- publicystyka: Cormac McCarthy „Krwawy południk” (przeł. Robert Sudół) - recenzja

publicystyka:

Cormac McCarthy „Krwawy południk” (przeł. Robert Sudół) - recenzja

Podobno znaczna liczba czytelników jest ślepa i głucha na styl, i mimo że nie chce mi się w to wierzyć, wypada, abym ostrzegł: jeśli należycie do tej mitycznej większości, nie jest to książka dla was. Niemal na każdej stronie jest tu zdanie, którym można się wręcz rozkoszować (głęboki ukłon dla tłumacza!), choć osobliwa i perwersyjna to przyjemność, zważywszy na mroczny temat utworu: po trochu powieści, po trochu poematu, a może – gatunku jeszcze nienazwanego, wymykającego się wszelkim kategoriom, zwiastującego, że (tak! tym razem wydawca nas nie okłamał w okładkowych blurbach) mamy do czynienia z arcydziełem.

 

„Oto widać dziecko" – ustawia czytelnika autor pierwszym zdaniem a po kilku następnych już wiemy, że surowość i prostota będzie się mieszać z językową finezją. Dziecko zmienia się w „dzieciaka" (tym mianem jest określany protagonista), szybko dojrzewa we krwi i w błocie, w bójkach na pięści i noże zdobywa kwalifikacje do dalszego życia, dołącza do grupy najemników, a potem, gdy ta zostaje rozbita, do następnej, i wraz z nią przemierza mroczną, dziką krainę i tak jadą i jadą, piją whiskey, wyrzynają całe osady, zdejmują skalpy Indian, bandytów i zwykłych ludzi, gdy pieniądz, alkohol, krzywe spojrzenie czy jakikolwiek inny kaprys losu wyda wyrok skazujący. A potem znów jadą, jadą i jadą.

To nie jest fantastyka, mógłby ktoś powiedzieć, a ja wtedy przekornie zaprotestuję i powiem, że ta cała kraina to jedna wielka koszmarna fantasmagoria, odrealniony Dziki Zachód jaki w żadnym westernie, ani nawet anty-westernie nie został pokazany, pustynia wywracająca ludzi na lewą stronę, obnażająca bezmiar potworności, do jakich zdolny jest człowiek, a jednocześnie stawiająca może nawet bardziej potworne pytanie: czy nie jest aby tak, że tam, w dziczy, odsłania się najgłębsza prawda o istnieniu i tylko ten, kto ją zaakceptuje i będzie umiał z nią i według niej żyć, zasługuje na miano człowieka wolnego?

Z początku naszym przewodnikiem po tym świecie jest ów dzieciak, ale wkrótce rozmywa się w upiornej ludzkiej mgle, w kompanii rzezimieszków i tylko czasem wyłania się z pustynnych popiołów by rzec lub zrobić coś, co wskazuje, że tlą się w nim jeszcze resztki konwencjonalnie pojmowanego człowieczeństwa. Nad całym utytłanym we krwi światem – spaczonymi ludźmi, drapieżną przyrodą, cywilizacją lepianek z brudnego błota – góruje zaś masywna postać Holdena, wiceszefa bandy, zwanego, nie bardzo wiedzieć czemu, sędzią.

Szukacie tajemnicy, mówi półnagi sędzia do zgrai morderców w jednym ze swych licznych wykładów na partyzanckim uniwersytecie. Tajemnica polega na tym, że nie ma żadnej tajemnicy, mówi z wyżyn okrutnego majestatu i idzie sobie po prostu na spacer, jakby sam nią nie był, wielki, mądry, pogrążony po czubek łysej głowy w kuloodpornym szaleństwie. A tamci spluwają w ogień.

Lektura tej książki jest zajęciem momentami nużącym, bo trudno przez czterysta stron utrzymać na wysokim poziomie zdolność do podziwiania stylistycznego kunsztu, zwłaszcza w momentach (licznych) gdy bohaterowie jadą przez fantazyjnie opisywaną pustynię bądź wykonują z pozoru niewiele znaczące czynności. Czytelnicze nawyki łamie również konsekwentnie stosowany przez autora behawioryzm: widzimy tylko, co ludzie mówią i robią, zaś nigdy – co naprawdę myślą i czują.

„Oto jak kończą się takie historie. W zamęcie, przekleństwach i we krwi. Pili dalej, wiatr dął ulicami, gwiazdy wisiały nisko na zachodnim niebie, a ci trzej młodzi mężczyźni zadarli z innymi i padły słowa, których nie dało się odwołać, a o świcie dzieciak i starszy szeregowiec uklękli nad chłopakiem z Missouri, który miał na imię Earl i mówili do niego, ale nie odpowiadał. Leżał w pyle na dziedzińcu".

To jest literatura, która burzy podział na wysoką i niską.

Wszyscy skończymy w pyle na dziedzińcu lub jeszcze gorzej, wydaje się mówić McCarthy.

Obojętne, czy się z tym zgadzacie, czy nie, czy książki są dla was ucieczką od rzeczywistości, czy, przeciwnie, drogą do lepszego jej zrozumienia – jeśli piękno stylu pomoże wam przetrwać dłużyzny i rzezie i jeśli powściągniecie kilka popkulturowych nawyków – skończywszy czytać, zostaniecie wynagrodzeni, choć nie będziecie wiedzieć, na czym właściwie ta nagroda polega.

Komentarze

Bardzo dobra recenzja. Słyszałem wiele dobrego o tej książce ale styl McCarthego jest naprawdę ciężki. Od tygodnia zbieram się do lektury "Drogi", pisarz ten wychodzi poza schemat tak jak na naszym rodzimym podwórku Dukaj. Kto przebrnął przez jego "Lód" powinien wiedzieć o co chodzi...

Na początku muszę napisać, że jestem wielkim miłośnikiem prozy McCarthy'ego, a powyższy tekst jest bardzo dobrym odzwierciedleniem "Krwawego Południka". Z jednym wyjatkiem. McCarthy przekonał nas w powieści "Droga", że może kreować odrealnione światy z tłem rodem z katastroficznej s-f. Jednak w "Krwawym południku", co podkreślano wielokrotnie, McCarthy pokazał bardzo prawdziwe, zupełnie realne oblicze ówczesnego zachodu i południa Ameryki. Fakt, że obraz razi kontrastem z westernowymi wizjami, jednakże ostatnio coraz częsciej pojawiają się książki i filmy brudzące nieco hollywoodzki mit dzikiego zachodu.
Raz jeszcze - bardzo dobra recenzja. Pozdrawiam.
@belhaj - "Droga" jest doskonała i zdecydowanie łatwiejsza w czytaniu, ale zostaje po niej znacznie dłużej szrama u uczuciach. Warto. I nie ma porównania z "Lodem", bo w Ksiazkach McCarthy'ego wydaje się nie być ani jednego zbędnego słowa ;) 

Świetna książka. Również polecam. Nie miałam w ręku oryginału, ale tłumaczenie jest naprawdę znakomite. Można cieszyć się każdym zdaniem.

A recenzja także niczego sobie:) 

To ja dodam jeszcze, że „Południk” był moim pierwszym zetknięciem z prozą McCarthy’ego i na pewno nie będzie ostatnim, choć po kolejną książkę tego pana sięgnę jak ochłonę po tej, co nastąpi nie wcześniej, niż za kilka miesięcy. A w kwestii realizmu: domyślam się oczywiście, że życie nie było tam i wtedy bajką, jednak tak niesłychane stężenie bezprawia, bezcelowego okrucieństwa i braku poszanowania życia (także własnego), niemal zerowa obecność dobra, nadludzka postać sędziego i przede wszystkim – specyficzny sposób, w jaki McCarthy o tych rzeczach pisze, sprawiły, że czułem się jakbym czytał o jakimś innym, mrocznym i surrealistycznym świecie, zbliżonym do, bo ja wiem… może piekła z obrazów Hieronymusa Boscha.

A ja przyznam, że nie rozumiem zachwytu McCarthym. Przeczytałem Dziecię Boże i mnie odrzuciło.

Nowa Fantastyka