- publicystyka: Czytelnicza przyjemność obcowania z tekstem literackim [ Październikowiec 2013]

publicystyka:

Czytelnicza przyjemność obcowania z tekstem literackim [ Październikowiec 2013]

 

[Uwaga, w recenzji znajdują się spojlery zdradzające treść/zakończenie utworów]

 

 

W dyskusji dotyczącej wrześniowca wypłynął wątek czytania dla krytykowania vs czytania dla czerpania przyjemności z lektury, co zainspirowało mnie do ubrania tegomiesięcznej recenzji w nieco inne szaty (tytuł pozwoliłam sobie zaczerpnąć z wypowiedzi LadyBlack). Nie będzie nic o publicystyce, za to postaram się przeanalizować co sprawia, że odnajduję w tekście literackim radość z czytania a jakie elementy potrafią tę przyjemność skutecznie popsuć. Materiałem do analizy będą opowiadania z październikowego numeru NF.

 

POMYSŁ

 

Gdy ktoś mówi: „przeczytałem fajny tekst” to w 90 przypadkach na 100 pada pytanie: „A o czym?”. I wtedy zazwyczaj pokrótce streszczamy fabułę. Pomysł na nią jest w zasadzie solą każdego opowiadania. Jak ta sól smakuje w przypadku październikowych? Ano mamy dwie różne wizje wojny i wygenerowane z jej powodu jednostki specjalne – „Pieśń brązu” Kamila Kowalczyka oraz „Obrońcy” Willa McIntosha; globalną katastrofę i wpływ jej skutków na bohaterkę w „Sztuce latania” Leny Szuster, wycinek z życia bardzo nietypowego gimnazjalisty („Chłopiec, który nie rzucał cienia”, Thomas Olde Heuvelt) oraz kontakt z obcym, potrafiącym tworzyć alternatywną rzeczywistość – „To, co za chwilę ujrzycie”(Jack Skillingstead). Wojna u Kamila Kowalczyka właśnie trwa, toczy się pomiędzy ziemskimi nacjami i opowiadanie jest niejako relacją z jej przebiegu, podczas gdy u Willa McIntosha mieliśmy wojnę Ziemianie kontra Obcy, która zakończyła się wiele lat temu, a to, co przyniosło Ziemi zwycięstwo okazuje się być niekoniecznie tak wspaniałe… W „Chłopcu(…)” możemy przeczytać jak nastoletni bohater radzi sobie z wyjątkowo nietypową przypadłością i jej konsenkwencjami psychiczno-społecznymi oraz towarzyszymy mu w pewnej ważnej podróży. Ze względu na to, że prywatnie nie pasjonuję się tematyką wojenną ani okołowojenną a gimnazjów za czasów mojego dzieciństwa w ogóle nie było, po samym opisie fabuły strzelałabym, że największą przyjemność odnajdę w czytaniu „To, co za chwilę(…)” oraz w „Sztuce latania”. I o ile opowiadanie Jacka Skillingsteada mnie zaciekawiło i zmusiło do zastanowienia się nad interpretacją, to „Sztuka latania”, moim zdaniem, jest zdecydowanie najgorszym tekstem numeru. Dlaczego? Bo zawiódł na całej linii nośnik fabuły, zwany bohaterem (w tym przypadku bohaterką).

 

BOHATEROWIE

 

Głównej bohaterce „Sztuki” gdzieś od pierwszej strony zaczęłam życzyć gwałtownej śmierci już-teraz-natychmiast. Bo popsuła mi doszczętnie czytelniczą przyjemność obcowania z tekstem literackim, będąc ordynarnym, klasycznym przykładem tzw. Mary Sue, która jest pępkiem świata, na którą wszyscy lecą (z panem Ziemi włącznie), o którą wszyscy się martwią, dbają, przepraszają, do nóg padają, która zawsze ma rację, której wszystko wolno, wszystko robi idealnie, rozwala gang uzbrojonych w karabiny bandytów jednym pistolecikiem i o której musiałam czytać przez całe osiem bitych stron. Aby móc wczuć się w tekst literacki, potrzebuję bohatera którego polubię, któremu będę w pewien sposób kibicować, lub takiego, który stoi lekko na uboczu i nie przeszkadza w zagłębieniu się w opowieść. Natomiast bohater rozsiewający wokół aurę swojej „prze-zayebistości” po prostu irytuje. Nie pozwala skupić się na fabule, zwłaszcza, że w przypadku opowiadania zawierającego postać typu Mary Sue cała fabuła skupia się na niej a pozostali bohaterowie istnieją tylko po to, by ją uwielbiać. A najzwyczajniej w świecie, losy Anny ze „Sztuki” mnie nie obeszły.

Główni bohaterowie „To, co za chwilę ujrzycie” oraz „Obrońców” są przedstawicielami typowych nośników. Mimo że pierwszy jest katem z pewnymi problemami psychicznymi (nazwanym dokładnie tak, jak główny bohater dość popularnego, nadawanego w latach 2000-2005 amerykańsko-kanadyjskiego serialu „Queer as Folk”; opowiadanie zostało opublikowane w 2008, niemniej są to zdecydowanie różne postacie, autor chyba po prostu nie wklepał swego bohatera w googla;)), bohaterką drugiego jest dorosła kobieta żyjąca z traumą od dzieciństwa, nie są oni wyraźnie zarysowani, służą jako środki przekazu historii. W obu tych opowiadaniach mamy także jako bohaterów kosmitów – tajemniczego, uwięzionego obcego, który pragnie przeżyć i odzyskać wolność i w tym celu manipuluje naszą rzeczywistością oraz w drugim najeźdźców – podbili Ziemię, brutalnie mordując mieszkańców, zostali w końcu ujarzmieni a po latach okazują się jednak biednymi, skruszonymi istotami, które wcale nie miały wrogich zamiarów, ale tak jakoś wyszło… No dobrze, przyznaję, nie przekonało to mnie i wydało się nieco infantylne. Zwłaszcza w odniesieniu do wiekowej i zaawansowanej w rozwoju cywilizacji.

W „Pieśni” nie mamy głównego bohatera – w zasadzie to mamy ich kilku, bo całość jest przedstawiona w formie krótkich relacji, z różnych punktów widzenia. Zabieg w tym przypadku sprawdził się świetnie, ze względu na specyfikę postaci, stanowiących nowoczesną jednostką wojskową, złożoną z ludzi mocno zmodyfikowanych. Udoskonalonych przy pomocy technologii do tego stopnia, że są niemal nieśmiertelni. Poprzez zastosowanie przeskoków narracyjnych widzimy też, że to nie są roboty – zachowali indywidualność. Autor w nienachalny sposób porusza problem, czy są wciąż jeszcze ludźmi, nie daje jednak odpowiedzi wprost i pozostawia interpretację czytelnikowi.

Natomiast prawdziwą przyjemność odnalazłam w „Chłopcu, który nie rzucał cienia”. Główny bohater, nastolatek o imieniu Patrz ma przedziwną przypadłość – nie posiada cienia, nie ma odbicia w lustrze, nie można go sfilmować i jest ogólnoświatowym fenomenem. Jego przyjaciel, Okruch, jest równie niezwykły – kruchy jak porcelana. W sensie dosłownym, jego ciało jest ze szkła. Obaj uczęszczają do w miarę normalnej szkoły, gdzie uczniowie w owej odmienności widzą świetny obiekt do robienia różnych, głupich dowcipów. Bohaterowie odrzuceni przez grupę zaprzyjaźniają się, znakomicie rozumieją i uzupełniają, ich relacja wypadła niezwykle szczerze, naturalnie i poruszająco. Autorowi udało się przekazać szerokie spektrum i głębię tego, co ich łączyło – samotność, odrzucenie, troskę, przyjaźń, wzajemne zrozumienie, miłość, rozpaczliwe pragnienie akceptacji, poszukiwanie szczęścia i to w taki sposób, że nawet przez moment nie przyszło mi do głowy, że coś jest przesadzone. Być może to zasługa ciętych i dowcipnych ripost, jakimi obaj się obdarzali, może umiejętnego dawkowania emocji i uniknięcia patosu. Mimo niezwykle pomysłowego „ubrania” bohaterów w nietypowe ciała, widziałam w nich zwykłych chłopców – jednego samotnego, takiego outsidera jakiego można odnaleźć w prawi e każdej klasie, „przezroczystego” dla kolegów i nawet zajętych sobą rodziców i drugiego, cierpiącego na śmiertelną chorobę – wie, że prędzej czy później umrze (i raczej prędzej niż później), ale chce przedtem zaznać wolności, szczęścia i choć przez chwilę poczuć się jak normalny, zdrowy. Rodzice tego nie rozumieją, zajęci wydawaniem instrukcji, zakazów, chuchaniem i dmuchaniem, by nic mu się fizycznie nie stało (i niespecjalnie dbają o psychikę chłopca – skądś to znamy?:)), za to Patrz rozumie i pomaga w spełnieniu marzeń, przy okazji próbując też odnaleźć własne „ja”. Rzadko mam okazję czytać o bohaterach, których losami bym się szczerze i mocno przejęła a Heuveltowi udało się przedstawić takowych w stu procentach.

 

ŚWIAT

 

W opowiadaniach fantastycznych elementem potrafiącym dodać (bądź odjąć) punkty jest świat przedstawiony. Trzy z opowiadań październikowego wydania dzieją się na Ziemi w czasach mniej-więcej zbliżonych do współczesnych i poza tym, że w „Pieśni brązu” nasza planeta jest zniszczona wojną, to wygląda w sposób jaki ją znamy. Za to w „Obrońcach” Australia została czymś w rodzaju getta dla tytułowych Obrońców, będących tytanami stworzonymi by chronić przed kosmicznym najeźdźcą. Ze względu na ich gigantyczne rozmiary, australijskie miasta zostały przeprojektowane w skali XXL, aczkolwiek to Obrońcom już nie wystarcza i chcieliby przebudować i resztę świata wedle własnych potrzeb, co niekoniecznie budzi entuzjazm ludzi.

W przypadku „Sztuki latania” dokonałam myślowego eksperymentu i wyekstrahowałam osobno świat (a bohaterka w moim myśloeksperymencie trafiła do kolby na odpady, ze szczelnym, szlifowanym korkiem) – z treści wynika, że jest on ukształtowany przez bliżej niewyjaśniony kataklizm spowodowany przez naukowców, na skutek którego pojawiły się na Ziemi czarne skały. Jakie tym światem rządzą zasady – w zasadzie za bardzo nie wiadomo, mamy dziwne Miasta ze zrujnowanymi fabrykami, przesiąknięte czymś czarnym, złym i trującym; legendarne Miasto na Skałach rządzone przez tajemniczego Chemika (przypomina mi to jak na hasło 'wycieczka do Skalnego Miasta' z dwóch słów bardziej wzięłam sobie do serca 'Miasto', co okazało się złym pomysłem, bo łażenie w szpilkach po takowym nie skończyło się zbyt przyjemnie) oraz Azyl – w którym są względnie normalnie wyglądające budynki zamieszkiwane przez wyglądających zwyczajnie ludzi. Koncepcja świata jest najlepszym elementem tego opowiadania, wnosi pewien powiew świeżości – zwykle światy typu post-apo są nuklearnymi pustyniami a tu pojawiło się coś zupełnie innego. Wizja ogromnych, posępnych, czarnych skał, rzucających ponure cienie jest dosyć plastycznie opisana. Niestety autorka potraktowała świat bardziej jako tło, dekorację, nie zagłębiając się w konsekwencje takowej katastrofy, no i w związku z tym jako zagrożenia czyhające na bohaterkę mamy bandytów i stado wilków – bardziej oklepanego motywu się chyba nie dało. A szkoda. Można było popuścić wodze wyobraźni i pokazać coś troszkę bardziej nietypowego, pole do popisu było spore.

 

JĘZYK I FORMA

 

Istotnym elementem opowiadania jest – oprócz treści – jego forma. Język i warsztat autora, dobra redakcja i korekta tekstu a w przypadku opowiadań zagranicznych, także tłumaczenie. W tej kategorii zdecydowanie na plus wyróżnia się „Pieśń brązu”. Powiem szczerze, że gdyby kazano mi oceniać wiek autora na podstawie tego tekstu, dałabym mu co najmniej o 10 lat więcej. Widać oczytanie, dojrzałe spojrzenie, poprawnie użyte pojęcia naukowe, trafne nawiązania historyczno-religijne jak choćby wzmianka o obozach koncentracyjnych czy spostrzeżenie o nieokazującym radości Jezusie a wszystko bardzo zgrabnie wplecione w treść. Plusem są też specyficzne przypisy, wyjaśniające czytelnikom elementy science zawarte w przekazach oraz oddanie stylem wypowiedzi różnorodności bohaterów, szczególnie widoczne w momencie, gdy pojawia się Kukułka. To właśnie sprawiło, że mimo mało porywającej mnie tematyki, opowiadanie oceniłam bardzo wysoko.

Na drugim biegunie jest tekst, który najbardziej przypadł mi do gustu, ale w którym parę rzeczy zgrzytnęło mi językowo, a że zachwyciła mnie treść, to odnalazłam w sieci „oryginał” w języku angielskim i przeczytałam drugi raz (przy okazji wysłałam autorowi majla z krótkim komentarzem jak bardzo się cieszę, że mogłam „Chłopca, który nie rzucał cienia” przeczytać). No właśnie. Przeczytałam opowiadanie po angielsku i złapałam się za głowę, co tłumacz/redakcja zrobili z tym świetnym tekstem. Parę literówek rzuciło mi się w oczy od razu podczas pierwszego czytania (str 46, pierwsza kolumna „obróciłem się na plecy o delikatnie ułożyłem”), parę powtórzeń i dziwnych konstrukcji językowych również: str. 43, pierwsza kolumna: „Gdyby zechciał, mógłby wysadzić słońce w powietrze” które okazało się przetłumaczonym bardzo dosłownie „He even had it in him to blow up the sun.”, tyle że w polskim, w przeciwieństwie do angielskiego, taki zwrot nie funkcjonuje (w szczególności nie ma sensu wysadzanie słońca w *powietrze* – angielskie 'blow up' nie ma tej konotacji), chyba najbliższe naszemu w tej sytuacji byłoby „mógłby przenosić góry”; dopisywanie na siłę rzeczy, których nie było w tekście – „Jord actually squealed” zostało przetłumaczone jako „Jord naprawdę pisnął jak świnia” (str 44 góra drugiej kolumny); pomylenie postaci „quoting Ma Rozenberg” zostało przetłumaczone: „Cytując panią Hendriks” (czyli z matki przyjaciela zrobiono matkę głównego antagonisty) aż do całkowitego przekręcenia sensu wypowiedzi w jednym z kluczowych i najpiękniejszych zdań opowiadania: str 47, druga kolumna: „– Czy tamten umarł? – Nie – powiedziałem. – Przeżył”. W wersji angielskiej brzmiało „‘Did he die?’ ‘No,’ I said. ‘He lived.’” i podkreślało, że Okruch dopiero wtedy zaczął naprawdę żyć. Tłumaczenie spłaszczyło i wypaczyło sens. A wystarczyło tutaj właśnie wziąć dosłownie i zamiast „przeżył” dać „on żył”. Szczerze, to po NFie spodziewam się raczej tłumaczy z górnej półki i zwykle nie miewałam zastrzeżeń co do jakości tłumaczenia, natomiast w tym wypadku zostałam niemile zaskoczona, tym bardziej, że opowiadanie było znakomite.

 

SMACZKI

 

Czasem niektóre teksty urzekają, bo zawierają jakiś smaczek dla konkretnego czytelnika. Ot, choćby ktoś, kto uwielbia długonogie blondynki da na starcie plusa opowiadaniu, w którym bohaterka spełnia ten warunek. Albo ktoś inny bardzo lubi opisywanie alternatywnych rzeczywistości, więc przychylniejszym okiem spojrzy na „To, co za chwilę ujrzy”. Moje prywatne fetysze spotkały się w „Chłopcu(…)” – oryginalny pomysł na bohaterów, zgrabne dialogi, silne, przekonujące i opisane bez patosu emocje, wątek głębokiego uczucia pomiędzy dwoma osobnikami tej samej płci i prztyczek w nos dla USA („nie mieli prawa eksperymentować z moim tyłkiem” :)). Istotną kwestią jest także zbudowanie odpowiedniego do sytuacji (i odpowiadającemu czytelnikowi) nastroju opowieści, co wg mnie znakomicie udało się w „Pieśni”, „Chłopcu” oraz „To, co za chwilę ujrzycie”. W „Obrońcach” przeszkadzał mi nieco poziom naiwności i uproszczenia – jednak doceniam zawartą (choć nie wiem, czy celowo) myśl na temat egoizmu i niewdzięczności naszej rasy. Zaś klimat „Sztuki latania” rozwaliła bohaterka.

 

ZAKOŃCZENIE

 

No i na zakończenie… zakończenie. Które może pozostawić czytelnika z uczuciem radości, że właśnie przeczytał coś wspaniałego, wbić w fotel z zaskoczenia, spowodować przysłowiowy „opad szczęki”, sprawić, że tekst zostanie w głowie na dłużej bądź też wymalować ogromny znak zapytania na twarzy czytającego czy wzbudzić uczucie rozczarowania i „nawet ja zakończyłbym to lepiej”. W kwestii znaków zapytania palma pierwszeństwa należy się „To, co (…)” – zakończenie pozostawia bardzo szerokie pole do interpretacji i osobiście uważam to za zaletę. Zmusza do przeanalizowania i pomyślenia, co tak naprawdę się wydarzyło. Zakończenia „Pieśni brązu” po kilku dniach w ogóle nie pamiętam. Pamiętam klimat, bohaterów, smaczki naukowe, wątek główny ale nijak nie pamiętam, jak się zakończyło. Za to minus, myślę, że końcówka mogłaby być jakoś bardziej wyrazista. Końcówka „Obrońców” brzmi za to naiwnie i od pewnego momentu jest bardzo, ale to bardzo przewidywalna, pozostawiła uczucie rozczarowania. „Sztuka latania” niestety nie zakończyła się efektownym pokazem krwi i flaków wkurzającej bohaterki, w zasadzie to zakończyła się nijak… w sposób oderwany od całości i po to, by uzasadnić tytuł. Wzruszyłam tylko ramionami. A zakończenie „Chłopca” pozostawiło mnie ze łzami w oczach.

 

PODSUMOWANIE

 

Patrzę na to, co mi wyszło z analizy i jednoznacznie, dla mnie najważniejszym elementem tekstu są bohaterowie. To dzięki nim największą przyjemność czytelniczą dał mi „Chłopiec” (i tej przyjemności nie odebrały mi ani prosta fabuła, ani brak wysublimowanej wizji świata, ani nawet niechlujność tłumacza). I to przez drażniącą bohaterkę tekst o „Sztuce latania” oceniłam jako najgorszy z numeru, mimo całkiem ciekawej wizji świata postapokaliptycznego. Świat, smaczki, zakończenie stają się ważne wtedy, gdy opowiadanie wciąga. A wciągnąć może albo dzięki bohaterom, albo poprzez znakomitą fabułę (tu nawiązuję do wrześniowca i Kena Liu). Przynajmniej ja tak to odbieram.

Komentarze

Mnie też najbardziej podobał się "Chłopiec…", a irytowała dziewczynka ze "Sztuki…". Zaskakujące. Wcześniej po wielokroć nie zgadzałem się z Twoimi recenzenckimi ocenami. Skrajny przypadek – "Lebensraum" (świetny tekst: pomysł, wizja, budzący sympatię bohater i mocne przesłanie; na słońce w zenicie nad Moskwą machnąłem ręką, uznawszy, że nie każdy ubermensch musi znać się na astronomii). A tu prawie sto procent zgody.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

No zobaczcie, a mnie z kolei "Chłopiec…" podobał się chyba najmniej. W sumie to taki holenderski Pokrzyw. I tak jak Małeckiego, tak i Heuvelta czytałem bez bólu, ale i bez specjalnego zainteresowania. Nijak nie mogłem się wczuć w ten nierealizm magiczny, choć zwykle bardzo lubię takie klimaty.

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Diriad, z Pokrzywem miałem tak samo jak Ty. Natomiast w Chłopca właśnie uwierzyłem. Postacie Huevelta przekonały mnie bardzo szybko, że są prawdziwe i żyją w prawdziwym świecie, że ich problemy i emocje są autentyczne. Ja zaś autentycznie prawie cały czas obawiałem się o życie Okrucha.  Magia/fizyka (biologia?) świata to u Huevelta sprawa drugorzędna. Warto jednak zauważyć, że jedynym niezwykłym elementem jest w tym świecie występowanie dziwnych niby-magicznych mutacji. Za lekkie nieporozumienie uważam zaliczenie "Chłopca, który nie rzucał cienia" do nurtu realizmu magicznego. W RM wszystko – czas, miejsca i ludzie – wydaje się umowne, śmierć zazwyczaj nie jest ostateczna i w każdej chwili można spodziewać się dowolnego cudu. W "Chłopcu…" tej umowności nie czułem.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Żeby nie dołować za bardzo _mc_, który jako redaktor prozy polskiej mógłby poczuć się niedoceniony ;-), napiszę jeszcze, że "Pieśń Brązu" również robi duże wrażenie. No, przynajmniej na mnie zrobiła. Ale na Belli chyba też. I na pewno na wielu innych czytelnikach NF.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Robi duże wrażenie, choć w zupełnie inny sposób, oczywiście.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Owszem, "Pieśń Brązu" jaknajbardziej zrobiła na mnie wrażenie, w szczególności to jak autor poradził sobie z biologią/chemią/technologią w tym tekście. Jeśli miałabym uszeregować, to "Chłopiec" jest dla mnie opowiadaniem rewelacyjnym, "Pieśń Brązu" jest znakomita, "To, co za chwilę(…)" – w porządku, "Obrońcy" – takie sobie, "Sztuka latania" – słaba. I fajnie, że tym razem ktoś się z moimi opiniami zgadza :)

Chłopiec jest wysmienity, pomimo kilku zgrzytów, które mi nie przypasiły ( taki lekki homofob ze mnie ;) ), Sztuka – taka sobie, w sumie nie mogę powiedzieć niczego złego, ale zachwalać też nie będę. Pieśń brązu mnie zaskoczyła – nigdy nie lubłem militarnej fantastyki, a wręcz miałem na nia alergię, ale w tym wydaniu łyknąłem ją jak młody pelikan – świetnie napisane, aż mi sie nie chce wierzyć, że to napisał 17-latek! Niby tematyka oklepana, bohaterowie na swoj sposób schematyczni ( w każdym filmie wojennym/książce znajdziemy takich bohaterów ), ale całość, poprzez to jak została przedstawiona, napisana sprawiła, że byłem pod wrażeniem. Reszty jeszcze nie czytałem. Ogólnie numer bardzo fajny z uwagi na clopców i Pieśn.

"I needed to believe in something"

Świetna recenzja, przeczytałam z przyjemnością i na parę tekstów spojrzałam nieco inaczej. Przy okazji dziękuję za uwolnienie mnie od ciągłego myślenia o napisaniu własnej recenzji – teraz już nie mam po co. Jak to się mówi: pozamiatałaś. :-)

Oj, chyba sobie nagrabiłam:);) A poza tym bardzo ciekawa recenzja, Bellatrix. Interesująca forma i treść. Czytałam z przyjemnością:)

"Końcówka „Obrońców” brzmi za to naiwnie i od pewnego momentu jest bardzo, ale to bardzo przewidywalna'. Przecież ten tekst nie ma końcówki – to ewidentnie, chamsko wręcz pierwszy rozdział powieœci.

Nie koniecznie musi tak być jak piszesz. Jest poruszany jakis wątek i ten watek dobiega swoistego, otwartego końca. Natomiast nie wyklucza to tez tego, że masz rację i faktycznie jest to fragment powieści. 

"I needed to believe in something"

Jerohu, no właśnie – te mutacje to jedyny magiczny element i reszta z założenia powinna (?) być w miarę realistyczna. Przynajmniej w moim odczuciu. A choćby przeglądanie się w twarzy lustrzano-szklanego chłopca mi strasznie zgrzytało (– jak, gdzie tam jakaś płaska powierzchnia?), tak samo dyrektor, który kilka razy nie widzi, że takowy wisi na choince. Oczywiście do niczego tymi argumentami nie dążę, tak sobie analizuję, czemu mnie akurat nie podeszło.

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

A co do "Obrońców" – ta powieść, która ma się ukazać, to nie stricte kontynuacja/rozbudowanie opowiadania, tylko raczej osobna historia w tym samym temacie. Jeśli się nie mylę, ma być o kobiecie, która pracowała przy budowie Obrońców (czy jakoś tak).

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

[Uwaga, w komentarzu będzie spojler dotyczący zakończenia "Obrońców"] Achika, napisz proszę własną recenzję – nie chcę podpaść MC za zniechęcanie innnych… <boisię> LadyBlack – można powiedzieć, że zostałaś moją inspiracją a nie 'nagrabiłaś' ;) W kwestii zakończenia Obrońców, miałam na myśli to, że… . . . . …od momentu, gdy Luyten zaczął rozmawiać z bohaterką po prostu wiedziałam, że uratuje ją a sam przez to umrze. No i w sumie, to bardziej moja recenzja chyba załamie MZ, bo o ile dobór tekstów raz się podoba czytelnikom a raz nie i zapewne znajdą się osoby, którym "Sztuka latania" się spodoba, to w "Chłopcu" znalazły się błędy stricte redakcyjne, po tłumaczu ktoś powinien choćby z grubsza sprawdzić, a to, co wymieniłam w recenzji to nie wszystko…  

A ja myślę, Bellatrix, że to nie jest recenzja, tylko w miarę głęboka subiektywna analiza. Wiem, że to trochę oksymoron, ale takie coś stworzyłaś :) :)

A propos "Chłopca …" – nawalił chyba nie tylko tłumacz. W notce od redaktora możemy przeczytać, że autor jest Duńczykiem… Autor jest Holendrem. Lekką konsternację wzbudziło u mnie podejrzenie, że błąd ten wziął się z przetłumaczenia "na czuja" angielskiego słowa 'Dutch'.

Tutaj biję się w pierś, ale to nie o tłumaczenie "Dutch" się rozeszło, a o to, że Thomas w korespondencji wspominał mi o Danii (bodajże w trasie promocyjnej był) i musiało mi utkwić.

Nowa Fantastyka