- publicystyka: Piraci z Karaibów: Na Nieznanych Wodach [recenzja]

publicystyka:

recenzje

Piraci z Karaibów: Na Nieznanych Wodach [recenzja]

 

 

*tekst ukazał się wcześniej w serwisie film.org.pl

 

Kiedy w 1994 roku kosztująca 115 milionów dolarów "Wyspa piratów" zaliczyła najbardziej spektakularną klęskę finansową w historii kinematografii (zarabiając na świecie jedynie 10 milionów) wydawało się, że kino spod znaku pirackiej bandery dobiegło definitywnie końca. W istocie, na powrót piratów na srebrne ekrany widzowie musieli czekać aż 9 lat. Wtedy na karkołomny pomysł odświeżenia gatunku wpadł jeden z najbardziej dochodowych producentów Hollywood, Jerry Bruckheimer. Z pomocą znanego choćby z dobrze przyjętego przez publikę, amerykańskiego remake'u horroru "The Ring", reżysera Gore'a Verbinskiego i doborowej obsady aktorów, z Johnnym Deppem na czele, udało zrealizować się "Piratów z Karaibów: Klątwę Czarnej Perły", film mający przywrócić świetność gatunku. Produkcja okazała się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, nie tylko przynosząc krociowe zyski, ale także kreując nowe gwiazdy światowego kina, w postaci Keiry Knightley i Orlando Blooma oraz wprowadzając na stałe do kanonów kinematografii postać dandysowatego pirata, Jacka Sparrowa*. Twórcy szybko zorientowali się, że w materiale tkwi prawdziwa żyła złota, toteż dokręcili dwie kolejne, znacznie gorsze części serii. Pomimo zagmatwanego i przewidywalnego scenariusza, wieńczące trylogię "Na krańcu świata" po raz kolejny jednak okazało się sukcesem finansowym. W mniej, lub bardziej efektowny sposób domknięte zostały wszystkie wątki serii i wydawało się, że więcej z marki, jaką stali się "Piraci..." wycisnąć się nie da. 

 

 

Kiedy więc pojawiły się pierwsze pogłoski, mówiące o planach realizacji czwartej już odsłony przygód Jacka Sparrowa, przyjąłem je z umiarkowanym zainteresowaniem. Dodatkowo, wieści napływające zza oceanu nie napawały optymizmem. Poczynając od zmiany na stołku reżyserskim (Verbinskiego wyręczył tym razem specjalizujący się w nieco mniej mainstreamowym repertuarze Rob Marshall), przez obcięcie budżetu filmu, na zrezygnowaniu z udziału niektórych gwiazd poprzednich części kończąc. Wszystko to sprawiało, że nawet jako zagorzały fan pirackiej trylogii (choć świadom jej mankamentów), nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ktoś po raz kolejny w perfidny sposób będzie próbował zedrzeć ze mnie kasę. Żeby nie przedłużać, powiem tyle, że po obejrzeniu pierwszych trailerów nabrałem nieco nadziei na powrót do klimatów znanych z części pierwszej i ostatecznie jednak wybrałem się do kina. Jak zatem prezentuje się najnowsze dziecko Jerry'ego Bruckheimera? Zapraszam do przeczytania mojej opinii. 

 

 

Zacznijmy od tego, że wbrew obiegowym opiniom, "Na nieznanych wodach" w żadnym wypadku nie mogą uchodzić za swoisty restart serii. Choć nie uświadczymy tu znanych z poprzednich odsłon Willa i Elisabeth, historia jest w prostej linii kontynuacją wątku podjętego w zakończeniu trzeciej części. Mamy więc Jacka Sparrowa poszukującego legendarnego źródła młodości, mamy depczącego mu po piętach Barbossę, teraz już korsarza na usługach Jego Królewskiej Mości. Do wyścigu po wieczne życie staje również okryty złą sławą Czarnobrody, wraz ze swoją córką, mającą, jak się okaże, wspólną przeszłość z Jackiem, i mający własne interesy Hiszpanie. Nie ma sensu zagłębiać się dalej w meandry fabuły, dość powiedzieć, że historia nie zaskakuje, co gorsza jednak, nie bawi tak, jak poprzednie części. Jakie są tego przyczyny? Przede wszystkim zawodzi drugi plan. Tym, co stanowiło siłę poprzednich części, była przeciwwaga dla przekolorowanej postaci wykreowanej przez Deppa, jaką stanowiły postaci poboczne. W czwartej części niestety to właśnie kuleje najbardziej. Śmiem twierdzić, że żaden z nowych bohaterów nie zostanie przez widownię zapamiętany dłużej, niż tydzień po seansie. Nowi bohaterowie są nijacy, co najbardziej rzuca się w oczy, gdy weźmiemy pod lupę osobę głównego antagonisty. W jedynce mieliśmy pirackiego do szpiku kości Barbossę, w dwóch kolejnych częściach jeszcze chyba ciekawszą, bo tragiczną postać Davy'ego Jonesa. Kogo mamy w części czwartej? Ano mamy Czarnobrodego. Choć przez większość seansu scenarzyści usilnie próbują nam wmówić, jaką to demoniczną naturę ów charakter posiada, w całym filmie znajdują się może ze dwie sceny, które mogłyby to potwierdzić. W porównaniu do konkurencji – bardzo słabo. Reszta postaci nie wypada zresztą lepiej, na przykład udział takich Hiszpanów w filmie można było sobie spokojnie odpuścić, zwłaszcza, że żaden z nich nie jest wymieniony choćby z nazwiska (!) podczas seansu. Innym problemem filmu jest bolączka większości hollywoodzkich produkcji, czyli traktowanie widza jak idiotę. Nie lubię, gdy twórcy próbują łopatą wbić mi do głowy, że "ten oto jegomość jest zły, a tamten dobry". Ogólnym efektem jest wiejąca z ekranu nuda i żal, że mając materiał wyjściowy, który mógł posłużyć za stworzenie pasjonującego wyścigu o władzę nad śmiercią, twórcy poszli po najmniejszej linii oporu, serwując nam po raz kolejny coraz mniej już zabawne wygłupy Jacka. Sytuacji nie ratują liczne sceny akcji, które bez odpowiedniego wsparcia fabularnego tracą na znaczeniu. 

 

 

O kwestiach technicznych nie ma w zasadzie wiele do mówienia. Aktorsko film prezentuje się dobrze, czego mogliśmy zresztą spodziewać się po takich nazwiskach jak Depp, Rush, Cruz, czy McShane. Efekty specjalne są najwyższej jakości, podobnie jak charakterystyczna muzyka Hansa Zimmera. Pod względem samej realizacji "Piraci..." to wciąż ścisła czołówka, nawet pomimo odczuwalnego zmniejszenia budżetu. 

 

Podsumowując, "Na nieznanych wodach" to zdecydowanie najgorszy film z całej serii. Nieciekawie poprowadzony główny wątek fabularny, nieciekawi nowi bohaterowie, coraz mniej zabawny Jack. Wszystko to sprawia, że najnowsi "Piraci...", zamiast być odrodzeniem serii, mogą stać się dla niej przysłowiowym gwoździem do trumny**. Zdecydowanie lepiej poczekać na premierę DVD, a wizytę w kinie jednak sobie odpuścić. Nie sądziłem przed seansem, że napiszę te słowa, lecz w letnie popołudnie jest wiele znacznie ciekawszych rzeczy do zrobienia, niż seans "Piratów z Karaibów". 

 

 

PS. * No tak, kapitana Jacka Sparrowa. ;) 

 

PPS. **Tak, wiem, próżne me nadzieje. "Nie zabija się kury znoszącej złote jajka" – podstawowa zasada Hollywood. Biorąc pod uwagę, że w pierwszy weekend film w samym tylko USA zarobił przeszło 90 milionów dolarów, prawdopodobnie, niestety, doczekamy się jednak piątej części. 

 

 

4/10 

Komentarze

“poszli po najmniejszej linii oporu“ → po linii najmniejszego oporu : )

 

Stałam się fanką “Piratów” od pierwszego wejrzenia, czyli pierwszego seansu “Klątwy Czarnej Perły”. Film ten widziałam... dobra, lepiej nie będę się przyznawać, ile razy : p Tak czy owak, pierwszą część znam na pamięć, a z pozostałych nie pamiętam praktycznie nic. Nie pomnę nawet fabuły drugiej części, nie wspominając o trzeciej i czwartej. Zostały mi w głowie tylko jakieś urywki. No, oglądało się, owszem, śmiało się miejscami itp., ale magia zdecydowanie zdechła.

Jak się pojawi piąta część to na pewno ją obejrzę – ale nie w kinie. I nie będę z nią wiązała żadnych nadziei.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Uwaga spoiler!

 

I z braku Willa i potwornej Elisabeth wątek romantyczny między syreną (sic!) i księdzem (sic! sic!) ;)

Zapraszam na stronę autorską: www.facebook.com/LadyWrites - Anna Szumacher

Bohaterowie są nijacy, ale aktorzy dobrze grają? Nie wydaje mi się – bohaterowie są nijacy, bo reżyser nie potrafił nic z nich zrobić, a zniewalającej gry aktorskiej nie pamiętam. Gdyby taka była, z pewnością postaci byłyby bardziej wyraziste. Ten film to naprawdę niezła klapa, aż żal było oglądać :) Natomiast Hiszpanie mieli sens. Nieważne po co byli wcześniej, scena ich wejścia była świetna i to chyba jedyne, co pamiętam z tego filmu, może poza zwieszającym się z żyrandoli Jackiem.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nie no, ja też nie twierdzę, że  to były jakieś Oscarowe wodotryski ze strony obsady. Ot, solidna robota – na 4 w szkolnej skali, bez wielkiego przechyłu w jedną, czy drugą stronę.

No i tutaj zdecydowanie nie mieli nic do zagrania – zgodzę się co do prowadzenia ich przez reżysera – bo wyglądało to tak, jakby ktoś im powiedział: “Grasz Jacka. Grasz Barbossę. Widzowie wiedzą kim oni są, więc po prostu grajcie to, co w poprzednich filmach. A ty, McShane, rób groźne miny.”  ;)

 

And one day, the dream shall lead the way

bo wyglądało to tak, jakby ktoś im powiedział: “Grasz Jacka. Grasz Barbossę. Widzowie wiedzą kim oni są, więc po prostu grajcie to, co w poprzednich filmach. A ty, McShane, rób groźne miny.”  ;)

To, to, to :) Właśnie tak.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka