- publicystyka: Houston, tu Baza Spokoju...

publicystyka:

felietony

Houston, tu Baza Spokoju...

W tym roku mamy jedną z ważniejszych w historii świata rocznic: pół wieku temu, 20 lipca 1969 roku dwaj Amerykanie Neil Arm­strong i Edwin Aldrin wylądowali na Srebrnym Globie.

Ta rocznica dlatego jest ważna, że skłania do refleksji nad rozwojem i przyszłością ziemskiej cywilizacji, która od co najmniej dwóch wieków klęczy przed ołtarzami ulepionych rękami człowieka bóstw: Nauki i Techniki. Właśnie wyda­rzenia sprzed pięćdziesięciu lat zdają się w powszechnej świa­domości triumf owych bóstw potwierdzać.

W tamtych latach kult nauki i techniki lansowany był szczególnie w kra­jach opanowanych przez ideologię marksistowsko-leninow­ską. Nauka i postęp stały się tam synonimami. Naukową – więc postępową – określała się sama koncepcja Marksa i En­gelsa. Jako jedynie słuszny przedstawiany był naukowy (bo oparty na ateizmie) światopogląd. Musiało się tak stać. Przyjmując programowo ateizm, ideologia nie ma wyboru innego, jak wykrystalizowanie spo­łeczeństwu substytutu religii. Stała się nim Nauka.

Niestety, bóstwa Nauki i Techniki jakoś nie chciały od­wzajemniać gorącej miłości swym wyznawcom. Z właściwą sobie beznamiętnością służyły jedynie tym, którzy umieli podporządkować gospodarkę nie woluntarystycznym mrzon­kom, lecz twardym prawom ekonomii. Jeśli Związkowi Radzieckiemu udawało się przez czas jakiś dotrzymać kroku w technologicznym wyścigu, to kosztem przerażających wyrzeczeń wymuszanych na naro­dzie. Kosz­tem zamiany państw w monstrualne koszary, chwilami wręcz obozy koncentracyjne.

Centralne miejsce w tym wyścigu zajmowały zbrojenia i badania kosmiczne, nota bene silnie ze sobą związane. Zainteresowanie obu mocarstw techniką rakietową datuje się już od II wojny światowej. Pod jej koniec doszło wręcz do polowania na niemieckich ekspertów w tej dziedzinie.

Początkowa przewaga Rosjan w wyścigu kosmicznym (pierwszy sztuczny satelita, sonda międzyplanetarna, czło­wiek w kosmosie) zmobilizowała Amerykanów. Po konflik­cie w Zatoce Świń, pragnąc oddalić przedmiot mocarstwo­wej konfrontacji od wojny (a także – nie czarujmy się – pod­reperowć nieco prestiż USA), prezydent J. F. Kennedy za­proponował koncentrację ambicji Stanów Zjednoczonych na eksploracji kosmosu. Został opracowany długofalowy pro­gram mający doprowadzić do lądowania człowieka na Księ­życu jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku. Program ten, choć jego koszt szacowano na 20-40 mld dolarów, został przyjęty przez Kongres USA nieomal jednomyślnie.

Właściwa Amerykanom skuteczność w realizowaniu stawianych sobie przedsięwzięć nie kazała długo czekać. Losy wyścigu na Księżyc zostały przesądzone już w 1966 roku, kiedy to dokonano pomyślnej próby z rakietą nośną Saturn, mogącą wynieść na orbitę ładunek o masie ponad stu ton (do tej pory najpotężniejsza (radziecka) rakieta miała udźwig nie przekraczający dwudziestu ton). Dodatkowym nie­korzystnym dla ZSRR faktem była śmierć Głównego Kon­struktora ich rakiet, Siergieja Korolewa. To ona prawdopo­dobnie wpłynęła na zaniechanie prób z dobrze zapowiada­jącą się serią pojazdów Woschod. Z uporem lansowano statki typu Sojuz mimo zdemaskowania ich awaryjności.

Czując zadyszkę w wyścigu na Księżyc, Rosjanie poczęli reorientować swe ambicje na rozwój kosmonautyki orbital­nej. Tu jednak również doznali porażki; zakończywszy z sukcesem prestiżowy program Apollo, Amerykanie skon­centrowali swą uwagę na zagadnieniu bardziej komercyj­nym: budowie orbitalnego statku wielokrotnego użytku zwanego promem kosmicznym (space shuttle). Osiągnięta w latach sześćdziesiątych druzgocąca przewaga w dziedzinie rakiet no­śnych (zauważmy: dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych udało się Ro­sjanom wprowadzić do użytku rakietę Energia, porówny­walną z amerykańskim Saturnem) zaowocowała i tutaj.

Lot na Księżyc otworzył nową epokę w dziejach ludzko­ści. Wiem, używam słów wyświechtanych, cóż, kiedy taka jest prawda. W całej przeszłej i przyszłej historii badań ko­smicznych nie było i nie będzie wydarzenia o większej wa­dze. Padną zapewne kolejne rekordy odległości, czasu trwa­nia, szybkości, ale nic nie jest w stanie przelicytować faktu osiągnięcia przez człowieka innego ciała kosmicznego.

Owo epokowe, pełne romantyzmu wydarzenie zostało opisane mistrzowską ręką Normana Mailera w mającej cha­rakter literackiego reportażu książce „Na podbój Księżyca”. Rekomenduję ją próbką prozy poetyckiej. Oto jak Mailer widział start Apolla 11:

 

Dwie potężne żagwie jak skrzydła ognistego ptaka rozpo­starły się nad ziemią pokrywając ją złotym płomienistym kwieciem, a w środku tej scenerii biały jak zjawa, biały bia­łością melvillowskiego Moby Dicka, biały jak figura Ma­donny w połowie kościołów świata, smukły, anielski mi­styczny statek dźwignął się bezdźwięcznie na słupie ognistym i począł wznosić się z wolna ku niebu, z wolna jak mógł po­ruszać się Lewiatan Melville'a, jak my, gdybyśmy nurkując we śnie wypływali z wolna ku powierzchni.

 

Pierwsi lunonauci – synowie tak zdawałoby się techno­kratycznej Ameryki – nie lądowali na Srebrnym Globie jako kapłani wszechpotężnej Technologii. Armstrong, przed hi­storycznym dotknięciem stopą księżycowego gruntu, miast sławić potęgę bóstw Nauki i Techniki, mówi: Dla człowieka to jedy­nie mały krok, dla ludzkości – skok ogromny. Aldrin (okre­ślano go jako najwybitniejszego wśród astronautów na­ukowca), miast gloryfikować naukowy światopogląd, przyj­muje na Księżycu Komunię św., a po powrocie wy­znaje: Napra­w­dę wyczuwaliśmy jakieś prawie mistyczne zespo­lenie ze wszystkimi ludźmi na całym świecie. Col­lins, żegnając kapsułę Apollo, miast układać hymny na cześć ludzkiej Inżynierii, wypisuje na osmalonym kadłubie: Niech cię Bóg błogosławi.

Apologeci Nauki i Techniki powiadają: „Księżyc został zdobyty”. To nieprawda. Armstrong i Aldrin nie zdobyli Księżyca. Oni nań przybyli. Przybyli w imię jedności i soli­darności ludzkiej rasy. Rasy, której cechą jest otwarcie na wyzwania.

Eksploracja Kosmosu to jedna z najszlachetniejszych form aktywności człowieka. Jest szlachetna, bo bezinteresowna. Oczywiście, aby ją usprawiedliwić, poszukuje się jakichś argumentów wskazujących na potencjalne korzyści. Lecz tak naprawdę ludzi pcha do niej chęć poznania. I sportowa żyłka zmierzenia się z czymś, co zdaje się nieosiągalne. Pięknie to wyartykułował Stanisław Lem w powieści „Powrót z gwiazd”:

 

Co można mieć z gwiazd? A jakie były korzyści wyprawy Amundsena? Andree’ego? Żadne. Jedyna doraźna korzyść leżała w tym, że udowodniona została – możliwość. Że to można zrobić. A mówiąc dokładniej – że to jest, dla danego czasu, najtrudniejsza rzecz, jeszcze osiągalna. (...)

A bieguny? Co było na biegunach? Ci, co je zdobywali, wiedzieli, że tam nic nie ma. A księżyc? Czego szukała grupa Rossa w kraterze Eratostenesa? Brylantów? A po co Bant i Jegorin przeszli centrum tarczy Merkurego – żeby się opalić? A Kellen i Offshagg – jedyną rzeczą, jaką na pewno wiedzieli lecąc do zimnego obłoku Cerbera, było, że można w nim zginąć. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co naprawdę mówi Starck? Człowiek musi jeść, pić i ubierać się; reszta jest szaleństwem. Każdy ma swojego Starcka, Bregg. Każda epoka go miała. (...)

Badanie gwiazd. Bregg, czy myślisz, że nie polecielibyśmy, gdyby ich nie było? Ja myślę, że tak. Chcielibyśmy poznać tę pustkę, ażeby to jakoś usprawiedliwić, Geonides czy ktoś inny powiedziałby nam, jakie cenne pomiary i badania będzie można przeprowadzić po drodze. Zrozum mnie dobrze. Nie mówię, że gwiazdy są tylko pretekstem. Przecież i biegun nim nie był, Nansen i Andree potrzebowali go… Everest był Mallory’emu i Irvingowi bardziej potrzebny od powietrza.

 

Betryzowane społeczeństwo w tej powieści utraciło tę otwartość na wyzwania, oddając się urokom konsumpcji. Czy coś wam to przypomina? Inaczej: czy wróci taki czas, w którym człowiek zapragnie powrócić do gwiazd?

Komentarze

Ooo, bardzo ładne!

I bardzo prawdziwe!

Ludzie, narody, cywilizacje które rezygnują z marzeń na korzyść “ciepłej wody w kranie” są skazane na zagładę.

BTW – rakieta Saturn to dzieło Wernhera von Brauna, który projektował rakiety V dla Hitlera. Ot, taki chichocik historii!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Dobre, ale... Rosjanie odstali w tym wyścigu jeszcze za Chruszczowa – pierwsze rakiety strategiczne na paliwo stałe opracowali dopiero pod koniec lat 70.20 lat po USA. Sojuzy nie wzięły się znikąd– to zarzucony projekt rakiet strategicznych z pięciotonową głowicą termojądrową. Po kilku latach Rosjanie znacząco zmniejszyli głowicę, a rakieta została. Więc wykorzystano ją dla sojuzów i dostawczych progressów. A przede wszystkim dla ponad tysiąca pięciuset szpiegowskich Kosmosów. To po to, by to wyrównać, był przede wszystkim potrzebny Ameryce prom kosmiczny. Amerykanom Księżyc nie był potrzebny li tylko dla prestiżu. Chodziło o przewagę strategiczną. Ten kontroluje Ziemię, kto kontroluje Księżyc, ten kontroluje Księżyc, kto kontroluje punkt między tymi dwoma ciałami niebieskimi. Pod koniec lat 60. Amerykanie wciąż bali się sowieckich baz z rakietami – nosicielami jądrowymi na Lunie. Amerykanie przeszacowali najpierw możliwości ekonomiczne i technologiczne zsrr (dlatego zakończono wyprawy na Księżyc – natycmiast po fiasku sowieckiego programu, po katastrofach prototypu nowej rakiety nośnej), a zsrr dał się potem Reaganowi wciągnąć w potrójną pułapkę (prawa człowieka, zwałka cen ropy, bluff z gwiezdnymi wojnami i padł ekonomicznie. Słowem – żadna tam Nauka, przede wszystkim Zbrojenia . Kosmiczne. Nieprzypadkowo dpiero teraz dopiero Ameryka znów planuje powrót na Księżyc. Bo dopiero teraz znów musi bronić supremacji militarnej. Tym razem przed Chinami, które zapowiedziały i realizują czysto militarny program kosmiczny, mający za finał właśnie przyszłe załogowe bazy militarne na Księżycu. Ten, kto pierwszy umieści tam rakiety, tym samym nie dopuści, jeśli tylko zechce, nawet do samego lądowania na Lunie innych. To gra do pierwszego gola. Dlatego Kennedy tak się na początku lat 60. z tym Księżycem tak spieszył. Czysta geopolityka i przygotowania do dużej wojny...

I jeszcze jedno: Gdyby Sojuzy były złe, nie latałyby jako kosmiczne taksówki już od 50 lat. A wynoszące je rakiety Korolowa, stale modyfikowane, od lat 60! I nieskopiowaliby ich Chińczycy do swojego progamu. A Amerykanie nie dostarczaliby nimi swoich ładunków przez dekadę na MSK. ;). Do czego innego po prostu z założenia służą niż Saturny czy promy. Nawiasem mówiąc – dziś wyprodukowanie choćby identycznego Saturna V jak w roku 1969 jest dla USA technologicznie niemożliwe– nie mają takiej bazy produkcyjnej jak wtedy. Musieliby ją do takieo projektu budować od nowa. Podobnie jak Rosjanie bazę dla produkcji swoich Buranów. Na co ich nie stać już w ogóle.

Staruch: Dziękuję za komentarz!

Ludzie, narody, cywilizacje które rezygnują z marzeń na korzyść “ciepłej wody w kranie” są skazane na zagładę.

Zgadzam się w stu procentach.

rakieta Saturn to dzieło Wernhera von Brauna

Owszem von Braun odegrał kluczową rolę w amerykańskim programie kosmicznym. Nie tylko Saturn V, ale także Jupiter C – rakieta która wyniosła pierwszego amerykańskiego satelitę – była jego dziełem. von Braun, sam oddał się w ręce Amerykanów, licząc na możliwość kontynuowania prac nad rakietami do celów cywilnych. Z kolei ruscy przechwycili innych niemieckich specjalistów programu V2 – w tym Helmutta Groettrupa, prawej ręki von Brauna.

 

Rybak: Dziękuję za komentarz! Dużo prawdy w tym co piszesz, lecz w czas tak podniosłego jubileuszu wolałem skoncentrować się bardziej na szlachetnej niż ciemnej stronie historii w tym zakresie.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, tam nie było NIC szlachetnego. Prosty wyścig – kto kogo wykończy pierwszy, zamaskowany szczytnym pr-em, żeby się podatnik nie wkurzył zbyt szybko. Podobnie jak zarówno w programie sojuzów, woschodów, salutów, jak i promów, gdzie przeważająca liczba misji była CZYSTO wojskowa, w tym spora część utajniona, a reszta... Reszta, hmmm...Miała poza wojskowymi niekiedy nieliczne elementy cywilne.

 

Rybaku, miałem wtedy 20 lat i zapewniam Cię, że było w tej historii wiele szlachetności, choć z pewnością nie u wszystkich ludzi w tym uczestniczących i to obserwujących.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, ależ oczywiście że u obserwatorów, zwyczajnych ludzi, uczucia były czyste. Też czytałem Mailera i Lema. Ale intelektualiści i literaci po to właśnie władzy potrzebni są. Jako ornamentatorzy. W swoim czasie taki np Gorki opiewał inżynierów dusz , czyli kadrę czekistowską budowy Biełomorkanału. A Hemingway – kierowane przez czekistów Brygady Międzynarodowe w Hiszpanii, pełne przecież, poza tym, żarliwie szlachetnych ludzi. Którzy jednak szybko stracili złudzenia. Jak mądry Orwell np. Późne felietony Lema też są jednoznaczne, gdy i on ze złudzeniami młodości się rozstał...

Rybaku, oczywiście masz rację, pozwól jednak, że dziś, przy tej okazji, będę wspominał tę szlachetną stronę mocy. Mało tego: wyrażę nadzieję, że nie jest ona bez szans w walce z siłami Zła... Mimo że intelektualistom paradoksalnie jest trudniej, niż ludziom prostym. Dlaczego? Posłużę się tu moją refleksją z opowiadania “Muzyka Sfer Niebieskich”, które niebawem chciałbym tu zaprezentować:

Rozum jest pierwszą instancją grzechu. Każde wyrzuty sumienia umie omotać misterną siecią swych logicznych argumentacji.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Logika jest przereklamowana;)

Dużą przyjemność zrobiłeś mi Tsole, przypominając lądowanie i czarno-białe obrazy oraz tak okragłą rocznicę.

Rybaku, żadne dzieła nie powstają z interesów, co najwyżej jakieś interesy mogą ich użyćw niecnych celach i wykorzystać. Kreatywność, wyobraźnia przynależą do głupich, naiwnych marzycieli:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, czego dowodzi fakt, że Saturn V był dziełem Wernera von Brauna, , twórcy V2 setkami zabijającej Londyńczyków, a jego pierwsza koncepcyjna, nieco mniejsza wersja nazywała się V4 i miała służyć do przeniesienia niemieckiej hitlerowskiej tworzonej w roku 1945 bomby atomowej do Nowego Jorku. I onże Werner von Braun zamiast zawisnąć po IIwś zazbrodnie wojenne (bo nadzorował fabryki v2 budowane i obsługiwane pod ziemią przez mrących jak muchy więźniów obozów koncentracyjnych, został natychmiadt przechwycony i sowicie opłacony przez Amerykanów. A jego ludzie – w tym samym celu przez Rosjan. Pozdr.

 

Asylum, robienie przyjemności to moja specjalność... :)

Żeby nie było: zwłaszcza intelektualnych!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, w takim razie była... intelektualna. Zwróciłeś moją uwagę na tę rocznicę i wiele spraw z przeszłości stało się jaśniejszych (po googlowaniu).

 

Rybaku, to dobre pytanie – "Czego to dowodzi?"

Tak, Werner von Braun był jednym z założycieli NASA, tak konstruktorem i pierwszym (chyba?) dyrektorem Centrum Lotów Kosmicznych w Alabamie i to on (chyba?) zarekomendował prezydentowi J.Kennedy’emu (nie wiem, czy dobrze odmieniłam, z nazwiskami mam spory problem) odpowiedź. Ogromnie przygnębiająca jest jego przeszłość w hitlerowskich Niemczech, nazywam – choć i tak mam wrażenie, że popadam w nieprzystającą zbrodni delikatność. Zły człowiek, w maju '45 poddał się Amerykanom, z całą swoją ekipą. Resztę niemieckich naukowców przejęli Rosjanie. 

 

Chciałabym jednak, abyś nie pomijał tego, że w szczytowym okresie w programie Apollo pracowało ponad czterysta tysięcy osób, czy oni też są winni? Czy wiedza, którą przyniosło lądowanie na Księżycu jest skażona, a technologia (przykładowe rzepy, koce i kombinezony termiczne, tomografia komputerowa) też? Szefową grupy odpowiedzialnej za oprogramowanie była Margaret Hamilton, genialna informatyczka. Legendy opowiada się o pracy w tym Programie. Poziom kooperacji przy takiej złożoności projektu i szukania rozwiązań – niewiarygodny i chyba... niemożliwy, z dzisiejszego punktu widzenia.

Interesujące są dla mnie kwestie – dlaczego się udało, jak możliwy był ten gigantyczny skok technologiczny w latach sześćdziesiątych, również ze względów finansowych oraz co jest możliwe “tu i teraz”. 

 

Ideologia zatruwa duszę człowieka; przekonanie, że to ja mam rację; zaślepienie. Trudno jest odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niektórzy są źli, a inni koniunkturalni. Kwestia wychowania, czasów, w których się żyje, roli, odpowiedzialności, wreszcie genów (acz tych bym nie przeceniała).

Popatrz na Heideggera, na twórców testów psychometrycznych, nawet na Senekę, hiszpańskiego rycerza, który sławił stoicyzm i życie pełne cnót, a jak sam zachowywał się, chociaż jego jego wyjaśnienie jest w pewnym sensie “urocze” i mogłabym je podzielać. Naturalnie są przewiny i przewiny, są też zbrodnie przeciwko ludzkości i pojedynczemu człowiekowi.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, bardzo mi się podoba Twój rezolutny wpis. W ocenie zachowań ludzi jest tak wiele czynników, które są poza zasięgiem naszej świadomości, że praktycznie ją uniemożliwiają. Jako człowiek religijny moge tylko westchnąć i powiedzieć: “Bóg ich osądzi”. Ateiści nie mają tego komfortu, stąd ich ambicje do wymierzania sprawiedliwości (tej w wymiarze moralnym, nie prawnym) tu, na Ziemi są zrozumiałe.

Pozdrawiam, i zaparaszam do niektórych moich tekstów, bo odnoszę wrażenie, że mnie ciut zaniedbałaś :(

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, od jakiegoś czasu przymierzam się do Twoich opowiadań, ale jakoś ciągle mi się nie udaje, więc na razie w ramach substytutu przeczytałem artykuł ;) I muszę stwierdzić, że jest zacny wielce!

Jednak wobec, iż lot na Księżyc miał charakter całkowicie bezinteresowny, ośmielę się poprzeć (przynajmniej częściowo) zdanie Rybaka. Mimo wszystko był to element rywalizacji z ZSRR. Nawet jeśli, jak piszesz, Sowieci odpadli z realnego wyścigu dużo wcześniej, to lądowanie na Lunie było ostatecznym ich dobiciem (przynajmniej w sferze kosmicznej).

ale nic nie jest w stanie przelicytować faktu osiągnięcia przez człowieka innego ciała kosmicznego.

Ależ, co Waść prawisz? Przeć pierwszym człekiem na Księżycu był imć Twardowski! :P

A bieguny? Co było na biegunach? Ci, co je zdobywali, wiedzieli, że tam nic nie ma.

Biorąc pod uwagę obecny wyścig mocarstw o kontrolę nad Arktyką, interesy często kroczą w ślad za bezinteresownymi osiągnięciami ;)

 

Asylum,

Kreatywność, wyobraźnia przynależą do głupich, naiwnych marzycieli:)

I von Braun, jak sam twierdził, był takim marzycielem, tak intensywnie marzącym o rakietach, że nie zauważał, czy budują je dla niego inni marzyciele, czy niewolnicy.

Ideologia zatruwa duszę człowieka

Akurat von Brauna bym o ideologię nie posądzał. Jakoś łatwo mu przyszła zmiana chlebodawcy, jak na “ideowca”.

Dzięki Światowidrze (czy Światowiderze?) za wizytę i konkretny komentarz! Trudno nie przyznać racji Rybakowi, bo byłoby to zaprzeczanie faktom. Jednakowóż nie jest to cała faktografia w tej materii, co zauważyła Asylum. Ja natomiast nie zmieniam zdania, że pragnąłem w tych szczególnych chwilach wspomnieć raczej tych z jasnej niż z ciemnej strony Mocy :)

Co do biegunów – to cytat z Lema, ale też czysta prawda – pierwsi zdobywcy raczej nie wiedzieli i raczej pchała ich tam inna energia niż pazerność na potencjalne bogactwa. Może też nie zawsze czysta jak śnieg, np. próżność dążenie do sławy... Lem przedstawia w tym wątku litanię tych, co zdobywali bo byli otwarci na wyzwania, a nie na uroki portfela.

A do lektury moich opowiadań gorąco zapraszam!

I pozdrawiam :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

I tak natłok różności trochę zelżał i mam chwilę, żeby zajrzeć i wtrącić trzy grosze. Zatem: pojechali!

Najpierw – sam felieton. Są w nim co najmniej dwie główne myśli (istnieje szkoła, według której w pojedynczym tekście powinna być tylko jedna, ale cenzurki Ci nie wystawiam).

Pierwsza: "światopogląd naukowy" zastępuje (usiłuje zastąpić) religię. Druga: bezinteresowne odkrywanie jest częścią ludzkiej istoty. Na pierwszą zwrócił uwagę najpóźniej Chesterton, na drugą – Arystoteles, i jedynym, co mogę powiedzieć, komentując te dwie myśli, jest: no, tak. Owszem.

Mnie interesuje co innego. "Nie zdobyli Księżyca." Tak, oczywiście, że nie zdobyli – zerwali z nieba nową błyskotkę i wrzucili do skrzynki, żeby o niej zapomnieć, kiedy przestało się opłacać ganianie za nią. I tyle. Może jestem cyniczna. Tak czy owak, zdobyć niczego nie można, nie naprawdę. Właśnie "uroki konsumpcji" dają to złudzenie.

Nie opowiadam się tutaj za rezygnowaniem z marzeń, ale za pewnym szacunkiem wobec świata, porządkiem moralnym – Douglas Adams, tłumacząc, dlaczego nie wierzy w Boga, powiedział "Nie wystarczy, że ogród jest piękny? Muszą w nim mieszkać wróżki?" i dał w ten sposób dowód, że nie czuje bluesa, bo przecież nie o wróżki (czy inne ozdóbki) chodzi, ale o Ogrodnika, bez którego ogrodu w ogóle by nie było.

Jeden offtop zakończywszy, za momencik będzie drugi, ale najpierw:

    Chciałabym jednak, abyś nie pomijał tego, że w szczytowym okresie w programie Apollo pracowało ponad czterysta tysięcy osób, czy oni też są winni?

O, carissima, żeby to było takie proste. Wszyscy jesteśmy winni, tego lub owego, czasami nie ma wyjścia, czasami jest, ale nie do przyjęcia... Zbrodni niemieckich raczej nie są winni, a program kosmiczny rozwijaliby może i bez Von Brauna (choć czy tak skutecznie?). Nie wiem, czy czytałaś wspomnienia Feynmana, konkretnie mam na myśli ten fragment, kiedy wojna już się skończyła, a do niego dociera, co zrobił, bo wcześniej myślał tylko o tym, żeby to zrobić, i nic go nie obchodziło, co dalej będzie z tą bombą. Ale kiedy się nie spieszy, kiedy ma czas o tym pomyśleć, zaczyna mu się wydawać, że nic nie ma sensu. Po co robić cokolwiek, skoro to zostanie zniszczone?

Feynman nie dochodzi do odpowiedzi na to pytanie (a przynajmniej jej nie zapisuje) – ten nastrój po prostu przemija, co wydaje mi się dość normalne. Nie da się tak żyć. Ja mam na nią pomysł, ale to nie miejsce, żeby się nim dzielić.

Tak czy siak, próbujesz tu wejść w utylitaryzm – sądzić po skutkach – a to prowadzi na bardzo, ale to bardzo grząski grunt. Nie wszystko trzeba usprawiedliwiać.

     W ocenie zachowań ludzi jest tak wiele czynników, które są poza zasięgiem naszej świadomości, że praktycznie ją uniemożliwiają.

Ano, właśnie. Nie. Owszem, to co napisałam wyżej, może się wydawać ciut relatywistyczne, ale nie jest – prawda jednak istnieje. Może być trudno do niej dotrzeć, zwykle jesteśmy zmuszeni operować na przybliżeniach, a tym, co wydaje nam się prawdą, wiedząc, że możemy się mylić. Ale ona jest. Niech mowa wasza będzie tak, tak, nie, nie. Tylko własne motywy można znać na pewno – jako pobłogosławiona dziedziczną skłonnością do paranoi mogłabym chodzić po świecie, patrząc na ludzi spode łba, jako to czynili i czynią moi przodkowie. A jednak wyrabiam w sobie (nie ośmielę się powiedzieć, że już wyrobiłam) nawyk traktowania innych tak, jakby naprawdę, ale to naprawdę nie chcieli mi zrobić na złość. I to jest wysiłek mojej woli. Skoro ja potrafię – można.

I na rozluźnienie atmosfery po tej powadze, przed państwem Tom Lehrer!

    Rozum jest pierwszą instancją grzechu. Każde wyrzuty sumienia umie omotać misterną siecią swych logicznych argumentacji.

Offtop drugi: bez rozumu nie ma grzechu, bo nie ma grzechu bez agencji moralnej, a więc bez wolnej woli i nierozerwalnie z nią powiązanej świadomości. Pantofelek nie grzeszy. Stół nie grzeszy. Grzeszyć może tylko osoba, bo ona dokonuje wyboru, a grzech to świadomy zły wybór. I, co stąd wynika – tylko osoba może się czuć źle (albo dobrze, albo jakkolwiek) z tym, co zrobiła.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dziękuję za wizytę i ciekawe refleksje, którym w większości bym przyklasnął.

Rozum jest pierwszą instancją grzechu

Twój komentarz dotyczący tej myśli uświadomił mi, że wyraziłem się co najmniej nieprecyzyjnie. Co prawda, broni się on raczej w kontekście opowiadania, zaś wyrwany z niego może sprowadzić czytelnika w niepożądanym kierunku. Rozum to pojęcie zbyt ogólne; może powinienem raczej użyć jednego z synonimów: inteligencja. Czyli zdolność do postrzegania, analizy i adaptacji do zmian otoczenia. Zdolność rozumienia, uczenia się oraz wykorzystywania posiadanej wiedzy i umiejętności w różnych sytuacjach.  Inteligencja jest pierwszą instancją grzechu oznacza, że im kto ma jej więcej, tym łatwiej mu omotać misterną siecią swych logicznych argumentacji potencjalne skrupuły moralne wobec takiego, a nie innego zachowania się w jakiejś trudnej sytuacji. Np. przekonanie samego siebie, że inaczej postąpić nie mógł, mało tego – inny człowiek, który de facto w wyniku tego zachowania został poszkodowany, tak naprawdę na tym skorzystał. Sieć logicznej argumentacji jest bardzo niebezpieczna, bo usypia sumienie.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

wyrwany z niego może sprowadzić czytelnika w niepożądanym kierunku

Ano, tak to zwykle bywa. Jak wyrwane z kontekstu bywają te wszystkie bon-moty, motta i inne złote myśli...

im kto ma jej więcej, tym łatwiej mu omotać misterną siecią swych logicznych argumentacji potencjalne skrupuły moralne

O, oczywiście – ale analogicznie, kto ma większą blachę i większy piekarnik, ten może upiec więcej pierożków. Traktujesz tutaj inteligencję narzędziowo, oddzielając ją logicznie od reszty jaźni – w porządku. Ale intelektualizm etyczny owocuje właśnie takimi paradoksami. Oprócz inteligencji mamy jeszcze wolę, i to ona w Twoim przykładzie jest zła, bo to ona nakierowuje inteligencję na zły cel.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Chyba nie rozumiesz o co mi chodzi. Gdy kogoś swędzi jakieś miejsce, odruchowo chce się podrapać. Gdy kogoś grzeje sumienie, odruchowo chce go uspokoić. A jedną z możliwości jest tu znalezienie argumentów, na to, że postępek nie był taki zły, a nawet był dobry. Inteligentny człowiek ma tu szersze możliwości od mniej inteligentnego, to chyba oczywiste.

Jak wyrwane z kontekstu bywają te wszystkie bon-moty, motta i inne złote myśli...

Nie tak znowu wszystkie. Złota myśl, sentencja, czyli krótka wypowiedź wyrażająca w sposób   błyskotliwy jakąś ogólną prawdę filozoficzną lub moralną, powstaje jako twór niezależny, lecz nierzadko zaczyna jako twór niezależny funkcjonować po wyrwaniu jej z szerszego kontekstu.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Nie, faktycznie się rozjeżdżamy. Najpierw o bon-motach – owszem, są i koany zen, ale wiele “złotych myśli” to właśnie cytaty bez kontekstu, który nadawał im określone znaczenie. Ot, to chińskie przysłowie o tysiącmilowej podróży, która zaczyna się od jednego kroku – nie chodzi w nim o możliwości stojące przed człowiekiem (a w takim sensie się go teraz używa), tylko o to, że drobiazgi potrafią urosnąć do czegoś bardzo dużego. Może samym słowom da się przypisać wiele znaczeń, ale niekoniecznie będą to znaczenia, które autor miał na myśli.

Teraz sumienie, a inteligencja. Oczywiście, że inteligentny ma większe możliwości usprawiedliwiania swoich czynów (w ogóle ma większe możliwości), ale nie to powiedziałam. Zwróciłam uwagę na kwestię woli. Otóż – jeżeli w ogóle możemy mówić o odpowiedzialności moralnej, delikwent musi mieć wolną wolę, musi wybrać akurat ten czyn (gruszki Augustyna, które prześladowały go jeszcze na starość). I teraz mamy dwa warianty:

pierwszy: wybiera go w dobrej wierze, przekonany, że robi dobrze, a potem dopiero dowiaduje się, że jednak nie,

i drugi: świadomie wybiera zło (kradnie gruszki).

Otóż wariant pierwszy nie jest grzechem – jest błędem (ludzie racjonalizują swoje błędy, tak, ale to swoją drogą). Sprawca może się zwijać jak w ukropie, żeby dowieść, że się nie mylił, brnąć w różne psychologiczne mechanizmy, na których się nie znam. Może go zupełnie dobrze gryźć sumienie, oczywiście, powinien zadośćuczynić za szkody – ale chciał jak najlepiej. Natomiast mogło mu właśnie zabraknąć inteligencji, zdolności rozpoznawania sytuacji i przewidywania skutków własnych działań.

Natomiast w wariancie drugim usprawiedliwienie nie jest sprawcy potrzebne (czyni zło, bo chce czynić zło, bo to służy jakimś jego celom, a sumienia i tak nie ma) – chyba, że potem się nawróci. Ale i w tym przypadku słabe by było to nawrócenie, gdyby miało takie skutki.

Przykład konkretny: Ziemkiewicz w jakimś felietonie nazwał Lennona idiotą (w kontekście “Imagine” i jej utopijnego przesłania) – a potem w innym tłumaczył oburzonym fanom, że druga możliwość (świadome kłamstwo) jest o wiele gorsza.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Niepotrzebnie komplikujesz, rozszerzając obszar naszych rozważań (o ten drugi wariant – ten jest oczywisty nie podlega pod moja maksymę od której wyszliśmy). Nie ma tam też nic o odpowiedzialności moralnej, o wolę (to też rozszerzenie tematu). Sentencja opisuje oczywistą (wg mnie) oczywistość, którą ujęłaś w zdaniu “inteligentny ma większe możliwości usprawiedliwiania swoich czynów”. Sprawca postąpił niefajnie, przynajmniej tak sygnalizowało jego sumienie. Włączyła się inteligencja i go uspokoiła (”Polacy nic się nie stało”). On uznał to (jakżeby miał nie uznać, skoro logika wywodu inteligencji była nie do podważenia?). Uznając zachował się jak Kobiela w “Pamiętniku znalezionym w Saragossie: “Taak? No to koniec pokuty!).

Jako przykład podam ten fragment opka, który jest zwieńczony omawianą sentencją. Zdanie wprowadzające: Bohater, naukowiec opuszcza debatę, na której towarzystwo chce dokonać zawodowego linczu zupełnie zdaniem bohatera niczym nie usprawiedliwionego.

“Trochę gryzło mnie sumienie; w końcu zostawiłem Harveya na pastwę tych tam... Nie znałem go prawie, to fakt. Ale choćby przez wzgląd na to, co zrobił... Przecież oni gotowi go tam zlinczować! Banda cholernych głupców. Fizycy, psiakrew!

Moja rozterka osiągnęła maksimum. Stanąłem niezdecydowany: wrócić, czy nie? Po chwili ruszyłem dalej.

– Czy jakoś mogę mu pomóc? – rozumowałem. – Dwóch czy jeden przeciw takiej hałastrze? Żadna różnica.

Czułem jednak w głębi, że nie wszystko jest jak należy. Idąc, gorączkowo tworzyłem bardziej lub mniej sensowne usprawiedliwienia, aż w końcu do reszty skołatałem sumienie. Sam już nie wiedziałem: postąpiłem słusznie, czy też tylko przekonałem siebie, że tak?

„Rozum jest pierwszą instancją grzechu” – pomyślałem z goryczą. – „Każde wyrzuty sumienia umie omotać misterną siecią swych logicznych argumentacji”.

O to i tylko o to tutaj chodzi. Prosta fenomenologia faktu. A wina, odpowiedzialność? Oczywiście, ważna rzecz, lecz to leży poza obszarem tematu poruszanego w tej maksymie.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Aa, i widzisz, ile znaczy kontekst. Teraz, to to się trzyma metaforycznej kupy. Ja rozważałam abstrakcyjnie.

Ale mimo wszystko – nie tyle ustąpił przed inteligencją, co schował się pod jej skrzydła.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

co schował się pod jej skrzydła

Żeby o tym wyrokować, musiałabyś przeczytać całe opowiadanie :)

Już niebawem na moim profilu. Już dziś zapraszam, choć wiem, że mi się oberwie :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka