- publicystyka: Co jeszcze może pójść nie tak?

publicystyka:

felietony

Co jeszcze może pójść nie tak?

Co wspólnego mają ze sobą początek dwudziestego pierwszego wieku i koniec wieku dziewiętnastego? Jeśli nie wiecie, to już spieszę z wyjaśnieniami.

U schyłku dziewiętnastego wieku ludzkość zachłysnęła się nową ciekawą modą – aklimatyzacją. Hobby to przybrało nawet formę organizacji zwanej Towarzystwem Aklimatyzacji. Polegało na przenoszeniu gatunków na tereny gdzie naturalnie one nie występowały. Całe szczęście okres w którym się to działo ze względu na niedostatki technologiczne ograniczał możliwości, ale efekty i tak przeszły najśmielsze oczekiwania.

Niejaki Eugene Schieffelin – aptekarz, ornitolog i miłośnik Szekspira, niespełniony poeta – wpadł na pomysł, sprowadzenia do Stanów Zjednoczonych uroczych ptaszków o których jego ukochany wieszcz łaskaw był wspomnieć w swoich dziełach. Przedstawił pomysł uczczenia – dość nietypowego przyznaję – największego poety w historii świata na forum Amerykańskiego Towarzystwa Aklimatyzacji. Członkowie mało się nie posrali z radości, przyklasnęli i wzięli się do roboty.

Na pierwszy ogień sprowadzili słowiki – bez powodzenia – później gile, drozdy, wróble, zięby, kosy, rudziki. Ptaki z większymi lub z mniejszymi sukcesami zadomowiły się w USA. W końcu przyszedł czas na szpaki. Kochany Eugene wypuścił ich początkowo sześćdziesiąt, później jeszcze drugą partię czterdziestu. Działo się to w New Jorku. Zimę w Central Parku przeżyło podobno tylko szesnaście par. Eugen był nimi zachwycony. Okazało się, że przetrwała taka jednostka GROM czy raczej biorąc pod uwagę, że działo się to w USA – DELTA. Szkolona do przeżycia na wrogim terenie. Najtwardsza z najtwardszych. W momencie gdy zakwitły pierwsze pierwiosnki zabrała się do roboty. W dziesięć lat zasiedliła cały New Jork, kolejnych dziesięć lat pozwoliło im opanować połowę kraju a następnych trzydzieści lat potrzebowały aby podbić całą Amerykę Północną od Meksyku po Alaskę. Obecnie można powiedzieć, że szpaki są świetnym przykładem american dream, ich liczbę w samych tylko Stanach szacuje się na dwieście milionów. Mają się świetnie i są najliczniej występującym gatunkiem ptaka na tym kontynencie. Dwieście milionów, hałaśliwych, obsranych, wiecznie pijanych, awanturujących się małych skurwsynków. Rok rocznie powodują straty w rolnictwie i gospodarce idące w setki milionów dolarów – niszczą zbiory, pola, uprawy, dewastują spichlerze – dodatkowo są miejską plagą obsiadając wszystkie drzewa na ulicach – obsrywając przez noc absolutnie wszystko. Ich guano po za tym, że jest źródłem salmonelli to powoduje dziury w lakierach samochodowych. Są tak upierdliwe, że towarzystwa ubezpieczeniowe żądają dodatkowych opłat za pokrycie ryzyka ewentualnych szkód spowodowanych przez szpaki. Żeby było ciekawiej łączą się w wielomilionowe stada i latają bez ładu i składu do tego stopnia, że spowodowały katastrofę lotniczą w której zginęło sześćdziesiąt osób. Ale hołd oddany i to jak.

Mniej więcej, w podobnym czasie, zupełnie niedaleko, jakiś anonimowy anglik postanowił przywieźć z Ameryki do Anglii pewne sympatyczne zwierzątko – Wiewiórkę Szarą. Możliwe, że natchnęła go historia Eugena. Pierwsza ekspedycja tego sympatycznego, miłego, uroczego, cudownego, zachwycającego stworzonka liczyła trzysta pięćdziesiąt sztuk. Początkowo miało służyć jako urozmaicenie parków i ogrodów, taka słodka ozdoba – któż mógł się spodziewać, że takiego czegoś nie powstrzyma płot, ogrodzenie. Ssaczek ten przeniesiony na nowy teren zmienił swoje obyczaje żywieniowe. O tyle ile w swoich rodzinny stronach wystarczają mu orzechy i jest bardzo miły i tulaśny to w nowej lokalizacji zjada wszystko od resztek z kosza począwszy, przez orzechy i owoce, skończywszy na żabach, ptakach czy innych małych gryzoniach – diabelskie nasienie, wcielenie demona taki Critters. Jest nienasycony i ciągle urozmaica sobie dietę, kolejna plaga biblijna. Aktualnie na wyspach jest ich kilka milionów i populacja wciąż rośnie. Wspomnę tylko, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku jakiś ancymon postanowił zaszczepić ten gatunek we Włoszech i rozprzestrzenił się w ciągu trzydziestu lat na ponad czterysta pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych. Powoli zmierza w naszym kierunku. Nie mogę się wprost doczekać aż zawita u nas.

Wróćmy jednak do wesołych czasów Eugene, ponieważ jeśli znów przeniesiemy się kawałek dalej, do Australii to tam również znajdzie się jeden pomysłowy człowiek który nostalgicznie zapragnie zmienić swój nowy dom na podobieństwo starego. Niejaki Thomas Austin zapragnął urządzić sobie polowanie w angielskim stylu, na angielską zwierzynę. W tym celu sprowadził do nowej ojczyzny szaraka – Zająca. Problem, z królikami jest taki, że kolokwialnie rzecz ujmując – dymają się jak króliki. Austin chcąc mieć okazję i zwierzynę do angielskich polowań dał ją zarówno sobie jak i wszystkim mieszkańcom wyspy na kilka stuleci w przód – co najmniej. Postaram się zobrazować wam problem, zostały sprowadzone dwadzieścia cztery króliki. Po dziesięciu latach Australijczycy dzielnie odstrzeliwali dwa miliony sztuk rocznie – które to w żaden sposób nie wpływały na populacje tego gryzonia. Po pięćdziesięciu latach liczebność tego słodkiego stworzenia szacowana była na dziesięć miliardów sztuk. Można powiedzieć, że zostali szczelnie otuleni króliczym futerkiem. Generalnie jak wiadomo intensywny seks grupowy zasadniczo wzmaga apetyt, dlatego ta armia nieustannie kopulujących zwierzątek dosłownie zjadła Australię, ogołociła ziemię ze wszystkiego. Po kolejnych trzydziestu latach problem stał się tak olbrzymi, że władze straciły nadzieję na wygranie tej wojny. Nieprzebrane watahy zajączków były nie do powstrzymania. Nie pomagała dynamit, napalm, polowania, wpuszczenie fretek do gniazd, trutki, pułapki, czy nawet wielokilometrowy mur – który jak się później okazało stworzonka nie tylko podkopały, ale nauczyły się po nim wspinać. Nawet sprowadzenie lisa – co było równie głupie – nie pomogło. Dopiero przypadkowe uwolnienie eksperymentalnego wirusa (dostał się na muchach z wyspy gdzie naukowcy prowadzili badania nad bronią biologiczną przeciwko zajączkom) pohamowało trochę ekspansję tych czarcich pomiotów.

Oczywiście ludzie przesiedlili jeszcze wiele innych zwierząt między innymi Wężogłowa – rybę która potrafi chodzić po lądzie, jest mięsożerna i klika dni wytrzymuje bez wody –po prostu strzał w dziesiątkę. Generalnie myślenie, że potrafimy opanować naturę, jest oględnie mówiąc życzeniowe i infantylne. Jedno jest pewne, historia nauczyła nas jednego a mianowicie, że jeszcze niczego nas nie nauczyła. W związku z tym nigdy nie wiadomo kiedy słodkie stworzonko zwane Gizmo stanie się reproduktorem strasznych Gremlinów, które wpierdolą nas razem z butami.

Zastanawiacie się pewnie dlaczego do jasnej cholery zasypuje was informacjami o problemach imigracyjnych braci mniejszych? A no dlatego, że w tym tygodniu gruchnęło w prasie naukowej – z niekrytym zachwytem redaktorów – iż rosyjscy naukowcy chcą odtworzyć – sklonować – i osiedlić Mamuty, na Syberii. Z kolei Japończycy wydobyli z oceanu i obudzili mikroorganizmy z przed dwóch milionów lat i zachwycają się, że są niesłychanie odporne, żyją bez tlenu i nie muszą nic jeść, w dodatku chcemy wysłać Niesporaczki w lot na Marsa, żeby zobaczyć jak sobie tam poradzą.

No kurwa rzeczywiście wręcz zapierające dech w piersiach to wszystko....

Chciałem was tylko tak pocieszyć, jakbyście się zastanawiali co jeszcze może pójść nie tak w tym roku.

Nowa Fantastyka