- publicystyka: Głupie płody kobiecego pióra

publicystyka:

felietony

Głupie płody kobiecego pióra

Oryginał znajduje się tutaj: https://www.gutenberg.org/files/28289/28289-h/28289-h.htm

Tłumaczka chciałaby nadmienić, że, o ile zgadza się z Autorką w kwestii objawów, a nawet – częściowo – przyczyn, jej zdaniem opisana tu choroba dotyka równie często kobiety, jak mężczyzn.  Nie wywołuje jej bowiem żadna właściwość kobiecego umysłu, a zwykła, ludzka pycha i lenistwo. Ale – oddajmy głos Autorce.

 

Głupie płody kobiecego pióra to rodzaj o wielu gatunkach, różniących się między sobą dominującym odcieniem głupoty, która może być płytka, przegadana, pobożna lub pedantyczna. Ale to połączeniem wszystkich tych barw, gładko zmieszaną farbą niewieściej pustoty, maluje się najliczniejsze tego rodzaju powieści, gatunek, który nazwiemy geniuszem w kapeluszu. Bohaterką bywa zwykle dziedziczka, nierzadko utytułowana, a otaczają tę heroinę – na pierwszym planie, w rolach admiratorów: nikczemny baronet, przyjazny książę i nieodparcie rozkoszny młodszy syn markiza; nieco dalej duchowny i wzdychający do naszej damy poeta, a w tle ledwie zarysowany tłumek mniej interesujących wielbicieli. Jej spojrzenie i jej dowcip olśniewają. Jej cera i jej sumienie są jednakowo nieskazitelne. Ma wybitny kontralt i wybitny intelekt. Jest doskonale ubrana i doskonale religijna, tańczy niby nimfa i czyta Biblię w oryginale. Zdarza się czasami, że bohaterka nie jest dziedziczką, że tytuły i bogactwo to jedyne, czego jej brak – mimo to z pewnością dostanie się na najlepsze salony, triumfalnie odmówi licznym konkurentom, by wybrać najlepszego, a w końcu włoży klejnoty jakiegoś wspaniałego rodu jak koronę prawości. Niegodziwi mężczyźni albo gryzą wąsy, niezdolni nawet pojąć jej ripost, albo poprawiają się, wzruszeni jej napomnieniami, które (w stosownych momentach) osiągają wyżyny retoryki – naszą bohaterkę znamionuje bowiem wielka skłonność do wygłaszania przemów, szczególnie długich i namiętnych gdy dama ta udaje się na spoczynek. Niesłychanie elokwentna w spisanych rozmowach, w niespisanych – niesłychanie dowcipna, ma dysponować przenikliwością umysłu, dzięki której na wylot przegląda miałkie teorie filozofów, a gdyby tylko ludzkość zechciała podporządkować się jej wrodzonemu geniuszowi, o ileż wspanialej wyglądałyby dzieje świata. Mężczyźni grają u jej boku bardzo nieistotne role. Niekiedy uśmierza się niepokoje czytelnika, czyniąc aluzję do ich pracy i zapewniając tym samym, że ktoś jednak dba o bieg spraw codziennych. Jednak widomym celem egzystencji panów jest towarzyszyć protagonistce w jej tournée przez życie. Ujrzawszy ją na balu, są olśnieni, na wystawie kwiatów – zafascynowani, na wycieczce konnej – oczarowani jej umiejętnościami jeździeckimi, w kościele – przepełnieni czcią dla łagodności i wdzięku jej powagi.  Jest kobietą doskonałą, czy mowa o jej uczuciach, umiejętnościach czy ubraniach. Mimo wszystkich tych zalet nierzadko wychodzi za mąż po raz pierwszy za człowieka nieodpowiedniego, po czym przeżywa katusze za sprawą chytrych intryg nikczemnego baroneta – lecz nawet śmierć ma słabość do istoty tak cudownej i czeka tylko właściwej chwili, by zaradzić wszystkim jej błędom. Nikczemny baronet z pewnością zostanie usieczony w pojedynku, a mąż-nudziarz umrze w łóżku, prosząc żonę, by sprawiła mu tę wielką przyjemność i oddała rękę mężczyźnie, którego kocha najserdeczniej. Przed śmiercią zaś troskliwy małżonek zawiadomi kochanka o tym doskonałym układzie. Zanim jednak sprawy dojdą do pożądanego rozwiązania, sercem czytelnika wstrząsają straszne koleje losu szlachetnej, uroczej i zdolnej heroiny – znajdzie ono jednak ukojenie w świadomości, że łzy bohaterki wsiąkają w haftowane chusteczki, że osuwa się ona w omdleniu na najprzedniejsze obicia, i że, jakiekolwiek nawiedzą ją przeciwności, czy zostanie wygnana ze swego powozu, czy, zapadłszy na gorączkę, straci włosy, z pewnością dobrnie do ostatniej strony z cerą świeższą i lokami bujniejszymi, niż miała dotąd.

 

    Możemy tutaj nadmienić, że pozbyliśmy się niezwykle silnych skrupułów, odkrywszy, iż głupie płody kobiecego pióra rzadko przedstawiają nam towarzystwo, które nie byłoby samą śmietanką. Wyobrażaliśmy sobie, że pisarkami, podobnie, jak guwernantkami, zostają kobiety ubogie, pozbawione innych "godnych damy" możliwości zarobkowania. Gdyśmy to założyli, chwiejność składni i nieprawdopodobieństwo zdarzeń nabrały w naszych oczach pewnej szlachetności, podobnie jak zbyt ozdobne poduszeczki do szpilek i niezgrabne czepki nocne, sprzedawane przez ślepca. Sam przedmiot uznaliśmy za okropny, ale sprawiała nam przyjemność myśl, że zapłacone zań pieniądze ulżą potrzebującym. Widzieliśmy okiem umysłu samotne kobiety z trudem wiążące koniec z końcem, albo też żony i córki z poświęceniem godnym bohaterki ciułające grosz do grosza – by spłacić długi męża, a może kupić nieco łakoci choremu ojcu. Dlatego też wzdragaliśmy się przed krytyką twórczości kobiet – angielszczyzna autorki może być kulawa, mówiliśmy sobie, lecz jej motywy są anielskie. Zbywa jej może na wyobraźni, lecz w cierpliwości nie ma sobie równych. Próżnię umysłową tłumaczył nam próżny żołądek, bzdury uświęcał potok łez. Lecz nie! Ta nasza teoria, jak wiele pięknych teorii, nie wytrzymała spotkania z obserwacją. Jesteśmy już dziś przekonani, że powieści kobiet powstają w najzupełniej odmiennych okolicznościach. Widać jasno, że nadobna pisarka nigdy nie rozmawiała z rzemieślnikiem inaczej, niż przez okno karety. O klasie pracującej wiadomo jej tyle, że są to ludzie pozbawieni majątku. Pięćset funtów rocznie ma za uposażenie nieledwie głodowe. Centrum jej świata stanowią Belgravia i posiadłości baronów. Nie mieści jej się w głowie zainteresowanie mężczyzną, który nie byłby właścicielem przynajmniej rozległych ziem, jeśli nie żąda od razu teki premiera. To oczywiste, że pisze w eleganckim buduarze, fiołkowym tuszem i piórem wysadzanym rubinami, że nie obchodzą jej zupełnie rachunkowe księgi wydawcy i nie zetknęła się z żadnym ubóstwem prócz umysłowego. To prawda, w jej opisach życia klas wyższych, a więc jej własnego otoczenia, co rusz brak nam prawdopodobieństwa – ale nie widać, by miała jakiekolwiek pojęcie o innych formach życia. O ile szlachta jest u niej nieprawdopodobna, literaci, rzemieślnicy i wieśniacy są niemożliwi, a jej intelekt zdaje się wyjątkowo bezstronnie przedstawiać to, co widziała i słyszała w równie fałszywym świetle jak to, czego nie widziała i nie słyszała.

 

    Nie wydaje nam się, żeby istniało wiele kobiet, które nigdy nie widziały małego dziecka, a jednak w "Zadośćuczynieniu", niedawno wydanej powieści z gatunku geniuszy w kapeluszu, mieniącej się "historią z życia wziętą", mamy dziecko, które w wieku lat czterech i pół przemawia niby Osjan:

 

    „Ah, jakże się cieszę, miła mateńko; widziałam... widziałam tak cudowną osobę, jakby wszystko, co piękne, jak słodki zapach kwiatów i widok z Ben Lemond, nie, to za mało, on jest jak to, o czym myślę i co widzę, kiedy jest mi bardzo, bardzo dobrze, i jak mateczka moja, kiedy śpiewa, a jego czoło jak to morze w oddali – ciągnęła, wskazując toń Morza Śródziemnego – jakby bez końca, bez końca, albo jak te gromady gwiazd, które najbardziej lubię oglądać w piękne ciepłe noce... Nie patrz tak... czoło masz jak Loch Lomond, kiedy wieje wiatr i słońce zaszło. Ja najbardziej lubię słońce, kiedy tafla jeziora jest gładka... O, tak, teraz jest najładniejsze... A jeszcze je upiększa ta ciemna chmura, która z niego ustąpiła, kiedy słońce nagle rozświetla wszystkie kolory lasu i lśniące fiołkowe skały, i to wszystko odbija się w wodach jeziora.”

 

    Nie dziwi nas, że matka tego cudu w krótkich majteczkach, tak żywo przywodzącego na myśl wyrostka odurzonego dżinem, sama jest istotą bez mała wybitną. Zapewnia się nas, i to często, o niezwykłej oryginalności jej umysłu, o jej geniuszu, o tym, że "świadoma była swej oryginalności", a przy tym miała szczęście znaleźć kochanka, który również jest geniuszem i człowiekiem "niezwykle oryginalnego umysłu".

 

    Kochanek ten, jak czytamy, choć "niebywale podobny" do niej "żywością i zdolnościami", jednocześnie "przerastał ją niepomiernie wiarą oraz dojrzałością", a ona zauważyła u niego "Agape, tak rzadki klejnot, o której czytała i podziwiała sens tego greckiego wyrazu w Nowym Testamencie, mając bowiem wielką łatwość nauki języków, czytywała Pismo w oryginale." Naturalnie! Greka i hebrajski to dla bohaterki dziecinna zabawka, sanskryt przychodzi jej lekko jak alfabet, posługuje się ona po mistrzowsku każdym językiem – prócz ojczystego. Istny Creuzer w krynolinie. Biedni mężczyźni. Tak nieliczni spośród was znają choćby hebrajszczyznę, zdaje wam się, że jest się czym chwalić, gdy, jak Bolingbroke, jedynie "rozumiecie tego typu uczoność i co się o niej pisze", i podziwiacie, być może, kobiety, które potrafią o was źle myśleć we wszystkich po kolei językach semickich. Ale też, skoro prawie każda autorka zapewnia, że jej heroina ma "rozkosznie drobną główkę", i skoro pierwszymi bodźcami do rozwoju jej intelektu były prawdopodobnie kwestie stroju i manier, możemy wnioskować, że języki orientalne, o dialektach nie wspominając, chwyta ona w locie, jak motyl upija łyk nektaru. Zresztą, nietrudno sobie przedstawić erudycję bohaterki, kiedy erudycja autorki jest tak jasno widoczna.

 

    Bohaterka "Laury Gay", innej powieści z omawianej szkoły, zdaje się mniej otrzaskana z greką i hebrajszczyzną, lecz nadrabia ten brak figlarną zażyłością z łacińskimi klasykami, z "kochanym staruszkiem Wergiliuszem", z "pełnym wdzięku Horacym, łagodnym Cyceronem, miłym Liwiuszem", właściwie tak naturalnie przychodzą jej łacińskie passusy, że przytacza je na pikniku, w bardzo mieszanym towarzystwie pań i dżentelmenów, będąc, jak czytamy "najzupełniej nieświadomą, iż szlachetniejsza z płci zdolna jest do zazdrości o takie rzeczy". "I rzeczywiście" ciągnie biografka Laury Gay, "gdyby większość owej płci stanowiła część jej mądra i szlachetna, uczucia takie nigdy by nie powstały, lecz póki otaczają nas zewsząd panny Wyndham i panowie Redford, wielkie ku nim musimy czynić ustępstwa." Ustępstwa te, jak sądzimy, obejmują powstrzymanie się od łacińskich cytatów, niezbyt interesujących i nie à propos, których nieliczne mądre i szlachetne jednostki owej przeciwnej płci nie chcą słuchać tak samo, jak liczne głupie i nieszlachetne. Podobnie jak dobrze wychowana kobieta, dobrze wychowany mężczyzna rzadko cytuje klasyków w towarzystwie. Oboje zdolni są powstrzymać swoją znajomość "łagodnego Cycerona" od przeniknięcia do zwykłej rozmowy, i nawet aluzje do "miłego Liwiusza" nie zawsze biorą nad nimi górę. Ale Cyceron to najmniej groźna broń w konwersacyjnym arsenale panny Gay. Będąc z wycieczką na Palatynie, wygłasza ona następującą przemyślaną uwagę: "Prawda jedynie obiektywnie może być czysta, gdyż nawet w tych wyznaniach, w których ona przeważa, jako że jest subiektywna i podzielona na porcje, każda z tych porcji musi się zabarwić idiosynkrazją, to jest, skazić silniejszym bądź słabszym przesądem; gdy zaś w wiarach takich, jak rzymskokatolicka, ignorancja, interesowność, podstawa starożytnej idolatrii i siła autorytetu narosły na czystej prawdzie i przemieniły ją wreszcie w stek przesądów dla większości jej wyznawców. Jakże zaś nieliczni, ah! posiedli zapał, odwagę i intelektualną energię, które zdołają zanalizować te pokłady i odkryć drogocenną perłę, leżącą pod tą kupą śmieci." Spotkaliśmy niejedną kobietę, której obserwacje były znacznie bardziej oryginalne i doniosłe niż te Laury Gay, ale bardzo rzadko taką, która wyrażałaby je równie rozwlekle. Wysoki rangą duchowny, na wpół w niej zakochany, usłyszawszy powyższy śmiały komentarz, pełen niepokoju zaczyna podejrzewać u Laury skłonności wolnomyślicielskie. Myli się jednak: kiedy w przypływie ogromnego żalu z niezwykłym taktem błaga, by pozwoliła mu "odświeżyć w jej pamięci tę krynicę siły i pociechy w smutku, o której, póki nie przycisną nas trudy życia, tak łatwo zapominamy" dowiadujemy się, że Laura "stale powraca do tej uświęconej krynicy" gdzie zapewne napełnia miednicę. Pomiędzy odmianami losu i wspaniałymi powozami "Laury Gay" trafiają się strzępy ortodoksji, ale jest to ortodoksja utemperowana studiami nad "łagodnym Cyceronem" oraz "intelektualną dyspozycją ku analizie".

 

    "Zadośćuczynienie" jest obficiej doprawione anglikańską doktryną, ale zawiera też trzykroć więcej snobowania się na światowość i absurdalnych zdarzeń, które łechcą podniebienia bogobojnych trzpiotów. Linda, bohaterka, jest bardziej skłonna do spekulacji i uduchowiona od Laury Gay, ale przedstawiono ją u dworu i ma więcej – oraz znakomitszych – kochanków. Pojawiają się wielce zdeprawowane i fascynujące postaci kobiece, nawet francuska lionne, autorka nie szczędzi wysiłków, by uczynić historię równie interesującą, jak fabuły najbardziej niemoralnych powieści. Faktycznie stanowi ona zdumiewającą mieszaninę klubu Almacka, szkockiego wizjonerstwa, śniadań pana Rogersa, włoskich rozbójników, nawróceń na łożu śmierci, genialnych pisarek, kochanek – Włoszek i prób otrucia starszych dam, wszystko podane w sosie "dojrzewania do wiary" oraz "wielce oryginalnych umysłów". Nawet panna Susan Barton, genialna pisarka, której pióro porusza się "prędko i z wielką pewnością, gdy tworzy", odrzuca najświetniejsze propozycje małżeństwa, a choć mogłaby być matką Lindy (skoro, jak się dowiadujemy, odtrąciła jej ojca), o jej rękę ubiega się młody earl, kochanek porzucony przez bohaterkę. Naturalnie, geniusz i moralność wymagają wsparcia odpowiednich zalotników, by nie być nudnymi, a pobożność, jak wszystko inne, by być comme il faut, powinna wejść na salony, i to jak najświetniejsze.

 

Utytułowana piękność to bardziej frywolna, a mniej zajmująca się religią odmiana geniusza w kapeluszu. O jej bohaterkach czytamy: "wzięła wspaniałość rodu po ojcu, urodę zaś po matce, a miała w sobie ten entuzjazm, który, być może, przystoi jej wiekowi nawet u niższych klas, ale który wysubtelnia się w ducha szalonej romantyczności jedynie u najszlachetniejszych, którzy jego właśnie mają za najlepsze dziedzictwo." Ta pełna entuzjazmu młoda dama, czytając gazety swemu ojcu, zakochuje się w premierze, który to za pośrednictwem artykułów redakcyjnych i "streszczeń debat" rozgrzewa jej wyobraźnię niby słońce, nie dając się porównać z prostym wiejskim życiem zwykłej panny Wyndham. Ale wkrótce heroina zostaje baronową Umfraville, zadziwia świat swą pięknością i osiągnięciami, kiedy wyskakuje nań ze swojej willi w Spring Gardens, a potem, jak czytelnik już się domyślił, spotyka dotychczas niewidziany objet aimé. Być może słowo "premier" przywodzi na myśl pomarszczonego lub otyłego sześćdziesięciolatka, niech jednak czytelnik porzuci to wyobrażenie. Lord Rupert Conway został "powołany, choć pozostawał jeszcze niemal młodzieńcem, na najwyższe stanowisko, jaki poddany może piastować" i nawet marzenie wyrosłe z artykułów redakcyjnych i streszczeń debat nie umywa się do rzeczywistości.

 

    „Drzwi znów się otwarły i wszedł lord Rupert Conway. Evelyn spojrzała raz. To wystarczyło, nie rozczarowała się. Jakby w portret, na który długo patrzyła, nagle tchnięto życie, jakby zstąpił z ram na jej oczach. Jego wzrost, szlachetna prostota jego obejścia, był to jakby ożywiony Vandyke, jakby rycerz, któryś z jego rycerskich przodków, albo ten, do którego jej wyobraźnia zawsze go porównywała, który w dawnych wiekach walczył u boku Umfraville'a z zamorskimi poganami. Czy to mogło się dziać rzeczywiście?”

 

    Bardzo w to wątpimy. Z czasem okazuje się wyraźnie, że premierowskie serce jest poruszone. Lady Umfraville odwiedza królową w Windsorze, i…

 

    „Ostatniego wieczora jej pobytu, po powrocie z przejażdżki, pan Wyndham zabrał ją z licznym towarzystwem na szczyt Wieży, by obejrzeć widok. Oparta na blankach, spoglądała z tej "dostojnej wysokości" na rozciągający się przed nią kraj, gdy zjawił się u jej boku lord Rupert.

– Cóż za niepowtarzalny widok! – zawołała.

– Tak, błędem byłoby wyjechać, nie bywszy tu, na górze. Czy jest pani zadowolona z wizyty?

– Oczarowana! Oto Królowa, pod panowaniem której można żyć i umrzeć, dla której można żyć i umrzeć!

– Ha! – krzyknął w nagłym wzruszeniu, i z wyrazem eureki na obliczu, jak gdyby odkrył właśnie serce bijące z jego sercem w jednym rytmie.”

 

    Wyraz "eureki na obliczu" natychmiast podsuwa nam myśl o ślubie pod koniec trzeciego tomu. Jednak zanim dojdzie do tego pożądanego rozwiązania, nastąpić musi wiele nieporozumień, wywołanych głównie intrygami mściwego sir Luttrela Wycherley, geniusza, poety i postaci z wszech miar niezwykłej. Jest on nie tylko romantycznym poetą, ale zatwardziałym libertynem, mistrzem cynicznego dowcipu – mimo to namiętność ku lady Umfraville tak osłabia zdolności wybitnego epigramatyka, że w dialogach lord przedstawia się bardzo marnie. Na jej rekuzę biegnie w krzaki i tarza się w ziemi, a oprzytomniawszy, całą energię wkłada w diaboliczne i zawiłe projekty zemsty. Przebiera się zatem za lekarza i rozpoczyna oszukańczą praktykę, przewidując, że Evelyn zachoruje, a wtedy to jego właśnie wezwą do jej łóżka. Wreszcie, gdy wszystkie jego plany zostały pokrzyżowane, pisze do niej długi list pożegnalny, po cytacie z którego czytelnik pozna, z jak niepospolitym literatem ma do czynienia:

 

    „O, Pani, pieszczona w łożu z piór, czy kiedyś poświęcisz jedną myśl nieszczęsnej istocie, która do Ciebie się zwraca? Czy kiedykolwiek, płynąc swą złoconą barką po niezmąconym strumieniu powodzenia, czy kiedykolwiek, kołysana najsłodszą muzyką – Twoje to słowa – usłyszysz odległe westchnienie z tego świata, do którego odchodzę?”

 

    Pomimo ich napuszonej prozy wolimy jednak utytułowane piękności od pozostałych wymienionych tutaj gatunków. Dialogi są w nich bardziej naturalne, żywsze; trafia się uczciwa niewiedza, ale nie pedanteria; a czytelnik może brać na wiarę wybitność umysłu bohaterki, gdy nie jest zasypywany jej argumentacją przeciwko sceptykom i filozofom, ani jej rozwiązaniami tajemnic wszechświata.

 

    Autorki geniuszy w kapeluszach są zadziwiająco zgodne w doborze stylu. W ich dziełach znajdziemy przeważnie damę lub dżentelmena przypominającego wszechstronnością drzewo bemu; kochanek miewa zwykle męską pierś; umysły przepełnia to lub owo, serca są czarne, zdarzenia pożytkowane, przyjaciół powierza się ziemi, dzieciństwo to czas beztroski, słońce jest świetlistym bytem, zmierzającym ku swemu morskiemu łożu, albo zbiera krople deszczu na swym ognistym łonie, życie to dar pełen melancholii, Albion i Scotia służą jako przymiotniki w codziennej rozmowie. Także zawarte w nich komentarze moralne przypominają siebie nawzajem, na przykład "Faktem jest, smutnym, lecz prawdziwym, że wszyscy właściwie ludzie, biedni czy bogaci, podążają za złymi przykładami" albo "Książki, nawet najpospolitsze, zawierają niekiedy informacje, z których można wyciągnąć użyteczne wnioski" albo też "Podłość zbyt często zapożycza język cnoty", lub "Zasługi i szlachetność duszy muszą istnieć, by zostać docenione, gdyż krzykliwa pretensjonalność nie zwiedzie tych, którzy zbyt dobrze znają ludzkość, by łatwo ich było oszukać", a także "By przebaczyć, musimy najpierw zostać zranieni." Z pewnością istnieją czytelnicy, którym powyższe mądrości zdają się niesłychanie celne i cięte – przecież tak często widzimy je podwójnie i potrójnie podkreślone ołówkiem, oraz przystrojone licznymi wykrzyknikami przez delikatne rączki, zapewne po to, by na resztę życia zachować te głębokie myśli, z ich niepowtarzalną très vrai, w pamięci. Styl owych powieści często wyróżnia się obfitością szyku przestawnego, jak również pracowitym unikaniem pospolitych, codziennych fraz. Rozgniewani młodzi dżentelmeni wołają "Także to, ażem mniemał!" a w ciągu przedobiedniej półgodzinki młoda dama informuje swego sąsiada, że gdy po raz pierwszy czytała Szekspira, "wymknęła się do parku, by jak ptaszek w gęstwinie zapaść się pomiędzy natchnione strony wielkiego czarodzieja". Ale najwięcej wysiłku twórczyni geniusza w kapeluszu poświęca filozofii. Autorka "Laury Gay" na przykład, połączywszy bohaterów węzłem małżeńskim, dodaje weselu splendoru następującą uwagą: "gdybyż sceptycy, których oczy od tak dawna wpatrzone są w materię, że niczego innego nie widzą już w człowieku, zdolne były przeniknąć, wraz z sercem i duszą, takie niebiańskie szczęście, rzekliby wtedy, że dusza człowieka i polip nie mają wspólnych przodków, ni wspólnej faktury." Dzierżąca pióro kobieta jest, jak widać, zdolna zobaczyć rzeczy niematerialne; jej wzrok dostrzega nie tylko pospolite fenomena, ale niekiedy pada na noumena, zyskując wyjątkową umiejętność wprawiania w zdumienie krytyków, nawet przedstawicieli tej niezwykłej, choć nieznanej, szkoły, która twierdzi, jakoby ludzka dusza miała fakturę polipa.

 

    Najbardziej godne politowania spośród głupich płodów kobiecego pióra są te, które nazwiemy księgami proroczymi – powieści wykładające religijne, filozoficzne lub etyczne teorie autorek. Wśród kobiet zdaje się pokutować pogląd, nieco zbliżony do tego, który uznaje za wyrocznie idiotów, jakoby najlepszym posłańcem oświecenia był człowiek najbardziej wyzuty ze zdrowego rozsądku. Sądząc z ich dzieł, pewne damy uważają, że niewiarygodna ignorancja, zarówno w dziedzinie nauki, jak i codziennego życia, najlepiej przygotowuje do wygłaszania opinii na najtrudniejsze pytania etyczne i teoretyczne. Ich przepis na rozwiązywanie filozoficznych trudności przedstawia się mniej więcej tak: weź kobiecą głowę, wypchaj ją możliwie najdrobniej porwanymi strzępkami filozofii i literatury oraz nieprawdami na temat społeczeństwa, zawieś nad biurkiem na parę godzin dziennie, podawaj na gorąco z marną angielszczyzną, kiedy nikt tego nie chce. Trudno o pisarkę ksiąg proroczych, która nie byłaby najzupełniej pewna swojej umiejętności rozstrzygania kwestii teologicznych, która czasami powątpiewałaby w swą zdolność odgraniczenia dobra od zła na każdym kościelnym przyjęciu, która nie wiedziała dokładnie, w czym błądzi ludzkość. Jakże nieszczęśliwi są filozofowie, skoro nie dane im było zasięgnąć jej rady. Pani taka wzdycha nad pożałowania godnym nieróbstwem tych wielkich pisarzy, którzy w swej skromności ograniczyli się do przebudowywania własnych doświadczeń na prozę, dla których dostatecznie trudną pracą jest przedstawianie ludzi i rzeczy takimi, jakie są. "Nie rozwiązali żadnych wielkich zagadnień" – ale ona chętnie naprawi ich zaniedbania, swoją teorię życia i katechizm umieszczając w opowiadaniu o miłości, w którym dobrze urodzone damy i dżentelmeni mierzą się z odpowiednimi do ich pozycji odmianami losu, ku wielkiemu zdumieniu deistów, oksfordczyków i skrajnych protestantów, oraz ku podbudowie tego fascynującego odłamu chrześcijaństwa, który albo streszcza swe prawdy w jednym zdaniu wypisanym wersalikami, albo wybucha fajerwerkiem asterysków na stronie trzysta trzydziestej. Owszem, damy i dżentelmeni zapewne wydadzą się czytelnikowi zdumiewająco niepodobni do tych, których miał przyjemność lub nieprzyjemność poznać, zwykle bowiem umiejętności naszej autorki w zakresie opisywania prawdziwego życia i bliźnich stoją w proporcji odwrotnej do pewności siebie, z jaką wypowiada się o Bogu i życiu po śmierci, zwykle zaś prawdziwe idee przedstawia ona za pomocą fałszywych obrazów.

 

    Bardzo typowym przedstawicielem księgi proroczej jest "Enigma: karta z kronik rodu Wolchorley". Rozwikłanie "enigmy", którą ta powieść sobą przedstawia, wymaga niewątpliwie zdolności nie mniej tytanicznych niż te, którymi dysponuje autorka, chodzi bowiem ni mniej, ni więcej, ale o problem istnienia zła. Problem ten zostaje postawiony, a rozwiązanie mętnie zapowiedziane już na pierwszej stronie. Energiczna młoda dama o kruczych włosach mówi "Życie to nierozwiązalna zagadka", a skromna młoda dama o włosach kasztanowych spogląda na portret Matki Boskiej, który właśnie kopiuje i "Tam zdawało się kryć rozwiązanie tej wielkiej enigmy". Styl owej powieści jest równie wspaniały, jak jej sens; niektóre ustępy okazały się przerastać nasze pojmowanie, choć poświęciliśmy im wiele wysiłku; nie pomogły nawet starannie rozmieszczone wersaliki i kursywa, musimy więc poczekać, by nasz "poziom duchowy" osiągnął takie wyżyny, że zdołamy coś zrozumieć. O Erneście, wzorcowym młodym duchownym, który przy każdej okazji prostuje ścieżki bliźnich, czytamy, że "nie obchodziło go małżeństwo rynkowego rodzaju, poprzedzone społeczną profanacją"; że jednej pełnej niepokoju nocy "sen nie nawiedził jego podzielonego serca, w którym burzowały się rozmaite typy i kombinacje zrośniętych uczuć żalu i radości" oraz że "niezdolen był znieść ludzkiego towaru, jakiegoż by nie był sortu, za jaką cenę sprzedawany, czy zachwalany za pobożność, czy urodzenie, jego prawa dusza nienawidziła tego, którego ultimatum, samooszukiwanie, jawiło mu się wielkim duchowym kłamstwem, 'żyjącym dla pustoty, oszukującym i oszukiwanym', nie wierzył bowiem, by filakterium i szeroka lamówka na odzieniu były zaledwie sztuczką socjety" (Kursywa pochodzi od autorki – ufamy, że ułatwi czytelnikowi zrozumienie tego fragmentu). O sir Lionelu, wzorcowym starym dżentelmenie, dowiadujemy się, że "ten prosty ideał wieku średniego, pozbawiony swej anarchii i dekadencji, w nim właśnie zdawał się ożyć, gdy więzy łączące ludzi ulepione były z heroicznej gliny.  Pierworodne barwy nieskalanej wiary i prawdy, wyryte w zwykłej ludzkiej duszy i zmieszane w tudorskim łuku braterstwa, gdy pierwotne prawo porządku niańczyło i mnożyło każdą odpowiednio do jej rodzaju, we wzajemnej współzależności". Jasno stąd widać, jak barwy, wyryte uprzednio w duszy, mieszają się, tworząc łuk, na którym to łuku kolorów – zapewne tęczy – prawo porządku niańczyło i mnożyło – zapewne łuk i to prawo – odpowiednio do rodzaju? Jeżeli czytelnikowi mało wiadomości o sir Lionelu, możemy dodać, że w jego duszy "naukowe połączenia myśli niezdolne były wywołać pełniejszych harmonii prawdy i dobra niż te, które kryły się w pierwotnych pulsacjach, unoszących się niby atmosfera dookoła!" oraz, że gdy pieczętował list: "Ah! ten czujny puls w łonie dobrego człowieka powrócił echem prostej prawdy, że szczery świadek tego serca, co go nie potępiło, gdy jego oko, wilgotne od miłości, spoczęło, i to z pewną odziedziczoną po przodkach dumą, na niezblakłym motto rodu 'LOIAUTE'".

 

    Podobny wzniosły styl wypłasza pospolitość z najtrywialniejszych drobiazgów. Człowiek zwyczajny powiedziałby, że egzemplarz Szekspira leżał na salonowym stoliku, lecz autorka "Enigmy", tak rozmiłowana w budujących peryfrazach, informuje czytelnika, że na stole spoczywało "owo źródło ludzkiej myśli i uczucia, które podnosi serce tym jednym imieniem 'Szekspir'". Stróż nocny zauważa światło palące się w oknie później w noc, niż zwykle, myśli więc sobie, że ludzie, którzy wysiadują po nocach, gdy mogą iść do łóżka, są niemądrzy; ale, że ten fakt mógłby się wydać zbyt codzienny i pospolity, przedstawia się go w taki oto uderzający i metafizyczny sposób: "Zdumiał się – jak to bywa, gdy myśli się o innych, z konieczności w odrębnej osobie, a zatem (choćbyśmy sobie tego wzbraniali) przyjmując fałszywe założenia – jakie to było inne od tego, co sam by uczynił, z jaką przyjemnością sięgnąłby po spoczynek, z którego tak niewiele robiono sobie wewnątrz". Lokaj – zwyczajny Jeames o grubych łydkach i wymawiający samogłoski na przydechu – otwiera drzwi na dzwonek, co jest okazją do ukazania czytelnikowi, że należy on do "tej szerokiej klasy rozpieszczonych służalców, objętych klątwą Kaina, włóczęgów po tej ziemi, których ocena drugiego człowieka zawisła od wydatków i pieniędzy (...) Oni to, i im podobni, O, Anglio, są fałszywym światłem twej spotworniałej cywilizacji!" Słyszeliśmy już o rozmaitych "fałszywych światłach" od dra Cumminga i Roberta Owena, od dra Puseya i od rozmaitych mediów przy ich stolikach, ale nigdy o fałszywym świetle promieniującym z pluszu i pudru.

 

    I podobnie, sprawy, z którymi człowiek cywilizowany styka się na co dzień, wynoszone są do rangi przerażających klęsk, a damy w sutych spódnicach i mantylkach à la Chinoise zachowują się w sposób, jaki przystoi bohaterkom melodramatów. Pani Percy, płytka, światowa kobieta, pragnie, by jej syn Horacy wziął za żonę Grace o kasztanowych włosach, jest ona bowiem dziedziczką; jednak on, jak to się zdarza synom, zakochuje się w kruczowłosej Kate, ubogiej krewnej dziedziczki. Co więcej, sama Grace wykazuje wszelkie objawy doskonałej obojętności wobec Horacego. W takich razach synowie bywają nadąsani lub rozgniewani, matki, kiedy nie są rozdrażnione, knują intrygi, zaś młode ubogie krewne często nie śpią po nocach, i wiele płaczą. Przywykamy do podobnych rzeczy, tak, jak przywykliśmy już do zaćmień księżyca i nie płoszymy ich więcej wrzaskami ani biciem w cynowe kotły. Nie słyszeliśmy nigdy o modnej pani, która zachowywałaby się w takich okolicznościach tak, jak pani Percy. Zauważywszy pewnego dnia Horacego pogrążonego w rozmowie z Grace, jego matka, nie mając pojęcia, o czym rozmawiają, bez żadnych powodów, by sądzić, że Grace, pani domu i szanująca się osoba, przyjęłaby ewentualne oświadczyny jej syna, biegnie ku nim i chwyta oboje w ramiona, mówiąc "zarumieniona i z podnieceniem": "Cóż za wielkie szczęście, bo, czyż nie mogę cię tak nazywać, Grace? Moja Grace, Grace mego Horacego! moje drogie dzieci!" Syn wyjaśnia jej, że zaszło nieporozumienie, że jest zaręczony z Kate, za czym zostajemy uraczeni następującą sceną:

 

    „Wyprostowawszy się na bezprecedensową wysokość (!) z oczami rozbłyskającymi płomieniem jej gniewu – Podły chłopcze! – rzekła, ochryple i z pogardą, zaciskając pięść.

– Bądź przeklęty, skoro tego pragniesz! Skłoń swą żałosną głowę i pozwól matce...

– Nie przeklinaj! – przemówił niski głos zza ich pleców, a pani Percy drgnęła, przestraszona, jakby ujrzała przybysza z samych niebios, jak przerywa jej grzeszny akt.

Horacy tymczasem opadł na kolana o jej stóp i skrył twarz w rękach.

– Kim więc ona jest, kim?

Zaprawdę, jego 'duch opiekuńczy' wstąpił pomiędzy niego i pełne lęku słowa, które, choć niezasłużone, musiałyby zakryć niby całun przyszłe jego losy, zaklęciem nie do zerwania, nie do cofnięcia.

Blada po ziemsku, lecz spokojna nieruchomym, stalowym spokojem śmierci – jedyna tu spokojna osoba – oto stała Katherine, a jej słowa uderzały ucho dźwiękami nieznośnie powolnymi i wyraźnie rozgraniczonymi, dzwoniącymi w sercu jak mroźne, pojedyncze uderzenia jakowegoś straszliwego carillonu.

– Pragnął mnie związać szczerą przysięgą, lecz ja jej nie przyjęłam, nie możesz zatem... nie śmiesz go wykląć. A teraz – ciągnęła, wznosząc rękę do nieba, gdzie uniosły się także jej wielkie ciemne oczy, rozognione blaskiem czystości, który po raz pierwszy cierpienie rozpaliło w owych pełnych pasji gałkach – oto przysięgam, że na dobre czy na złe, Horacy Wolchorley i ja nie wymienimy ślubów bez zgody jego matki, bez jej błogosławieństwa!”

 

Tutaj, podobnie jak w całej powieści, dostrzegamy to pomieszanie, tak charakterystyczne dla głupich płodów kobiecego pióra. Fabuła rozgrywa się w otoczeniu zupełnie współczesnym – gra się tutaj polki i dyskutuje o ruchu oksfordzkim – a jednak bohaterowie, zdarzenia oraz sposoby zachowania się zostały wyrwane z bardzo eklektycznego zbioru romansów. Mamy więc ślepego Irlandczyka – harfistę "przeżytek barwnych bardów z legend", wyskakującego na nas znienacka podczas herbatki w wiejskiej szkółce niedzielnej; mamy szaloną Cygankę w szkarłatnym płaszczu, śpiewającą urywki romantycznych pieśni i wyjawiającą na łożu śmierci sekret, który, w połączeniu ze świadectwem skąpego karła – kupca, pozdrawiającego obcych przekleństwem i diabolicznym śmiechem, pozwala dowieść, że Ernest, wzorcowy młody duchowny, jest bratem Kate; mamy też nieludzko cnotliwego Irlandczyka Barneya, który odkrywa fałszerstwo przez porównanie daty na kwestionowanym dokumencie z datą oszukańczego podpisu, kiedy ten właśnie dokument, okazany w sądzie, stał się podstawą katastrofalnej decyzji. "The Hall", gdzie mieszka sir Lionel, jest szacowną wiejską siedzibą starego rodu, co, jak przypuszczamy, skłania wyobraźnię autorki ku donżonom i blankom, na których, "Ah! strażnik dmie w swój róg", bo kiedy mieszkańcy siedzą w swych sypialniach nocą, którą Pleaceman X. z pewnością pamięta, i zrywa się wiatr, o którym mówi nam się najpierw, że jest słaby, a potem, że przygina gałęzie starych cedrów aż do ziemi, popada ona w tę średniowieczną manierę opisywania (kursywa pochodzi od nas): "Flaga rozwinęła się na ten dźwięk, i zatrzepotała swym opiekuńczym skrzydłem, gdy spłoszona sowa trzepotała swoim w bluszczach; firmament spoglądał na nią argusowym okiem – „milczące melodie cherubinów”. I patrz! dwa uderzenia rozległy się z wieży strażniczej, i "Druga godzina!" wybrzmiało echem w dole.”

 

    Powieści takie, jak "Enigma" przypominają nam rysunki, które bystre dzieci czasami robią "z głowy", a na których widzimy z prawej nowoczesną willę, na pierwszym planie dwóch rycerzy w hełmach, a po lewej tygrysa szczerzącego zęby w dżungli, a wszystkie te przedmioty łączy tylko to, że artysta uznał je za ładne, a może bardziej jeszcze to, że pamięta je z innych obrazów.

 

    Mimo to lubimy autorkę bardziej, kiedy popisuje się na swych szczudłach średniowiecznych, niż na tych proroczych, na których opowiada o "Ich", "subiektywnym", "obiektywnym" i wykłada pełnię chrześcijańskiej prawdy, stojącej pomiędzy "nadmiarem po prawicy i upadkiem po lewicy". Postacie nietrzymające się ściśle tej linii traktowane są z pełną wyrozumiałości wyższością. O pewnej pannie Inshquine czytamy, wspomożeni kursywą i wersalikami, że "funkcja, nie zaś forma, JAKO nieunikniony zewnętrzny wyraz ducha w naszych czasach tabernakulów, nieznacznie ją pochłaniała". Zaś à propos panny Mayjar, ewangeliczki nieco zbyt chętnej do opowiadania o swych wizytach u chorych i stanie ich dusz, dowiadujemy się, że wzorcowy duchowny "nie będzie wykluczał, z powodów powierzchownych, podskórnego dążenia pacjenta ku dobru, ani też dobrych korzyści, mimo wszystko odnoszonych przez podmiot". Wyobrażamy sobie precyzję wymowy i wysunięty podbródek, które tak słabo oddaje kursywa zdobiąca wypowiedzi owej damy! Nie będziemy tu cytowali jej proroczych słów na temat doktryny, są to bowiem kwestie zbyt poważne, by je poruszać na tych stronach.

 

    Może się zdawać impertynencją stosowanie epitetu "głupia" wobec powieści świadczącej o tak wielkim oczytaniu i pracy umysłu, jak "Enigma", lecz stosujemy go z rozwagą. Skoro, jak wiadomo od dawna, wielka erudycja nie czyni mężczyzny mędrcem, bardzo skromna erudycja tym bardziej nie uczyni mądrą kobiety. A najkłopotliwszą odmianą kobiecej głupoty jest odmiana literacka, dostarcza bowiem amunicji popularnemu przesądowi, jakoby kobiety nie powinny otrzymywać konkretniejszego wykształcenia.

 

    Gdy mężczyźni widzą dziewczęta marnujące czas na rozmowy o czepeczkach i sukniach balowych, na chichoty i sentymentalne zwierzenia; albo kobiety w średnim wieku źle wychowujące dzieci i zabawiające się złośliwymi plotkami, nic dziwnego, że mówią "Na litość boską, dajmy dziewczętom lepsze wykształcenie, niech mają jakieś lepsze tematy, jakieś konkretne sprawy". Ale po kilkugodzinnej rozmowie z literacką prorokinią, czy po kilkugodzinnej lekturze jej książki, powiedzą zapewne "Kiedy kobieta zyskuje jakąś wiedzę, jaki z niej czyni użytek! Zamiast wrosnąć w kulturę, zbiera jej strzępki; zamiast nabrać skromności i rozsądku dzięki obyciu z myślami i faktami staje się rozgorączkowaną piewczynią własnych osiągnięć; jak gdyby w czymś na kształt umysłowego lusterka wiecznie oglądała własną 'inteligencję'; odbiera apetyt przy stole dyskusjami o metafizyce, wynosi się ponad gorzej poinformowanych mężczyzn, na przyjęciach szuka okazji, by nam głosić kazania o fundamentalnej kwestii stosunku ducha i materii. I spójrzcie na to, co pisze! Mętność ma za głębię, bombastyczność za elokwencję, sztuczność za oryginalność; na jednej stronie popisuje się, na drugiej przewraca oczami, na trzeciej stroi miny, na czwartej histeryzuje. Może i przeczytała liczne pisma wielkich mężczyzn, i nieliczne wielkich kobiet, ale jak mieszkaniec Yorkshire nie potrafi odróżnić własnej angielszczyzny od mowy londyńczyka, tak i ona nie jest zdolna dostrzec różnicy między ich stylem, a własnym. Tylko chwalipięctwo przychodzi jej naturalnie. Nie. Gleba umysłu przeciętnej kobiety jest zbyt płytka i jałowa, by ją orać, urosną na niej tylko niewymagające kwiaty."

 

    Owszem, mężczyzna, który podejmuje takie decyzje na podstawie tak powierzchownych obserwacji, nie powinien być zaliczany do mędrców, ale nie dyskutujemy teraz jego opinii – wskazujemy jedynie, jak są one nieświadomie podtrzymywane przez liczne kobiety przyjmujące na siebie zadanie reprezentowania kobiecego intelektu. Nie sądzimy, by jakikolwiek mężczyzna utwierdził się w podobnym przekonaniu, obcując z kobietą prawdziwie kulturalną, której umysł pochłania wiedzę, a nie jest przez nią pochłaniany. Kobieta rzeczywiście kulturalna, podobnie jak rzeczywiście kulturalny mężczyzna, nabiera dzięki swej wiedzy naturalności i skromności w obejściu. Wiedza pozwala jej ujrzeć siebie samą i własne opinie w nieco sensowniejszej proporcji; nie jest piedestałem, stojąc na którym roiłaby sobie, że obejmuje wzrokiem wszystkich i wszystko, ale punktem obserwacyjnym, z którego może sama siebie prawidłowo ocenić. Nie rzuca cytatami z poezji i nie nie cytuje Cycerona bez powodu, nie dlatego, by sądziła, że musi czynić ustępstwa wobec męskich uprzedzeń, ale ponieważ taki sposób popisywania się własną pamięcią i znajomością łaciny nie wydaje jej się budujący ani elegancki. Nie pisze książek, których niezdolni są pojąć filozofowie, może dlatego, że potrafi napisać książki, które ich zachwycą. Rozmowa z nią jest łatwiejsza, niż z którąkolwiek inną, ponieważ rozumie swego partnera, a nie zależy jej wcale na uświadomieniu mu, że on jej nie rozumie. Rozmówca nie uzyska od niej informacji, tego surowca kultury, ale współczucie, jej najdelikatniejszą esencję.

 

    Klasę liczniejszą od ksiąg proroczych (przeważnie zainspirowanych przez jakiś odłam High Church lub chrześcijańskiego transcendentalizmu) stanowi gatunek, który możemy nazwać opowieściami koloratki – reprezentuje on ewangelicki sposób myślenia i odczuwania. Powieść taka jest rodzajem eleganckiej ulotki, czymś na kształt leczniczego powidełka dla młodych dam z Low Church, ewangelickim substytutem modnej literatury, podobnie jak zjazdy majowe zastępują operę. Nawet dzieci kwakierskie mają chyba prawo do tej przyjemności, którą daje lalka; musi to jednak być lalka odziana w zgrzebną sukienkę i czepek, nie lalka światowa przystrojona gazą i świecidełkami. A nie wyobrażamy sobie, by mogły istnieć młode damy – może poza amerykańskimi odłamami wyznania ewangelickiego, gdzie praktykuje się śluby bez zalotów – które potrafiłyby się obejść bez romansów. Młode damy wyznania ewangelickiego potrzebują zatem ewangelickich romansów, w których burzliwe i słodkie namiętności uświęcane są zbawczymi naukami o Zmartwychwstaniu i Odkupieniu. Powieści te różnią się od ksiąg proroczych tak, jak członkinie Low Church często różnią się od wyznawczyń High Church: są nieco mniej zarozumiałe, znacznie mniej wiedzą, nieco mniej uwagi poświęcają składni, wykazują się też znacznie mniejszym smakiem.

 

    Orlandem ewangelickiej literatury jest młody pastor widziany oczami klasy średniej, wśród której batystowy kołnierzyk działać ma na serca panien podobnie, jak epolety na serca dziewcząt klas wyższych. W przeciętnej powieści tego gatunku bohater niemal zawsze jest młodym pastorem, być może źle widzianym przez światowe mamusie, lecz podbijającym serca ich córek, które "nigdy nie zapomną tego kazania"; pełne czułości spojrzenia padają z ambony, zamiast z loży operowej, tête-à-têtes urozmaicane są cytatami z Pisma, zamiast z poetów, a pytania o temperaturę uczuć bohaterki mieszają się z niepokojem o stan jej duszy. Tło portretu młodego pastora zawsze stanowi towarzystwo zamożne i dobrze ubrane, jeśli nie modne – bo śmieszność ewangelicka jest równie skłonna do snobizmu, jak każda inna – zaś ewangeliczka – autorka, na jednej stronie objaśniająca czytelnikowi, czym jest kozioł ofiarny, na drugiej ma ambicję ukazać maniery i dialogi arystokratów. Jej portret eleganckiego towarzystwa bywa często fascynującym studium wysiłku ewangelickiej wyobraźni, ale jeden szczegół w powieściach ze szkoły koloratki pozostaje zawsze doskonale realistyczny – ich ukochany bohater, młody ewangelicki pastor musi być postacią zupełnie nijaką.

 

    Najświeższa powieść tego gatunku, którą mamy pod ręką, to "Stary szary kościół". Jest ona ogromnie senna i nudna. Autorka nie wydaje się szczególnie wyznawać na niczym konkretnym, z trudem przyszłoby nam zgadnąć, w jakich to życiowych okolicznościach zyskała doświadczenie, gdyby nie pewne prostackie cechy stylu, wskazujące na to, że styka się ona głównie z osobami, których manier i charakterów nie oszlifowała kultura konwersacji, lecz nie zdołała z tego wyciągnąć korzyści. Poszukiwanie bohaterów wśród herbowych karet trudniej się wybacza pisarzom ewangelickim, niż jakimkolwiek innym. Prawdziwe dramaty ewangelickie – a jest ich nieprzebrane bogactwo, o ile komuś starczy geniuszu, by je rozpoznać i przedstawić – rozgrywają się na łonie klasy średniej i niższej. A czyż ewangelików nie zajmuje przede wszystkim to, co słabe i małe, a nie wielkie? Dlaczego więc nasze ewangelickie autorki nie chcą nam pokazywać, jak w praktyce wyglądają ich poglądy religijne na przykładzie ludzi (a jest takich wielu na świecie), którzy nie trzymają powozu, "nawet dwukółki", którzy potrafią nawet zjeść obiad bez srebrnego widelca, w których ustach wątpliwa angielszczyzna autorki brzmiałaby naturalnie? Czemu nie widujemy portretów życia religijnego wśród angielskich robotników fabrycznych, równie ciekawych jak portrety życia religijnego czarnych skreślone przez panią Stowe? Zamiast tego pobożne damy przyprawiają nas o mdłości książkami przywodzącymi na myśl świeżo "nawróconą" kobietę światową – nie straciła upodobania do wystawnych obiadów, ale zaprasza teraz duchownych, a nie amantów; równie wiele czasu poświęca strojom, ale wybiera spokojniejsze kolory i wzory; jej konwersacja pozostaje banalna, ale doprawiona ewangelią zamiast plotek. W "Starym szarym kościele" mamy do czynienia z taką właśnie ewangelicką trawestacją modnej powieści, i nie brak w niej, oczywiście, podłego, intryganckiego baroneta. Warto tutaj przytoczyć próbkę rozmowy prowadzonej przez tego arystokratycznego birbanta, stylu bogatego w kursywę i soczyste aluzje, godnego panny Squeers. Zwiedzając wieczorem ruiny Koloseum Eustachy, młody duchowny, odciąga bohaterkę, pannę Lushington, od reszty towarzystwa, planując tête-à-tête. Zazdrosny baronet daje swemu gniewowi ujście w następujących słowach:

 

„Oto są, a pannie Lushington z pewnością nic nie grozi, jest bowiem pod opieką wielebnego papieża Eustachego pierwszego, który niewątpliwie uraczył ją budującą homilią o grzeszności pradawnych pogan, którzy, jak przekazuje tradycja, w tym właśnie miejscu poszczuli dzikimi stworami biednego świętego Pawła! O, nie! nie, pomyliłem się chyba, i zdradziłem się z brakiem w duchowości, nie był to przecież ani święty Paweł, ani tutaj. Ale mniejsza, to równie dobre czytanie na dziś, i równie dobrze można z niego przejść do zdegenerowanych chrześcijańskich pogan współczesności z ich paskudnymi praktykami, by skończyć zachętą "wyjdźcie spośród nich i odłączcie się od nich", i jestem pewien, panno Lushington, że wypełniła dziś pani ten nakaz niezwykle skrupulatnie, bo od przyjazdu nikt z nas pani nie oglądał. Ale wszyscy chyba zgodzimy się, że wycieczka upłynęła wielce przyjemnie, i jestem pewien, że czujemy ogromną wdzięczność wobec pana Graya, że ją zaproponował, a jest on tak znakomitym cicerone, że mam nadzieję usłyszeć od niego inne, równie zachwycające pomysły.”

 

Tego rodzaju słowotok, zarówno w dialogach, jak i w narracji, ilustrujący tyleż, ile zły rysunek, a co najwyżej sugerujący, co ma zamiar zilustrować, wypełnia książkę. Bez wątpienia w pojęciu drogiej autorki stanowi on o kształcącej naturze powieści, zachęca matki – chrześcijanki do wręczania jej córkom. Ale wszystko jest względne. Spotykaliśmy Amerykanów – wegetarian, których zwykłe posiłki składały się z suchej mączki, a kiedy potrzebowali czegoś na podniecenie apetytu, dosypywali mączki zwilżonej; możemy więc sobie wyobrazić, że istnieją wśród ewangelików kręgi, w których "Stary szary kościół" pochłania się jako fascynującą beletrystykę.

 

    Ale być może najmniej strawnymi z głupich powieści są przedstawicielki klasy nowoczesnych starożytności, odsłaniające przed nami codzienne sprawy mędrców i czarowników faraona, skryte romanse Sennacheryba czy umysłowe zmagania i ostateczne nawrócenie złotnika Demetriusza. Nad głupią powieścią możemy się przynajmniej pośmiać, ale idiotyzm cechujący tę starożytniczą szkołę jest na to zbyt ciężki i niezgrabny. Cóż jaśniej ukazuje niezdolność autorek do oceny własnych talentów, niż wieczne podejmowanie się zadań, którym oddałby sprawiedliwość tylko geniusz połączony z olbrzymią wiedzą? Naturalnie, ożywienie przeszłości może się udać jedynie zgrubnie – zawsze tchniemy mniej lub więcej współczesności w starożytne formy;

 

    Was ihr den Geist der Zeiten heisst,

    Das ist im Grund der Herren eigner Geist,

    In dem die Zeiten sich bespiegeln.

 

    Geniusz, zapoznawszy się ze wszystkimi świadectwami minionego czasu, niekiedy potrafi siłą swego współczucia odtworzyć brakujące nutki "muzyki ludzkości" i z odłamków posklejać całość, która rzeczywiście przybliży nam dawne dzieje, przedstawi je naszym mniej wyostrzonym zmysłom – lecz ta odmiana wyobraźni musi należeć do najrzadszych, wymaga bowiem zarówno dokładnej i szczegółowej wiedzy, jak i twórczej iskry. A mimo to stale natykamy się na damy strojące ubóstwo swych umysłów w starożytne kostiumy, wkładające własną omdlewającą sentymentalność w usta rzymskim westalkom i egipskim księżniczkom, a swoje pretensjonalne argumenty – faryzeuszom i greckim filozofom. Ostatnim przykładem tego straszliwego bałwaństwa jest "Adonija, historia Żydowskiej Diaspory", należąca do serii, która, jak się nas zapewnia "łączy dobry gust, humor i mocne zasady moralne". "Adonija", jak sądzimy, ma być opowieścią o "zasadach moralnych", dobry gust i humor zostawia zaś innym tomom. Okładka zapewnia nas, że przedstawione wydarzenia są "niesłychanie interesujące", a przedmowa kończy się następująco "Czytelnikom, których interesują losy rozproszonych dzieci Izraela i Judy, strony niniejsze mogą dostarczyć, prócz rozrywki, także wiedzy na ważny temat". Ponieważ "ważny temat", na który ma dostarczać wiedzy owa książka, pozostał bezimienny, możemy przypuszczać, że chodzi o jakieś ezoteryczne i niepojęte dla nas sprawy. Jeżeli jednak ma on mieć cokolwiek wspólnego z diasporą żydowską na którymkolwiek etapie jej historii, sądzimy, że trójkowa uczennica wie już o niej znacznie więcej, niż mogłaby się dowiedzieć z tej "Historii Diaspory". "Adonija" to po prostu romans najpodlejszego sortu, podawany za rzecz dydaktyczną, jak sądzimy, dlatego, że bohater jest żydowskim jeńcem, a bohaterka – rzymską westalką, ich przyjaciele przechodzą na chrześcijaństwo po zastosowaniu najszybszej i najprostszej metody zalecanej przez Towarzystwo Konwersji Żydów, a także dlatego, że normalny język zastąpiony jest dziwacznym, oratorskim stylem, który pewne powieściopisarki uważają za nadający starożytnego posmaku, i który natychmiast rozpoznajemy po frazach takich, jak "ten olśniewający talent królowania, z pewnością posiadany przez cesarza Nerona", "więdnąca latorośl wspaniałego krzewu", "cnotliwa towarzyszka jego łoża", "ah, na Westę!" czy "powiadam tobie, Rzymianinie". Pośród cytatów zdobiących okładki tego dzieła znajdziemy wypowiedź panny Sinclair, która informuje nas, że "Twory wyobraźni otwarcie służą ludziom nauki, mędrcom i osobom pobożnym". Czytelnik ma stad zapewne wyciągnąć ucieszny wniosek, że dr Daubeny, pan Mill czy pan Maurice mogą się oddawać lekturze "Adoniji", nie będąc zmuszonymi ukrywać tego zakazanego owocu za poduszkami kanapy czy pod stołem.

 

     "Nie bądź piekarzem, jeśli głowę masz z masła" mówi stare przysłowie, które można tak wyłożyć: niech kobieta nie pcha się do drukarni, jeśli nie jest gotowa ponieść konsekwencji. Zdajemy sobie sprawę, że nasze uwagi różnią się bardzo od recenzji, które, stale odgrzewając te same emocje, przeżywane zwykle, jak sądzimy, przez położne i mamki, powtarzają jednej autorce po drugiej, że "witają" jej płody "z radością". Zdajemy sobie sprawę, że damy, przeciw którym zwraca się ostrze naszej krytyki, przywykły słyszeć jedynie najwymyślniejsze słowa pochwały. Sposób, w jaki oddają rzeczywistość, ma być genialny, postacie mistrzowsko nakreślone, styl fascynujący, emocje wyrafinowane. Ale jeśli damy te gardzą prostotą naszej wymowy, chcielibyśmy je poprosić o chwilkę refleksji nad skąpstwem miłych słów, a często i uszczypliwością, z jaką ich chwalcy traktują te pisarki, których dzieła mają wejść do kanonu literatury. Kiedy tylko kobieta okaże geniusz, albo choć prawdziwy talent, natychmiast nagradza się ją za to skromnymi wyrazami uznania i ostrą krytyką. Zachodzi tu zdumiewająca prawidłowość – kiedy umiejętności pisarki stoją na zerze, aprobata dziennikarzy osiąga punkt wrzenia; wobec średnich autorek nie przekracza temperatury letniego dnia, zaś autorki doskonałe spotykają się z reakcją wręcz lodowatą. Harriet Martineau, Currer Bell i pani Gaskell były traktowane równie bezceremonialnie, jak mężczyźni. Każdy zaś krytyk, który wysoko ocenia przyszły wkład kobiet w literaturę, z zasady powstrzymuje się od specjalnych pochlebstw wobec dzieł napisanych przez panie. Jest bowiem oczywiste dla każdego, kto bezstronnie i szeroko zbadał pisarstwo kobiet, że największe jego słabości leżą nie tyle nawet w dziedzinie intelektu, co w niewyrobieniu dyspozycji moralnych, które służą doskonaleniu się pisarza – cierpliwości, pracowitości, poczucia odpowiedzialności za wydawane dzieła oraz szacunku dla świętej sztuki pisarskiej. Większość pisanych przez damy książek zdradza tę lekkość, która pochodzi z braku wymagań; tę łatwość tworzenia niedorzecznych kombinacji i słabego naśladownictwa, które ukróciłaby odrobina samokrytycyzmu; podobnie osoby całkowicie pozbawione słuchu muzycznego śpiewają fałszywie, gdy obdarzone bardzo niewielką wrażliwością na muzykę – milczą. Głupią próżność, karmiącą się widokiem własnego nazwiska w druku, zamiast tłumić świadomością poniżenia intelektualnego i moralnego, które przyniesie z sobą autorstwo jawnej bzdury, podsyca się jeszcze kłamliwymi sugestiami, jakoby napisanie czegokolwiek zgoła było już dowodem geniuszu niewiasty. Sądzimy zatem, że literatura kobieca fałszywie świadczy o poziomie umysłowym przeciętnej kobiety, oraz, że o ile nieliczne kobiety piszące dobrze stoją znacznie powyżej niej, o tyle liczne kobiety piszące źle stoją znacznie poniżej owej przeciętnej. Dzięki temu zaś co ostrzejsi krytycy spełniają godne dżentelmena zadanie i wyświadczają damom choć tę przysługę, pozbawiając autorki estymy, którą darzy się je tylko ze względu na ich płeć, i która mogłaby uczynić pisarstwo atrakcyjnym, a tym samym odstręczając od tego zajęcia kobiety pozbawione zdolności.

 

    Zwykle usprawiedliwia się kobiety zostające pisarkami bez przygotowania twierdzeniem, że społeczeństwo nie pozwala im podjąć innego zajęcia. Społeczeństwo jest winowajcą w wielu sprawach, i odpowiada za powstanie wielu wadliwych dóbr, od niesmacznych marynat po niesmaczne wiersze. Ale, podobnie jak materię i rząd Jej Królewskiej Mości, i inne podobne abstrakcje, społeczeństwo gani się niezasłużenie równie często, jak się je chwali. Na każdą kobietę chwytającą za pióro z konieczności istnieją, jak sądzimy, trzy kobiety chwytające za nie z próżności. Jest zresztą coś tak zdrowego i czystego w samym akcie zarabiania na chleb, że najohydniejsze wytwory literatury kobiecej nie mogły powstać w podobnych okolicznościach.  "Każdy trud przynosi zyski", lecz głupie płody kobiecego pióra zdają nam się rezultatem nie trudu, a próżnej krzątaniny.

 

    Na szczęście nie musimy polegać na argumentacji, by dowieść, że beletrystyka jest dziedziną, w której kobieta potrafi, na swój sposób, w pełni dorównać mężczyźnie. Liczne nazwiska, zarówno autorek żyjących, jak i zmarłych, świadczą jasno, że kobiety mogą pisać powieści nie tylko dobre, ale należące do najlepszych, powieści przesycone szczególnym duchem, tak niepodobnym do męskiego oglądu i podejścia do świata. Żadne środki wychowawcze nie utrzymają kobiet z dala od beletrystyki, nie ma też drugiej dziedziny sztuki tak pozbawionej sztywnych wymagań. Jak masy krystaliczne, może ona przyjąć dowolną formę, a mimo to pozostać piękną – musimy tylko zastosować właściwe składniki: rzetelną obserwację, humor i uczucie. Ale to właśnie brak sztywnych zasad tak fatalnie przynęca do pisania kobiety bez talentu. Mało to prawdopodobne, by dama miała całkowicie fałszywe mniemanie na temat swoich umiejętności w grze na pianinie, wymagającej pokonania pewnych technicznych trudności, na których z pewnością polegnie osoba pozbawiona talentu. Każda sztuka oparta na konkretnej technice jest w pewnym stopniu zabezpieczona przed maślanymi rękami. Lecz powieściopisarz nie ma przed sobą żadnych progów, na których mógłby się potknąć, żadnych obiektywnych kryteriów, które pozwoliłyby mu odróżnić głupią łatwość od mistrzostwa. I tak powtarza się stara historia osła La Fontaine'a, który przykłada pysk do fletu i, stwierdziwszy, że powstaje wtedy dźwięk, woła “Moi, aussie, je joue de la flute”. Bajkę tę polecamy uwadze każdej czytelniczki, której grozi niebezpieczeństwo powiększenia liczby "głupich płodów kobiecego pióra".

 

Autorką niniejszego felietonu jest Mary Ann Evans, lepiej znana jako George Eliot. Nie przypisuj go sobie, bo dowie się o tym całe miasteczko.

Cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia. Cytat z Szekspira w przekładzie L. Ulricha.

Komentarze

Przekład niepoprawny politycznie. Miałam go już w formie mniej więcej gotowej na początku lata, ale publikacja trochę się opóźniła. Nic to. Miłego czytania.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Przeczytałem z wypiekami na twarzy! Świetna recepta na bestseller.

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Na bestseller – nie. Czysta prawda.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

 

Przypominam wszystkim, którzy tego potrzebują.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tarnino, podziwiam Twoją wytrwałość. Nie byłem w stanie przeczytać w całości za pierwszym razem, ale nie mogłem sobie odmówić powrotu. Wstrząsające, aż trudno uwierzyć. Powinno mieć tag: Horror, ale wtedy bym nie czytał. laugh

Kuurczę, chyba muszę podzielić akapity :) W ogóle teraz widzę parę błędów. I kiedy ja to poprawię?

(Dajcie TARDIS!)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Według życzenia:

Coś tu się popsuło...

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

wrzut komcia na test struktury

 

Edit:

 

Dobra, to tylko portal niedomaga. Nie obsługuje ‘wklej grafikę’ jak trzeba. Niestety. Misiu, twoja grafika nie dośc, że się nie wkleiła, to jeszcze skrypcik zdurniał i ‘przytulił’ ci Tarninę

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Wg życzenia:

i na dodatek

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tarnino, nie wiedziałem, jaki wybrać kolor, ale uznałem, że lepszy ten niż czarny, rozmiar M powinien być dobry. Zabaweczka ma oczy, które mnie urzekły, podobnie jak te w Twoim awatarze. :)

Dziękuję ^^ Mój awatar przedstawia Szarego, a nie domowego skrzata, ale czasem nie widać różnicy :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka