- publicystyka: „Hobbit” i kultura spoilera – czyli kilka refleksji po „Pustkowiu Smauga” (nierecenzja)

publicystyka:

„Hobbit” i kultura spoilera – czyli kilka refleksji po „Pustkowiu Smauga” (nierecenzja)

 

Hobbit” i kultura spoilera – czyli kilka refleksji po „Pustkowiu Smauga”

 

Uwaga: spoiler!

 

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy w życiu usłyszałam słowo „spoiler”, ale pamiętam, kiedy po raz pierwszy doświadczyłam tego zjawiska. Rok 2003, dzień po premierze „Harry’ego Pottera i Zakonu Feniksa” w Wielkiej Brytanii. I Maciej Orłoś w Teleekspresie, ogłaszający wszem i wobec, że w tej oto części ginie Syriusz Black. Trauma, jakiej doznałam, była dla mnie czymś zupełnie nowym. Nie dlatego, że jakoś szczególnie lubiłam ojca chrzestnego Harry’ego, ale dlatego, że dowiedziałam się o tym, zanim przeczytałam książkę. Przy premierze kolejnych części dbałam o to, by wychodzić z pokoju podczas informacji kulturalnych w telewizji, broń Boże nie czytać recenzji w internecie i nie wchodzić na fora, dopóki następny tom nie wpadnie mi w ręce. To były czasy!

 

Potem był serial „Lost: Zagubieni”, który stworzył zupełnie nową telewizyjną jakość – nie tylko na ekranie, ale i wokół niego. Fabuła oparta na tajemnicy powodowała, że widzowie dusili się w oczekiwaniu na rozwiązania kolejnych zagadek, a ci co bardziej niecierpliwi w przerwach między odcinkami próbowali rozwiązywać je na własną rękę – szukając odpowiedzi w teaserach wypuszczanych przez twórców, analizując najdrobniejsze szczegóły, które mogły rzucić nowe światło na historię rozbitków z Oceanic 815. Twórcy podsycali ich jeszcze w tych dążeniach, tworząc fikcyjne strony internetowe, wypuszczając kontrolowane przecieki i krótkie, niewiele mówiące zapowiedzi. A z drugiej strony, podobnie jak w przypadku Harry’ego Pottera, zdradzenie zakończenia fanom, którzy jeszcze nie obejrzeli odcinka, było jak świętokradztwo. Producenci i twórcy serialu jako pierwsi na taką skalę opanowali poruszanie się w plotkarskiej rzeczywistości i chociaż potem serial stracił impet i sens, to stworzył podwaliny dla zupełnie nowej kultury telewizyjnej, w której oglądanie serialu przestało być powodem do wstydu. I zupełnie nowego sposobu mówienia o kulturze w ogóle.

 

Nie mówią o tobie – nie żyjesz

 

Plotka i przeciek tworzą obecnie kulturę nie tylko masową. To na nich buduje się i łamie polityczne kariery, portale typu Pudelek.pl liczą miliony odsłon. Nagłówki kuszą wyjawieniem sekretów, najczęściej nikomu niepotrzebnych (Rihanna ma nową sukienkę! Wiemy jaką…). I na plotkach, przeciekach bardziej i mniej kontrolowanych, zdjęciach z ukrycia, reportażach z planu i teaserach buduje się obecnie również promocję filmów i – jeszcze bardziej – seriali. Wskutek tego obecny odbiorca kultury masowej znajduje się w ciągłym stanie zawieszenia – chce za wszelką cenę dowiedzieć się, co będzie dalej i… za nic nie chce poznać zakończenia. Paradoks? Tylko pozornie.

 

Czym różni się teaser od spoilera? Słowo „teaser” wywodzi się od angielskiego „tease”, czyli drażnić. Drażnij widzów, spraw, by byli gotowi zabić, aby dowiedzieć się, co będzie w kolejnym odcinku, ale zarazem nie zdradź im wszystkiego, aby ich nie zawieść, podsycaj ich apetyt, ale go nie zaspokajaj – to credo nie tylko twórców „Gry o Tron” czy „Homeland”, ale także seriali kostiumowych w stylu „Downton Abbey” czy produkcji BBC. Natomiast spoiler (od "spoil" – zepsuć) to po prostu bezczelne zdradzenie kluczowej dla filmu akcji czy wręcz zakończenia, ostateczne zepsucie przyjemności z oglądania. Teasery są wśród fanów jak najbardziej pożądane – spoilery to najgorsza ze zbrodni. Co nie zmienia faktu, że wielu fanów przemierza sieć w ich poszukiwaniu… a potem i tak ogląda film lub odcinek serialu w nadziei, że to jednak była tylko zmyłka.

 

Paniczny lęk przed spoilerami uwidocznił się przede wszystkim w krytyce – obecnie większość recenzji książek i filmów, zwłaszcza w internecie, bardziej przypomina zajawki niż krytyczną analizę. Jeśli ktoś pokusi się o zdradzenie szczegółów, zostanie zakrzyczany i zmuszony do umieszczenia na początku ostrzeżeń o spoilerach. Ba, niektóre portale typu Filmweb są już wyposażone w narzędzia umożliwiające zablokowanie spoilerów, aby broń Boże żaden internetowy troll nie zepsuł komuś przyjemności z oglądania.

 

Aha, Gandalf przeżyje

 

Wydawać by się mogło, że takiego filmu jak „Hobbit” nie można zaspoilerować – po pierwsze dzieło Tolkiena to powieść powszechnie znana, lektura szkolna, a dla fanów fantastyki – po prostu kanon, od którego nierzadko zaczyna się w dzieciństwie cała przygoda z fantasy. Po drugie – dla tych, którzy oryginału nie czytali – historia poprzedza „Władcę pierścieni”, więc wiemy, że Bilbo, Gandalf czy Elrond na pewno dożyją końca. To tak, jakby oglądając „Potop” zdradzić komuś, że Wołodyjowski przeżyje – cóż za faux pas. A jednak Peter Jackson i jego armia producentów i speców od marketingu poradzili sobie i, nie mogąc liczyć na efekt zaskoczenia gdy większość widzów zna zakończenie, nadzwyczaj sprawnie dodali do dzieła Tolkiena to, co uważali za stosowne. Zrobili to dla pieniędzy? Cóż, pewnie też. Przede wszystkim jednak zrobili to dla fanów wychowanych w kulturze spoilerów i teaserów, dręcząc ich tak, aby przez rok gryźli paznokcie, śledząc plotki z planu i czekając, czekając, czekając… na to, aż wreszcie dowiedzą się, jak będzie wyglądał Thranduil, jak Beorn, kto zagra Barda, kim jest ta ruda elfka z trailera i co, do wszystkich diabłów, robi w tym filmie Legolas?

 

No i doczekaliśmy się. Hobbit trafił do kin. Czy to jednak ciągle „Hobbit” Tolkiena, czy już „Hobbit” Jacksona, przetasowany, podretuszowany, wydłużony do granic możliwości, skrojony pod nową publiczność, różną nie tylko od tej, która czytała baśń profesora Oxfordu, lecz także od tej, która siedziała wmurowana w fotel na kolejnych odsłonach „Władcy Pierścieni”? Publiczność, która bardziej od filmu potrzebuje otoczki wokół filmu – teaserów, spoilerów, wideorelacji z planu, wywiadów z aktorami, publiczność, która po wyjściu z kina pędzi do komputera lub wyjmuje tablet, żeby natychmiast wylać swoje żale i zachwyty na blogach, forach dyskusyjnych i facebooku?

 

Elementy, które scenarzyści (czy też producenci) dodali do „Hobbita” wydają się wręcz rodem z fanfiction. Jak inaczej wytłumaczyć nadprogramowe pojawienie się Legolasa, po raz kolejny w interpretacji wciąż przystojnego Orlando Blooma? Podobnie zresztą wątek pięknej rudowłosej Tauriel – w tej roli zresztą Evangeline Lilly, która zasłynęła rolą Kate we wspomnianych wcześniej „Zagubionych” – i jej flirtu (romansu?) z krasnoludem Kilim. Ten ostatni od początku kreowany jest na postać, która pod koniec trzeciej części będzie miała fandom większy niż wszyscy członkowie Drużyny Pierścienia razem wzięci. Ale cóż… Podejrzewam, że o ile podczas seansu uśmiechałam się pod nosem, po drugim obejrzeniu nie będę już o tym pamiętać – tak jak teraz zupełnie nie przeszkadza mi Arwena ratująca Froda w „Drużynie pierścienia”, a wręcz czytając książkę dziwię się, że tej sceny w niej brakuje.

 

Stary Hobbit jak nowy

 

Jak ocenić film, który stał się zjawiskiem jeszcze zanim padł pierwszy klaps? Ja… cóż, ja, ku swojemu zdziwieniu, wyszłam z kina oczarowana, chociaż oczywiście nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pomarudziła. Ale muszę przyznać, że dostałam to, czego chciałam. Po części pierwszej, momentami przegadanej, momentami przydługiej, kolejna odsłona „Hobbita” pędzi w tempie ponaddźwiękowym, a nowe elementy dodane przez Petera Jacksona zamiast psuć, dodają mu tylko czaru. Sprawiają bowiem, że starego, dobrego „Hobbita” ogląda się jak zupełnie nową historię – gryząc ze zdenerwowania paznokcie, podskakując na fotelu (momentami twórcy doprawdy przesadzają – bohater nie może wyjąć kamyka z buta, żeby coś go w tym momencie nie zaatakowało) i na nowo odkrywając dobrze znane postaci, które w interpretacji Jacksona i świetnie zagrane przez (jeszcze) nieopatrzonych aktorów stają się bohaterami z krwi i kości.

 

Jest jednak w „Hobbicie” oprócz akcji i dynamiki coś jeszcze i to zafascynowało mnie najbardziej. W odróżnieniu od „Władcy Pierścieni” w filmie brakuje wielkich scen zbiorowych, spektakularnych bitew (tu czekamy na trzecią część). I po raz kolejny do ekranu najbardziej przykuwają nie ocierające się o slapstick sceny ucieczek czy choreograficznie perfekcyjne walki z orkami, ale… Jak w „Niezwykłej podróży” zagadki Golluma, tak w „Pustkowiu Smauga” film kradną Bilbo i smok w swojej trwającej kilkanaście minut rozmowie. Doskonale napisanym, perfekcyjnie zagranym na emocjach dialogu. A więc jednak to ciągle prawda – na początku było Słowo. I bez niego nawet najgłębsze 3D, nawet najlepiej rozpisana kampania reklamowa będą tylko pustymi efektami.

Komentarze

Patrząc krytycznie: nie widzę związku pomiędzy rozważaniem o spoilerach i teaserach a rozważaniami o Hobbicie. Bo to, że fabuła Hobbita jest poszechnie znana, to nie spoiler. Ujawnienie nazwisk aktorów, czy ich wyglądu w filmie też raczej trudno mi tak określić :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Beryl, o tym właśnie piszę ;-) Hobbita nie da się zaspoilerować, ale twórcy zrobili wszystko, żeby wpisać film w tę "spoilerową" kulturę. Co momentami jest dziwne, stąd wzięły się moje refleksje.

ale twórcy zrobili wszystko, żeby wpisać film w tę "spoilerową" kulturę

No i właśnie tej tezy nie rozumiem : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Promocja wszystkich obecnie filmów i seriali kręci się obecnie wokół jak najlepszego utrzymywania w tajemnicy szczegółów, zwłaszcza zakończenia. Trudno tak zrobić z Hobbitem, bo wszyscy je znają, kładzie się więc nacisk na ukrywanie nie tego, co wydarzy się w filmie, ale w jaki sposób będzie pokazane. I wyjawienie tego traktuje się jak "spoilery kontrolowane", bo obecnie – nie oszukujmy się – większość plotek krążących po internecie rozsiewają dystrybutorzy :PW ten właśnie sposób szacowna powieść szacownego profesora trafia do kultury plotki. W ogóle cały wpis wziął się z tego, że ostatnio trafiłam na blogi fandomu "Sherlocka" i powiem szczerze, szał na temat tego serialu mocno mnie zdziwił, a to co wyprawiają spece od marketingu i jak podsycają oczekiwanie fanów wypuszczaniem teaserów i udawanych spoilerów to mistrzostwo ;-) Ale to zupełnie inny temat :)

to nie recenzja, a felieton właśnie :) Szczerze mówiąc, podgrzewanie atmosfery jakoś mnie ominęło :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Toć napisałam że nierecenzja ;-) Formalnie rzecz biorąc, może to być również niefelieton :P Swego czasu pisywałam recenzje do gazety studenckiej i co prawda te złote czasy już minęły, ale zostały mi po nich newslettery od dystrybutorów w skrzynce. W podgrzewaniu atmosfery wokół filmów jestem więc ciągle na bieżąco i lubię śledzić te informacje patrząc potem, które i gdzie się pojawiają :P

tezę zrozumiałem, tekst ciekawy. sam nie oglądam seriali (oprócz Gry o tron), więc obca jest ta cała przedpremierowa otoczka. ale pewnie dam się w nią wciągnąć, kiedy pojawi się nowy tom Pieśni lodu i ognia. a jeszcze bardziej nie mogę się doczekać nowych Star Warsów. 

No nie wiem czy zmartwychwstanie sagi Gwiezdnych Wojen to nie będą po prostu "odgrzewane kotlety" …

Nowa Fantastyka