- publicystyka: Kochana Redakcjo, czyli recenzja NF 06/13 [CZERWCOWIEC]

publicystyka:

Kochana Redakcjo, czyli recenzja NF 06/13 [CZERWCOWIEC]

Kochana Redakcjo

 

Tu był przydługi, patetyczny wstęp o tym, jak to jesteśmy na siebie skazani od ponad 30 lat. My w sensie was – redakcji i nas, czytelników, których ja jako statystyczny czytelnik miałem nieskromnie reprezentować. I dalej opowieść o tym, jak to wy już nie ci sami co kiedyś i my również. Trochę o tym, jak nas zmieniły Internet, rynek wydawniczy, sukcesy Rowling i Jacksona, wplotłem w to wszystko nawet Antoninę Liedtke…

Cóż, piszę do was list po raz pierwszy, więc tak sobie pozwoliłem pobajdurzyć. Ale znajcie moje dobre serce – litościwie mówię ciach i z całości zostawiam tylko pointę. Obyśmy za kolejnych 30 lat mogli powiedzieć, że wprawdzie znów odmienieni, ale jednak trzymamy się razem. Tego sobie i zarazem wam, szczerze życzę.

A teraz do dzieła, słów kilka o zawartości czerwcowego numeru.

 

In pivo veritas

 

Czytelniczą spowiedź zacznę od piwa, zresztą obosieczny felieton Rafała aż się o to wyróżnienie prosi. Sam jakimś ogromnym wielbicielem alkoholu nie jestem – piję raczej okazjonalnie, w skromnych ilościach. Ale jeśli już, to właśnie produkty lokalnego browarnictwa, z miodowymi specjałami na czele. Czemu więc od piwa? Bo przedstawiona w tekście sytuacja wydaje mi się żywcem (fuj!) przeniesiona z licznych dyskusji o kondycji fantastyki, jakim z większą lub mniejszą przyjemnością nie raz się przysłuchiwałem.

Nie trzeba dukajowej głowy, zeby wyobrazić sobie, jak padają w nich słowa ”dzisiejsza NF, czy (żal serce ściska przy pisaniu) wczorajszy już niestety SFFiH, podane za pośrednictwem tunelu Einsteina-Rosena w lokalnym punkcie odbioru prenumeraty w roku 1989, zostałyby przez czytelników zwrócone Kioskarzowi jako zwietrzałe końskie siki”. Naprawdę, autor tego pięknego zwrotu powinien się modlić, by określenia wspomnianych zwietrzałości nikt na jego cześć nie skrócił kiedyś do jednego wyrazu…

Ile razy słyszałem na konwentach narzekania, że ta Nowa Fantastyka z roku na rok coraz słabsza? Nie, to nie z tego powodu przestałem was kiedyś kupować. Najzwyczajniej czytelnicza pasja mi się wówczas przejadła i postanowiłem spróbować czego innego. Ale mimo lat przerwy, wciąż słyszę tę samą śpiewkę, nawet jeśli nikt już nie narzeka na nieuniknioną obecność w piśmie cyberkultury. Sam nieszczególnie mam do czego porównywać (obecnie poza NF sięgam co najwyżej po opowiadania z Clarksworld Magazine), ale w głowie mimo wszystko kiełkuje pytanie, czy jeśli stopniowo podawalibyście nam coraz gorsze teksty, to dostrzeglibyśmy podczas lektury, że mamy do czynienia z wyrobem co najwyżej opowiadaniopodobnym?

Od razu napiszę, że nie wiem. W końcu raczycie nas regularnie nominacjami do najważniejszych nagród, w dodatku bez koszmarnych opóźnień, które przed laty wydawały się czymś naturalnym. A nawet jeśliby te okazały się słabsze niż dawniej, waszej winy nie sposób tu szukać. Ale literatura polska? Jakąś odpowiedź dadzą pewnie prace z konkursu na trzydziestolecie, które własnie zaczęliście drukować. W moim przypadku będzie to porównanie z Miłosnym Dotknięciem Nowego Wieku, bo akurat tego okresu moja pamięć nie zdążyła jeszcze zatrzeć.

A na razie, korzystając ze stanu błogiej nieświadomości, przy najbliższej (piwnej, jak znam życie) okazji wyściskam Agrafka za wspaniałą “Grywalizację”. I z wami korespondencyjnie czynię to samo, za publikowanie takich właśnie tekstów. Czy pochwalę za zawartość czerwcowca? Możliwe, ale w swoim czasie. Bo opowiadania w Nowej Fantastyce zawsze zostawiam na koniec.

Na pierwszy ogień…

 

Okładka

 

Moją opinię znacie – jeśli już koniecznie musicie publikować filmowych bohaterów, niech to będą kobiety, najlepiej w stroju Wolverine’a z lipcowego wydania. Wiem, mogę sobie pisać, świata nie zmienię. Ale szkoda wielka. Brak galerii może i jest ekonomicznie zasadny, zwłaszcza gdy starczy wpisać w Googlach odpowiednie hasło, ale już nigdy żaden nastolatek nie wytnie z pisma ilustracji Siudmaka, Bagińskiego czy McKeana, by na oplakatowany nimi pokój podrywać szkolne koleżanki. Trzech superherosów z rzędu też zwiastuje nowe czasy. Bo gdyby na tych okładkach coś się chociaż działo w tle… A tak, cztery strony kolorowych reklam. Mogę zrozumieć surowe prawa rynku, ale nie oczekujcie, że kiedykolwiek was za to pochwalę.

 

Wstępniak

 

Jak to wstępniak, przeczytać trzeba. I takie pierwsze spostrzeżenie – poważnie rednacz Nowej Fantastyki nie ma lepszych tematów niż mainstreamowa powieść? Ale jednak jest o SF. Bo czym innym jest SF, jeśli nie pisaniem o tym, co za oknem? Mimo wszystko fajnie, że w piśmie się o tym pamięta, nawet jeśli z działu publicystyki straszą…

 

Superman ze Star Trekiem

 

Nie żebym nie lubił Star Treka. Następne Pokolenie czy powtarzaną obecnie przez AXN Stację Kosmiczną, lubiłem bardzo. Reset filmowy oglądało się przyjemnie, choć Abramsowi ostatniego sezonu Zagubionych nie wybaczę pewnie nigdy. Ale czytając artykuły Andrzeja nie po raz pierwszy zastanawiałem się po co, do jasnej anielki, ja to w ogóle robię… Kolejnych sześć stron pisma zmarnowanych na reklamy. Taka trochę publicystyka na poziomie CD Action. Wybaczcie, ale Internet poleca mi po kilka takich tekstów dziennie.

Oczywiście nie jest to nic nowego, podobne rzeczy pojawiają się w NF od dawna i pewnie odwrotu od tego już nie będzie. Świat przyspieszył tak, że mało kto ma możliwość skupić się na lekturze, czasopisma przeważnie czyta się z przypadku, dla zabicia czasu w poczekalni do dentysty lub na szkolnej przerwie. Do tego pewnie takie teksty świetnie się nadają. Ale to moja recenzja, a ja w tym celu wolałbym sięgnąć po Playboy’a. Po NF sięgam, bo liczę na publicystykę na poziomie.

Mimo wszystko sam temat na “Nieznane wędrówki” dobrany ciekawie. Przeciętny fan fantastyki, nawet jeśli za Star Trekiem nie przepada, wyniesie z lektury solidną lekcję na temat reguł rządzących światem seriali SF. Zakładam, ze to nawet więcej niż w przypadku zagorzałych wielbicieli szpiczastych uszu Spocka, bo ci pewnie od dawna znają znakomitą większość przytoczonych ciekawostek.

Szkoda, że artykułowi towarzyszy nudny do bólu wybór fotografii, w przeważającej większości zbiorowych ujęć całej ekipy poszczególnych seriali. Do tego przy tak małym formacie zdjęć ledwo daje się z nich cokolwiek interesującego wyłowić.

Podobnie przynudzają ilustracje do tekstu o Supermanie. Dwie z nich, na których widać to samo ujęcie bohatera przy różnym powiększeniu, to już naprawdę marnotrawstwo. No i może czegoś nie wiem, bo w kinie jeszcze nie byłem, ale kto na głównej fotce nad tytułem tekstu wygolił Clarkowi lewą stronę czaszki?

 

Wywiad

 

Co to ja pisałem? Sześć stron pisma zmarnowanych na reklamy? Pomyłka, z wywiadem będzie osiem. Znowu superbohater, tym razem już lekko passe, bo mamy powrót do Iron Mana, ale pewnie wywiad się nie zmieścił w poprzednim numerze. Wprawdzie w nagłówku czytamy o kolejnych filmach scenarzysty, ale w tekście Bartosz nawiązuje do nich w jednym zaledwie pytaniu. Trochę ratują całość smaczki dotyczące pracy przy materiale tak delikatnej natury, gdzie bardzo łatwo urazić wiernych fanów serii, ale “trochę” to jednak niewiele.

 

Dzieci doktora Granta

 

Boski tytuł. Jako miłośnik Verne’a, jestem zachwycony. Co do samego tekstu, to już różnie. Owszem, temat fajny, ale może po prostu za bardzo się nim interesuję, żeby tym razem z lektury coś dla siebie wynieść. Fragment o zdecydowanie największym potencjale, czyli “Kto to zamawiał”, jest niestety bardzo krótki. A to właśnie cele i konsekwencje zabawy we wskrzeszanie gatunków są wg mnie najciekawszą sprawą, nie sam proces technologiczny. Jednak każdy tekst na styku nauki i fikcji w Nowej Fantastyce cieszy.

 

Ślepopisanie

 

Lubię ślepopisanie, tak jak wcześniej polubiłem ślepowidzenie, więc Petera ślepopiszącego o kolejnej książce z tego samego uniwersum kupiłem w ciemno jeszcze przed lekturą. I nie zawiodłem się, bo wybrany temat jest pyszny, zarówno ze względu na ideę eksperymentu, jak i osoby, która podjęła się jego przeprowadzenia. Do tego pointa, palce lizać. Takie kąski dopiero rozbudzają wyobraźnię i tego mi niestety zabrakło w artykule Wawrzyńca.

Jeszcze drobna uwaga. Zacząłem się zastanawiać, czemu u nas nikt się nie pokusi o podobne doświadczenie. W czym niby jesteśmy gorsi od innych naukowców, w dodatku samouków? Odpowiedź okazała się bolesna. Barierą nie do przeskoczenia okazałyby się nie tyle techniczne możliwości, co nasza kochana, rodzima gramatyka.

 

Zrób to sam

 

Znacznie gorszych rzeczy spodziewałem się z lektury “Jak samemu wydać powieść”. Przede wszystkim hipokryzji, bo sytuacja, kiedy na łamach portalu otwarcie krytykujecie self-publishing, a w Nowej Fantastyce poświęcacie tematowi obszerny artykuł, musiała takie obawy budzić. Spodziewałem się też garści nudnych, technicznych szczegółów, które nikomu się zbytnio nie przydadzą, bo zainteresowani i tak je znajdą w sieci.

Na szczęście udało się wam obu tych rzeczy uniknąć. Marek rozsądnie opisuje zjawisko, z jego dobrymi i złymi stronami. Po łebkach wprawdzie, ale przedstawia ciekawe przykłady udanych karier i argumentuje, że nawet ci pisarze wcale nie mają łatwo. Ze spodziewanych przeze mnie elementów tekstu znalazłem chyba tylko nachalnie mrugającą z tekstu reklamę książek Sullivana, ale to nie zmienia pozytywnej w sumie oceny.

 

Recenzje

 

Miło zobaczyć w numerze na jednej stronie recenzję “Romowe”, a na innej pastwiącego się nad komiksem Marcina. Czy recenzja słuszna, przekonam się, o ile wygram nasz bieżący błyskawiczny konkurs. W ogóle fajnie, że zmieściło się tyle recenzji komiksów.

Z innych spraw – bardzo sobie cenię wizualną warstwę recenzji. Zarówno fajne oprawy okładek, jak i sposób wyróżnienia głównej myśli tekstu. Choć pamiętam z poprzednich numerów, że czasem recenzenci marnują go na nic nie mówiące o jakości książki frazesy.

Co mnie denerwuje? Weźmy taką “Ambasadorię”. Recenzja, do tego pozytywna, autora o uznanym nazwisku, nic tylko lecieć do księgarni na zakupy, prawda? Figa, książka trafi do sprzedaży 27 lipca, a więc dopiero dwa miesiące po wydaniu czerwcowego numeru. Czemu ja, czytelnik, muszę się takich rzeczy domyślać, bo w numerze nie ma nawet wzmianki, że to jedynie zapowiedź?

 

Szanujmy wróbelka

 

Dziwna to strona. Rozumiem sens podwójnego wstępniaka, jako uzupełnienie listy nadchodzących świeżynek, ale gimbus? No niech będzie. Masz Jurku rację o tyle, że jeśli będziemy złorzeczyć na nastolatków zachwycających się tym czy innym zmierzchowo-potterowym czytadłem, to po poważniejszą lekturę mogą nie sięgnąć wcale. A dziś konkurencja pod względem sposobów spędzania czasu jest ogromna. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem pod blokiem ganiające za piłką dzieciaki (w ogóle dzieciaki bawiące się w jakikolwiek sposób…), więc każdy przejaw zainteresowania lekturą musi cieszyć. I tak samo z pisaniem. Choćby największą grafomanię, ale biorącą się z pasji, warto mimo wszystko wspierać.

Zastanawia mnie nieco polityka marketingowa książkowych wydawców. OK, w czasie składania numeru polska okładka nowej powieści Gaimana mogła być jeszcze niedostępna. Ale mamy niemal lipiec, a jej jeszcze nigdzie nie ma.

 

Nie tak dawno temu

 

Z pozycji osoby, która o opisywanej serii komiksowej nigdy wcześniej nie słyszała, za to baśnie uwielbia w każdej ich postaci, oceniam tekst i jego temat bardzo dobrze. Czuję się mocno zaciekawiony. Nie wiem wprawdzie Marcinie (a z tekstu się tego nie dowiaduję) skąd teoria o wpływie “Baśni” na renesans popularności gatunku na srebrnym ekranie, ale w jakiś sposób uzasadnia ona nieco przydługi wstęp, nawet jeśli sam jej później przeczysz w części “słowo i obraz”. Okładki rzeczywiście bardzo ładne, choć dziwi mnie aż taka ich niejednorodność w ramach tej samej serii. Tu musi się pojawić pytanie – czemu nie zdecydowaliście się pokazać choćby jednej strony ze środka?

 

Rady dla piszących

 

Lubię felietony Sullivana, choć czasem zdarza mu się lać wodę. Cóż, taki już urok felietonów. Do dziś ze wszystkich fantastycznych felietonów najlepiej pamiętam jedno z feniksowych Piątych Piw. Nie ze względu na sam przekaz, ale z powodu cudownego wstępu o dziewczętach wciskających się w zbyt obcisłe stroje kąpielowe. Czerwcowy Sullivan spodobał mi się szczególnie. Bo to nie tyle garść rad spod znaku “jak poprawiać tekst”, a raczej “jak to robić, aby nie zwariować”. Szkoda jedynie, że pierwsza część tekstu, dotycząca autopoprawek, mimo bardziej pożytecznej zawartości została potraktowana nieco po macoszemu, niczym wstęp do głównego dania, które miały stanowić uwagi o korzystaniu z redakcyjnej pomocy kolegów po piórze. Bo ta druga rzecz może i zabawniejsza, zwłaszcza w kontekście naszych doświadczeń z fantastyka.pl, ale już nie tak praktyczna.

 

Zapasy literackie

 

Michał w podsumowaniu dumnie wspomina mistrzów, którzy przetarli szlaki dla młodych pokoleń pisarzy. Lubię, Michale, takie teksty. Z czysto dziennikarskiego doświadczenia wiem, ze fajnie budują więź między redakcją a czytelnikami, a na tym nam wszystkim chyba zależy. W ogóle za komentarze do piórkowych tekstów chylę czapkę z osiwiałej przedwcześnie głowy. I jeszcze bardziej niestety ubolewam nad redakcyjną polityką. Tyle zachodu z konkursem i ledwie strona omówienia? Nie można było poświęcić tej dodatkowej kartki, obcinając ją Supermanowi czy Kirkowi i spółce? Wielka szkoda, bo ta jedna strona była ciekawsza, niż cała zawartość poświęconej bieżącym filmowym produkcjom ósemki.

 

Archiwista kulturowy

 

Temat, który można opracować na milion różnych sposobów, ale i tak w każdej formie będzie należał do moich ulubionych. Dodatkowo Tolbert dał się poznać z całkiem dobrej strony miesiąc wcześniej. Po pierwszych dwóch akapitach szykowałem się na ciekawą lekturę. Czy taką dostałem? Cóż… bardziej podobało mi się “Wygnanie jednym kliknięciem”. Ale choć “Archiwisty” na długo raczej nie zapamiętam, źle nie jest.

Najpierw się poprzyczepiam. O ile jako nieco lewicująca, a już na pewno dość sztampowa opowieść o pierwszym kontakcie i galaktycznej, przymusowej globalizacji tekst sprawdza się całkiem nieźle, to zupełnie nie kupuję drugiego, damsko-męskiego wątku. Naprawdę, po co to komu i na co? Podobne wrażenie miałem lata temu podczas lektury Wiecznej Wojny, ale tam mimo wszystko rzecz miała jednak swoje miejsce i uzasadnienie. Tutaj Tolberta nie tłumaczy nic. Nie żebym miał coś przeciwko romansom, wręcz przeciwnie. Po prostu autorowi nie wyszło.

Z dobrych stron opowiadania – podobnie jak w “Wygnaniu”, cała ta gadżeciarska, technologiczna otoczka, ze składającymi jaja SI na czele. Fajnie się takie rzeczy czyta. Choć niestety autor nie pokusił się o jakiekolwiek szczegóły dotyczące Si czy wszędobylskich w opowiadaniu rojów. Rozumiem, że chciał skupić się na historii, ale gadżety wyszły mu od niej ciekawiej. Tolbert raczy nas też kilkoma wdzięcznymi dowcipami, przy czym jednak mam (możliwe, że bezpodstawne) wrażenie, że sporo z tego humoru zaginęło przy tłumaczeniu.

 

Drugi oddech

 

Przyznam się od razu. Znając swoje czytelnicze zwyczaje, jakbym nie pisał recenzji, to bym to opowiadanie po prostu przy czytaniu pominął. Nie dość, że to spin-off z jakiegoś nieznanego mi uniwersum, a za takimi opkami nie przepadam, to jeszcze o czym? Zombie tu, zombie tam… koszmar jakiś. Druga sprawa… to ma być ilustracja? Serio? Facet schowany za monitorami? Koszmar po raz drugi.

Niemniej musiał być jakiś powód, dla którego zdecydowaliście się na to opowiadanie. Co my tu mamy… narracja sprawna, czyta się szybko i bez problemów. Trochę zabaw słownych, gry z konwencją, ogólnie pozytywnie. Treść? Do połowy tekstu autor przypomina stawiającego pierwsze literackie kroki nastolatka, który wyposażył swojego bohatera we wszystkie znane zalety i teraz próbuje to jakoś uzasadnić, opowiadając ile to poświęcił, aby stać się tym, kim jest. Nawet, jeśli tym razem chodzi o zombie, robi to takie właśnie wrażenie. Nie podejmę się oceny merytorycznej całego procesu przemiany, bo o trupach wiem tyle, że śmierdzą. Ale wiem jedno – bohater mnie nie zaciekawił na tyle, by chcieć poznać bliżej jego lub przedstawiony świat. Wizja maklera giełdowego, który nawet po śmierci jeszcze więcej czasu spędza na pracy, z pewnością ma swój urok, ale to nie moje klimaty. Choć przypomina mi, że i ja ostatnio za dużo czasu spędzam przed komputerem. A na pewno nie chcę skończyć jak Nicky.

Ciekawiej jest w części drugiej. Relacja między bohaterem a jego maskotką to dobry pomysł na opowiadanie. Gdyby skupić się właśnie na nim, wyrzucajac całą tą zombie-giełdową oprawę, byłbym o wiele bardziej usatysfakcjonowany lekturą. Ale dla autora był to tylko wątek poboczny, urozmaicający biografię bohatera. Jego prawo. Wciąż nie wiem natomiast, czemu wy zdecydowaliście się coś takiego wydrukować.

Zwróciłbym jeszcze uwagę na lekko niechlujną redakcję – usterek jest wyraźnie więcej niż w “Archiwiście”.

 

Mono no aware

 

DJ mocno chwalił ten tekst. Dla mnie rekomendacją było samo nazwisko autora, bo “Papierową menażerią” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Na półce mam jeszcze wprawdzie “Człowieka…”, ale z jakiegoś powodu jeszcze nie czytałem. I po spotkaniu z “Mono no aware” wiem, że to zaniedbanie nadrobię.

Co tu dużo mówić, w warstwie językowej i emocjonalnej jest pięknie. Uwielbiam Kena za to, że pojedyncze akapity potrafi przekuć w małe dzieła sztuki. Taką właśnie narrację cenię sobie przede wszystkim. Im więcej takich opowiadań w Nowej Fantastyce, tym lepiej.

Jednak sama akcja do końca mi nie zagrała. Pierwsza połowa jest naprawdę znakomita. Nawiązania do japońskiej kultury, retrospekcje z ziemi, scenki z życia na “Nadziei”, palce lizać. Wszystko to jest świetnie do momentu, w którym bohater postanawia nagle zabawić się w Bruce’a Willsa. W komentarzu piszesz, Marcinie, o ukazywaniu kwintesencji japońskiej duszy. Mi akurat wydaje mi się, że tekstowi szkodzi próba ukazania jej przez na wskroś amerykański pryzmat. W efekcie brzmi to jak kolejna naiwna bajka o wujku Samie, ratującym ludzkość przed zagładą, choć tym razem okraszona rozważaniami na temat indywidualnego i zbiorowego bohatera.

Niestety znów przyjemność z czytania psuje warstwa redakcyjna. Jak mam się zanurzać w snutej przez Liu opowieści, jak podczytywać szeptem, jeśli słowa z sobie znanych powodów zmieniają nagle gramatyczną formę? Już pal sześć tego typu problemy w pozostałych tekstach. Ale przynajmniej opowiadania tej klasy powinny być wolne od szkolnych błędów, które tłumaczyć mogę tylko pośpiechem.

 

Skomplikowana ciemność

 

No to zobaczmy, co nam konkurs przyniósł. Na pierwszy ogień afrykańskie baśnie... czyli dokładnie to, co lubię. Sam zresztą organizowałem kiedyś afrykański konkurs w ramach literackich zabaw z SFFiH, więc wiem, że do tematu podejść można na wiele różnych sposobów. Jako punkt odniesienia do oceny wybrałem bardzo udaną “Drogę” Moniki Sokół, publikowaną we wiosennym numerze zeszłorocznego Wydania Specjalnego. Nie dlatego, że Mara jest śliczna i po części krakowska… Przede wszystkim trafiła do pisma normalnym, pozakonkursowym trybem, choć nie był to jej papierowy debiut.

Osobiście różnicy poziomu między tekstami nie widzę. Lucyna pisze barwnie, ciekawie, kolejne elementy swojej baśniowej rzeczywistości naplata z gracją na snującą się do nieba pajęczą nić Ananse. Nie będę miał nic przeciwko, jeśli trafi kiedyś po niej do literackiego raju. “Skomplikowaną ciemnością” stawia w tym kierunku całkiem udany, pierwszy krok. Podoba mi się bogactwo wykreowanego przez Lucynę świata. Podoba się pełna smutku atmosfera opowieści, a także bohaterowie – naiwność dzieci, przyćmiona szaleństwem mądrość duchów, wreszcie umiejętnie zarysowane postaci bogów.

To, do czego bym się przyczepił, to zakończenie. Nie same ostatnie akapity, bo mocy im nie brakuje. Po prostu sposób, w jaki rozwiązana została akcja, nie wydaje mi się wiarygodny. Nagle, po tych wszystkich trudach okazuje się, że problem można pokonać ot tak, w dodatku całkowicie poza głównym bohaterem? Nie kupuję tego. Na FB wyczytałem taką opinię “brakło pomysłu na rozwiązanie godne tekstu”. W pełni się pod nią podpisuję.

 

Widma z czternastej dzielnicy

 

Olejniczak, Nowa Huta, no i jak was tu nie lubić? Jeśli nie liczyć zapowiedzianego szumnie “Mono no aware”, to właśnie na “Widma” ostrzyłem sobie zęby najbardziej. Koniec końców okazało się, że nie jest aż tak różowo, jak się na to nastawiałem, ale po kolei.

“Pustynie Marsa”. Cóż, Kima Stanley’a Robinsona to z Jewgienija raczej nie będzie. Ale tym razem nie jest to nawet mocny Olejniczak z “Tajemnej historii Nowej Huty”, a jedynie średnio udana kopia Bułyczowa. W opowiadaniu nie znajduję nic dla siebie nawet przy swojskich, krakowskich klimatach, a co dopiero gdyby się obyło bez nich. Próbowałem się doszukać jakiegoś drugiego dna, ale nieskutecznie. Szkoda. Jedyny ciekawy element w opowiadaniu to w sumie prościutka historia o tym, że najbardziej doceniamy to, co stracimy. Miałaby ona jednak znacznie więcej uroku, gdyby fantastyczny wątek albo ukrócić, albo całkowicie przerobić. Nie wyszło i już. Przy okazji, tutaj na portalu za “niema co” autor dostałby po głowie.

“Dzień z życia Eustachego Szpaka”. Życie to chyba za dużo powiedziane. Drugi (w kolejności mojego czytania) tekst o zombie w numerze. Na szczęście Eustachy, w przeciwieństwie do Nicky’ego z opowiadania Carey’a, daje się lubić. Krótki, ale mimo początkowego znużenia przyjemny tekst, którego przesłanie odczytuję tak, że szkoda marnować życie na marudzenie.

Przy drobnym retuszu scenerii, akcja obu fragmentów mogłaby jednak z powodzeniem toczyć się w dowolnym polskim mieście. Dlatego stanowiły dla mnie tylko przygrywkę do “Pomnika diabła”. I takie mam wrażenie, że powinniście byli od autora przyjąć tylkę tę ostatnią część tryptyku. Tematycznie nijak się ma do dwóch pozostałych, a jakościowo znacznie je przewyższa, stanowiąc jeden z pyszniejszych elementów czerwcowego numeru NF.

Obiecałem sobie jeszcze zbyć śmiechem sugestię z recenzji Jana Janka, że Olejniczak przebija tymi opowiadaniami Pilcha. Uwaga: ha ha ha. Dziękuję.

 

Dział opowiadań – podsumowanie

 

Mówiłbym o bombie, gdyby nie te zombie. Rym może nie do końca udany, ale sami wiecie o co mi chodzi. Zgadzam się z opinią zarówno Michała jak i wcześniejszą o dwa lata wypowiedzią Jakuba, że w opowiadaniach na portalu brakuje często czegoś więcej niż warsztatu – głębszej treści, odważnego sięgania po pomysł. Ja odbiję piłeczkę, że w Nowej Fantastyce też nie zawsze udaje mi się je znaleźć. Ale ogólnie nie jest źle, było co czytać. Chwilami nawet bardzo ciekawie, choć o żadnym z tekstów nie mogę powiedzieć, aby w pełni mnie usatysfakcjonował.

 

Na zakończenie

 

Wiele w tej recenzji narzekania. Że tego mi brakuje, tamtego za dużo. Co ciekawe – zdaję sobie sprawę z tego, że mamy teraz aż trzy pisma – Nową Fantastykę, Wydanie Specjalne i Czas Fantastyki. Że to, czego często szukam w NF, trafia na łamy CF, do którego szczerze się przyznam, ani razu nie dane mi było zajrzeć. To jest ewidentnie mój błąd – przekonanie, że kupując NF spodziewam się tego, do czego przez lata się przyzwyczaiłem, nawet jeśli dostałem jasny komunikat, że od teraz będzie inaczej.

Może dzięki tej recenzji w końcu sięgnę po Czas Fantastyki? Chyba czas najwyższy.

Komentarze

Interesuje mnie jedna rzecz i chętnie przeczytałbym rozwinięcie myśli: dlaczego traktujesz teksty o Supermanie i "Star Treku" jako reklamy? Czy chodzi o to, że odwołują się do tematów na czasie?

OK, rozwinę myśl tutaj w komentarzu, jak się uwinę z resztą recenzji.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Ale najpierw się wyśpię. ;)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Wziąłeś mnie z zaskoczenia tym "drogim" ;-) Dopisuj spokojnie, Twój tekst na pewno będę brał pod uwagę (tzn. już zdążyłeś "wskoczyć na pokład" przed nowym numerem).

No cóż, sposób na sukces, to nie spieszyć się, lecz pisać powoli i z namysłem.

Aha, jeśli dobrze pamiętam, to JeRzy proponowal napisanie materiału dluższego o konkursie, a felieton to był mój wybór. Dlaczego - bo w dłuższym tekście trzeba by się skupić z jednej strony na wspominkach, a że nie byłem wtedy w jury, to mógłbym w zasadzie napisać to, co wszyscy czytelnicy (starszej daty) wiedzą, bo śledzili te konkursy w czasie ich trwania i ogłaszania. A z drugiej - należało by zacząć opisywać też teksty zwycięskie, co wszelako chcę sobie zostawić do notek autorskich, które ukazują się razem z opowiadaniami. Tak że ów ewentualny niedosyt czytelniczy to wynik działania z premedytacją ;-)

Interesuje mnie jedna rzecz i chętnie przeczytałbym rozwinięcie myśli: dlaczego traktujesz teksty o Supermanie i "Star Treku" jako reklamy? Czy chodzi o to, że odwołują się do tematów na czasie?

Z mojego, czytelniczego punktu widzenia, są to po prostu teksty, w których priorytetem wydaje się być bieżący temat, a nie porządna zawartość. Jakby w myśl, że skoro mamy okładkę z Supermanem, to coś o nim powinno w środku się znaleźć. Już pół biedy, jak są to rzeczy w stylu “Nieznanych Wędrówek”, gdzie coś jednak z lektury wyniosłem. Ale zarówno wywiad jak i artykuł o Supermanie niosą ze sobą dla mnie mniej więcej tyle treści, co reklamy. Jak publicystyka zapełniająca wolne strony w tygodniku z programem TV. I tak samo się od nich odbijam. Owszem, czytam, ale treść wyrzucam z głowy zanim zdążę dopić herbatę. W latach 90 też się takie teksty pojawiały (w znacznie mniejszej ilości), ale wówczas przynajmniej było to główne źródło tego rodzaju wiedzy. A teraz po pobieżnym przejrzeniu artykułów w sieci wiem znacznie więcej, niż na tych 8 stronach NF jest zawarte. Od NF oczekuję czegoś więcej. Opinii, własnego zdania, krytycznego ujęcia tematu. Nie ograniczania się do garści ciekawostek. Stąd zawiodłem się nieco także na artykule “Dzieci doktora Granta”, o ciekawej, ale niestety niewykorzystanej tematyce. Może po prostu powinienem w końcu sięgnąć po CF.
Niewiele wiem o rynku czasopism. Jeśli tego typu teksty faktycznie napędzają wam czytelników, jeśli ktoś ze względu na te teksty kupuje pismo, to rozumiem. A jeśli nie, to… czemu się pojawiają?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Jeszcze słówko o "Mono no aware", bo nie mam już możliwości edycji. Nawet pomimo ilustracji, ciężko mi wyobrazić sobie tę scenę z Hitoro udającym się, by dokonać napraw. Narracja skupia się na postaci bohatera, wykonywanych przez niego czynnościach, ja natomiast chętnie ujrzałbym tę sytuację również w szerszym planie, na tle kosmosu i całej "Nadziei".

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

brajt - coś faktycznie na rzeczy jest z tą publicystyką w ogóle. Dla mnie to kwestia zasadności istnienia czasopism na papierze w ogóle. Tyle, że do sieci możesz wrzucićw zasadzie tekst dowolnej wielkości, a papier ma swoje ograniczenia.

No to odkrycie roku :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Znaczy brak limitu objętości w sieci :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

to dj Jajko nie na wakacjach…?;)

Ja! Nigdy!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka