- publicystyka: Polityka i język angielski

publicystyka:

felietony

Polityka i język angielski

Tłumaczka chciałaby zaznaczyć, że nie we wszystkim zgadza się z autorem – uważa jednak, że główna myśl tego felietonu jest na tyle cenna, że warto ją przekazać dalej. Jednocześnie przypomina, że jego tytuł brzmi "Polityka i język angielski". Chociaż obserwacje autora dają się (w większości) przenieść na polski grunt, nie dotyczy to wszystkich jego przykładów, dlatego część z nich została zmieniona (a część nie). Zainteresowani powinni się zapoznać z oryginałem (https://www.fadedpage.com/showbook.php?pid=20180223 ).

 

Większość tych, których to obchodzi, przyzna, że z językiem angielskim jest niedobrze – ale przyjmuje się zwykle, że w żaden sposób nie możemy temu zaradzić. Nasza cywilizacja chyli się ku upadkowi, a nasz język – tak się to argumentuje, jeśli w ogóle – musi upaść razem z całą resztą. Wynika stąd, że każdy sprzeciw wobec znęcania się nad językiem to sentymentalny przeżytek, jak przedkładanie świec nad światło elektryczne, czy dorożek nad aeroplany. Wynika to z na wpół uświadomionego przekonania, że język jest czymś, co powstaje drogą naturalnej ewolucji, a nie skrzynką z narzędziami, które dobieramy do własnych potrzeb.

 

To oczywiste, że przyczyny psucia się języka muszą leżeć w polityce i ekonomii – zły wpływ tego czy tamtego konkretnego pisarza to za mało, żeby coś takiego spowodować. Ale skutek może się stać przyczyną, składając się z tym, co go wywołało, i tak sam siebie wzmacniać w nieskończoność. Człowiek może sięgnąć do butelki, bo uważa się za przegranego, a potem naprawdę stać się przegranym, bo pije. To właśnie dzieje się z językiem angielskim. Jest coraz brzydszy i bardziej mętny, bo nasze myśli są głupie, ale niechlujstwo naszego języka ułatwia powstawanie głupich myśli. Chcę tu powiedzieć, że ten proces jest odwracalny. Współczesna angielszczyzna, zwłaszcza w piśmie, jest pełna złych nawyków, które rozprzestrzeniają się przez naśladowanie, i których można uniknąć, jeżeli tylko zechcemy się zdobyć na odrobinę wysiłku. Kto się pozbędzie tych nawyków, będzie mógł myśleć jaśniej, a jasność myślenia to pierwszy krok, który trzeba podjąć na drodze do odnowy politycznej – a zatem walka z psuciem angielszczyzny jest ważną sprawą i nie należy wyłącznie do zawodowych pisarzy. Wrócę jeszcze do tej kwestii i mam nadzieję, że to, co chcę przekazać, stanie się tymczasem jaśniejsze. Ale najpierw – oto pięć próbek języka, jakim się teraz pisze.

 

Te pięć akapitów wybrałem nie dlatego, żeby były wyjątkowo złe – mógłbym znaleźć o wiele gorsze – ale ponieważ ilustrują pełną gamę naszych umysłowych usterek. Stoją one trochę poniżej przeciętnej, ale są w miarę obrazowe jako przykłady. Ponumerowałem je, żeby później wygodniej się do nich odnosić.

 

1. Nie jestem, doprawdy, pewien, czy nie można prawdziwie określić Miltona, który dawniej wykazywał niemałe powinowactwo do Shelleya, jako stającego się, pod wpływem doświadczenia z każdym rokiem bardziej gorzkiego, bardziej postronnym (sic!) założycielowi sekty jezuitów, tej właśnie, której za żadne skarby nie chciał znosić.

Profesor Harold Laski (Esej ze zbioru Freedom Of Expression)

 

2. Nade wszystko nie wolno nam puszczać mimo uszu zalewu natywnych idiomów, narzucającego zbitki tak jaskrawe, jak „znosić” zamiast „tolerować”, czy „skołować” zamiast „zdezorientować”.

Profesor Lancelot Hogben (Interglossa)

 

3. Po jednej stronie mamy osobowość prawidłową: z definicji nie jest ona neurotyczna, nie ma w niej bowiem ani konfliktu, ani marzeń. Jej pragnienia, jakie by nie były, są przejrzyste, ponieważ sprowadzają się do tego, co aprobata instytucji utrzymuje na froncie świadomości – inny sposób socjalizacji zmieniłby ich liczbę i intensywność; nie ma w nich wiele naturalności, nieredukowalności ani kulturalnego niebezpieczeństwa. Ale z drugiej strony same więzi społeczne są jedynie dwustronnym odbiciem tych właśnie niezachwianych zasad. Rozważmy definicję miłości. Czyż to nie doskonały portret drobnego akademika? Gdzie w tym labiryncie zwierciadeł miejsce dla osobowości czy braterstwa?

Esej o psychologii w piśmie Politics (Nowy Jork)

 

4. Wszyscy "najlepsi" z gentelmańskich klubów, wszyscy rozgorączkowani dowódcy faszystów, zjednoczeni wspólną nienawiścią dla socjalizmu i zwierzęcym strachem przed nabrzmiewającą falą rewolucji mas, zwrócili się do prowokacji, do podłego podżegactwa, do średniowiecznych legend o zatrutych studniach, by zalegalizować to, jak sami niszczą organizacje proletariackie i podniecają drobnomieszczaństwo do szowinistycznej, wściekłej szarpaniny przeciwko rewolucji jako rozwiązaniu kryzysu.

Ulotka komunistyczna

 

5. Jeśli w ten stary kraj ma być tchnięty nowy duch, najpierw musi zostać przepchnięta kontrowersyjna i niewygodna reforma, a mianowicie humanizacja i mobilizacja BBC. Nieśmiałość sprowadzi tu tylko zgniliznę i atrofię duszy. Serce Brytanii może jest zdrowe i bije silnie, lecz ryk brytyjskiego lwa jest dziś taki, jak ryk Spodka w szekspirowskim Śnie nocy letniej – słodziusieńki jak ssącego gołąbka. Męska nowa Brytania nie może być wiecznie umniejszana w oczach, czy raczej uszach, świata, przez zniewieściałą rozlazłość Langham Place, bezczelnie podającą się za "standardową angielszczyznę). Kiedy o dziewiątej rozlega się Głos Brytanii, o wiele lepiej i mniej śmiesznie jest słyszeć uczciwie opuszczone "h", niż obecnie przyjęty pretensjonalny, napuszony, sztywny, szkolny jazgot niewinnych, nieśmiałych, szczebiocących dziewic.

List do redakcji Tribune

 

Każdy z tych akapitów ma swój zestaw wad, ale poza brzydotą, której dałoby się uniknąć, wszystkie wykazują dwie cechy. Po pierwsze, ich symbolika jest wyświechtana; po drugie, brak im precyzji. Autor albo wie, co ma na myśli, ale nie umie tego wyrazić, albo niechcący mówi coś zupełnie innego, albo nie obchodzi go specjalnie, czy jego słowa znaczą cokolwiek. Ta mieszanina niezdecydowania i zwykłej niekompetencji to najbardziej rzucająca się w oczy cecha nowoczesnej prozy angielskiej, szczególnie wszystkiego, co mówi o polityce. Kiedy tylko poruszy się pewne tematy, konkret rozpływa się w abstrakcie i nikt nie potrafi już wymyślić zdania, które nie byłoby wytartym frazesem: proza składa się w coraz mniejszym stopniu ze słów dobranych przez wzgląd na ich znaczenie, a w coraz większym ze sloganów, posczepianych razem jak części prefabrykowanego kurnika. Wynotowałem i opatrzyłem komentarzem przykłady niektórych spośród sztuczek, za pomocą których unika się pracy pisarskiej:

 

Umierające metafory: świeża, nowa metafora wspomaga myślenie, ilustrując je obrazem, zaś metafora "martwa" (np. żelazna wola) straciła tę zdolność, zmieniła się w zwykły związek frazeologiczny i można jej używać, nie tracąc na jasności. Ale pomiędzy tymi biegunami znajduje się olbrzymie wysypisko zużytych metafor, które straciły moc wywoływania obrazów i używa się ich tylko dlatego, że oszczędzają wysiłku samodzielnego myślenia. Przykłady: wywrócić na nice, stanąć za kimś murem, skruszeć, przejechać się po kimś, stać ramię w ramię, iść lwu w paszczę, drzeć z kimś koty, woda na młyn, łowić ryby w mętnej wodzie, na porządku dziennym, pięta achillesowa, łabędzia pieśń, cieplarniane warunki. Wielu z nich używa się, nie rozumiejąc ich sensu (dlaczego "koty"?) Często miesza się ze sobą sprzeczne metafory, co wyraźnie wskazuje na brak zainteresowania pisarza tym, co próbuje powiedzieć. Niektóre używane dziś frazeologizmy zostały zmuszone do zmiany znaczenia, i nikt się nawet nie zorientował. Na przykład smuga cienia oryginalnie oznaczała nie koniec, ale początek dorosłego życia. Inny przykład: po linii najmniejszego oporu zmienia się w bezsensowne „po najmniejszej linii oporu” (jakby linia mogła być mniejsza). Pisarz, który poświęciłby chwilę na zastanowienie się nad własnymi słowami, wiedziałby o tym i nie zmieniał oryginalnego frazeologizmu.

 

Wymówki, albo protezy słowne. Oszczędzają kłopotu z wybieraniem odpowiednich czasowników i rzeczowników, a jednocześnie zaokrąglają zdania dodatkowymi sylabami, żeby wydawały się symetryczne. Oto charakterystyczne zbitki: uczynić niemożliwym, wystąpić przeciwko, okazać się nie do zaakceptowania, nawiązać relacje, zostać poddanym, dać asumpt, dać uzasadnienie, wywoływać skutek, grać główną rolę, dać się odczuć, wejść w życie, wykazywać tendencję, służyć celom, etc. Chodzi o pozbycie się prostych czasowników. Zamiast pojedynczych słów, takich jak zniszczyć, powstrzymać, zaszkodzić, naprawić, zabić używa się fraz złożonych z rzeczownika albo przysłówka sklejonego z jakimś czasownikiem ogólnego użytku, w rodzaju: okazać się, służyć, tworzyć, być, czynić. Do tego dochodzi strona bierna używana zamiast czynnej wszędzie, gdzie się da i grupy nominalne używane zamiast form odczasownikowych. Gamę czasowników zawęża się także przy pomocy cząstek -izować i de- , a banalnym stwierdzeniom nadaje pozory głębi dołączając nie- albo a-. Proste koniunkcje i zaimki są zastępowane frazami typu: w odniesieniu do; w powiązaniu z; fakt, że; przy użyciu; w świetle; w interesie; zakładając, że; a zakończenia zdań, które inaczej byłyby nudne, obwiesza się wytartymi proporczykami: pozostaje w sferze celów, nie może być pominięte, należy się spodziewać w najbliższej przyszłości, wymaga głębszej refleksji, doprowadzone do satysfakcjonującego stanu i tak dalej, i tym podobne.

 

Pretensjonalne słownictwo. Słowa takie, jak: fenomena, element, indywiduum, priorytet, kategoryczny, efektywny, abstrakcyjny, bazować, eksponowany, promować, stanowić, przejawiać, eksploatacja, profit, eksterminacja, likwidacja przystrajają proste zdania i ukrywają stronnicze sądy pod warstwą obiektywnego, naukowego różu. Przymiotniki typu: epokowy, epicki, historyczny, niezapomniany, triumfujący, ugruntowany, nieunikniony, nieubłagany, autentyczny mają wybielać brudy międzynarodowej polityki. Kiedy pisarz chce pokazać wojnę jako coś wspaniałego, sięga zwykle do przeszłości i słów, które ją przypominają, jak: królestwo, tron, rydwan, rękawica, trójząb, miecz, tarcza, puklerz, sztandar, kamasze, trąby. Obcojęzyczne słowa i wyrażenia, na przykład: cul de sac, ancien régime, deus ex machina, mutatis mutandis, status quo, gleichschaltung, weltanschauung mają nadawać zdaniom polotu i elegancji. Oprócz użytecznych skrótów: ie., eg. i etc., żadne z setek obcych wyrażeń, których się teraz używa, nie jest potrzebne. Prawie wszystkich marnych pisarzy, szczególnie tych, którzy zajmują się nauką, polityką i socjologią, prześladuje myśl, że słowa łacińskie i greckie są lepsze od saksońskich, i w ten sposób zbędne wyrazy typu: zintensyfikować, zoptymalizować, intuicja, irrelewantny, zlikwidować, konfidencjonalny, konspiracyjny zyskują przewagę nad swoimi anglosaskimi odpowiednikami. [1] Żargon charakterystyczny dla pism marksistów (hieny, obwiesie, ludożercy, drobnomieszczaństwo, całe to ziemiaństwo, przydupasy, fanatycy, wściekłe psy, białogwardziści etc.) składa się głównie ze słów i wyrażeń przetłumaczonych z rosyjskiego, niemieckiego i francuskiego, ale poza tym nowe słowa tworzy się, dołączając odpowiedni przedrostek (i, w razie potrzeby, jakąś "-izację") do łacińskiego lub greckiego rdzenia. Często łatwiej zrobić coś takiego (deregionalizacja, imposybilizm, ekstremalny, zdefragmentowany i tak dalej), niż przypomnieć sobie rodzimy wyraz, który najlepiej odda znaczenie, o jakie nam chodzi. W ten sposób pogłębia się mętniactwo i lenistwo.

 

Słowa bez znaczenia. Zwłaszcza krytyka literacka i artystyczna jest pełna długich akapitów, które nie znaczą prawie zupełnie nic. [2] Słowa takie, jak romantyczny, plastyczny, wartość, ludzki, martwy, sentymentalny, naturalny, żywotny użyte tak, jak używają ich krytycy, nie mają żadnego znaczenia, to jest: nie tylko nie odnoszą się do żadnego poznawalnego przedmiotu, ale czytelnik nawet się tego po nich nie spodziewa. Kiedy jeden krytyk pisze: "Dzieła pana X wyróżnia niezwykła żywość ujęcia", a inny "Tym, co mnie uderzyło w pracach pana X, jest tchnąca z nich martwota" czytelnik uznaje to po prostu za różnicę opinii. Gdybyśmy zastąpili żargonowe „żywy” i „martwy” na przykład „czarnym” i „białym”, natychmiast by zauważył nadużycie języka. Podobnie wykorzystuje się słowa w polityce. Słowo „faszyzm” nie znaczy już nic ponad "to, czego nie chcemy". Wyrazy: demokracja, socjalizm, wolność, patriotyzm, realny, sprawiedliwość mają każde po kilka sprzecznych ze sobą znaczeń. W przypadku takiej „demokracji” nie tylko nie istnieje powszechnie przyjęta definicja, ale próby jej stworzenia spotykają się z powszechnym oporem. Prawie wszystkim się zdaje, że nazywając kraj demokratycznym, chwalimy go – dlatego obrońcy jakiego bądź ustroju upierają się, że jest on demokratyczny, a przecież, gdyby powiązano to słowo z jakimś konkretnym znaczeniem, może musieliby przestać go używać. Tego rodzaju wyrazów często używa się w sposób celowo nieuczciwy, to znaczy: ich użytkownik stosuje swoją własną definicję, ale pozwala słuchaczowi wierzyć, że ma na myśli coś zupełnie innego, niż faktycznie ma. Zdania w rodzaju: Marszałek Pétain był prawdziwym patriotą, Prasa radziecka jest tak wolna, jak żadna inna na świecie, Kościół katolicki sprzeciwia się opresji; prawie zawsze mają na celu oszukanie słuchacza. Inne słowa, których wieloznaczność najczęściej służy oszustwu, to klasa, totalitaryzm, nauka, postępowy, reakcyjny, równość.

 

Skoro skatalogowałem wszystkie te łgarstwa i wypaczenia, przedstawię teraz kolejny przykład tego, do czego prowadzą. Tym razem musi to być przykład skonstruowany sztucznie. Zamierzam przetłumaczyć dobrze napisany ustęp na najgorszą możliwą nowoczesną angielszczyznę. Oto dobrze znany fragment Księgi Koheleta:

A dalej widziałem pod słońcem, że to nie chyżym bieg się udaje, i nie waleczni w walce zwyciężają. Tak samo nie mędrcom chleb się dostaje w udziale ani rozumnym bogactwo, ani też nie uczeni cieszą się względami. Bo czas i przypadek rządzi wszystkim.

A tak będzie wyglądał po współczesnemu:

Na podstawie obiektywnego researchu nie możemy nie wysnuć wniosku, że sukces lub porażka w aktywnościach wymagających współzawodnictwa nie wykazuje tendencji do kongruencji z wrodzonymi zdolnościami, należy natomiast uwzględnić znaczący wpływ przypadkowości.

 

To parodia, ale wcale nie tak bardzo przesadzona. Chociażby przykład, który opatrzyłem numerem trzy zawiera kilka właśnie takich zdań. Czytelnik zauważy, że moje tłumaczenie nie jest doskonałe. Oddałem mniej więcej ogólny sens, ale jego konkretne ilustracje: bieg, walka, chleb – rozpłynęły się w niebycie "sukcesu lub porażki w aktywnościach wymagających rywalizacji". Nie mogłem tego uniknąć, bo żaden pisarz spośród tych, o których tu mówię – nikt, kto używa wyrażeń w rodzaju "obiektywny research" – nie sformułowałby swoich myśli tak jasno i szczegółowo. Dzisiejsza proza w ogóle ucieka przed konkretami. Zbadajmy bliżej oryginał i przekład. Pierwszy składa się z trzech zdań, 43 słów, ale tylko 75 sylab, a wszystkich występujących w nim słów używa się na co dzień. Drugi w jednym zdaniu zawiera 31 słów, w tym pięć o obcych korzeniach, i 80 sylab. Pierwszy zawiera sześć wyraźnych obrazów i tylko jedną frazę ("czas i przypadek"), którą można by uznać za niejasną. W drugim nie ma ani jednego świeżego, przykuwającego uwagę wyrażenia, i choć zawiera więcej sylab, oddaje znaczenie oryginału tylko w skrócie. A jednak widać gołym okiem, że to zdania tego drugiego rodzaju plenią się w angielszczyźnie. Nie chciałbym przesadzać. Ten styl nie jest jeszcze powszechnie przyjęty, a proste fragmenty trafiają się tu i ówdzie nawet na najgorzej napisanej stronie. A mimo to, gdyby poproszono nas o napisanie paru słów o losie człowieka, wyprodukowalibyśmy raczej coś na kształt mojego przykładu, niż tej linijki z Koheleta.

 

Usiłowałem tu wykazać, że współczesne pisarstwo w swoim najgorszym wydaniu nie polega na doborze słów ze względu na znaczenie i wymyślaniu obrazów, które zilustrują sens. Polega na zlepianiu ze sobą sznurów słów nanizanych przez kogoś innego, a skutki wyglądają znośnie tylko dzięki łgarstwu. W tym sposobie pisania pociąga to, że jest łatwy. Łatwiej – nawet szybciej, kiedy człowiek już się wdroży – jest powiedzieć „sądzę, że można bronić poglądu, iż”, niż „uważam, że”. Korzystając z gotowych fraz nie trzeba się kłopotać o dobór słów, więcej, nie trzeba myśleć o rytmie zdań, bo większość z tych fraz jest tak skonstruowana, żeby brzmieć znośnie. Kiedy pisze się w pośpiechu – na przykład dyktuje stenotypistce – albo przemawia publicznie, pretensjonalny, pełen makaronizmów styl sam się narzuca. Zderzaki w rodzaju "powinniśmy zachować ten wniosek w pamięci" czy "z czym wszyscy chętnie się zgadzamy" uratowały niejedno zdanie przed rozbiciem o mur. Używając wytartych metafor, porównań i idiomów oszczędzamy sobie mnóstwo wysiłku, ale płacimy za to jasnością znaczenia. Na tym polega problem z niespójnymi metaforami. Metafory służą wyłącznie do wywoływania obrazów w umyśle. Kiedy te obrazy nie mają sensu, np: „ośmiornica faszyzmu zaśpiewała swą łabędzią pieśń” możemy być pewni, że autor nie widzi tego, co opisuje, innymi słowy, że wcale o tym nie myśli. Wróćmy do przykładów, które podałem na początku. Profesor Laski (nr. 1) na 42 słowa użył trzech przeczeń. Jedno z nich jest zupełnie zbędne i obraca cały akapit w nonsens. Zamiana powinowatego na postronnego jeszcze ten nonsens pogłębia, jest też kilka niepotrzebnie mętnych miejsc, które dodatkowo rozmydlają znaczenie. Profesor Hogben (nr. 2) puszcza zalew mimo uszu i, chociaż kręci nosem na zupełnie zwyczajne słowo „znosić”, nie czuje się w obowiązku, żeby zajrzeć do słownika i sprawdzić, co znaczy „jaskrawy”. Przykład trzeci, jeżeli spojrzeć na niego nieżyczliwym okiem, po prostu nic nie znaczy – może dałoby się z niego coś wyłuskać po przeczytaniu całości artykułu, z którego go wyjąłem. W czwartym autor wie, mniej więcej, co chce powiedzieć, ale krztusi się masą frazesów jak zeschłym chlebem. W przykładzie piątym słowa nie mają już prawie nic wspólnego ze znaczeniami. Ludzie, którzy piszą w ten sposób, przeważnie mają do sprawy stosunek emocjonalny – czegoś nie lubią, coś innego chcą głośno poprzeć – ale nie interesują się szczegółami tego, co mówią.

 

Staranny pisarz przy każdym zdaniu zadaje sobie co najmniej cztery pytania:

  1. Co próbuję powiedzieć?

  2. Jakie słowa to wyrażą?

  3. Jaki obraz albo idiom jasno to zilustruje?

  4. Czy ten obraz jest dość świeży, żeby oddziałać na odbiorcę?

    Prawdopodobnie zada sobie jeszcze dwa:

  5. Czy mogę to powiedzieć krócej?

  6. Czy napisałem coś brzydkiego, choć mógłbym tego uniknąć?

Ale nikt nie ma obowiązku aż tak się starać. Zawsze można po prostu otworzyć umysł na lawinę fraz gotowych. One same ułożą się w zdania – do pewnego stopnia nawet w myśli – i na żądanie ukryją część znaczenia nawet przed samym pisarzem. I tutaj właśnie staje się jasna więź między polityką, a upadkiem języka.

 

W naszych czasach pisarstwo polityczne jest przeważnie złym pisarstwem. Wyjątki okazują się zwykle tworami pisarzy zbuntowanych, wyrażających własne poglądy, a nie "linię partii". Ortodoksja, niezależnie od barw klubowych, jakby wymagała nijakości i wtórności. Oczywiście, różne partie posługują się różnymi dialektami w swoich ulotkach, wstępniakach, manifestach, raportach i przemówieniach podsekretarzy, ale wszystkie mają tę cechę wspólną – bardzo trudno w nich znaleźć świeże, nowe, domowej roboty frazy. Obserwując jakiegoś zmęczonego nudziarza, mechanicznie powtarzającego z trybuny znajome formułki: bestialskie zbrodnie, zgnieść pod butem, krwawa tyrania, wolne narody świata, ramię w ramię; ma się często wrażenie, że nie patrzymy na żywego człowieka, ale na kukłę, szczególnie, kiedy światło odbija się w okularach mówcy i zmienia szkła w białe dyski, za którymi trudno się domyślać oczu. Nie jest to do końca fantazja. Mówca, który używa takich fraz, do pewnego stopnia zmienił się w maszynę. Jego krtań wydaje stosowne odgłosy, ale jego mózg nie pracuje tak, jak by pracował, gdyby sam sobie dobierał słowa. Jeżeli przemówienie, które wygłasza, wygłaszał już wiele razy, może nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, co mówi, jakby mamrotał odpowiedzi w kościele. A taki stan nieświadomości, jeżeli nawet nie jest dla niej konieczny, to na pewno sprzyja jednomyślności w partii.

 

W naszych czasach przemówienia i pisarstwo polityczne służą głównie obronie tego, czego nie da się obronić. Można, owszem, uzasadnić takie sprawy, jak kontynuacja władzy brytyjskiej w Indiach, czystki i deportacje w Rosji, zrzucenie bomb atomowych na Japonię – ale tylko za pomocą argumentów zbyt twardych dla przeciętnego człowieka, i sprzecznych z celami, do których przyznaje się większość partii. I tak język polityki musi się składać przede wszystkim z eufemizmów, błędnych kół i zwykłego mętniactwa. Bezbronne wioski bombarduje się z powietrza, ich mieszkańców wypędza z domów, ich bydło rozstrzeliwuje z karabinów maszynowych, chaty podpala pociskami zapalającymi – to się nazywa pacyfikacja. Miliony chłopów okrada się z ich gospodarstw i wygania w świat, nie pozwalając im zabrać więcej, niż mogą unieść – to się nazywa przesiedleniem, albo korektą granic. Ludzi trzyma się latami w więzieniach, bez procesu; albo strzela im się w tył głowy, albo wysyła do obozów pracy w Arktyce, żeby umarli na szkorbut – to się nazywa eliminacją jednostek niepewnych. Tego typu frazeologia jest potrzebna, żeby nazywać rzeczy, nie widząc ich w umyśle. Rozważmy na przykład żyjącego wygodnie angielskiego profesora, który broni totalitaryzmu w Rosji. Nie może powiedzieć wprost: Popieram mordowanie przeciwników, jeśli można dzięki temu coś osiągnąć. Najprawdopodobniej powie coś w rodzaju:

Nie zapominając, że reżim sowiecki wykazuje pewne cechy, nad którymi humanista mógłby ubolewać, musimy chyba się zgodzić, że pewne ograniczenie praw opozycji politycznej jest nieuniknione w okresach przejściowych, a także, że rygor, jakiemu poddano Rosjan, jest więcej niż zasadny w świetle konkretnych osiągnięć.

 

Już ten napuszony styl jest eufemizmem. Masa słów opada na fakty jak śnieg, ukrywając szczegóły i kontury. Nieuczciwość to wielki wróg jasnego wyrażania się. Kiedy prawdziwe cele różnią się od deklarowanych, niemal instynktownie sięgamy po długie słowa i wyświechtane zwroty, jak kałamarnica plująca atramentem. W naszych czasach nie da się "trzymać z dala od polityki". Wszystko jest sprawą polityczną, a sama polityka to bagno kłamstw, uników, bzdur, nienawiści i schizofrenii. A kiedy tak wygląda świat, język musi ucierpieć. Przypuszczam – brakuje mi wiedzy, żeby zweryfikować to przypuszczenie – że języki niemiecki, rosyjski i włoski znacznie ucierpiały w ciągu ostatnich dziesięciu-piętnastu lat niszczenia ich przez dyktaturę.

 

Ale jeśli myśl zniekształca język, także język może zniekształcać myśl. Błędy mogą się roznosić przez imitację i tradycję, nawet pośród ludzi, którzy wiedzą, że mają do czynienia z błędem. Zepsuty język, który tu omawiam, bywa bardzo wygodny. Wyrażenia typu: nie należy wykluczać; niezbyt zadowalające; nie posłużyłoby żadnym dobrym celom; osąd, którego powinniśmy dokonać ostrożnie; mieć na uwadze stale nas kuszą, jak pudełko aspiryny pod ręką. Jeśli czytelnik przejrzy mój esej, z pewnością znajdzie, i to nie raz, te właśnie błędy, przeciwko którym występuję. Ranną pocztą dostałem broszurkę na temat warunków panujących w Niemczech. Autor twierdzi, że "czuł się zmuszony" by ją napisać. Otworzyłem ją w przypadkowym miejscu i oto, co rzuciło mi się w oczy: [Alianci] stoją przed możliwością nie tylko radykalnego przekształcenia społeczno-politycznej struktury w Niemczech tak, by uniknąć reakcji nacjonalistycznej w samych Niemczech, ale jednocześnie położenia kamienia węgielnego pod zjednoczoną we współpracy Europę. Ten człowiek "czuje się zmuszony" do pisania – zapewne czuje, że ma do powiedzenia coś nowego – a jednak jego słowa, jak kawaleryjskie konie na dźwięk trąbki, same się ustawiają w znajomym, nudnym szyku. Najazd gotowych fraz (położyć kamień węgielny, radykalne przekształcenie) na mózg jest nie do uniknięcia, jeżeli nie będziemy się stale pilnować, a każde takie wyrażenie znieczula.

 

Powiedziałem wyżej, że nasz język prawdopodobnie można naprawić. Ci, którzy się z tym nie zgadzają, argumentują, jeśli w ogóle, że język tylko odzwierciedla istniejące warunki, że nie możemy wpłynąć na jego rozwój bezpośrednio dłubiąc przy słowach i konstrukcjach. Może to i prawda, kiedy chodzi o ogólny charakter języka, ale nie w przypadku szczegółów. Wiele głupich słów i wyrażeń zanikło nie dzięki procesom ewolucyjnym, ale dzięki świadomemu działaniu małych grup. Dwa niedawne przykłady: zbadać każdy zakamarek i zajrzeć pod każdy kamień – zabiły je kpiny kilku dziennikarzy. Można ułożyć długą listę zjedzonych przez mole metafor, których moglibyśmy się pozbyć, gdyby tylko dość ludzi zechciało się tym zająć. Powinno się dać zabić śmiechem te wszystkie „nie nie-” [3], ograniczyć ilość łaciny i greki w przeciętnym zdaniu, powyrzucać makaronizmy i zagubione terminy techniczne, jednym słowem, sprawić, żeby pretensjonalny język wyszedł z mody. Ale to wszystko drobiazgi. Obrona angielszczyzny wymaga czegoś więcej – może najlepiej będzie zacząć od tego, czego nie wymaga.

 

Po pierwsze, nie ma nic wspólnego z archaizacją, z ratowaniem z lamusa przestarzałych słów i zwrotów, ani z ustaleniem standardu, od którego nigdy nie będzie wolno odejść. Wręcz przeciwnie, chodzi tu przede wszystkim o pozbycie się wszystkich słów i zwrotów, które już nie są użyteczne. Nie ma nic wspólnego z gramatyką i syntaktyką, które mogą być jakiekolwiek, dopóki sens wypowiedzi jest jasny, ani z unikaniem amerykanizmów, ani z tym, co się nazywa "lekkim piórem". Nie chodzi też o wysiloną prostotę ani próby uczynienia języka pisanego bardziej kolokwialnym. Nie chodzi nawet o to, żebyśmy zawsze i wszędzie przedkładali wyrazy rodzime nad łacińskie, choć powinniśmy dobierać najkrótsze słowa i wyrażenia, które oddają zamierzony sens. Czego potrzebujemy przede wszystkim, to pozwolić znaczeniu dobrać sobie wyraz, a nie odwrotnie. Najgorsze, co prozaik może zrobić ze słowami, to puścić je na żywioł. O konkretnym przedmiocie myślimy bez słów, a potem, kiedy chcemy go opisać, szukamy takich, które najlepiej do niego pasują. Myśląc o abstrakcjach mamy skłonność do używania słów od samego początku, i, o ile nie zrobimy wysiłku, żeby temu zapobiec, słowa same się garną, żeby zrobić za nas całą robotę – ale płacimy im za to niejasnością, nawet przeinaczeniem naszego sensu. Może najlepiej byłoby nie używać słów tak długo, jak to możliwe, i rozjaśnić sobie znaczenie obrazami czy odczuciami. Potem będzie można wybrać, nie zaakceptować, te wyrażenia, które oddają je najlepiej, a dopiero później spojrzeć na nie z drugiej strony i zastanowić się, jak to będzie wyglądało z punktu widzenia czytelnika. W ten sposób pozbędziemy się zużytych i ciemnych obrazów, gotowych fraz, niepotrzebnych powtórzeń i ogólnie łgarstw i mętniactwa. Ale w kwestii wrażenia, jakie wywiera słowo czy fraza często mamy wątpliwości, potrzeba zasad, o które można by się oprzeć, kiedy instynkt zawodzi.

 

Myślę, że następujące reguły obejmują większość przypadków:

  1. Nigdy nie używaj metafory, porównania ani innej figury retorycznej, którą przywykłeś oglądać w druku.

  2. Nigdy nie używaj długiego słowa, kiedy wystarczy krótkie.

  3. Jeśli jakieś słowo można wyciąć, wytnij je.

  4. Nigdy nie używaj strony biernej, kiedy możesz użyć czynnej.

  5. Nigdy nie używaj obcych zwrotów, terminów technicznych ani żargonu, jeżeli tylko możesz wymyślić normalne angielskie słowo.

  6. Złam te zasady, jeśli nakazują powiedzenie czegoś w sposób brzydki i prymitywny.

Te reguły wydają się odnosić do bardzo podstawowego poziomu, bo tak jest, ale od każdego, kto przywykł do pisania w modnym stylu, wymagają całkowitej zmiany nastawienia. Można ich przestrzegać, a mimo to pisać źle, ale zapobiegają temu, co pokazałem w moich pięciu przykładach na początku artykułu.

 

Nie rozważałem tu języka w jego funkcji literackiej, a tylko jako narzędzie wyrażania myśli, zamiast ich tłumienia czy ukrywania. Stuart Chase i inni niemal wprost stwierdzili, że wszystkie nazwy abstrakcyjne są pozbawione znaczenia, i pod tym pretekstem szerzą swego rodzaju polityczny kwietyzm. Skoro nie wiemy, czym jest faszyzm, jak możemy z nim walczyć? Nie trzeba wierzyć w takie absurdy, ale powinniśmy zdać sobie sprawę, że chaos, który obserwujemy dziś w polityce wiąże się z upadkiem języka, i że prawdopodobnie możemy coś na to poradzić, zaczynając od słów. Jeśli uprościsz swój język, uwolnisz się od najgorszych błędów ortodoksji. Nie będziesz mówił jej dialektem, a kiedy powiesz coś głupiego, nawet ty sam jasno zobaczysz, jakie to jest głupie. Język polityki – dotyczy to wszystkich partii, od prawa do lewa – jest tak skonstruowany, żeby kłamstwa brzmiały prawdziwie, morderstwo wydawało się czymś godnym szacunku, a lanie wody – czymś głębokim. Nie da się tego zmienić w jeden dzień, ale można zmienić własne nawyki, a czasami, jeśli będziemy krzyczeć dość głośno, posłać jakiś wysłużony frazes, jakiś miażdżony pod butem, pięta achillesowa, rozsadnik, kipiący tygiel, papierek lakmusowy, prawdziwe piekło czy inny werbalny śmieć do kubła, gdzie powinien trafić.

 

Przypisy:

  1. Ciekawym przykładem jest to, jak angielskie nazwy kwiatów, których używano jeszcze do niedawna, są wypierane przez nazwy greckie, jak lwia paszcza staje się antirrhinum, niezapominajka myosotis itd. Trudno dojść, jakiemu celowi miałoby to służyć, poza modą – prawdopodobnie wynika z instynktu ucieczki od znajomych słów i niejasnego przekonania, że greckie są naukowe. (Przyp. Autora)

  2. Przykład: Uniwersalność percepcji i obrazu Comforta, niezwykle whitmanowska w swym zasięgu, choć w estetycznej kompulsji niemal całkowicie przeciwstawna, nadal wywołuje tę atmosferę drżenia, w swej masie przywodzącą na myśl okrutną, nieuniknienie spokojną bezczasowość... Wrey Gardiner zyskuje, precyzyjnie mierząc do prostej tarczy. Nie jest to jednak taka oczywista tarcza, a ten pełen zadowolenia smutek przenika coś więcej, niż powierzchowna słodka gorycz rezygnacji" (Poetry Quarterly) (Przyp. Autora) (Prawdopodobnie chodzi tu o Charlesa Frasera Comforta, pisarza, malarza i rzeźbiarza – przyp. tłum.)

  3. Można się odzwyczaić od „nie nie-” zapamiętując to zdanie: nie nieczarny pies gonił za nie niedużym królikiem przez nie niezieloną łąkę. (Przyp. Autora)

Autorem felietonu "Polityka i język angielski" jest Eric Arthur Blair vel George Orwell. Przypisywanie sobie jego autorstwa przez kogokolwiek innego jest dwaplusbezdobre.

Cytat z Koheleta za Biblią Tysiąclecia.

Komentarze

Doskonełe! Dwuplusdobre, a nawet trzyplusdobre! Bardzo mi się spodobało – także dlatego, że porządkuje to, o czym człowiek całe życie myślał, a nie miał czasu (chęci, zdolności, wystarczającej pracowitości) – by wnioski z owych przemyśleń uporządkować i aż tak jasno i wyczerpująco przedstawić. Gorąco Ci dziękuję, Tarnino, za ogrom pracy, jaki włożyłaś w przekład tego eseju Orwella. Jestem Ci zań głęboko wdzięczny, naprawdę!

Także dlatego, że rzadko w dzisiejszych czasach, czasach przewidzianych jakże trafnie tak dawno przez eseistę – człowiek może sobie poobcować z czymś tak jednoznacznie go intelektualnie wzbogacającym.

Pozdrawiam i kłaniam się do ziemi.

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Wow! Przekład świetnej jakości, choć porównałam tylko pierwsze dwa akapity, zanim wsiąkłam w treść. Muszę przyznać, że z pewnych rzeczy nie zdawałam sobie sprawy, choć tkwią gdzieś we mnie, że jak się nie silimy na erudycję, to nie brzmimy mądrze, kompetentnie i profesjonalnie. Ja często tak mam, że gubię się w swoich własnych słowach. Na dodatek w zawodzie, w którym wykonuje takiego “bełkotu”, który tak naprawdę nic nie znaczy, jest niestety pełno. 

Gdy klient o coś pyta, najczęściej odpowiadamy – “to zależy” albo “co do zasady”, które urosły już do rangi znaku rozpoznawczego zawodu.  Chociaż chyba najlepszym przykładem jest “zaprzeczam wszystkim twierdzeniom, których wyraźnie nie przyznaję”. Zwrot ten nie dość, że brzmi dziwnie, to jeszcze nic nie znaczy. Niby miał być odpowiedzią na przepisy KPC, wg których wszystkie okoliczności niezaprzeczone stają się od razu niesprzeczne – przyznane. Doszło do tego, że SN wypowiedział się w  tej kwestii, stwierdzając, że takie ogólnikowe zaprzeczenie jest niewystarczające, ale prawnicy dalej swoje. Może nowelizacja, która wprowadza do tego przepisu zapis “Strona jest przy tym obowiązana wyszczególnić fakty, którym zaprzecza.” coś zmieni. 

Także nie tylko w “polityce” można odnaleźć większość tych zarzutów. 

 

Pozdrawiam i przepraszam za dygresję! ;)

Dobry tekst, dobry przekład. Z grubsza zgadzam się z wymową, większość tych zasad staram się od dawna stosować, tu i ówdzie walczę w necie z wiatrakami mętnością i niezrozumieniem tego, co się właściwie napisało, np. na portalach niusowych. Jedyne, nad czym bym się zastanowił, to tłumaczenie “jackboot” jako “kamasz”. 

 

Słowo „faszyzm” nie znaczy już nic ponad "to, czego nie chcemy"

Jak to jest cholernie aktualne. Pamiętasz moje marudzenie o “nadgorliwości”, Tarnino? ;)

 

P.S. Link do oryginału nie działa. Proponuję np. ten – KLIK.

P.P.S. Powinnaś sprzedać ten przekład do jakiejś gazety :)

 

"Nie wiem skąd tak wielu psychologów wie, co należy, a czego nie należy robić. Takie zalecenia wynikają z konkretnych systemów wartości, nie z wiedzy. Nauka nie udziela odpowiedzi na pytania, co należy, a czego nie należy robić" - dr Tomasz Witkowski

Bardzo ciekawe, a jak przetłumaczone!:)

Pomyśleć, że to z 1946 roku, a myśl poniżej szczególnie mi się spodobała.

O konkretnym przedmiocie myślimy bez słów, a potem, kiedy chcemy go opisać, szukamy takich, które najlepiej do niego pasują. Myśląc o abstrakcjach mamy skłonność do używania słów od samego początku, i, o ile nie zrobimy wysiłku, żeby temu zapobiec, słowa same się garną, żeby zrobić za nas całą robotę – ale płacimy im za to niejasnością, nawet przeinaczeniem naszego sensu.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Cóż mogę rzec...

przepraszam za dygresję!

My lubimy dygresje, dygresjuj śmiało :D

Jedyne, nad czym bym się zastanowił, to tłumaczenie “jackboot” jako “kamasz”. 

Zależało mi tutaj na zachowaniu wojskowych konotacji tego typu obuwia. Ale zgadzam się, że “kamasz” trochę słaby...

P.P.S. Powinnaś sprzedać ten przekład do jakiejś gazety :)

He, he, Bail, he, he :)

Pomyśleć, że to z 1946 roku, a myśl poniżej szczególnie mi się  mi się spodobała.

Wiesz, akurat tego twierdzenia, które cytujesz, nie byłabym wcale taka pewna :) Ale Orwell był dziennikarzem, czyli praktykiem, nie teoretykiem logiki i języka.

Jakbyście gdzieś zdybali Twardowskiego logikę, tak w ogóle, to ja się polecam ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wiesz, akurat tego twierdzenia, które cytujesz, nie byłabym wcale taka pewna :) Ale Orwell był dziennikarzem, czyli praktykiem, nie teoretykiem logiki i języka

Spodobała mi się ta myśl, nie w sensie, że to dobrze, lecz wada i że – niestety – typowe zjawisko. mamy łatwiejszy dostęp do kalek językowych, niż swojego myślenia, odczuć itd. Zresztą, kto miałby na to czas, co jest smutne.

A propozycja Baila, mądrą jest!

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

A ja miałam na myśli sam fakt występowania tego zjawiska – nie jesteśmy tego tak całkiem pewni.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

#TeamTarnina

"Nie wiem skąd tak wielu psychologów wie, co należy, a czego nie należy robić. Takie zalecenia wynikają z konkretnych systemów wartości, nie z wiedzy. Nauka nie udziela odpowiedzi na pytania, co należy, a czego nie należy robić" - dr Tomasz Witkowski

Tarnino, częstotliwości nie sprawdzałam, badań nie znam tych opartych na dowodach czy innych i dobrej próbce tekstów. Jednak, kiedy wstępuję do księgarni i biorę książkę za książką do ręki, obawiam się, że zjawisko rozlało się już dawno poza politykę. 

Zrobiłam „edytkę” (w spekulacjach trójkątowych) do używania przeze mnie słowa konkret w wcześniejszych komentarzach, gdyż na najbardziej bliskim mi znaczeniu bazowałam, czyli slang.

#TeamTarnina

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ale w komentarzu miałam na myśli konkretnie – niejęzykowość myślenia :) Choć z drugiej strony, pewnych rzeczy w ogóle nie da się oddać słowami (choćby takich qualiów), więc nie mówię, że Orwell koniecznie się myli w swojej filozofii języka. Tylko, że nie jest ona jedyną możliwą.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Naprawiłam link do oryginału. Teraz działa. (To było proste jak makaron świderki...)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka