- publicystyka: Apokalipsa według Rogena, czyli "To już jest koniec"

publicystyka:

Apokalipsa według Rogena, czyli "To już jest koniec"

To film, w którym popkultura zjada własny ogon, obleśnie przy tym bekając. I zarazem – moim zdaniem – najlepsza komedia tego roku. To film, który z pewnością kupię na DVD tylko i wyłącznie dlatego, że już wyobrażam sobie dołączone do niego pojechane dodatki. Panie i panowie – jeśli macie szczególne poczucie humoru, mocne nerwy i nie odwracacie twarzy od ekranu na widok Michaela Cery przebitego słupem wysokiego napięcia – marsz do kin na "To już jest koniec".

 

Humor w stylu Apatowa – dla jednych będzie to wystarczająca rekomendacja, żeby omijać ten film szerokim łukiem, inni ustawią się w kolejkach na dobę przed premierą. Co prawda Judd Apatow wcale nie wyreżyserował tego filmu, jednak skojarzenia nasuwają się same. Za kamerą stanął i jedną z głównych ról zagrał Seth Rogen, jeden z ulubionych aktorów reżysera "Wpadki" wspierany przez producenta wszystkich filmów Apatowa, Evana Goldberga. Do współpracy zaprosił najlepszych przyjaciół, od najgorętszych nazwisk Hollywood, poprzez popularnych aktorów telewizyjnych, aż do znanych stand-uperów. Wszyscy zagrali… siebie.

 

Punkt wyjścia przypomina większość amerykańskich filmów dla nasto– i dziestolatków – oto dwóch kumpli, Seth Rogen i Jay Baruchel (w tych rolach oczywiście Seth Rogen i Jay Baruchel) spotyka się po długim niewidzeniu. Wieczór spędzają na paleniu trawki, graniu na Playstation i stosowaniu wszelkich innych używek. Potem wybierają się na parapetówkę do Jamesa Franco, na której goszczą również m.in. Jonah Hill (nominowany do Oscara za "Moneyball", ale bardziej znany z "Supersamca"), Emma Watson, Michael Cera, Rihanna i cała masa bardziej i mniej znanych gwiazd, gwiazdek i gwiazdeczek amerykańskiego kina i telewizji. Impreza trwa w najlepsze i tylko Jay Baruchel nie umie się w tym blichtrze odnaleźć. Ma wszystkiego dosyć, wychodzi po fajki i wtedy… zaczyna się apokalipsa.

 

Nie, nie chodzi tu o gigantyczne trzęsienie ziemi, zbliżającą się asteroidę, atak kosmitów lub zombie. To po prostu tradycyjny koniec świata – mniej więcej (no dobrze, raczej mniej niż więcej) taki, jak zapowiadali go biblijni prorocy. Sprawiedliwi zostają wzięci żywcem do nieba, grzesznicy – czyli znaczna część uczestników imprezy – zostają pochłonięci przez piekielny ogień. Sethowi, Jayowi i kilku osobom udaje się jednak uciec przed pierwszą apokaliptyczną falą i kryją się w hollywoodzkiej hacjendzie Jamesa Franco, która staje się dla nich swego rodzaju czyśćcem. Mają dwanaście butelek wody, pięćdziesiąt sześć puszek piwa, trochę trawy i batonik Milky-Way. Zawieszeni w niepewności, skłóceni, wystraszeni będą musieli stawić czoła licznym demonom – nie tylko tym węwnętrznym.

 

Fanfiction – to pierwsze skojarzenie nasunęło mi się, kiedy z absolutnym zachwytem oglądałam początkową apokaliptyczną rozpierduchę. W dodatku to szczególny rodzaj fanfiction – opowieść o gwiazdach stworzona przez gwiazdy, które mają szansę doskonale pobawić się własnym wizerunkiem i pójść w tej zabawie na całość. Jak na ekstremalne warunki zareaguje zmanierowany Franco, kolekcjonujący swoje własne plakaty, a jak tchórzliwy grubasek Rogen, dręczony w dzieciństwie przez szkolnych kolegów? Który jako pierwszy i w jakim celu użyje broni, niczym strzelba Czechowa pojawiającej się co chwila w kadrze? Który stchórzy, a który będzie gotów oddać życie za przyjaciół? I który z nich gra siebie, a który wręcz przeciwnie? Dystans do siebie i własnych dokonań, jaki prezentują chociażby Michael Cera, Emma Watson czy Channing Tatum (chociaż o roli tego ostatniego po seansie chciałabym jak najszybciej zapomnieć – zagrał ją doprawdy zbyt przekonująco) jest naprawdę godny podziwu. Brawa dla twórców scenariusza, dzięki którym każdy z gromady gwiazd ma szansę zostać zapamiętany za jakąś spektakularną scenę.

 

Humor, jaki prezentuje film, może się wydawać niskich lotów – mamy tu obowiązkowe żarty z pierdzenia, bekania, seksualne i homoseksualne aluzje (to, co wyczynia Jonah Hill chętnie bym jakoś skomentowała, ale brak mi słów) – ale zarazem stoi o kilka poziomów inteligencji wyżej niż choćby hitowe dzieła duetu Friedberg-Selzer ("Wielkie kino", "Totalny kataklizm"). Oczywiście, nadal jest to dzieło, o którym niekoniecznie da się porozmawiać z koleżankami u kosmetyczki, ale co z tego. "To już jest koniec" to film robiony przez ludzi kochających kino dla ludzi kochających kino. Filmowe i popkulturowe nawiązania (a jest ich tu mrowie) nie pojawiają się znikąd, ale są umiejętnie wplecione w fabułę. Jednak, żeby lepiej się bawić, dobrze choć trochę znać wcześniejsze dokonania bohaterów ("127 godzin", "Boski chillout" czy… "Harry'ego Pottera"), żeby w pełni docenić ich twórcze sparodiowanie. Ale cóż, jestem pewna, że nie pojęłam przynajmniej jednej czwartej nawiązań, co nie przeszkodziło mi podczas seansu płakać ze śmiechu i – tak, tak – drżeć o losy bohaterów. Bo bohaterowie, mimo że w trakcie akcji wychodzą z nich wszystkie najgorsze instynkty i są gotowi nawet zawrzeć pakt ze Złym (kolejna scena dla widzów o mocnych nerwach) są niewiarygodnie wręcz sympatyczni. I chociaż to tylko hollywoodzcy celebryci grający w odjechanym filmie, to ich reakcje wydają się zupełnie ludzkie i do samego końca trzymamy kciuki, żeby udało im się przetrwać. Bycie gwiazdą w tym filmie nie oznacza bowiem automatycznego wychodzenia cało ze wszystkich opresji i nie wszystkim kumplom będzie dane dożyć do napisu "The End".

 

Rogen i Goldberg z prostego punktu wyjścia wycisnęli wszystko, co tylko się dało. Pomysł goni tu pomysł, odjechana akcja – odjechaną akcję, a suche żarty nieoczekiwanie bawią do łez, kiedy wypowiada je tercet Baruchel-Rogen-Franco. Momentami będzie tak obrzydliwie, że odwrócicie głowę od ekranu, momentami nie będziecie potrafili oderwać od niego wzroku. Nie wiem, co palili uczestnicy imprezy, podczas której narodził się pomysł tego filmu i wcale nie chcę poznać ich dilera, ale ja po wyjściu z kina… bez żadnych używek miałam wrażenie totalnego odlotu.

Komentarze

Hmmm widzę, że film dla mnie (i dla Czubego)… Może poturlam się do kina? Choć bardziej czekam na "The world's end" angielskiego duetu Pegg/Wright. Bardzo fajna recenzja. Normalnie mamy jakiś apokaliptyczny wysyp tekstów na publicystyce :)

A są jakieś poszlaki wskazujące na to, że "The World's End" pojawi się w Polsce? Chyba nie ma nawet dystrybutora…

No tak coś właśnie słyszałem, w takim wypadku znajda się inne, "ostateczne" sposoby na obejrzenie filmu…

Michael Cera przebity słupem wysokiego napięcia? Przerażające! Super recka. Jednak obawiam się, że w obliczu zbliżającej się apokalipsy mogę nie znaleźć czasu na obejrzenie tego filmu.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Ja ma kłopot z Rogenem, ale film, dzięki Twojej recenzji, obejrzę. :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

O, Dreammy pojawiła się na NF, cześć :) Kiedyś widziałem trailer i trochę się przeraziłem. Ale teraz oficjalnie czuję się zachęcony i może do kina nie pójdę, ale film z pewnością kiedyś obejrzę. Zwłaszcza, że jestem fanem Franco za "127 godzin" i szukam filmu, za który również mógłbym go lubić (w czym on sam mi nie pomaga, grając w takich filmach, jak "Spring Breakers", "Wasza wysokość" czy "Oz Wielki i Potężny" – z których żadnego nie oglądałem, ale każdego wystarczył mi trailer).

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Ja ciągle jestem na NF, tylko czasu brak na czytanie (i pisanie niestety) opowiadań :) Myślę, że jakbym zobaczyła przed filmem trailer, to mój odbiór byłby trochę inny, a może wcale bym na niego nie poszła. W ogóle poszłam na ten film prawie zupełnie w ciemno – spóźniłam się na inny :) Dzięki temu nie miałam niemal żadnych oczekiwań i uprzedzeń, przed samym seansem zerknełam tylko na opis i zobaczyłam że to komedia i gra tam Rogen, a mam do Rogena słabość od czasu "Wpadki" (a gdyby ktoś kręcił serial na podstawie cyklu o Straży Pratchetta, to mój murowany kandydat do roli Marchewy). A Franco w tym filmie zabawił się swoim wizerunkiem – m.in. okazuje się, że pod domem ma piwnicę, w której przechowuje gadżety i plakaty ze swoich filmów oraz swoje tekturowe podobizny :D A jak oglądałeś "127 godzin", to tym bardziej załapiesz motyw wideo konfesjonału :) Jak patrzę na filmografię Franco to mam takie wrażenie, że to koleś, który najchętniej grałby w durnych komediach, filmach niezależnych i krótkometrażówkach u znajomych, ale ci reżyserzy ze względu na urodę Jamesa Deana ciągle proponują mu poważne role w jakichś superprodukcjach (no doooooobra zagram w tym Spidermanie… zieeeeew i dwa machy). Najfajniejsze w tym filmie jest to, że sprawia wrażenie, że powstał dla zabawy, a nie dla kasy – ot, grupka kumpli która przy okazji jest grupką gwiazd Hollywood zebrała się, ujarała i postanowiła zrobić film o apokalipsie. Oni chyba naprawdę się lubią (chociaż na ekranie pokazują co innego) i dlatego tak świetnie się to ogląda :)

Zachęciłaś. Swoją drogą, nie wiem, czy tak trafiłaś, czy jednak coś o tym słyszałaś, ale prace nad serialem o Straży wg Pratchetta są już w toku :)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Gdzieś coś słyszałam, ale bez konkretów. Teraz poczytałam i widzę, że to ma być procedural i że scenariusz ma pisać Pratchett z córką, co niekoniecznie mnie cieszy – może źle to brzmi, ale wolałabym, żeby za te książki wziął się kto inny niż ich autor. Jak pokazują przykłady "Gry o Tron" i "Czystej Krwi" – nowy scenarzysta to nowe życie :-) Pratchett tworzy genialnych bohaterów, narracja jest kapitalna i wszystkie historie w oryginalny sposób przetwarzają schematy, ale moim zdaniem w sporej ilości powieści prowadzenie akcji mocno u niego szwankuje – zaczyna wątki i ich nie kończy, rozwiązania są na zasadzie deus ex machina, wprowadza elementy, które wydają się znaczące a potem o nich zapomina, zostawia niektórych bohaterów na pół książki, a przede wszystkim nie wykorzystuje w pełni swoich pomysłów… Dlatego bardzo bym chciała, żeby ktoś wziął tych bohaterów – a są po prostu prześwietni – i rozegrał ich historie na nowo. A zapowiada się, że po prostu Pratchett wymyśli nowe historie z tymi samymi błędami.

Nie cierpię takiego humoru, ale jednak przedwczoraj w kinie bawiłem się przednio :)

@lordofthedreams – tak, to jest fenomen tego filmu :)

…no i obejrzałem. Może parę gagów z gatunku o wymiotowaniu mogliby sobie darować, ale nie zmienia to faktu, że razem z dziewczyną śmialiśmy się bez przerwy – a finał jest świetny :)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Nie trawię Setha Rogena, Michael Cera jest słabym aktorem i konwencja filmów, w których zazwyczaj grają, do mnie za bardzo nie przemawia. A jednak ta recenzja mnie zachęciła do obejrzenia "To już jest koniec". No dobrze, ta recenzja plus entuzjastyczne opinie innych znajomych, którzy już to oglądali. Spróbuję. ;)

Kurcze blade, ja to mam dar przekonywania :) @ JeRzy – jeśli jeszcze dodatkowo nie lubisz Channinga Tatuma, to zdecydowanie powinieneś ten film obejrzeć ;)

Tatuma oglądałem w całych trzech filmach – jeden "Step Up" (który mi się podobał) i dwie części "G.I. Joe" – pierwsza była fajna, druga głupia przeraźliwie, ale dużo się w niej nie nagrał. W zasadzie do tej pory nie przeszkadzał mi na ekranie.

No i obejrzalem. O dziwo, film mi nie podszedł… Chyba nie jestem już targetem :( Owszem, rechotałem i kilka rozwiązań było fajnych, ale nie… Czekam na "World's end".

Ja z kolei zdążyłem jednak przed apokalipsą. Świetnie się bawiłem :D Dzięki za polecenie.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Mały suplement do recenzji, pokazujący ciekawe działania polskich dystrybutorów. Otóż "To już jest koniec" ukazał się na DVD. Dwukrotnie. Bo dystrybutor filmu Wrighta "The World's End" wypuścił go wreszcie na DVD… pod tym samym tytułem co film Rogena i Goldberga. Serio. Poczekam chyba, aż zrobią dwupak w merlinie.

Po tej recenzji aż chce się skoczyć do empiku, by kupic film i obejrzeć go wieczorem. A raczej "chciałoby się", gdyby nie to, że już go oglądałem – i kompletnie mi się nie spodobał. Przyznam, że aż sprawdziłem w internecie, czy piszesz o tym samym filmie, który widziałem, bo nie mogłem uwierzyć w tak dobrą opinię. Cenię humor nieco bardziej skomplikowany, ale lubię takze obejrzeć sobie cos pokroju Strasznego Filmu, jednak "To już jest koniec" nie rozśmieszył mnie prawie wcale. Wręcz uznałbym go za jeden z najgorszych filmów, jakie widziałem w zeszłym roku. Po raz kolejny potwierdza się zdanie, że są gusta i guściki. ;)   Bo bohaterowie, mimo że w trakcie akcji wychodzą z nich wszystkie najgorsze instynkty i są gotowi nawet zawrzeć pakt ze Złym (kolejna scena dla widzów o mocnych nerwach) są niewiarygodnie wręcz sympatyczni. I to właśnie odebrałem kompletnie inaczej. Dla mnie wydawali się zupełnie odpychający, już dawno nie spotkałem bohaterów, których bym tak szczerze nie lubił.   PS: Szkoda, że nie było więcej Emmy Watson. ;)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

I to właśnie odebrałem kompletnie inaczej. Dla mnie wydawali się zupełnie odpychający, już dawno nie spotkałem bohaterów, których bym tak szczerze nie lubił. Zgadzam się z Tobą i co więcej zgadzam się za sobą i zarazem mam wrażenie, że nie ma w tym sprzeczności :P Dla mnie ta sympatyczność bohaterów polegała właśnie na tym, że są oni tak niesympatyczni, że aż sympatyczni… wiesz oczywiście co chciałam przez to powiedzieć, prawda? Nie? No dobrze, ja też nie wiem ;-) Po raz kolejny potwierdza się zdanie, że są gusta i guściki. Mówi się też, że o gustach się nie dyskutuje, z czym się absolutnie nie zgadzam ;-) W ogóle to zastanawiam się, dla kogo jest ten film, bo osoby, co do których podejrzewałam, że im się spodoba, do tej pory się do mnie nie odzywają, za to byłam świadkiem, jak mój szef, pan pod pięćdziesiątkę w garniturze, opowiadał koleżance ostatnie sceny z filmu, płacząc przy tym ze śmiechu ("i wtedy Franco mówi "suck my dick"… nie śmieszy cię to?"). Ja jestem ostatnią osobą, której mogło się takie coś spodobać, a jak czytam teraz tę recenzję, to mam wrażenie, że pisała ją conajmniej kochanka dystrybutora ;-)   P.S. Zgadzam się co do Emmy ;-)

Nowa Fantastyka