sprawą kapitalną. Gdyby miała pani kiedyś zostać powieszona lub utonąć, proszę koniecznie pamiętać o zanotowaniu swych przeżyć, a dostanie pani dziesięć gwinei za arkusz. Jeśli chce pani napisać mocną rzecz, panno Zenobio, proszę zwracać baczną uwagę na doznania.

 

– Tak uczynię, panie Blackwood – rzekłam.

 

– Świetnie! – odparł. – Widzę, że dobrze się rozumiemy. Muszę jednak przejść au fait. Oto zatem szczegółowe wskazówki dla autora prac godnych Blackwood’s, prac na tematy sensacyjne, które, proszę zrozumieć, mam za najlepsze w każdej mierze.

 

Pierwsze, co musi pani zrobić, to wpakować się w tarapaty, jakich nikt jeszcze nie przeżył. Piec, chociażby: to był wspaniały pomysł. Jeśli jednak nie ma pani pod ręką pieca ani wielkiego dzwonu, jeśli nie leży w pani możliwościach wypadnięcie z kosza balonu, upadek w głębię podczas trzęsienia ziemi ani utkwienie w przewodzie komina, będzie się pani musiała zadowolić zmyśleniem podobnej przygody. Wolałbym jednak, by dzieło miało mocne oparcie w faktach. Nic tak nie wspomaga wyobraźni, jak osobiste doświadczenie. „Prawda jest dziwniejsza od fikcji”, jak pani wie, jak również donioślejsza od niej.

 

Tutaj zapewniłam go, że posiadam parę doskonałych podwiązek, na których mogę się powiesić choćby dziś.

 

– Znakomicie! – rzekł. – Proszę tak uczynić, choć powieszenie jest już nieco ograne. Może znajdziemy coś lepszego. Mogłaby pani wziąć pigułki Brandretha, a potem opisać swoje sensacje. Mój instruktaż odnosi się jednak równie dobrze do każdego rodzaju nieszczęścia, a po drodze do domu może panią przecież spotkać uderzenie w głowę, przejechanie przez omnibus, ukąszenie przez wściekłego psa, utonięcie w rynsztoku. Lecz kontynuujmy.

 

Zdecydowawszy się na temat, w następnej kolejności musi pani rozważyć ton, czy też styl, jaki obierze pani w narracji. Mamy tony dydaktyczne, entuzjastyczne, naturalne, wszystkie powszechnie używane. Znamy również ton lakoniczny, czy też zwięzły, wielce popularny ostatnimi czasy. Polega on na krótkości zdań. O, tak: Pisać krótko. Mocne pointy. Stawiać kropki. Bez akapitów.

 

Istnieje także ton wzniosły, mętny i pełen wtrąceń. Posługują się nim niektórzy z naszych najlepszych powieściopisarzy. Słowa powinny wirować jak bączek, wytwarzając też podobne dźwięki, co znakomicie zastępuje sens. Styl ten najlepiej służy pisarzom, którym pośpiech nie pozwala na myślenie.

 

Również ton metafizyczny oddaje duże usługi. Jeśli zna pani jakieś mądre słowa, oto okazja, żeby je wygrzebać z pamięci. Proszę wspomnieć o szkołach jończyków i eleatów, o Archytasie, Gorgiaszu i Alkmeonie. Proszę dodać coś o obiektywnym i subiektywnym. Niechaj pani nie zapomni obrzucić obelgami niejakiego Locke’a. Proszę kręcić nosem na wszystko w ogóle, a jeżeli przydarzy się pani napisać cokolwiek zbyt już absurdalnego, proszę się nie kłopotać skreślaniem, a tylko dodać w przypisie, że powyższą głęboką obserwację zawdzięcza pani „Kritik der reinen Vernunft”, lub też „Metaphysische Anfangsgründe der Naturwissenschaft”. Stworzy to wrażenie erudycji oraz, oraz szczerości.

 

Wiele jest innych tonów, równie odpowiednich, lecz przedstawię jeszcze dwa: ton transcendentalny oraz ton urozmaicony. Zaletą pierwszego jest właściwy mu wgląd w naturę rzeczy, sięgający znacznie głębiej, niż to się zwykle czyni. Owa dalekowzroczność, umiejętnie wykorzystana, pozwala wiele osiągnąć, wymagając do tego bardzo niewiele wysiłku. Kilka artykułów z „The Dial” odda pani nieocenione usługi. Jeśli na ten styl się pani zdecyduje, proszę zapomnieć o wielkich słowach: niechaj dobiera pani jak najmniejsze, i niech je pani zapisuje nogami do góry. Proszę przejrzeć wiersze Channinga i zacytować fragment o „małym głodomorze, który tak wierzy, że może”. Proszę napomknąć coś o Najwyższej Jedni, lecz w żadnym razie o Najniższej Dwójni. A przede wszystkim niechaj się pani ćwiczy w sztuce aluzji. Proszę sugerować wszystko, lecz niczego nie mówić wprost. Jeżeli ma pani na myśli chleb z masłem, proszę w żadnym wypadku o nim nie wspominać. Może pani wymienić z nazwy cokolwiek, co może nakierować myśl na chleb z masłem. Wolno zasugerować placek gryczany, może się pani nawet posunąć do subtelnej gry słów na temat owsianki, lecz, o ile faktycznie ma pani na myśli chleb z masłem, proszę pamiętać, droga panno Psyche, by nigdy nie powiedziała pani „chleb z masłem”!

 

Zapewniłam go, że fraza taka nie przejdzie mi już nigdy przez usta, on zaś ucałował mnie i podjął

– Co zaś się tyczy jakże użytecznego tonu urozmaiconego, jest on po prostu mieszaniną, w równych proporcjach, wszystkich pozostałych, składa się zatem, bez wyboru, ze słów głębokich, wielkich, oryginalnych, celnych, powiązanych z tematem oraz ładnych.

 

Załóżmy więc, że zdecydowała się pani na fabułę i ton. Pozostaje rzecz najważniejsza, samo serce twórczości, innymi słowy, wino, w które przemieni pani wodę. Nie można wymagać, by dama czy dżentelmen prowadzili życie mola książkowego, lecz jest konieczne, by z artykułu pani biła aura erudycji, czy co najmniej wielkiego oczytania. Oto, jak tę niezbędną aurę osiągnąć. Proszę! – Tu zdjął z półki trzy czy cztery przeciętnie wyglądające tomy i otworzył je w przypadkowych miejscach. – Rzut okiem na byle którą stronę byle której książki dostarczy pani natychmiast garści faktów lub obiegowej monety bon-motów, w sam raz, by ożywić artykuł dla Blackwood’s. Przeczytam kilka, może je pani notować. Podzielę owe wyimki na dwie grupy: pierwszą, Fascynujących faktów na potrzeby porównań, oraz drugą, Fascynujących wyrażeń na wszelakie okazje. Proszę pisać! – zapisałam więc pod jego dyktando:

 

FASCYNUJĄCE FAKTY NA POTRZEBY PORÓWNAŃ: Pierwotnie istniały zaledwie trzy muzy: Melete, Mneme, Aojde, to jest Praktyka, Pamięć i Pieśń. Przy odpowiednim wykorzystaniu, fakt ten może pani oddać wielkie usługi, nie jest bowiem znany powszechnie, robi więc wrażenie recherché. Należy go przedstawić w wystudiowanej atmosferze spontaniczności.

 

Dalej. Rzeka Alfejos przepływała pod dnem morza, by się zeń wyłonić bez szkody dla czystości swych wód. Nic świeżego, naturalnie, ale odpowiednio przystrojone wyda się nowinką.

 

Oto coś lepszego. Kosaciec perski zdaje się niektórym pachnieć niezwykle słodko i mocno, lecz wiele osób nie czuje wcale jego zapachu. Piękne, bardzo eleganckie! Można tym wiele osiągnąć. Poszukajmy czegoś jeszcze z dziedziny botaniki. Doprawiona łaciną, smakuje znakomicie. Proszę pisać!

 

Epidendrum flos aeris, piękny kwiat pochodzący z Jawy, przeżywa wyrwanie z korzeniami. Miejscowi zawieszają go na sznurze u sufitu, by latami rozkoszować się jego zapachem. Wspaniałe! Na razie wystarczy. Przejdźmy do fascynujących wyrażeń.

 

FASCYNUJĄCE WYRAŻENIA NA WSZELAKIE OKAZJE

 

Klasyczna powieść chińska, Ju-Kiao-Li. Znakomicie! Tych kilka słów i odrobina zręczności wystarczą, by zasugerować czytelnikowi, że dysponuje pani doskonałą znajomością języka i literatury chińskiej. W ten sposób może się pani nawet obejść bez arabskiego, sanskrytu czy muskogi. Niezbędne są jednak hiszpański, włoski, niemiecki, łacina i greka. Wyszukam dla pani po przykładzie z każdego, wszystko jedno, na jaki temat. Musi pani sama dopasować wybrany urywek do pisanego artykułu. Proszę pisać!

 

Aussi tendre que Zaïre”, delikatny niczym Zaira. Francuski. Jest to aluzja do frazy „'la tendre Zaïre„ powtarzającej się często we francuskiej tragedii pod tym tytułem. Umiejętnie wprowadzona, zrobi wrażenie nie tylko znajomości języka, lecz także oczytania i dowcipu. Może pani na przykład powiedzieć, że kura, którą pani jadła (proszę napisać artykuł o zadławieniu się na śmierć kurzą kością) nie była wcale aussi tendre que Zaïre. Proszę pisać!

 

Ven muerte tan escondida,

Que no te sienta venir,

Porque el plazer del morir,

No me torne a dar la vida

 

To hiszpański, Miguel de Cervantes. „Przybądź prędko, o śmierci! Nie daj jednak, bym cię ujrzał przychodzącą, by radość z twego przybycia nie ożywiła we mnie zwiędłych sił.” To może pani wtrącić à propos w ostatnich paroksyzmach agonii spowodowanej kurzą kością. Proszę pisać!

 

Il pover'huomo che non sen'era accorto,

Andava combattendo, ed era morto.

 

Jak pani widzi, jest to cytat włoski, z Ariosta. Mówi on o wielkim bohaterze, który, w ogniu walki, nie dostrzegłszy, że poległ, walczył nadal, niby lew, choć martwy. Zastosowanie w pani przypadku jest oczywiste – ufam bowiem, panno Psyche, że nie zaniedba pani wicia się przez co najmniej półtorej godziny po zadławieniu ową kością. Niechaj pani pisze!

 

Und sterb'ich doch, so sterb'ich denn

Durch sie--durch sie!

 

Mamy tu niemiecki, Schillera. „A jeśli ginę, ginę przynajmniej dla ciebie, dla ciebie!” Zwraca się tu pani, naturalnie, ku przyczynie pani nieszczęścia, kurze. I zaiste! Który rozumny dżentelmen (lub dama) nie zgodziłby się umrzeć, doprawdy, za dobrze utuczonego kapłona, nadziewanego kaparami i grzybami, podanego na sałacie, z galaretką pomarańczową en mosaïques. Proszę pisać! (W ten sposób podają kurę u Tortoniego.) Niechaj pani pisze!

 

Oto ładny okruszek łaciny, rzadko spotykany (nic nie jest zbyt recherché w tak pospoliciejącym języku): ignoratio elenchi. Popełnił ignoratio elenchi, to jest pojął słowa pani, lecz nie stojącą za nimi ideę. Jest zatem, rozumie pani, głupcem. Może to jakiś nieborak, do którego zwróciła się pani, dławiąc się kurzą kością, i który nie zdołał zrozumieć, o cóż mogło chodzić. Proszę w niego rzucić ignoratio elenchi, a zniszczy go pani raz na zawsze. Gdyby miał czelność odpowiedzieć, niechaj mu pani zacytuje zdanie Lukana (proszę) o przemówieniach, które są jedynie anemonae verborum, anemonami słów. Anemon, kwiat wielce jaskrawy, nie ma zapachu. Jeśliby zaś przeszedł do szarży, ustrzeli go pani frazą insomnia Jovis, „sny Jowiszowe”, którą Syliusz Italianus (proszę!) kwituje myśli bombastyczne i napuszone. Dotknie go to z pewnością do żywego. Nie zdoła się podnieść po takim ciosie. Czy byłaby pani uprzejma pisać?

 

Z greki weźmiemy coś ładnego, może z Demostenesa:

 

Aner o pheugon kai palin makesetai

 

Znośny przekład tej linijki znajdzie pani w „Hudibrasie”:

 

Kto zaś walczy i ucieka, nowych bojów się doczeka.

 

W artykule do Blackwood’s nic nie działa na korzyść autora tak, jak greka. Już same litery mają w sobie głębię. Proszę tylko spojrzeć, jak sprytnie wygląda ten epsilon! To fi warte jest mitry! Czy można sobie wyobrazić coś elegantszego niż ten omikron? A to tau? Jednym słowem, w opisie wrażeń nie ma to, jak greka. W naszym przypadku zastosowanie jej jest oczywiste. Proszę rzucić tym zdaniem, a po nim klątwą, jako ultimatum wobec owego tępego, podłego durnia, który nie był zdolny pojąć pani prostych, angielskich słów o kurzej kości. Zrozumie aluzję i oddali się, proszę mi wierzyć.

 

Oto są wszystkie instrukcje, których pan B. mógł mi w omawianej sprawie udzielić, czułam jednak, że więcej mi nie potrzeba. Mogłam nareszcie stworzyć autentyczny artykuł dla Blackwood’s i postanowiłam uczynić to bez zwłoki. Żegnając mnie, pan B. ofiarował się kupić me dzieło, kiedy będzie skończone, że jednak nie był w stanie zaproponować więcej, niż pięćdziesiąt gwinei za arkusz, uznałam, że lepiej będzie zachować artykuł dla zbudowania naszego towarzystwa, niż poświęcać go za tak marne pieniądze. Choć tak skąpy, gdy idzie o finanse, dżentelmen ów okazał mi we wszystkich innych sprawach wielką troskę i potraktował niezwykle uprzejmie. Słowa, które wyrzekł przy rozstaniu, głęboko wycisnęły się w mym sercu. Mam nadzieję, że już zawsze będę je wspominała z wdzięcznością.

 

– Moja droga panno Zenobio – rzekł ze łzami w oczach – czy jest jeszcze coś, co mógłbym uczynić, by wspomóc pani szlachetne przedsięwzięcie? Niech pomyślę! Nie można wykluczyć, że nie natrafi pani na okazję, by się utopić, zadławić kurzą kością, zostać powieszoną czy ukąszoną… ale zaraz! Przyszło mi właśnie na myśl, że mam przecież na podwórzu kilka wspaniałych buldogów. Zapewniam panią, że są to psy, jakich mało, zajadłe, znakomite dla pani potrzeb. Pożrą panią wraz z auriculami w niecałe pięć minut (oto mój zegarek!) i proszę tylko pomyśleć, jakie doznania pani wtedy opisze! Hej! Hej, jest tam który? Wypuśćcie je, chłopcy!

 

Ale że doprawdy bardzo się spieszyłam, i nie miałam już ani chwilki, musiałam z żalem skrócić spotkanie i wyjść natychmiast, nieco prędzej, przyznaję, niż jest to w takich razach przyjęte.

 

Po rozstaniu z panem Blackwoodem postawiłam sobie za cel przeżycie, jak mi radził, jakiegoś wielkiego kłopotu, zatem, by go zrealizować, spędziłam większą część dnia na wędrówkach po Edynburgu, gdzie poszukiwałam przygód, które odpowiadałyby wrącej pasji mych uczuć i dostarczyły materiału obszernemu artykułowi, który zamierzałam napisać. W wycieczce tej towarzyszyli mi jeden murzyński służący, Pompejusz, oraz moja psinka, Diana, którą przywiozłam ze sobą z Filadelfii. A jednak dopiero późnym popołudniem trudy moje zwieńczył sukces. Miały wówczas miejsce doniosłe wypadki, relacją z których jest następujący artykuł, utrzymany w tonie urozmaiconym.

 

[W oryginalnym wydaniu następował tutaj artykuł panny Zenobii, zatytułowany „Wielki kłopot”.]

 

Autorem niniejszego dzieła jest nie kto inny, a Edgar Allan Poe. Pomnij na to, cny czytelniku. Pomnij takoż, że wiele zawartych w nim informacji znamienity autor przekręcił lub zmyślił, ku uciesze własnej i potomności, cechował się bowiem dowcipem niezwykle ostrym i sarkastycznym. Czego i Tobie życzę.

Komentarze

Gdyby ktoś chciał wiedzieć...

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Zastanawiam się, dlaczego zapadła tu taka niezmącona cisza. Ostatecznie byłbym skłonny postawić hipotezę, że tekst jest albo zdezaktualizowany, albo zbyt trudny (jedno drugiego zresztą nie wyklucza). Spośród zagadnień obszerniej poruszanych w eseju nie wydaje się obecnie poważnym problemem wciskanie na siłę gdzie bądź obcojęzycznych cytatów, mało kto ma taką erudycję, aby przytaczać Cervantesa czy Ariosta w oryginale – ja na pewno nie, a nie uważam się za kompletnego nieuka literackiego. Nie zetknąłem się także z umyślnym przyjmowaniem utartej kliszy stylistycznej – zaryzykowałbym opinię, że i tutaj mogło dojść do regresu, mierni autorzy wcale nie zdają sobie sprawy z obranego stylu, mieszają potoczny ze wzniosłym (sam się nieraz na tym łapię), dobrze, jeżeli nie dorzucą jeszcze biblizmów i cech zawiadomienia urzędniczego, więc gdzie tu marzyć o utrzymaniu tonu dydaktycznego lub lakonicznego?

Co do wyśmiania nacisków na autentyczność przeżyć, tutaj byłbym skłonny podjąć łagodną polemikę. Autor wybitny wiarygodnie opisze postępowanie i motywy warszawskiego kupca równie dobrze jak staroegipskiego kapłana, będziemy skłonni uwierzyć mu, że taka była rzeczywistość – będziemy się na nim wzorować. Jeżeli jednak zaufałbym jakiemuś tekstowi (przypuśćmy) pod kątem przedstawienia psychologii tortur, a okazałoby się, że pisał to piętnastolatek na podstawie swoich losowych fantazji (autentyk) – zapamiętując motywy i pozwalając im przeniknąć do własnej twórczości, naraziłbym się po prostu na śmieszność. W przypadku autorów bez wyrobionej marki autentyczność przeżyć może być jedyną rękojmią wiarygodności. Czytałem kiedyś pisma generała Zaruskiego, człowieka wielu talentów, do których literacki niestety nie należał: pamiętam, że z tego względu moją uwagę najbardziej przykuł esej Myśli człowieka spadającego z dachu.

najwartościowsze z nich dr. Moneypenny zwie „dziwnostkami” (cokolwiek by to miało oznaczać), zaś reszta ludzkości „sensacjami”.

Rozumiem, że w ten sposób przełożyłaś curiosities i najwyraźniej był to dla Poego zbędny neologizm? Ciekawe, dziś w tym znaczeniu chyba powszechniejsze niż sensations. Przypomina mi się cytat z Klemensiewicza (z pamięci, może trochę niedokładnie – chyba Lwów 1913):

(...) wór turystyczny czyli rukzak (modne ostatnio słówko “plecak” jest dziwolągiem bez żadnego uzasadnienia).

W sumie nie wiem, czy okazałem się niepozbawiony poczucia humoru, ale i tak dziękuję za ciekawy przekład!

Merci, Ślimaku heart

 

Ale – pozwolę sobie wyjaśnić, że ja rozumiem intencję Poego trochę inaczej. Myślę, że chciał przekazać mniej więcej to, co George Eliot (mój wcześniejszy przekład: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842849) – tylko nie wprost. Nazwałabym tekst ni mniej, ni więcej, tylko satyrycznym, gdy tekst Eliot jest uczciwą, sprawozdawczą publicystyką, badającą i oceniającą pewne zjawisko, z lekkim tylko odcieniem prześmiewczym (bo i ona nie była z kamienia). Zauważ, że Eliot podaje argumenty za swoją opinią – Poe nie. Eliot nie sięga po sprowadzanie do absurdu – Poe sypie nim obficie. Eliot jest tutaj rzetelnym robotnikiem winnicy słów, zwracającym uwagę na zielska, wyjaśniającym wprost, co i dlaczego należałoby wyrwać. A Poe doskonale wie, że i tak nikogo to nie obejdzie, więc woli się raczej pośmiać. Przekłuwa balonik.

 

Weźmy tę autentyczność przeżyć chociażby. Naturalnie, że wybitny autor opisze dowolne przeżycia, jakie podejmie się opisać, wiarygodnie – dlatego przecież jest wybitny. Sęk w tym, że wiarygodnie – to nie znaczy prawdziwie. Nie mam tu na myśli zabawnego skądinąd zjawiska: narzekań fandomu na "nierealistyczność" wojny w opisach autorów, którzy faktycznie byli w okopach (jak Tolkien – ale nie tylko Tolkien). Piszemy beletrystykę, nie wspomnienia. Mam tutaj książkę, której, wyznaję, nie byłam w stanie skończyć, nie tylko dlatego, że opisuje zsyłkę na Sybir, ale przede wszystkim dlatego, że kręci mi się w głowie od tego, jak ta zsyłka jest opisana (możesz mnie uznać za sybarytkę). A wiem skądinąd, że wszystko to naprawdę miało miejsce, czy przynajmniej naprawdę tak to pamiętał autor po kilkudziesięciu latach.

 

Ale Poe nie to wyśmiewa. Wyśmiewa raczej Twojego piętnastolatka, udającego, że coś przeżył, kiedy faktycznie nie ma o tym pojęcia i udaje (zupełnie jak panna Zenobia) nie wiadomo, kogo.

 

I po paru latach orki na ugorze zaczynam się zgadzać raczej z Poem. Na każdy wrażliwy kwiatuszek, który faktycznie może w przyszłości rozkwitnąć, jeżeli się go teraz umieści pod kloszem, przypada parę akrów chwastów, które należy skosić. Właśnie dlatego, że mają o sobie zbyt wysokie mniemanie, że nie robią faktycznie niczego, co mogłoby je uzasadnić, i podlewanie ich ze zdroju pochwał spowoduje tylko i wyłącznie to, że nasze poletko zarośnie cierniem. Może nawet barszczem Sosnowskiego.

 

A ja nie jestem kozą. Chciałabym, żeby na tym poletku rosły piękne kwiaty i pożywne owoce. I tyle. Tylko tyle. Aż tyle?

    Rozumiem, że w ten sposób przełożyłaś curiosities i najwyraźniej był to dla Poego zbędny neologizm?

Ha, ha, pudło ^^ Odpowiedni fragment w oryginale brzmi:

     the best of these come under the head of what Dr. Moneypenny calls the "bizarreries" (whatever that may mean) and what everybody else calls the "intensities."

Pod hasłem "bizarreries"  w słowniku (Collinsa) mamy:

bizarrerie (bɪˈzɑːrərɪ)

n

1. the quality of being bizarre

2. a bizarre act

Co można, oczywiście, przełożyć jako "niezwykłości" albo "zdarzenia dziwne", albo jeszcze inaczej. Ale "dziwnostki" mi się podobały.

heart

(A "plecak" o wiele łatwiej polskiemu językowi wymówić, niż "rukzak" – zgadywałabym, że dlatego się przyjął, i może także dlatego, że widać w nim swojskie pierwiastki i można zgadnąć, co znaczy, a "rukzak" równie dobrze mógłby oznaczać np. potwora przemierzającego bezdroża Persji i pożerającego wędrowców, którzy nie chcą go poczęstować omletem z daktylami).

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dziękuję za zajmującą odpowiedź, rzeczywiście sporo rozjaśniła! A proponowany potwór brzmi fantastycznie, może nawet bym kiedyś wykorzystał...

Nie, to akurat germanizm – zarówno po polsku, jak i po angielsku.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka