- publicystyka: Ten fantastyczny, przeoczony Pratchett (konkurs publicystyczny)

publicystyka:

Ten fantastyczny, przeoczony Pratchett (konkurs publicystyczny)

Trudno uwierzyć, że ekranizacja powieści jednego z najpopularniejszych współczesnych pisarzy, mogła zostać przeoczona przez szeroką widownię. A jednak, „Wiedźmikołaj" (ang. „Hogfather"), film z 2006 roku, zrealizowany na podstawie książki Terry`ego Pratchetta pod tym samym tytułem, przeszedł niemalże bez echa. Z pewnością duże znaczenie miał tutaj fakt, że była to produkcja telewizyjna, i nie mogła liczyć na potężną, hollywoodzką machinę marketingową, tak jak to się stało w przypadku ekranizacji „Harry Pottera" czy „Władcy Pierścieni". Producent, telewizja SKY, nie zawracała sobie głowy promocją i kosztami z nią związanymi, jednak trzeba jej oddać sprawiedliwość – budżet w wysokości 6mln funtów to całkiem sporo jak na film przeznaczony na mały ekran. Trzeba również przyznać, że pieniądze te zostały bardzo dobrze wydane.

Reżyser, Vadim Jean, korzystał z rad Pratchetta na każdym etapie produkcji filmu, co miało pozytywny wpływ na końcowy efekt. Wszystkie lokacje wyglądają, tak jak powinny wyglądać : siedziba Śmierci jest mroczna i monumentalna, zamek Wróżki Zębuszki bajkowy, a Niewidoczny Uniwersytet góruje nad miastem Ankh-Morpork. Również wnętrza i stroje postaci, utrzymane w stylu z początku lat dwudziestych ubiegłego wieku, tworzą specyficzny klimat i pasują do znanego z książek dyskowego świata. Fabuła filmu krąży wokół nagłego zniknięcia tytułowego Wiedźmikołaja, symbolu świąt i jest zgodna z literackim pierwowzorem. Trudno się temu dziwić, skoro sam Terry Pratchett był współautorem scenariusza, a także zagrał niewielką rolę Zabawkarza. Oprócz niego, w filmie nie zobaczymy wielkich gwiazd z pierwszych stron kolorowych gazet. Główne role powierzono brytyjskim aktorom, znanym głównie z desek teatru i produkcji telewizyjnych, i była to decyzja jak najbardziej trafna. Michelle Dockery, w roli Susan Stohelit, wnuczki Śmierci, wypada bardzo przekonywująco. Zawsze opanowana, spokojna i pragmatyczna, tak wiernie oddaje książkową Susan, że po obejrzeniu filmu trudno sobie wyobrazić, by ktoś inny mógł równie dobrze zagrać tę rolę. Gdy pojawia się na ekranie, uzbrojona w pogrzebacz lub miecz Śmierci, wygląda jakby żywcem wyjęta z kart powieści. Nie tylko zresztą ona. Marc Warren, odtwarzający postać Pana Herbatki (ang. Mr Teatime), jest w tej roli niepokojąco autentyczny. Trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek o twarzy niewiniątka i dziecinnym głosiku mógł być rasowym psychopatą, jednak Pan Herbatka już od pierwszej sceny sprawia takie wrażenie i wielka w tym zasługa właśnie Marca Warrena. Herbatka to postać na wskroś zła i gdy tylko pojawia się na ekranie, roztacza wokół siebie atmosferę okrutnego szaleństwa. Także pozostali aktorzy są świetnie dopasowani do swoich postaci. Myślak Stibbons (Ed Coleman) to skrzyżowanie komputerowego nerda z Harry Potterem, ciapowaty O Bóg Kaca (Rhodri Meilir) sprawia wrażenie wiecznie pijanego, a Mustrum Ridcully (Joss Ackland) przypomina Gandalfa na sterydach. Albert (David Jason) średnio pasuje do swojej roli, niemniej nie psuje całości i jako pomocnik Wiedźmikołaja-Śmierci jest nawet zabawny. Jedynie magowie z Niewidocznego Uniwersytetu, przypominający zgraję zidiociałych staruszków, nie bardzo odpowiadają książkowym czarodziejom. A może właśnie odpowiadają? Niełatwo ocenić czy taka była intencja autora, czy jest to raczej przypadkowy efekt komiczny. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że Śmierć to zbyt duże wyzwanie dla speców od efektów specjalnych, dlatego też jego „twarz" przez cały czas jest nieruchomą maską. Na szczęście w tym przypadku jest jeszcze GŁOS, świetnie oddany przez Iana Richardsona. W filmie nie zabrakło typowo pratchettowych smaczków : pojawia się Śmierć Szczurów, myśląca maszyna HEX, a także członkowie Straży Miejskiej w osobach funkcjonariusza Wizytuj i Nobby Nobbsa. Ten ostatni wygląda całkiem ludzko, co może zdziwić niektórych fanatycznych wielbicieli twórczości Pratchetta.

Pomimo dobrych opinii krytyków i tych nielicznych widzów, którzy filmu nie przeoczyli, „Wiedźmikołaj" nie doczekał się należnego uznania i nagród, z wyjątkiem nominacji do nagrody BAFTA dla autora zdjęć, Gavina Finneya. Pojawiły się też głosy krytyczne, należące do osób, którym nie odpowiada bajkowa konwencja i specyficzny klimat, ale równie dobrze taki zarzut można postawić książkom Pratchetta. Ci, którzy je czytali, wiedzą czego mogą się spodziewać w filmie, i nie powinni być specjalnie zdziwieni, gdy Śmierć założy sztuczną brodę z haczykami na uszy.

Niewątpliwie „Wiedźmikołaj" to udana próba przeniesienia Pratchetta na ekran, tym bardziej szkoda, że na ten mniejszy, telewizyjny.

W roku 2008 telewizja SKY zrealizowała „Kolor Magii"(ang. „The Colour of Magic"), będący ekranizacją "Blasku fantastycznego" i „Koloru magii". Za kamerą ponownie stanął Vadim Jean, niestety, pomimo zaangażowania znanych aktorów, film nie oddaje w pełni „ducha" Świata Dysku. Wprawdzie Jeremy Irons, w roli makiawelicznego patrycjusza Vettinariego wypada wręcz doskonale, a Christopher Lee jako głos Śmierci jest bardzo przekonywujący, ale jednak czegoś brakuje. David Jason (Albert z „Wiedźmikołaja"), wcielający się w postać Rincewinda, kompletnie do tej roli nie pasuje. Jego Rincewind to stary, niezbyt rozgarnięty i niedouczony mag, obibok i tchórz. Być może tym akurat niewiele różni się od książkowego pierwowzoru, ale w tym przypadku „niewiele" okazało się być istotną różnicą. Filmowego Rincewinda trudno polubić, brak mu charakterystycznego sprytu i cwaniactwa. Lepiej wygląda Dwukwiat (Sean Astin) jako pierwszy turysta Świata Dysku, chociaż jego koszula w kwiatki, okulary i kapelusz mogą bawić tylko przez kilka minut. Na szczęście film ratują postacie drugoplanowe : Tim Curry w roli demonicznego Trymona, przypomina psychopatycznego Herbatkę z „Wiedźmikołaja"; mamy też posuniętego w latach Cohena Barbarzyńcę (David Bradley) i Bagaż, którzy wprowadzają elementy charakterystycznego, pratchettowskiego humoru. Są również smoki, krawędź świata, mnóstwo akcji i pościgów, ale wszystko dzieje się szybko i chaotycznie. „Kolor magii" nie jest filmem złym, z pewnością można go obejrzeć i nie zasnąć podczas tej czynności, jednak nie jest tak dobry, jak mógłby być. Ot, fajna, lekka komedia na niedzielny poranek.

Zgodnie z tradycją emitowania ekranizacji Pratchetta w latach parzystych, w roku 2010 telewizja SKY zaproponowała widzom „Piekło pocztowe" (ang. „Going postal"). Tym razem za kamerą stanął Jon Jones, reżyser dobrze przyjętego przez krytyków i publiczność „Pamiętnika Anny Frank". Jones stworzył swoją własną wersję Świata Dysku, koncentrując się przede wszystkim na postaci Moista Von Lipwiga. W postać sprytnego oszusta wcielił się Richard Coyle i trzeba przyznać, że zrobił to w sposób ciekawy. Moist jest energiczny, pewny siebie i arogancki, ale nie brak mu też swoistego uroku. Interesującą kreację stworzyła również Claire Foy jako Adora Belle Dearhart. Zgodnie z literackim pierwowzorem, Adora jest surowa i chłodna, ale także odważna i łamiąca wszelkie konwenanse. Jej filmowi podopieczni, Golemy, wyglądają realistycznie, a przynajmniej tak realistycznie jak mogą na ekranie wyglądać postacie ulepione z gliny. Niestety, mniej realistycznie wypadają lokacje – Ankh-Morpork to niewielka wioska, składająca się z jednej dzielnicy, po której przemieszcza się garstka przechodniów. Widz nie ma wrażenia, że akcja dzieje się w tętniącym życiem mieście, a klimat jest lekko sielankowy. Na szczęście w filmie mamy sporo pratchettowskiego humoru i odniesień do współczesnej kultury, a zwłaszcza zagadnień związanych z handlem i marketingiem. Warto również wspomnieć o interesujących postaciach drugoplanowych, czyli podstępnie inteligentnym Vettinarim (Charles Dance), chłodno sarkastycznej Pannie Cripslock (Tamsin Greig) i uprzejmie denerwującym Drumknocie (Steve Pemberton). Niestety, Reacher Gilt (David Suchet) nie jest tak diaboliczny jak jego książkowy pierwowzór, a sierżant Angua (Ingrid Bolso Berdal), występuje tylko w epizodach i nie przypomina pratchettowej Angui. Ogólnie „Piekło pocztowe" można uplasować na drugim miejscu, za „Wiedźmikołajem" i przed „Kolorem magii".

Naprawdę szkoda, że książki Terry`ego Pratchetta doczekały się tylko wersji telewizyjnej. Z pewnością film kinowy odniósłby większy sukces i byłby zauważony nie tylko przez fanatycznych wielbicieli twórczości pisarza. Niestety, szanse, by stało się to w najbliższym czasie są niewielkie. Telewizja SKY szykuje dalsze części przygód Moista Von Lipwiga, a jedyny hollywoodzki reżyser zainteresowany dziełami Pratchetta, Sam Raimi, kręci „Wolnych ciutludzi", czyli najbardziej „dziecinną" powieść ze Świata Dysku. Cóż, może pozostałe są po prostu zbyt trudne dla amerykańskich widzów. Należy mieć nadzieję, że kiedyś doczekamy się udanej wersji kinowej „Straży" lub „Wiedźm", z udziałem największych gwiazd i popartej potężną, hollywoodzką machiną marketingową. Wtedy twórczość Pratchetta z pewnością zostanie zauważona. Bo kto mógłby przeoczyć Bruca Willisa przemierzającego Ankh-Morpork w zniszczonych butach komendanta Vimesa?

 

Komentarze

Zobaczyć Bruce'a Willisa z mieczem w dłoni wykrzykującego "Gdzie jest moja krówka" - bezcenne. Chociaż ja zawsze w roli Vimesa wyobrażałam sobie... Stellana Skarsgarda. Jakoś tak mi pasuje. Też się zastanawiam, czemu Pratchett jest tak omijany przez filmowców - przecież cykl filmów o Straży, albo o Śmierci, to byłby hicior nie tylko dla fanów Dysku.

Podobno sam Pratchett nie bardzo chce, żeby amerykanie nakręcili film o Świecie Dysku, ale gdyby scenariusz był dobry pewnie by się zgodził. Myślę, że prędzej czy później ktoś w Hollywood zauważy jego książki, może kiedy skończy się obecna moda na "sequele", "rebooty" i "remaki".

Vimes to bezwzględnie Bruce Willis. Wcześniej niezły byłby Clint E, ale to już nie te lata...

Tak, też uważam, że Bruce Willis byłby idealny do roli Vimesa. I zgadzam się, że "Straż! Straż" czy taka "Wyprawa Czarownic" to świetny materiał na Hollywoodzki hit, choć myślę, że nawet najlepszy scenariusz nie zdołałby oddać Prawdziwego Pratchett'a. Jego twórczość to przecież nie tylko dialogi - co jest głównie ukazane w filmie - ale przede wszystkim narracja i słynne przypisy.

Osobiście Richard Coyle nie jest dla mnie idealnym Moistem von Lipwigiem, jest zbyt charakterystyczny i za mało... cóż, moistvonlipwigowaty. Nie podoba mi się też ta - choć nie jakaś wyjątkowo ogromna - przeróbka fabuły filmu w stosunku do książki. A Angua jest moim zdaniem oddana fatalnie. W ksiąze nigdy nie chodziła i nie chwaliła się swoją lykantropią, raczej traktowała to jak poważną wadę. W życiu nie wyobraziłabym sobie jej tak, jak w filmie. Ale cóż, to tylko moje zdanie.

Aha, recenzja bardzo dobra. przepraszam, że zapomniałam tego dodać na samym początku.

Jakiś czas temu na jedynce bodajże leciała ekranizacja dwóch pierwszych tomów. Strasznie kiepska była, moim - i nie tylko moim - zdaniem. Namówiłem znajomych, żeby obejrzeli i potem musiałem świecić oczami ,,Ale książki są dobre! Naprawdę!".

Zgadzam się z pierwszym komentarzem. Najbardziej podoba mi się Śmierć ze świata dysku. Ta postać ma w sobie swój śmierciowy urok ;-) Mogliby nakręcić film na podstawie Morta, to by było ciekawe...

Nowa Fantastyka