- publicystyka: Rozmowa z Feliksem J. Palmą

publicystyka:

wywiady

Rozmowa z Feliksem J. Palmą

Moi Drodzy,

na tych samych targach, ci sami Joanna Kułakowska i Łukasz M. Wiśniewski (jak nic mistrz – dopisek dja) zdybali innego, ciekawego autora i wypytali.

Zapraszamy do lektury wywiadu z Feliksem J. Palmą (tu dj daruje sobie dopisek, co może oznaczać J.)

 

 

 

Zacząłem czytać, dlatego że chciałem pisać

Rozmowa z Feliksem J. Palmą

 

Łukasz M. Wiśniewski: Urodziłeś się i wychowałeś w mieście, z którego wyruszyła wyprawa Kolumba. Musi w nim żyć silna tradycja związana z tym odkrywcą i podróżą do Nowego Świata. Zastawiałeś się kiedyś nad tym, czy mogło to mieć wpływ na twoją kreatywność, na chęć odkrywania nowych światów za pomocą literatury?

 

Felix J. Palma: W zasadzie urodziłem się w małym miasteczku pod Kadyksem. Co ciekawe, istnieją jakieś badania, z których wynika, że w regionie Kadyksu jest najwięcej autorów książek fantastycznych. Drugim ciekawym faktem jest, że większość z nich używa bardzo ładnego języka – nawet poeci z Andaluzji posługują się bardziej wyrafinowanym językiem niż poeci w innych prowincjach. Może dzieje się tak dlatego, że andaluzyjski akcent jest koszmarny. Wszyscy tam brzydko mówią, ledwie ich można zrozumieć, więc przynajmniej pilnują się, żeby ładnie pisać (śmiech). Wydaje się też, że pewien wpływ ma klimat, bo w Andaluzji jest ciepło, są dłuższe dni.

 

Joanna Kułakowska: Sjesty sprzyjają przemyśleniom. (śmiech)

 

F.J.P.: I spacery po plaży… W moim przypadku to, iż urodziłem się w małym miasteczku, spowodowało, że z braku atrakcji szukałem ich wewnątrz siebie i dlatego łatwiej było mi się skoncentrować na tworzeniu. Z nudów czytałem komiksy i oglądałem filmy, ale w malutkim miasteczku nic się nie działo i wiele rzeczy nie docierało. Trzeba było jechać do dużego miasta, a jeśli nie mogłem, to wymyślałem sobie różne rzeczy.

 

Ł.M.W.: Skoro wspomnieliśmy już o specyfice twórców z Kadyksu – jacy konkretnie pisarze mieli na ciebie największy wpływ?

 

F.J.P.: W pewnym momencie zacząłem czytać dużo SF, między innymi Raya Bradbury’ego. Przede wszystkim jednak czytałem Julio Cortázara, bo dzięki niemu zrozumiałem, na czym polega opowiadanie, dobre pisanie, dobry i ładny język, no i fikcja fantastyczna jako taka. W Hiszpanii generalnie autorzy science fiction mają też inne zawody, dlatego że nie są w stanie utrzymać się z tego, co napiszą.

 

J.K.: U nas jest tak samo – zaledwie kilku może utrzymać się ze swojej twórczości.

 

F.J.P.: Ale na przykład w Stanach Zjednoczonych jest zupełnie inaczej, a ja chciałem żyć z pisania science fiction. Jednak lektura Cortázara otworzyła mi oczy – zrozumiałem, że można przybliżyć ludziom fantastykę, przemycając ją w treści. Pisząc „Mapę czasu”, postanowiłem nieco zakamuflować SF, ponieważ chciałem przedstawić ją do konkursu literackiego związanego z literaturą głównego nurtu. Chciałem sprawić, by czytelnik mainstreamu sięgnął po tę powieść, a kiedy już się naprawdę wciągnie w akcję, to oczywiście zrozumie, że to jest książka SF, ale będzie już na tyle zainteresowany opisywaną sytuacją, że jej nie odłoży. Takie małe oszustwo. (śmiech)

 

Ł.M.W: Powieść powieścią, ale zaczynałeś jako autor opowiadań, więc może opowiedz nam, jaka była droga do pierwszej publikacji książkowej.

 

F.J.P.: W Hiszpanii odbywa się bardzo dużo literackich konkursów z nagrodami, do których uczestnicy anonimowo zgłaszają nieopublikowane powieści i opowiadania (w odróżnieniu od innych krajów, gdzie nagrody przyznawane są głównie książkom obecnym na rynku), W związku z tym jest to też pewien sposób na życie. Jeśli zdobędziesz nagrodę, masz pieniądze, zanim jeszcze wydawca opublikuje twój utwór. Pisałem więc opowiadania i wysyłałem je na konkursy – wygrywało jedno na dwadzieścia, ale byłem w stanie za to przeżyć. Obawiałem się, że pisząc powieść, będę musiał wyłączyć się na cały rok, chciałem więc zebrać odpowiednie fundusze, a że opowiadanie zajmowało mi ok. dwóch tygodni, był to niezły sposób.

 

J.K.: U nas także są konkursy literackie tego typu, ale za zdobyte nagrody nie da się przeżyć.

 

F.J.P.: Teraz jest u nas ten sławny kryzys, więc wiele konkursów zniknęło, ale kiedy jeszcze brałem w nich udział, była to dobra droga.

 

Ł.M.W.: A jak wygląda ogólnie sytuacja pisarzy fantastyki? Na jakie nakłady mogą liczyć ci, którzy się przebiją w konkursach? Czy fantaści są inaczej traktowani niż głównonurtowi twórcy?

 

F.J.P.: Autorzy, którzy piszą tylko SF, są bardzo odseparowani od trzonu czytelniczego, ja natomiast, dzięki mojej trylogii, stoję jedną nogą tu, drugą tam. W Hiszpanii od czasu do czasu występują różne mody – np. na „Grę o Tron” czy „Igrzyska śmierci” – i wtedy wydawcy myślą: „Oho, super, w takim razie rzucimy trochę fantastyki, będzie zainteresowanie”. Okazuje się jednak, że to w ogóle tak nie funkcjonuje. Czy jest modna jakaś seria lub film, czy nie, generalnie w Hiszpanii nie czyta się fantasy i SF, a niewielu znajdzie się autorów, którzy i umieją, i chcieliby wplatać fantastykę do mainstreamu. Częściej przewija się ona przez literaturę młodzieżową. Tak więc nakłady nie są imponujące.

 

Ł.M.W.: Czy autor, który już radzi sobie w Hiszpanii, ze względu na brak bariery językowej może liczyć na jakiś łatwy przeskok do Ameryki Południowej?

 

F.J.P.: Tak, mam sporo czytelników w Ameryce Południowej. Jeśli jednak pisarz ma taką sytuację, to albo zasługa faktu, że wydawnictwo ma dobrą dystrybucję, albo tego, że posiada filię w innym kraju. To ostatnie często się zdarza. Grupa wydawnicza, która wydała moje książki, działa też w Ameryce Południowej, w Stanach Zjednoczonych widziałem je w dwóch wersjach językowych – po angielsku i po hiszpańsku.

 

J.K.: No tak, w USA siłą rzeczy jest sporo hiszpańskojęzycznej ludności. À propos wplatania wątków fantastycznych – w kręgach literatury iberyjskiej i iberoamerykańskiej jest bardzo silny nurt realizmu magicznego. W cyklu wiktoriańskim nie da się raczej (przynajmniej według nas) znaleźć nawiązań do realizmu magicznego, chyba że na upartego w III tomie, bo tam jest mowa o duszach. A może jednak zdarzyło ci się kiedyś romansować z realizmem magicznym?

 

Ł.M.W.: To również jest metoda na ucieczkę od poletka fantastycznego, prawda? Inna klasyfikacja.

 

F.J.P.: Tak, można było to zrobić, ale po „Stu latach samotności” Márqueza poprzeczka została ustawiona tak wysoko, że trzeba by nieźle się namęczyć, żeby dokonać czegoś niezwykłego.

 

Ł.M.W.: Padła już wzmianka o komiksach, wiemy też, że w przeszłości zdarzyło ci się marzyć o pracy dla Marvela jako scenarzysta. Czy teraz, mając spory dorobek, zastanawiałeś się nad przeniesieniem swoich dzieł na karty komiksu? Czy myślałeś nad tym, kto mógłby to narysować?

 

F.J.P.: W zasadzie to najpierw zacząłem czytać komiksy, a potem dopiero książki (śmiech). Uwielbiam komiksy, ale niestety nie potrafię rysować, w związku z tym skontaktowałem się niegdyś z grupą ilustratorów z Barcelony, bo tam jest bardzo prężny światek komiksowy. Ponieważ miało to miejsce w czasach przed Internetem, proces był dość czasochłonny. Wysyłałem im tekst, oni zaś odsyłali mi rysunki, które zwykle kompletnie nie pasowały do moich opisów, np. bohater miał być brunetem w swetrze, a otrzymywałem, dajmy na to, blondyna w marynarce. W końcu doszedłem do wniosku, że to jest strasznie frustrujące i lepiej zajmę się pisaniem książek. Wziąłem swoje scenariusze komiksowe i zacząłem je przerabiać, ale ponieważ nie czytałem książek, to właściwie nie wiedziałem, jak pisać, więc zabrałem się za lekturę książek na zasadzie szpiegostwa, jak należy to robić! (śmiech)

 

J.K.: A podobno komiksy nie sprzyjają czytelnictwu. (śmiech)

 

F.J.P.: No to akurat prawda, że komiks stanowi krótszą formę, jeśli chodzi o warstwę tekstową, więc język nie jest tak wycyzelowany, natomiast osobiście uważam, że to, iż pochłaniałem komiksy, zwłaszcza Marvela, bardzo rozwinęło moją wyobraźnię. Zazwyczaj autorzy zaczynają pisać książki, bo dużo czytali w dzieciństwie, a ja odwrotnie – zacząłem czytać, dlatego że chciałem pisać. (śmiech)

 

J.K.: W Hiszpanii produkuje się sporo filmów i seriali fantastycznych, więc jest odmienna sytuacja niż z książkami. Hiszpańska kinematografia chyba nie boi się kina gatunkowego? Czy coś szczególnie przypadło ci do gustu? A może ktoś z rodzimego rynku filmowego pytał cię już o prawa do adaptacji?

 

F.J.P.: Nie, ale aż tak dużo się nie produkuje w Hiszpanii…

 

Ł.M.W.: No, w porównaniu z nami… W zasadzie w porównaniu ze wszystkimi krajami Europy poza Anglią.

 

J.K.: Znamy co najmniej trzy seriale hiszpańskie: „Statek”, „Cienie Kalendy”, „Internat”.

 

F.J.P.: „Ministerstwo czasu”… Nie ma go jeszcze w Polsce? To jest dobry serial.

 

J.K.: O, dziękujemy za wskazówkę, zapamiętamy.

 

F.J.P.: Do tej pory w Hiszpanii produkowało się głównie filmy i seriale costumbres – zarówno współczesne, jak i kostiumowe. Costumbres to coś typowego dla naszego kraju, takie typowe życie – bohaterowie siedzą w barze i gadają na różne tematy. Są nawet książki „kostumbrystyczne”. Dla Hiszpanów może być to interesujące ze względu na odniesienia do szczegółów codziennego życia, ale dla obcokrajowców to nudy nie do zrozumienia. Natomiast odkąd Hiszpanie zaczęli sobie ściągać seriale amerykańskie, a robią to po postu na potęgę, przebijając wszystkich, widzowie otworzyli się na inny rodzaj filmowej opowieści. Dlatego właśnie w Hiszpanii zaczynają się zmiany obyczajowe w postrzeganiu pewnych gatunków, powstają seriale czerpiące z innych wzorców. Powstał „Statek”, „Internat”… Natomiast dopiero „Ministerstwo czasu” stanowi nasz pierwszy rzeczywiście fantastyczny serial, który mówi otwarcie np. o podróżach w czasie. Serial na początku nie miał zbyt dużej publiczności, natomiast zaczął być popularny w światku fantastyki. Maniacy SF zaczęli bardzo się nim interesować, robić szum w Internecie, w rezultacie wzbudzili zainteresowanie też u innych. Co ciekawe, występujący tam aktorzy to nie są żadne sławy, nie gra tam Mario Casas, który pojawia się w różnych topowych obrazach.

 

Ł.M.W.: Swoją drogą, był jeszcze inny serial fantastyczny – „Plutón B.R.B. Nero” Aleksa de la Iglesii – zupełnie inny, bo campowy klimat.

 

F.J.P.: Zrezygnowano z niego, bo nikt go nie oglądał.

 

J.K.: Szkoda, bo naszym zdaniem wyglądał odjazdowo i obiecująco. A z nieco innej beczki – poruszona została kwestia zmian obyczajowych, przy okazji mamy więc nieco poważniejsze pytanie. Hiszpania przez długi czas była jednym z bastionów katolicyzmu, a dzisiaj coraz częściej pojawia się jego kontestacja. Jako że fantastyka bardzo często służy za laboratorium do analizy bieżących problemów, to czy w Hiszpanii pojawił się nurt religijny jako wsparcie albo jako kontra do katolicyzmu?

 

F.J.P.: Odsunąłem się nieco od SF do głównego nurtu, w związku z tym nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy tak, czy nie.

 

J.K.: Pytamy, bo w Polsce po okresie przemian ustrojowych, w latach 90., pojawiła się taka tematyka w fantastyce – z jednej strony elementy biblijne jako materia, kanwa do tworzenia opowieści, a z drugiej powstawały utwory społeczne mówiące np. o roli Kościoła w przyszłości. Maciej Parowski, ówczesny redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”, wyłuskiwał różne utwory, dopatrując się w nich wspólnego podgatunku fantastyki. Fantastyka to papierek lakmusowy przemian.

 

F.J.P.: Mamy coraz mniej autorów piszących fantastykę, ponieważ nie jest łatwo wydać książkę SF czy fantasy. Kto wie, może w którejś z nich jest coś o Kościele czy religii, ale wydaje mi się, że nie.

 

Ł.M.W.: Wracając do różnych pisarzy, którzy mieli na ciebie wpływ – w pewnym momencie musiałeś zainteresować się twórcami z epoki wiktoriańskiej, tymi, którzy potem stali się bohaterami trylogii. Jak wyglądał początek przygody z lekturą literatury wiktoriańskiej?

 

F.J.P.: Zabierając się do powieści, nie planowałem, że będzie to miało cokolwiek wspólnego z literaturą wiktoriańską, natomiast skończyło się na hołdzie ówczesnym pisarzom. Literatura wiktoriańska była literaturą z wysokiej półki, autorzy kierowali ją głównie do członków burżuazji, którzy chcieli przeżywać przygody, ale siedząc wygodnie w fotelu przy kominku. W 2006 r. po raz kolejny przeczytałem „Wehikuł czasu” Wellsa i zacząłem się zastanawiać, co myślał czytelnik, czytając tę książkę w czasach, kiedy została napisana. To były czasy tak wielkiego progresu, że czytelnik mógł sobie spokojnie powiedzieć: „Aha, OK., wehikuł czasu będzie już za chwilę!”. Uznałem, że w takiej sytuacji powinno powstać biuro podróży w czasie, które przenosiłoby londyńczyków do przyszłości, czyli do 2000 r. I jak sobie wyobraziłem tych londyńczyków, stojących w kolejce do takiego biura podróży, i samego Wellsa, który zastanawia się, wejść czy nie wejść, pomyślałem: „Kurczę, z tego musi być powieść!”. No i powieść koniecznie musiała dziać się w epoce wiktoriańskiej, a ponieważ ludzie byli wówczas dość łatwowierni – sądzili na przykład, że ktoś żyje na Księżycu lub w środku Ziemi – łatwo byłoby ich przekonać do takiego biura, prawda? A więc by dobrze się przygotować, zebrać wiedzę na temat epoki wiktoriańskiej, zacząłem czytać bardzo dużo powieści z tamtego okresu, żeby zaś plastycznie opisać realia, oglądałem mnóstwo filmów, których akcja dzieje się w tamtych czasach. Dzięki kinematografii mamy już bardzo konkretne wyobrażenie, jak wyglądała epoka wiktoriańska, w związku z tym opisy ówczesnych realiów stały się dla mnie mniej ważne od tego, by odpowiednio uhonorować autora opowieści wiktoriańskich, przedstawiając go jako motor całej masy fascynujących wydarzeń.

 

Ł.M.W.: A swoją drogą, gdyby ktoś dzisiaj przybył z takiego biura podróży i powiedział, że jest opcja wycieczki w tamte czasy, to chciałbyś się tam przenieść, pomieszkać przez jakiś czas, mieć okazję rzeczywiście spotkać Wellsa i o coś go spytać? Czy wiesz tyle o tej epoce, że raczej byś uciekał z krzykiem?

 

F.J.P.: Przez siedem lat zbierałem dokumenty, żeby pisać powieści, a więc trochę się już zmęczyłem tymi czasami, a Wells, który stał się moim ulubionym autorem, to w tym momencie niemal brat (śmiech). Poza tym cenię wygodne życie, zatem epoka wiktoriańska raczej odpada…

 

J.K.: No tak, ta sama woda dla kilku kolejnych osób, dziwna mazia, zamiast szamponu, do włosów…

 

F.J.P.: Dokładnie! Gdybym miał maszynę czasu, podróżowałbym do przyszłości.

 

Ł.M.W.: Jak to było od podszewki z przenoszeniem sylwetek rzeczywistych pisarzy na karty powieści? Czy starałeś się wykryć niejasny punkt w biografii pisarza, gdzie można by coś dokleić, czy najpierw istniał obmyślony szkic historii i dopiero potem miało miejsce szukanie, jak to się zazębia z faktami?

 

J.K.: Albo gdzie można by zawrzeć komentarz do jego twórczości?

 

F.J.P.: Przede wszystkim przeczytałem trzy biografie – Wellsa, Doyle’a i Poego. Chciałem, żeby powieść ukazywała ich w takim momencie życia, który był prawdopodobny, w związku z tym raczej doklejałem pewne rzeczy do ich biografii. Rozwijałem newralgiczne punkty, trzymając się faktów. Dbałem też o odniesienia do ich twórczości. Chodziło mi o to, by wspomniani pisarze, pojawiając się w moich książkach, wprowadzali jakiś wątek lub jakiś istotny element do opowieści. Wyjątek stanowi kolacja Wellsa z Człowiekiem-Słoniem przedstawiona w „Mapie czasu”, o której wielu czytelników mówi, że jest to scena zupełnie niepotrzebna, ale zarazem najpiękniejsza. Jest więc tylko jeden bohater, który tak naprawdę nie wprowadza niczego – chciałem po prostu, żeby był w tej powieści dla samego bycia sobą, dla piękna i wzruszenia. Byłem pod bardzo dużym wrażeniem filmu Davida Lyncha.

 

Ł.M.W.: Został też pięknie przedstawiony w serialu BBC „Ripper Street”.

 

F.J.P.: Tym razem ja dziękuję za wskazówkę.

 

J.K.: W jaki sposób pracujesz nad zarysem fabuły, czy najpierw kreślisz szkic, tworzysz szczegółową mapę, czy raczej działasz bardziej spontanicznie?

 

F.J.P.: Myślę, że trylogii nie dałoby się napisać spontanicznie, chyba że byłbym geniuszem (śmiech). Wyrobiłem sobie sposób pracy dzięki opowiadaniom – zawsze mam plan, nigdy nie piszę, jeśli nie znam zakończenia. Piszę w ten sam sposób, co Cortázar czy Borges – koniec zawsze ma związek z początkiem. Kiedy zacząłem pierwszą część, miałem 20-stronicowy schemat, potem było już 50 stron, a przy trzeciej aż 100, dlatego że każda kolejna książka mocno wiąże się z poprzednią. Ostatnia stanowi zamknięcie całej trylogii, a więc tutaj trzeba było już bardzo dokładnie opisać, co ma się dziać w danym rozdziale. Wyznam, że „Mapa czasu” miała być jedną jedyną książką, a nie pierwszym tomem cyklu wiktoriańskiego i jako taka liczyła sobie 1000 stron. Przedstawiłem „Mapę czasu” do konkursu i w rezultacie otrzymałem nagrodę Ateneo de Sevilla, a następnie spotkałem się z moim przyszłym wydawcą i tak między jednym piwem a drugim wydawca mówi: „Słuchaj, ale ja to bym chciał kontynuację, bo wszyscy jesteśmy zakochani w tej książce”. No i siedząc przy tym piwie, zacząłem rzucać luźne uwagi, co tu jeszcze można by wstawić… I nagle stanęło na tym: „No to dobrze, daję ci umowę, jak to napiszesz”. (śmiech)

 

Ł.M.W.: A kiedy już przygotowałeś te 20, 50, 100 stron konspektu, to nie zdarza się tak, że bohaterowie starają się uciec z zaplanowanych dla nich ram? Emancypować się?

 

F.J.P.: Zawsze odpowiadam: Nie (śmiech). Prowadzę teraz warsztaty literackie, większość autorów prowadzi warsztaty, i to jest pierwsze pytanie słuchaczy. Odpowiadam im, że nie, jeśli macie plan, zawsze się go trzymajcie, bo jeżeli bohater wyjdzie z ramek, możecie stanąć przed koniecznością przerobienia połowy książki. Na przykład w „Mapie czasu” był taki przypadek – jeden z bohaterów chce uwieść dziewczynę, wmawia jej, że czeka ją podróż w czasie, i nagle zdałem sobie sprawę, że to musi być inteligentniejszy mężczyzna, niż sobie zaplanowałem…

 

J.K.: Czy jest duże zainteresowanie warsztatami?

 

F.J.P.: Tak, mimo że mamy bardzo duży kryzys, to jest bardzo wielu chętnych… W Hiszpanii więcej ludzi pisze, niż czyta. (śmiech)

 

J.K.: W takim razie życzymy, żeby grono czytelników i czytelniczek wzrosło, zwłaszcza tych zainteresowanych science fiction.

 

Ł.M.W.: I bardzo dziękujemy za rozmowę.

 

F.J.P.: Dziękuję bardzo.

Komentarze

:-)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Kolejny interesujący wywiad.

Chciałem sprawić, by czytelnik mainstreamu sięgnął po tę powieść, a kiedy już się naprawdę wciągnie w akcję, to oczywiście zrozumie, że to jest książka SF, ale będzie już na tyle zainteresowany opisywaną sytuacją, że jej nie odłoży. Takie małe oszustwo

:-)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Nowa Fantastyka