- publicystyka: Doniosłe drobiazgi

publicystyka:

felietony

Doniosłe drobiazgi

XVI. Babka smoka

 

Spotkałem niedawno człowieka, który nie wierzył w baśnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie wierzył w baśniowe historie, na przykład takie, w których dynia zamienia się w karetę. Owszem, żywił tę fascynującą niewiarę i podobnie jak wszyscy inni, których spotkałem, a którzy ją żywili, nijak nie potrafił podać dla niej sensownego uzasadnienia. Przebąkiwał coś o prawach natury, ale wkrótce porzucił ten argument. Potem powiedział, że na co dzień nie doświadczamy transformacji dyń, i że wszyscy opieramy się w rozumowaniu na ich wieczystej dyniowości. Ale wytknąłem mu, że w ten sposób traktujemy nie tyle rzeczy niemożliwe, co wszystkie zdarzenia rzadkie i niezwykłe. Gdybyśmy byli pewni, że cud nastąpi, nie zastanawialibyśmy się nad tym. Nie bierzemy pod uwagę tego, co przytrafia się bardzo rzadko, czy jest cudem, czy nie. Nie spodziewam się, że woda w szklance zmieni się w wino, ale nie spodziewam się też, że zatruto ją kwasem pruskim. W moim życiu zawodowym nie zakładam, że redaktor jest wróżką, ale nie przypuszczam też, że jest rosyjskim szpiegiem czy zaginionym następcą tronu Świętego Imperium Rzymskiego. W działaniu zakładamy nie to, że naturalny porządek jest niezmienny, ale po prostu to, że o wiele sensowniej jest liczyć na zdarzenia pospolite, niż na rzadkie. To nie wpływa na wiarygodność żadnej udokumentowanej historii o rosyjskich szpiegach czy dyniach zmieniających się w powozy. Gdybym zobaczył na własne oczy, że dynia zmienia się w samochód marki Panhard, nie założyłbym, że to się powtórzy. Nie zacząłbym inwestować w dynie, żeby wejść w rynek motoryzacyjny. Kopciuszek dostała suknię na bal od dobrej wróżki, ale nie przypuszczam, żeby od tego czasu mniej dbała o własne ubrania.

 

Ale pogląd, jakoby baśniowe historie nie mogły się naprawdę zdarzyć, choć szalony, jest powszechny. Człowiek, o którym mówię, nie wierzył w baśnie w sensie o wiele bardziej zadziwiającym i zboczonym. On zupełnie serio uważał, że baśni nie powinno się opowiadać dzieciom. Jest to (podobnie jak popieranie niewolnictwa czy zaborów) jeden z tych błędów intelektualnych, którym bardzo blisko po prostu do grzechów śmiertelnych. Czasami odmowa, choć płynie z czegoś, co można nazwać sumieniem, mimo to dorównuje grzechowi przeraźliwością, tak, że w samym akcie tej odmowy człowiek nie tylko zatwardza, ale bruka swoje serce. Możemy wziąć za przykład odmowę udzielenia mleka młodym matkom, których mężowie stoją naprzeciw nas na polu bitwy, a także odmowę opowiadania baśni dzieciom.

 

Człowiek, o którym mówię, przyszedł do mnie w sprawach jakiegoś śmiesznego stowarzyszenia, którego jestem pełnym entuzjazmu członkiem. Taki rumiany, młodziutki krótkowidz, jak zabłąkany wikariusz, zbyt nieporadny, żeby odnaleźć nawet Kościół Anglikański. Miał fascynujący zielony krawat i bardzo długą szyję. Stale spotykam idealistów o długich szyjach, może to niezmordowana ambicja powoli wynosi ich głowy coraz bliżej gwiazd. A może chodzi o to, że tak wielu z nich jest wegetarianami, może ewolucyjnie wykształcają sobie szyje jak żyrafy, żeby móc obgryźć czubki drzew w Kensington Gardens. Nie dorastam do rozwiązania tej zagadki. Tak, w każdym razie, przedstawiał się ów młodzieniec, który nie wierzył w baśnie. A dziwnym zbiegiem okoliczności wszedł on do pokoju akurat w chwili, kiedy skończyłem przeglądać stosik nowoczesnej beletrystyki i, naturalną koleją rzeczy, zacząłem czytać baśnie braci Grimm.

 

Współczesne powieści leżały jednak spiętrzone przede mną, sami możecie sobie wyobrazić ich tytuły. Była tam "Podmiejska Sue, opowieść psychologiczna", i "Psychologiczna Sue, opowieść podmiejska", była "Trixy: temperament" i "Nienawistnik: nijakość", i tym podobne urocze drobiazgi. Czytałem je z wielkim zainteresowaniem ale, dziw nad dziwy, zmęczyłem się nimi wreszcie, a kiedy przypadkiem zobaczyłem na stole baśnie braci Grimm, wydałem okrzyk nieprzyzwoitej radości. Nareszcie, nareszcie odrobina zdrowego rozsądku. Otworzyłem książkę, a moje spojrzenie padło na takie oto piękne i sycące duszę słowa "Babka smoka". Nareszcie coś rozsądnego, nareszcie jakaś prawda. "Babka smoka"! Kiedy rozkoszowałem się tym pierwszym kęsem normalnej, ludzkiej rzeczywistości, spojrzałem nagle w górę i ujrzałem w drzwiach tego potwora pod zielonym krawatem.

 

Wysłuchałem tego, co miał do powiedzenia, mam nadzieję, że dość grzecznie, ale kiedy mimochodem wspomniał, że nie wierzy w baśnie, straciłem panowanie. Człowieku – powiedziałem – kim jesteś, że nie wierzysz w baśnie? Łatwiej uwierzyć w Sinobrodego, niż w ciebie. Sina broda to nieszczęście, ale zielony krawat bywa grzechem. Łatwiej dać wiarę milionowi baśni, niż istnieniu jednego człowieka, który ich nie lubi. Wolałbym pocałować książkę Grimmów zamiast Biblii i przysięgać na ich baśnie jak na trzydzieści dziewięć artykułów, niż z całą powagą i z serca przyznać, że może istnieć ktoś taki, jak ty, że nie jesteś jakąś diabelską pokusą ani ułudą. Spójrz na te proste, swojskie, praktyczne słowa. "Babka smoka". To tak racjonalne, że niemal racjonalistyczne. Skoro był smok, musiał mieć babkę. Ale ty – ty babki nie miałeś! Gdybyś ją miał, nauczyłaby cię kochać baśnie. Nie miałeś ojca ani matki, nie można cię wyjaśnić żadną naturalną przyczyną. Nie możesz istnieć. Wierzę w mnóstwo rzeczy, których nie widziałem, ale o takich jak ty można powiedzieć "Błogosławieni ci, którzy zobaczyli i nie uwierzyli".

 

Wydało mi się, że nie zrozumiał wszystkich niuansów mojej wypowiedzi, więc podjąłem, łagodniej. Nie widzisz – spytałem – że baśnie w swej istocie są najzupełniej jasne i można na nich polegać, ale ta wieczna fikcja współczesnego życia z samej natury jest nie do uwierzenia? Mądrość ludu mówi, że dusza jest zdrowa, a wszechświat niesamowity i pełen cudów. Realizm mówi, że że świat jest nudny i wypchany rutyną, a dusza, chora, wrzeszczy. Problem baśni brzmi: co normalny człowiek zrobi w fantastycznym świecie. Problem współczesnej powieści: co szaleniec zrobi w nudnym świecie. W baśniach kosmos może oszaleć, ale bohater nigdy. We współczesnej powieści bohater jest już wariatem, kiedy książka się zaczyna, a potem cierpi z powodu nieustępliwości i okrutnej normalności kosmosu. W tej wspaniałej baśni "Babka smoka", we wszystkich baśniach braci Grimm, zakłada się, że młody człowiek wyruszający na wyprawę ma w sercu wszystkie najważniejsze prawdy: że jest dzielny, pełen wiary, rozsądny, że szanuje rodziców, dotrzymuje słowa, ratuje ludzi pewnego rodzaju, przeciwstawia się ludziom innego rodzaju, parcere subjectis et debellare, itd. I tak ustanowiwszy tę oś normalności, autor zabawia się wymyślaniem, co by było, gdyby cały świat dookoła oszalał, gdyby słońce pozieleniało, księżyc zniebieszczał, konie miały po sześć nóg, a olbrzymi po dwie głowy. Ale powieść współczesna ma w swoim centrum szaleństwo. I dlatego nie jest nawet tak interesująca, jak szaleństwo. Wariat nie zdumiewa sam siebie, bo jest całkowicie poważny, dlatego jest wariatem. Człowiek, który sądzi, że jest kawałkiem szkła, jest dla siebie samego równie nudny, jak kawałek szkła. Ten, który ma się za kurczaka, jest dla samego siebie równie pospolity jak kurczak. Tylko zdrowy psychicznie może dostrzec rozwichrzoną poezję w szaleństwie. Zatem te mądre stare opowieści czynią bohatera zwyczajnym, a historię niezwykłą. Ale ty uczyniłeś bohatera niesamowitym, a historię zwyczajną, tak zwyczajną, och, jakże zwyczajną.

 

Widziałem, jak gapi się na mnie nieruchomo. Pod tym hipnotycznym spojrzeniem coś we mnie pękło. Zerwałem się na nogi i krzyknąłem: W imię Boga, demokracji i babki smoka, w imię wszystkiego, co dobre, rozkazuję ci! Odejdź i nie nawiedzaj więcej tego domu!

Może dzięki memu egzorcyzmowi, może nie, ale nie mam wątpliwości, że sobie poszedł.

 

XVII. Roztańczony Anioł

 

Odkryłem, że naprawdę istnieją ludzkie istoty, które uważają baśnie za nieodpowiednie dla dzieci. Nie mam na myśli osobnika pod zielonym krawatem, bo jego nie zaliczam w pełni do ludzkości. Ale napisała do mnie pewna dama. W swym szczerym liście twierdzi, że baśni nie powinno się opowiadać dzieciom, nawet jeśli są prawdziwe. Jej zdaniem opowiadanie baśni dzieciom jest okrutne, bo dzieci się po nich boją. Równie dobrze można uznać za okrutne dawanie dziewczętom sentymentalnych powieści, bo od nich płaczą. Takie opinie, podobnie jak wiele teorii o wychowaniu, mają oparcie w całkowitym niezwracaniu uwagi na to, jakie dzieci faktycznie są. Jeśli nie dopuścisz do nich strachów i potworów, same je wymyślą. Małe dziecko w ciemnościach potrafi stworzyć więcej piekieł, niż Swedenborg. Jedno małe dziecko umie sobie wyobrazić potwory zbyt wielkie i mroczne, żeby zmieściły się na obrazku, nazwać je imionami bardziej niesamowitymi i kakofonicznymi, niż wykrzyczałby szaleniec. Większość dzieci, po pierwsze, lubi strachy, a nawet te, które nie lubią, wcale ich nie unikają. Równie trudno odnaleźć ten próg, za którym zaczyna się prawdziwy ból, w przypadku dziecka, jak w przypadku dorosłego, który z własnej nieprzymuszonej woli wkracza do sali tortur, jaką jest tragedia. Lęk nie pochodzi z baśni, ale ze wszechświata duszy.

 

Lękliwość dziecka i dzikusa jest zupełnie rozsądna – przeraża ich ten świat, bo świat jest bardzo przerażający. Nie lubią samotności, bo zostać samemu to naprawdę i w rzeczy samej coś strasznego. Barbarzyńcy boją się nieznanego z tego samego powodu, dla którego agnostycy oddają mu cześć – bo jest faktem. Baśnie zatem nie sprawiają, że dziecko zaczyna się bać, ani że zaczyna się bać na nowe sposoby. Baśnie nie wszczepiają w dziecko idei zła czy brzydoty – dziecko ma je od początku, bo zło i brzydota istnieją w świecie. To nie baśnie uświadamiają dziecku istnienie potworów. Uświadamiają mu natomiast, po raz pierwszy w życiu jasno i wprost, że potwory można pokonać. To niewiniątko poznało smoki na wylot, kiedy zbudziła się w nim wyobraźnia. Baśń sprowadza mu świętego Jerzego, który zabije smoka.

 

Oto, co robi baśń – przyzwyczaja dziecko, za pomocą sekwencji wyraźnych obrazów, do idei, że te bezgraniczne okropieństwa mają granice, że bezimienni wrogowie mają wrogów w rycerzach Boga, że jest we wszechświecie coś bardziej mistycznego od ciemności, silniejszego od strachu. W dzieciństwie wpatrywałem się w ciemność, aż cała jej mroczna masa stała się czarnym ludem sięgającym głową ponad niebo. Jeśli na niebie błyskała jedna gwiazda, to zmieniało go tylko w cyklopa. Ale baśnie przywróciły mnie do zdrowia, bo następnego dnia przeczytałem autentyczną historię o tym, jak równie wielkiego czarnego olbrzyma z jednym okiem przechytrzył chłopiec podobny do mnie (równie niedoświadczony, a społecznie stojący nawet niżej), za pomocą miecza, paru marnych zagadek i odwagi w sercu. Czasami morze nocą zdawało mi się straszne jak smok. Ale potem poznałem wielu najmłodszych synów i małych żeglarzy, którym smok czy dwa nie sprawiały więcej kłopotu, niż morze.

 

Weźmy, jako wyraźny przykład, najprzeraźliwszą z baśni braci Grimm, zarówno co do fabuły, jak w warstwie obrazów, "Bajkę o jednym takim, co wyruszył w świat, by strach poznać". Jest w niej parę wstrząsających momentów. Pamiętam zwłaszcza ludzkie nogi, wypadające z komina i wędrujące po pokoju, aż dołączyła do nich obcięta głowa i korpus, który spadł za nimi. Bardzo dobry fragment. Ale sednem tej historii i osią uczuć czytelnika nie jest to, że bohatera spotykają straszne rzeczy, ale znacznie bardziej wstrząsający fakt, że żadna z nich go nie przeraża. Najstraszliwszym z tych straszliwych cudów jest jego niewzruszoność. Klepał potwory po plecach, diabły zapraszał, żeby się z nim napiły. Jako młodzik, kiedy spotykało mnie jakieś współczesne okropieństwo, niejeden raz się modliłem, żeby mieć dwakroć tyle odwagi. Jeśli nie przeczytaliście tej baśni do końca, zróbcie to – to najmądrzejsza rzecz na świecie. Bohater nauczył się w końcu drżeć dzięki żonie, która oblała go cebrzykiem zimnej wody. To jedno zdanie mówi więcej o prawdziwym sensie małżeństwa, niż wszystkie te książki o seksie, które zasypują Europę i Amerykę.

 

W czterech rogach dziecinnego łóżeczka stoją Perseusz, Roland, Zygfryd i święty Jerzy. Jeśli przepędzisz tych strażników, dziecko nie nabierze od tego rozumu, a tylko zostanie samo z potworami. Bo w potwory i diabły wierzyliśmy zawsze. To we wszechświecie, co daje nam nadzieję, współczesność stale obala i przywraca; ale istnieniu tego, co nam ją odbiera, nikt nigdy nie przeczył. Jak powiedziałem H. N. B. (któremu chciałbym w tym miejscu życzyć Wesołych Świąt w najbardziej irracjonalnym sensie), człowiek współczesny naprawdę wierzy tylko w potępienie. Największy spośród rzeczywiście nowoczesnych poetów podsumował tę nowoczesność w następującej przepełnionej agnostycyzmem linijce:

 

"Może gdzieś raj jest, piekło to mus."

 

Ten ponury ogląd wszechświata ustalił się już w tradycji, a wszystkie nowe sposoby badania i wnioskowania zaczynają się od ponuractwa. Nie tak dawno temu ludzie nie wierzyli w duchy. Teraz, z opóźnieniem, zaczynają wierzyć w dość opóźnione duchy.

 

Pewni ludzie sprzeciwiają się spirytyzmowi, stukaniu w stół i tym podobnym, bo to są rzeczy niepoważne, bo duchy opowiadały dowcipy albo tańczyły ze stołami. Ani trochę się z tym nie zgadzam. Chciałbym, żeby duchy były jeszcze zabawniejsze. Moim zdaniem powinny opowiadać więcej i lepszych kawałów, bo prawie cały spirytyzm naszych czasów, na ile jest nowy, jest dystyngowany i smutny. Niektórzy pogańscy bogowie byli anarchistyczni, niektórzy chrześcijańscy święci – zbyt poważni, ale duchy współczesnego spirytyzmu są naraz anarchistyczne i poważne – obrzydliwe połączenie. Te współczesne duchy to nie tylko diabły, ale smętne diabły. To alfa i omega prawdziwej wartości Bożego Narodzenia: o ile mitologia w ogóle jeszcze istnieje, święta są wesołą mitologią. Osobiście, rzecz jasna, wierzę w świętego Mikołaja, ale ponieważ mamy czas przebaczania, wybaczę innym ich niewiarę. Jeśli jednak znajdzie się ktoś, kto nie pojmuje defektu w naszym świecie, który próbuję tutaj ucywilizować, chciałbym mu polecić na przykład lekturę nowelki pana Henry'ego Jamesa zatytułowanej "W kleszczach lęku". To jedna z najmocniejszych rzeczy, jakie napisano, i jedna z tych, wobec których mam największe wątpliwości, czy w ogóle powinny były zostać napisane. Opowiada o dwojgu niewinnych dzieci, które stopniowo nabierają wszechwiedzy i jednocześnie tracą rozum pod wpływem ohydnych widm lokaja i guwernantki. Jak już powiedziałem, nie wydaje mi się, że pan Henry James powinien był ją wydać (nie, nie ma tam niczego nieprzyzwoitego, nie kupujcie jej – tu chodzi o rzeczy duchowe), ale nie mogę tu mieć pewności, więc dam temu wybitnemu człowiekowi szansę. Przyjmę tę nowelkę i będę ją podziwiał, jeżeli autor napisze drugą, równie mocną, o dwojgu dzieciach i świętym Mikołaju. Jeśli nie chce, albo nie potrafi tego zrobić, wniosek jest jasny: możemy oddać sprawiedliwość ponurej tajemnicy, ale nie radosnej; nie jesteśmy racjonalistami, a diabolistami.

 

O wszystkim tym myślałem niejasno, wpatrując się w czerwony płomień, który przypomina olbrzymiego, roztańczonego anioła. Ale, być może, nigdy nie słyszeliście o tańczących aniołach, a tylko o ponurych diabłach. I właśnie o tym mówię.

 

Niniejsze dwa felietony stanowią rozdziały szesnasty i siedemnasty zbioru G. K. Chestertona „Tremendous Trifles”. Nie podpisuj się pod nimi, bo możesz znaleźć pierścień w filiżance.

 

Przekład fragmentu wiersza Roberta Browninga „The Time's Revenges” zawdzięczamy jedynej i niepowtarzalnej drakainie.

Komentarze

Przypominam przekład w kontekście “getta s-f” – jak widać, nie tylko ono, ale i próby zburzenia jego murów są starsze, niż myślicie :) A moim zdaniem “gatunek” służy głównie utrzymaniu porządku w księgarniach i bibliotekach. Jeśli to jest dobre, to czytać. Jeśli niedobre, to zająć się czym innym.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Czytałem, nie mogąc się oderwać, chociaż głód przypominał, że pora coś zjeść. Dziwiłem się trochę, że Tarnina pisze jako mężczyzna i podobnym stylem do Chestertona, ale koniec i komentarz wyjaśniły sprawę. Podpiszę się obiema rękami, licząc na dwa pierścienie. :)

Oj, Misiu, Misiu :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka