Profil użytkownika


komentarze: 812, w dziale opowiadań: 668, opowiadania: 413

Ostatnie sto komentarzy

Widać, że inspirowane Lovecraftem i Borgesem. Z początku myślałem, że będzie to kolejny banalny lovecraftowski pastisz, ale nie. Opowiadanie, choć może nie porywające w czytaniu, jest dość frapujące. Sama stylizacja w zapiskach też ciekawa, a całość jest utrzymana w mrocznym klimacie. Oczywiście zdarzają się w tekście usterki, ale najbardziej szwankują dwa pierwsze akapity.

 

Te “jakieś” i “zdaje się” w ogóle nie powinny pojawiać się w narracji, zwłaszcza we wszystkowiedzącej.

“…długich podziemnych przejść…” – lepiej chyba tuneli, bo tak nasuwa się pytanie, przejścia do czego?

“…ewidentnie rzadkie minerały, ponadto opatrzono go osobliwym, wyrytym w twardej powierzchni, napisem.” Słówko “ewidentnie”, można powiedzieć, ewidentnie tu nie pasuje, “opatrzono” tez nie brzmi najlepiej. Po prostu – wyrytym na powierzchni, to, że jest twarde, to też oczywiste, bo to kamień. Ponadto ostatni przecinek zbędny, jakieś nagromadzenie błędów w tym zdaniu, na szczęście wyjątkowe…

“Biblioteki starej i majętnej…” – biblioteki nie posiadają majątku, lepiej “zasobnej.”

Ogólnie jednak opowiadanie zasługujące na bibliotekę, toteż klikam.

W sumie nieźle się czytało. Można mieć jednak pewne zastrzeżenia. Brakuje napięcia, bo to niby taki horror sf miałby być. Począwszy od artefaktu, tu już powinno się pojawić uczucie zagrożenia. niestety, artefaktem okazał się chyba…pumeks, tylko o dziwnym kształcie. Żartuję wprawdzie, ale mogłoby to być coś bardziej niepokojącego. Potem przechodzisz zbyt szybko do owładnięcia przez to coś załogi. Nie ma zaskoczenia ani po prostu czegoś niespodziewanego. Bo sam pomysł do nowych ani odkrywczych nie należy. I zbyt mglista końcówka.

Pierwsze zdanie lepiej by brzmiało:

Z pomocą Malcolma i Natashy udało mi się wcisnąć w skafander.

Skafandra się nie ubiera, bo to już jest swego rodzaju “ubranie”.

Bruce – No tak, oczywiście próbowano zrobić z Indian niewolników, ale było to jeszcze za konkwisty, i przede wszystkim na Karaibach, gdzie ludność tubylcza była najbardziej spolegliwa. Ale marnie, niestety się to dla nich skończyło, jak wiadomo. Nie byli odporni na choroby, i zastąpiono ich czarnymi z Afryki. Tak to wyglądało, w każdym razie potomków resztek imperiów Inków i Azteków raczej nie dało się zniewolić.

 

 

Caern – Spoko, to, jaki wybieram tekst do czytania, biorę całkowicie na siebie…

No jasne, dla nas Europejczyków właściwie każdy las zwrotnikowy jest dżunglą. Semantycznie słowo dżungla pochodzi z sanskrytu, i między innymi dlatego określa się nim lasy południowej Azji. Przyrodniczo również się różni las, powiedzmy na Borneo, a pomiędzy Puszczą Amazońską. A z tego, co wiem, w praktyce dżungla jest o wiele gęściejsza i trudniejsza do przebycia, niż las w Ameryce. Teraz, prawdę mówiąc, sam nie pamiętam, czy w książkach, których akcja toczy się w Amazonii, stosowano słówko dżungla. mam w pamięci dwie, przy okazji gorąco polecam, jeśli ich nie znasz –absolutnie klasyczny “Świat zaginiony” Conan Doylea, i “Zielone piekło” Maufraisa.

Niewolnictwo najpierw było na Haiti, i marnie się to skończyło, ale to był jeszcze 17 wiek. Indianie po prostu nie nadawali się do ciężkiej pracy, i przede wszystkim nie byli tak odporni na różne choroby i plagi, przywleczone przez najeźdźców. Dlatego przywieziono Murzynów z Afryki, co po dziś dzień widać w populacji takich krajów jak Brazylia czy Kolumbia. Zresztą Indian w Ameryce Płd. było niewiele, poza Inkami własciwie nic. Niżej Chile, gdzie Aurakanie walczyli z Hiszpanami prawie do końca 19 wieku, w Amazonii schowani w głębi puszczy, a na terenach dzisiejszej Argentyny prawie wcale.

Na koniec dysonans czasowy. Musisz pamiętać, że oceniam opowiadanie z punktu widzenia czytelnika, nie jestem żadnym znawcą, i jak mnie coś gryzie, to gryzie… Stąd nowoczesne maszyny wydały mi się nie na miejscu, bo po prostu nie wiedziałem nic o czasie i miejscu akcji Twojego opowiadania. Dlatego nie pasowały. Oczywiście masz prawo do tego, by zamieszczać w swoich utworach to, na co masz ochotę. ale żeby czytelnik nie czuł się zdezorientowany, jest na to prosty sposób – umieszczasz na początku tekstu datę i miejsce akcji, tak często robili klasyczni autorzy, czy to w formie dziennika czy czegoś innego, obojętnie, i problem znika. Bo zdaje się, nie tylko ja byłem lekko zdezorientowany Twoim światem alternatywnym.

Przede wszystkim w Ameryce Płd. nie ma dżungli. Jest las deszczowy czy puszcza, tak jak się mówi na Amazonię Puszcza Amazońska. Dżungla występuje w Indiach, na Malajach czy Indonezji. Potoczny błąd, faktycznie niektórzy nie zwracają na to uwagi.

Inna rzecz, Indianie nie byli niewolnikami, nie byliby nimi również w świecie alternatywnym, po prostu wynikało to z ich mentalności. Własnie problem z tym światem alternatywnym, przez chwilę się też zastanawiałem, gdzie właściwie toczy się akcja tego opowiadania. Wyszło mi, że w Peru, bo Andy, bryza, hiszpańscy panowie, gdzieś wspomniana inkaska księżniczka… Dopiero potem z tagów i komentarzy Autora dowiedziałem się, ze to jednak alternatywa. Sęk w tym, ze gdyby, powiedzmy opowiadanie ukazało się w jakiejś papierowej antologii, gdzie przecież nie ma tagów ani [zazwyczaj] komentarzy autora, czytelnik mógłby czuć się zagubiony.

Sam tekst wydal mi się trochę naiwny, a tematyka biednych wyzyskiwanych Indian jest tak mocno wyeksploatowana, ze to już naprawdę nie wzrusza, przynajmniej mnie.

I jeszcze ten dysonans czasowy, przypuszczalnie 19 wiek i nowoczesne maszyny do wyrębu lasu, zadziwiające… ale jest też jeden jasny promyczek – olinguito – z początku myślałem, że to wymyślony stwór, skoro świat alternatywny w końcu, sprawdziłem jednak. I ku memu zaskoczeniu to prawdziwy zwierzak, o którym nigdy nie słyszałem, niedawno zresztą odkryty.

AmonRa, czeke – dzięki za wpadnięcie. Fajnie ze choć trochę szort się podobał. Zakończenie jest, jakie jest. Prawdę mówiąc, sam nie wiedziałem dobrze, jak to zakończyć…

Anet – dzięki!

 

Regulatorzy – wielkie dzięki za jak zawsze celne poprawki.

 

Fascynator – tak, właściwie to “Cudotwórcę” napisałem w wolnych chwilach w pracy, nudząc się i co chwila zaglądając do smartfona. I tam, w internecie znalazłem “Pirotechnika”.

 

Koala75 – dzięki za opinię. Wahałem się, jakie wybrać zakończenie, bo rozpatrywałem kilka. Nie wiem, może źle wybrałem…

Opowiadanie fajne. Tylko wspomnę, że być może pierwszym, kto wpadł na podobny pomysł, był Stefan Grabiński, nasz klasyk, w opowiadaniu “Dziedzina”. Bodaj równe sto lat temu. Później, zdaje się, że i Stephen King, wspomniany zresztą w tekście.

Witaj, Fascynatorze

“gzygzak” to chyba nawet pamiętam z wczesnych lat szkolnych. Ale najpiękniejsze ze słówek z opowiadań Grabińskiego to myślę, że “pomgłać”. Szkoda, że jest prawie zapomniane.

Bruce – witaj. Dzięki za miłe słowa. Co do słówka “gzygzak”, wziąłem je właśnie z “Pirotechnika” Grabińskiego. Autor ten słynął z takich rzadko używanych słówek. Chciałem jeszcze umieścić “szmermele", ale nie dało się…

 

AstridLundgren – witaj. Cóż, mój cudotwórca chyba tego nie potrafił….

 

chalbarczyk – cześć. A właśnie, dobrze okresliłaś gatunek , to taka quasi-baśń. Faktycznie powinienem ją nieco bardziej rozbudować. Dziura logiczna, o jakiej wspominasz, wynikła z uskoku czasowego, cudotwórca był starszy i zmęczony, i może wypalony, a uleczył żonę ostatnim zrywem. Przyznaję, to powinno być napisane.

Z tym “zdystansowaniem” głupia sprawa, sam na to zmieniłem w ostatniej chwili, ale chyba jednak źle. Bo najpierw miałem – “Aż znalazł się jeden człowiek, który nie podzielał powszechnej szczęśliwości”. Ale i tu mi coś nie pasowało. Będę musiał jeszcze nad tym popracować.

 

…”od kiedy rodzina przeprowadziła się na mieszkanie do Przemyśla”.

Dziwny zwrot, po prostu – “przeprowadziła się do Przemyśla”. Albo – “zakupiła nowe mieszkanie w Przemyślu”, czy coś takiego.

 

To mogłoby być fajne opowiadanie na styku grozy/realizmu magicznego, ale nie jest. Czegoś brakuje, jakby paru komponentów. Przede wszystkim, skoro maszkary nie są groźne, to nie straszą. Nie ma horroru. i nie musi być, ale też nie ma w tym elementu tajemnicy. Maszkary jedynie są, niektórzy je widzą, inni nie, i tyle. A powinno to się wiązać z jakąś historią, skąd się wzięły itp…

Potem jest stary kościół, i aż się prosi, by miał jakąś tajemniczą historię. I znowu nic. Ksiądz nawet nie wie, jaki jest stary, a chyba powinien wiedzieć. Kwestia patrona czy świętego jest moim zdaniem akurat zupełnie nieistotna. Irytująca jest też relacja miedzy dwojgiem bohaterów.

To, czy naszyjnik jest magiczny, czy nie, nie ma w sumie znaczenia. Ważna jest motywacja bohaterów, a tych nie ma. Owszem, domyśliłem się, że Książę i Hrabina uknuły jakiś spisek, ale czytelnik nie powinien się niczego domyślać, to powinno być napisane. I do tego, kim właściwie była Hrabina. I Książę przy okazji też. Krótko mówiąc, zbyt bogata ekspozycja, za mało o bohaterach. Tym bardziej, że to jak rozumiem jakieś pomieszanie gatunków – steampunk i fantasy. Co może jeszcze bardziej zdezorientować, na przykład mnie, bo raczej nie czytuję niczego w tym stylu.

Tytuły arystokratyczne piszemy małą literą, chyba ze są to ksywki, bo nawet tego nie można być pewnym.

No nie wiem, moim zdaniem bohaterowie za dużo gadają na początku, i jest ich faktycznie za dużo. Rozprasza to czytelnika po prostu. No i te głowonogi – jakieś to oklepane, napisano o nich chyba już wszystko. Ale ogólnie jest w porządku.

Ale po co księciu ten głupi naszyjnik, jeśli naprawdę jest księciem? To jest problem z tym opowiadaniem, bo stworzyłeś obfitą scenografię, a nie ma nic o motywach bohaterów, po prostu nic. I na koniec czytelnik zadaje sobie tylko pytanie – no i co z tego?

“Czyhający w mroku” to chyba “Duch ciemności”, również moje ukochane opowiadanie… W tłumaczeniu Płazy to”Nawiedziciel mroku”. Co ciekawe, oba tytuły, bo także “Kolor z innego Wszechświata” mu nie wyszły, do czego sam się przyznał w wywiadzie. W tłumaczeniu Grzybowskiej i “Duch Ciemności”, i “Kolor z przestworzy” brzmią najlepiej, choć niezbyt wiernie…

 

“No, polemizowałbym”…

No, dodałbym może “Solaris” i “Ubik”, ale to już wszystko.

Dla mnie najlepsza polska fantastyka jest wciąż ta sama – Żuławski, Grabiński, Schulz, Lem, no i może Snerg, mam jakiś sentyment do tego dziwnego autora, choć tak naprawdę popisał się tylko “Robotem”. Z nowszych jedynie opowiadanie“Czarne Motyle” Grzędowicza, jest tak wspaniałe, że aż nie mogłem uwierzyć, choć na pewno pomagała mu w jego pisaniu ś.p. Maja Lidia Kossakowska…

Co do Wengera, którym tak wszyscy się zachwycają, przeczytałem dwa opowiadania i nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia.

Fajna dyskusja. I świetna analiza Tarniny. Właśnie co do języka, stylu Lovecrafta wynika najwięcej nieporozumień. Mówi się o nim, że archaiczny, przestarzały, a tak naprawdę jest niewiarygodnie wręcz precyzyjny, tu nie ma przypadkowych słów, jak to się zdarza tylu innym pisarzom. Cala ta “archaiczność’ jest zamierzona i wkomponowana w tekst, a wynika ona po prostu ze światopoglądu HPL-a, który był konserwatystą do szpiku kości. I własnie te “postarzenie” tekstu plus nieziemskie opisy nadają jego utworom tak niezwykłego klimatu. Warto też zauważyć, że często stosuje on terminologię naukową, jak choćby w “Kolorze z przestworzy”, co z jednej strony tworzy konkret, z drugiej zderza się on ze światem nadprzyrodzonym, czy po prostu nieznanym. Co wywołuje ten niesamowity efekt horroru sf.

Moim ulubionym opowiadaniem Lovecrafta jest jednak “Widmo nad Innsmouth’, przegenialne, dla mnie po prostu niedościgniony wzór utworu fantastycznego.

No faktycznie czasem tak się mówi, że “coś w sobie ma”. Teraz przynajmniej będę wiedział, jak to po łacinie powiedzieć…

Ciekawe opowiadanie w formie epistolarnej, objaśniające klątwę Tutenhamona.

 

“…stamtąd przez Tajwan udałem się do Chin”. – w tamtych czasach jeszcze nie było Tajwanu jako państwa, a wyspa nosiła starą nazwę Formoza i należała do Japonii.

Daty zapisywane słownie brzmią wręcz dziwacznie, poza tym autor listu na pewno nie zapisywał by ich w taki sposób. 

“Nazywam się Jean Dussauvy, urodziłem się 12 października 1768 roku w Konstantynopolu”.

Tak to moim zdaniem powinno wyglądać. Wiem, że na tym portalu panuje liczebnikowe gestapo, ale – więcej odwagi.

Według mnie, czy tekst ma duszę, czy nie, nie mierzy się obecnością jakiegoś składnika, czy powinien mieć to, czy tamto. No chyba żeby chodziło o coś w rodzaju mitycznego eteru, wszak dusza też nie jest materialna… Jeśli tekst ma duszę, to musi to być coś bardzo ogólnego, trudnego do objaśnienia. Taki tekst właśnie nie powinien się poddawać jakimkolwiek analizom, których zresztą nie lubię. To raczej chodzi o to, by dany utwór trafił do duszy czytelnika. Mam na myśli wrażenie, totalne, obezwładniające, jakie powinien wywoływać. Tak to przynajmniej definiuję.

Jako idealny przykład powieści mającej duszę mogę podać “Poczwarki” Johna Wyndhama.  Ot, zwykła historyjka postatomowa, dziś już trącąca banałem (książka powstała w 1955 roku bodaj), a jednak chwyta za serce, nie pozwala o sobie zapomnieć, a sam czytałem ją trzy razy i na pewno jeszcze raz przeczytam.

Sam zamysł opowiadania nawet dość ciekawy, tylko że poznałem go… w komentarzu Autora. Radziłbym napisać to trochę bardziej przystępnym językiem i bardziej klarownie, bo w tej chwili jest to nazbyt hermetyczne.

Lekko nudnawe, przegadane, niezbyt śmieszne, tak to widzę, niestety. Na początek są zombie, potem znikają, następnie dwaj przyjaciele rozmawiają o dziewczynie, która okazuje się syreną, i na końcu dość absurdalny finał. To opowiadanie nie ma kręgosłupa.

“Gospodarz, niezwykle hojnie obdarzony przez Bogów brzuszyskiem”… – to znaczy, ze się taki już urodził? Dziwacznie brzmi.

“ – Czym mogę służyć panie? – szepnął do nieznajomego gościa Goodwin”.

Moim zdaniem “panie” zbędne, a jeśli już, to z przecinkiem. Ale dlaczego “szepnął?” I “nieznajomego” też zbędne.

“Drzwi otworzyły się z łoskotem, uderzając z dużą siłą o ścianę karczmy. Ponury nastrój podsycany nerwowymi szeptami krasnoludów, zbrukany został nagłym wejściem zbrojnych, którzy z hukiem wpadli na salę”.

Drugi człon pierwszego zdania całkowicie zbędny. I to “Z HUKIEM”, podajesz po raz trzeci tą samą informację! Słówko “zbrukany” nie pasuje do wyrażenia “ponury nastrój podsycany nerwowymi szeptami”… I dlaczego wszyscy w tej karczmie tak ciągle szepcą?

 

Cały tekst sprawia nie naturalne wrażenie, przyczyną tego jest koślawy styl, czasem niewłaściwy dobór wyrazów, drętwe dialogi, ciężko to się czyta po prostu. Nie wspominając już, że to ponoć fragment. Nie wiadomo, dlaczego królewscy wojownicy zabili krasnoludów. No i jeszcze to “królewscy wojownicy” brzmią nie najlepiej, dałbym gwardzistów albo strażników.

Trochę za dużo tu się dzieje. Kim jest tajemnicza kobieta? I czemu ten Klaus taki narwany? Czytelnik nie nadąża po prostu. Często opowiadania grozy mają zbyt wolne tempo, a tu odwrotnie. I też niedobrze.

Faktycznie trudno odgadnąć miejsce i czas opowiadania, mnie się kojarzy z osiemnastowieczną Europą. A jeśli tak, to trochę gryzie ten miecz u woźnicy. Ani nie pasuje do rodzaju profesji, woźnice jeśli w ogóle posiadali broń, to broń palną, a sam miecz wyszedł już wówczas z użycia.

 

Opowiadanie trochę przyciężkie, miejscami nużące, zwłaszcza scena konfrontacji na końcu jest stanowczo przegadana. Atmosfera grozy niby jest, ale nie ma emocji, było mi doskonale obojętne, kto tam na końcu zginie.

I w końcu styl, nadużywasz wyświechtanej frazy w rodzaju – 

“Przeciągły, mrożący krew w żyłach krzyk”…

“…odrażających, budzących niepokój rzeźb”

“…dzwoniącą w uszach nienaturalną, złowieszczą ciszę…”

I jeszcze: “Tajemnicze niebezpieczeństwo, któremu w przypływie szalonej odwagi zdecydował się stawić czoła”. Całe zdanie jest okropnie pompatyczne, ale chodzi mi o to “czoła”. Jest to niby poprawne, ale w 9 na 10 przypadków lepiej brzmi “stawić czoło”.

I moim zdaniem jest całkiem nieźle. Zawsze lubiłem takie “normalne” opowiadania, gdzie można odpocząć od męczącego światotwórstwa, technologii czy sztampowej fantasy.

Napisane ładnie stylowo, trudno tu coś zarzucić. Faktycznie jest tu coś z dusznej atmosfery opowiadań Poego, także jakieś powinowactwo z klasyczną “Strzygą”, jak mi się wydaje.

Dość dziwny, acz dobrze napisany tekst. Nie wiem, czemu mi się kojarzyło ze starym Poznaniem, może to sugestia nazwy miejscowości obok nicku autora… bo targowisko z opowiadania to chyba nie Plac Wielkopolski…

W istocie czegoś brakuje temu tekstowi, chociaż odrobinę by go rozbudować, coś więcej o bohaterze, a właściwie narratorze, bo jest strasznie bezosobowy.

Co do wątpliwości, czy to fantasy. Lovecraft pisał te swoje opowieści na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku pod wpływem Lorda Dunsany, dość popularnego w tamtych czasach autora, który jest uważany za twórcę gatunku. Można nawet podać dokładne daty ; Dunsany swoją pierwszą książkę “Gods of Pegana” napisał w 1906 roku, i potem kolejne, pod którymi wpływem był i sam Tolkien, który z kolei swoją pierwsza opowieść “Upadek Gondolinu” stworzył w roku 1919. A w 1920 Lovecraft napisał “Biały statek’, pierwszą swoją opowieść fantasy ze swojego cyklu , którego pisanie zresztą szybko porzucił. W owym czasie zaczęli pisać fantasy też i następni, kompletnie nieznany u nas Eddison, Clark Ashton Smith i Robert Howard. A dalej był już znowu Tolkien i wiadomo…

Czekałem na takie Twoje opowiadanie, pełne grozy i zarazem napisane bajecznym stylem. Może nie jest to horror, bo brakuje napięcia, ale nie szkodzi. Jest za to gęsty klimat, który można kroić nożem. I samotny wędrowiec (mnie nie przeszkadzało, że czasem w liczbie mnogiej), zapuszczający się w zakazane okolice. To stara lovecraftowska szkoła, napisana schulzowskim językiem. Dla mnie coś pięknego. Może tylko samo zakończenie troszkę odstaje.

Niewątpliwie to opowiadanie biblioteczne, toteż klikam.

Na koniec parę uwag do rozpatrzenia.

“Ta cieplna energia słońca…przelewała z butelki do butelki, nadając wszechrzeczom czegoś z ciemnego piwa” – wydaje mi się to niedopracowane, metafora niezbyt szczęśliwa, i to powtórzenie “cieplna energia słońca” też nie brzmi najlepiej.

“…zdumione dróg rozstaje…” – to zdumione trochę dziwne, ale ostatecznie mogę to przełknąć. Tylko pamiętaj, że nie jestem Tarniną…

 “…kupki zgrabionych liści świecące na żółto jak jakieś żółte kartki i ostrzeżenia.’ Powiem szczerze, że też mi się nie podoba. Bo dwa razy żółto i ostrzeżenia, a powinno być w jednym, np: zgrabione liście w żółcieni ostrzegająco świeciły; – jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Sagitt – dzięki za komentarz. To prawda, końcówka jest “dosztukowana”, ucięło mi wizję gdzieś w połowie i tak zostało.

 

krar85 – wielkie dzięki za miłe słowa. Cóż, jako konserwatysta chciałem dać odpór współczesnym czasom…

W sumie fajny tekst, od razu zaciekawia, i płynnie się czyta. Może przydałoby się trochę zagęścić atmosferę, bo jednak horror to taki skromny, powiedziałbym, w wersji light.

Zgrzytnęło mi tam coś – “jak donoszą lokalni detektywi” – brzmi to dziwacznie. Detektywi niczego nie donoszą, co najwyżej prowadzą śledztwo albo je zamykają. No i “lokalni’, to znaczy że osiedlowi?

 

“Na wysokości drugiego piętra..” – też nie za bardzo. To tak jakby ktoś wspinał się po zewnętrznej stronie budynku i zatrzymał się na wysokości drugiego piętra. Po prostu na drugim piętrze.

Regulatorzy – dzięki za przeczytanie i wyłapanie karygodnego ortografa.

Teraz oczywiście, podzielone na dwie części, zdanie brzmi znacznie lepiej. Choć wciąż te “się" na końcu… Bo zasada ogólna jest taka, by nie podawać w jednym zdaniu zbyt wielu różnych informacji, a najlepiej tylko jedną. A w Twoim było aż kilka. I to z różnych zakresów, bo mamy hodowlę, czyli infrastrukturę, geny, czyli technologię, potem idzie kraj wroga, czyli – ale czytelnik musi się tego domyślić – bohaterka przechodzi na drugą stronę, i wreszcie kwestie obyczajowe na końcu, czyli mało elokwentny sposób mówienia.

 

Twój infodump oczywiście za długi, ja bym w ogóle zrezygnował z tych kwestii technologicznych, hodowli genów czy czego tam, wcale to nie jest zasadne. To znaczy rozwój militarny nie idzie w tym kierunku, właściwie poza lepszymi rakietami i celownikami niewiele się zmienia [w wielkim uogólnieniu oczywiście] Tak nawiasem mówiąc, zamiast czołgu posłano by pewnie rakietę właśnie.

 

Co do dialogów może nie są aż takie drętwe, tyle że wszyscy bohaterowie są żołnierzami, a mówią zbyt technicznym językiem, zamiast bardziej “mięsistym”. Jak w zdaniu:

“W czasie gdy panowie czołgiści sprawdzą podsystemy Lekkiej Pluskwy, strzelec zajmie pozycję SA1, a grenadier GA1”. – i dalej podobnie. Wiadomo, że weterani zwłaszcza mają swój własny “styl” mówienia, zdecydowanie bardziej soczysty. Inna rzecz, nie podoba mi się również nazewnictwo militarne, te wszystkie pancergranaty, latadła i dziwaczna nazwa czołgu… Moim zdaniem tradycyjne nazewnictwo wciąż brzmi lepiej – granaty przeciwpancerne, latadła to przecież prom kosmiczny, jeśli dobrze zrozumiałem, tylko trochę nowszy, a czołg niech będzie Czarną Panterą…

 

Mnie cztery urzekły opowiadania, ale tak szczególnie, że nawet uważam je za lepsze od tych w papierowej wersji ”NF”

“Człowiek, który był pleśnią” Ajwenhoł – o dziwo jeszcze jest na portalu, ale trzeba go wyguglować, przynajmniej ja tak robię.

“Katechon” Bombastus

“Krondus” Katia

“Auris Diabolica” Sy, no to uważam dosłownie za genialne.

 

Przeczytałem też. Ale nie podobało się, jakieś to toporne i przyziemne. I właściwie nie wiadomo o co chodzi, mieli jakąś bazę zniszczyć, tylko po co i czym im ci Republikanie zawinili… Mogła to być fajna przygodówka, bo pomysł z tym czołgiem nawet ciekawy, ale zaprzepaszczone natłokiem nieistotnych informacji i brakiem tych istotnych, no i te drętwe dialogi…

Czasem też szwankuje styl:

“Żona z hodowli na Isiro miała najlepsze geny, ale szkolona w Republice, w kraju wroga, nie nabrała ogłady, ale fatalnego stylu wyrażania się”.

W tym zdaniu, poza fatalną składnią, jest za dużo informacji nie przyswajalnych dla czytelnika, jaka hodowla, czym była ta Republika. No i jakby wynikało z tego, że geny są odpowiedzialne za to, jaką kto ma ogładę… A myślałem, że to wynik wychowania i kultury…

Zygfryd89 – dzięki za komentarze i klika. Jestem fanem gotyku i coś takiego faktycznie planowałem.

Niby ciekawa baśń, ale wymaga jeszcze oszlifowania. Zresztą co tu mówić, podpisuję się pod wszystkim, co napisała Drakaina. Pod koniec opowieści czuje się już znużenie, rytuał opisany jest zbyt szczegółowo. Od siebie dodam, że brakuje w tym wszystkim atmosfery grozy, bo w takim tekście aż się o to prosi, żeby czytelnik czuł emocje. Bo niby są wszystkie składniki, ale w złych proporcjach..

 

“Dzieje się tak, ponieważ przed wyborem konkretnego miasteczka…”

Dzieje się tak dlatego, że przed wyborem..

Może dlatego, że miałem to wpisane na worda już – nie pamiętam, ale z osiem lat temu i się jakoś “utrwaliło”.

Witaj, BasementKey – 

No, faktycznie nie podałem cech zombiakowych – jako fanowi wszelkich filmów i seriali o zombie, zwłaszcza “Z nation”, i “The Walking Dead” – a kończę już 10 sezon, mam wrażenie, że każdy ma już dobrze zakodowane w głowie, jak dobrze skrojony zombie wygląda. Dopiero Twój komentarz sprawił, że pomyślałem, iż może nie każdy ogląda to co ja…

Co do “Zbrodni i kary”, niby racja i nie racja, sam mam “Zbrodnię i karę” w domu, i w istocie to niewielkich rozmiarów tom o drobnym druku z serii klasyki z czasów PRL-u. Ale na pewno były wydania pokaźniejszych rozmiarów, a już na pewno w Rosji, choć co prawda nigdy nie widziałem. Podobnie z Tołstojem, w jednym tomie to już naprawdę cegła, ale u mnie od wieków stoi na półce stare czterotomowe wydanie, i tak mimowolnie, acz bezmyślnie przeniosłem je do mojego opka.

I dzięki za kliczka!

Poprawiłem jeszcze literówki. Ale enterów nie da się poprawić, albo nie umiem, nie wiem.

Witaj Adamie

Dzięki że zajrzałeś. Na tamtym portalu trochę mi się dostało za tę przebrzmiałą według nich, anachroniczną ideę. Teraz też się trochę tego obawiałem, ale nie wstydzę się niej, a nawet wydaje mi się bardziej aktualna niż jeszcze te kilka lat temu. Ale mniejsza o to.

Inny problem to zakończenie, co też słusznie zauważyłeś. Miałem zamiar rozwinąć to w jakąś zupełnie szaloną opowieść, ale nie udało się. Doznałem takiej blokady twórczej, jakbym walnął w ścianę, dlatego kończy się tak nagle.

Bardzo niekonwencjonalne. Masz swój styl, to ważne.

 

“I jest tryumf. Pierwszy w życiu przed życiem. Głowa spokojna, a my, ręce, od wtedy na zawsze przyjaciółki, winszujemy sobie”. – kapitalny fragmencik, naprawdę. Daję klika, jeśli mogę.

OldGuard – dzięki za komentarze. Zgadza się, to miał być zbiór historyjek, ale następne mi nie wychodziły…

Regulatorzy – dzięki za przeczytanie i łapankę. Z tym lustrem tremo niby wiedziałem. Kiedyś tu była  długa dyskusja na ten temat, tylko nie pamiętam, jak się skończyła…

Zacząłem czytać to opowiadanie zaraz gdy się pojawiło, ale przerwałem w połowie, nie pamiętam z jakiego powodu. No ale sobie o nim przypomniałem i widzę, że pewnie po poprawkach prezentuje się naprawdę nieźle. Niełatwo jest przedstawić “od środka” zombiaka, bo ten nie czuje emocji, i czytelnik również.., Tobie udało się jakoś wybrnąć z tego, przynajmniej częściowo. Może dlatego, ze Twój bohater coś jeszcze czuł, tylko pytanie, czy w zombiaku zostaje coś jeszcze z człowieka.

Podobnie jak niektórych innych komentujących zazgrzytała mnie postać inkwizytora. Tyle że dlatego, że nieumarły tak łatwo go pokonał. Ale może jestem trochę wyczulony na takie niuanse, zwłaszcza jeśli jest się fanem “The Walking Dead’ i poirytowanym tymi wszystkimi nielogicznościami, jakie się tam później pojawiają…

GreasySmooth – dzięki, fajnie, że się podobało. Faktycznie slapstick horror pasuje.

LabinnaH – cieszę się, że moje skromne historyjki napędziły Twoją twórczą, poetyczną moc.

“skołtuniona’ – sprawdziłem nawet, ale może być, jeśli chodzi o długą sierść.

 

Łosiot – super, że się podobało. Pisane w czasie pandemii te historyjki, faktycznie niezbyt poważne…

Oryginalna bajka, warto ją przeczytać kilka razy. A nawet trzeba, sam nie jestem pewien, czy ją zrozumiałem… Ale myślę, że najbardziej istotny jest tu niebanalny klimat.

 

Dwie uwagi:

“…tuż obok popijał gęstą mgłę z filigranowej filiżanki>”

Nie jestem pewien, czy można popijać mgłę, może lepiej “sączyć”? No i ta “filigranowej” filiżanki też mi nie pasuje, filiżanki z reguły są filigranowe,. Jeśli już określić filiżankę, to jakoś inaczej, myslę.

“…trzecia rozpruty brzuch i obnażone flaki” – sądzę, że zamiast “flaków” lepiej dać pakuły.

Regulatorzy – melduję poprawienie literówek.

“Osobliwe” traktuję jako komplement, choć nie wiem, czy taka była Twoja intencja… W każdym razie ja zawsze lubiłem osobliwe opowieści, kiedyś nawet jakiś znany pisarz tak zatytułował cały swój zbiór opowiadań, ale nie pamiętam kto, zresztą chyba nie on jeden.

Finkla – dzięki za odwiedziny i kliczka.

 

Roger – również. Ogromnie się cieszę z tak pozytywnej opinii.

Iluvatarze,

Staram się pisać komentarze jak najtreściwiej, stąd może to niezbyt przemyślane słówko “wyje”. Ale nie przyszło mi do głowy, że mogłoby kogoś urazić. Poza tym opinia zawsze jest subiektywna, i to też wydało mi się oczywiste. Ale przede wszystkim staram się, by komentarz był jak najbardziej merytoryczny. Fakt, nie komentuję tak obszernie i ładnie jak niektórzy i wciąż słabo operuję internetem.

A pod względem merytorycznym jeszcze parę rzeczy mnie ukłuło. Zwłaszcza ten nagły przeskok od pani kapitan do admirała. Nie wiem, czy wiesz, ile stopni dzieli kapitana od admirała. Gdy się zostaje admirałem, ma się już wszystkie siwe włosy, o ile w ogóle się je ma. Poza tym kto był naczelnym dowódcą? Nie zaznaczyłeś, powinien si ę nazywac albo Głównodowodzącym Floty albo Wielkim admirałem.

Też mnie fascynowała wojna na Pacyfiku. A pewne zasady się nie zmieniają. Tak jak pisałem wcześniej, floty nia mają w nazwie “obronnośc”. Może tylko jeden wyjątek – były tzw. pancerniki obrony wybrzeża, klasa okrętów o znikomej wartości bojowej, i miało je raptem kilka państw, m in. Norwegia. Były to pancerniki takie jak “Szlezwig Holsztein”, choć on akurat nie był tak klasyfikowany. I tu by się historycznie zgadzało, bo nie bronił przecież wybrzeża, a zaatakował je, wiadomo jakie.

ale faktycznie to nie portal historyczny, to z innej beczki.

Gdyby jakaś planeta mieła mieś system obronny, prawdopodobnie składałby się z pierścienia jakichś satelitów, sztucznych księżyców nafaszerowanych jakimś tam przyszłościowym uzbrojeniem, w każdym razie coś w ten deseń. Nawet za naszych czasów planowano coś podobnego, jakąś tarczę rakietową na orbicie, raz USA, potem Rosja, tyle że oczywiście w odwrotnym kierunku..

Ale to Twoje Opowiadanie, napiszesz, jak zecchcesz..

 

Przyznaję, że nie przepadam za s-f, szczególnie hard i cyberpunk, ale zawsze portafię docenić, jeśli działa na emocje albo ma ciekawy pomysł. W Twoim takich walorów nie zauważy łem, ale zaznaczam, to moja subiektywna opinia.

 

Pozdrawiam

Dzięki, LanaVallen, za odwiedziny.

Piszę ręcznie, potem już gotowy tekst z wielkim mozołem nanoszę na komputer. I mimo wielkich starań nie mogę się obyć bez literówek. Tak, jestem technofobem i internetowym idiotą, do tego mam zdezelowany laptop i rzadki dostęp do internetu. Tak wyglądają moje warunki pracy, choć nie twierdzę, że nie jestem też leniwy…

I dzięki za życzenia. Tak, w pisaniu też nie ustaję.

BasementKey – dzięki za konstruktywny komentarz. Rozważę Twoje poprawki, jak za jakiś czas wyślę ten tekst na portal Herbatka u Heleny, nie wiem, czy znasz. Co do licznych literówek, wiem, ze jest ich więcej, ale panicznie boję się grzebać w tym edytorze, bo mój komputer ledwo zipie.

“Księga piasku”? – tak znam(łem), kiedyś pożyczyłem ją komuś, i tyle ją widziałem… Ale tu oczywiście chodziło mi o opowiadanie Borgesa “Biblioteka Babel”.

Ładny szort, właściwie impresja. Wbrew pozorom takie klimatyczne teksty trudno się pisze.

Te “gościł” faktycznie nie pasuje. Może “emanował”? Choć nie wiem, czy można emanować przepychem, jeszcze mnie się od Tarniny dostanie…

Sorry, że tak to wygląda, coś mi szwankuje komputer.

Iluvatharze, i mnie jest przykro, że myślisz, iż ja Cię źle ocenia. Przede wszystkim w ogóle Cię nie oceniam, ani nawet Twojego opowiadania. Co najwyżej wydałem bardzo oględną opinię, do której zresztą mam prawo. A to, że nie przepadam za space opera, o nczym nie świadczy, to tak, jakby Twoje opowiadanie mogli czytać tylko zwolennice tego gatunku.

Ale teraz w punktach

    1. Co do kapitanki, to raczej żartowałem, sam jestem przeciwnikiem feminatywów.
    2. 4.Tak, inne uniwersum, inny świat, zawsze to wygodne tłumaczenie. Sęk w tym, że każdy typ okrętu ma nieco inne zastosowanie, a flota jako całość również ma różne zastosowania. Okręty nie dzieli się z zasady na obronne i ofensywne, choć niektóre mają taki charakter. Weźmy na przykład polską flotę w kampanii wrześniowej 1939. Polska flota miała bronić wybrzeża, a tymczasem miała 9 okrętów ofensywnych i tylko jeden obronny. Miala więc charakter obronny czy ofensywny? Ale tu kończę te dywagacje, bo to szerszy temat.
      1. Ostrożność w działaniach partyzanckich? Raczej – błyskotliwy dowódca nie tyle jest ostrożny, bo to się jakoś wyklucza, ile precyzyjnie opracowuje plany ataku, by się powiodły.
        1. Nieprawda. Jako nastolatek zachwyciła mnie powieść Formy chaosu Colina Kappa przeczytałem ją trzy razy z rzędu, choć pewnie jej nie znasz.
          1. Napisałem, że końcówka mnie znużyła, a to znaczy, ze po prostu nie czułem emocji, bohaterowie byli mi obojętni. Miałem kłamać?
          2. Jeszcze parę powtórzeń by się znalazło
          3. To na początku. Dobrze jest bronić swego, ale kwestie merytoryczne to inna rzecz.

 

Nowy kapitan Siliońskiej floty obronnej

 

Jeśli to kobieta, to “nowa”, a jeśli chcesz iść z duchem czasu, to i “kapitanka”. Siliońska z małej litery.Flota obronna również nie brzmi najlepiej. W rzeczywistości w naszym świecie żadne państwo nie miało floty obronnej, po prostu nie ma czegoś takiego w nomenklaturze. Flota jako taka może wypełniać wiele celów, może mieć wiele zadań.

 

“Siliońskiego okrętu flagowego” – znów nie brzmi najlepiej. Siliońskiego małą, a jeśli okrętu flagowego, to czego? Bo kręt flagowy zwykle płynie na czele zespołu okrętów, nigdy samodzielnie. Zresztą tu powinna paść nazwa własna okrętu, a “siliońskiego” skreślić, bo przecież wiadomo, że nie okrętu Decylionów.

 

“Mortia była błyskotliwym i ostrożnym oficerem”.

Błyskotliwy i ostrożny za bardzo rozmijają się ze sobą, to zbyt różne cechy charakteru nie pasujące do jednej osoby. Lepiej by brzmiało, moim zdaniem np.: “błyskotliwy i zadziorny”.

 

Space opera to nie moja bajka, w młodości przeczytałem tylko kilka tekstów tego typu. Stąd opowiadanie nie porwało mnie, a męczarnie i przemiana bohaterki mocno mnie nużyły. To już wolałbym gwiezdne fajerwerki.

No i interpunkcja wyje. To ciekawe, bo zdania są ułożone w miarę poprawnie, a przecież gramatyka jest trudniejsza od interpunkcji.

 

Pisane na konkurs Tajemnice światów, ale z powodu przeciwności losu musiałem na jakiś czas przerwać pisanie i nie zdążyłem. Może i lepiej, bo mogłem spokojne skończyć, i poza tym ktoś mogłby powiedzieć, że jest nie na temat, ale sam nie mam pewności.

Jeszcze mój komentarz…

Opowiadanie niezłe, ale miałbym jeszcze sporo zastrzeżeń. Przede wszystkim Admirał Stern powinien być Wielkim Admirałem, skoro był głównodowądzącym i drugą czy trzecią osobą w Imperium. Admirałów może być wielu, jeśli flota jest wielka. No i to nazwisko Stern, pasowałoby dla majtka z U-bootów może, a nie dla takiej osobistości, pewnie jeszcze arystokratycznego pochodzenia, skoro chciał się żenić z Imperatorową. Zresztą to tak raczej nie idzie, admirałowie przechodzą w stan spoczynku, a nie przejmują stery Imperium czy sami stają się Imperatorami.

Co do Heina, kiedy spadł do Głębi, sprawiał wrażenie, jakby był jedyną osobą na tej fregacie. Co z reszta załogi i dlaczego tylko on przeżył? A kim byli buntownicy i przeciwko czemu się buntowali?

Zjawa, jako nazwa statku, czy właściwie okrętu, powinna być chyba w cudzysłowie. poza tym nie przekonują bitwy z jej udziałem, jeden okręt, nawet najsilniejszy, nie byłby w stanie pokonać całych flot przeciwników. Tym bardziej, że cała jej cudowność miała polegać na niezniszczalnym pancerzu, to za mało, a nie ma podanych innych jej walorów. Niby w jaki sposób niszczyła wrogie okręty?

Brakuje też trochę nazw własnych, w tym flagowych okrętów Imperatora i Admirała, zawsze takie coś nadaje większego realizmu.

Pomysł z powietrznymi statkami oczywiście nie nowy, sam go spotkałem w jakimś opowiadaniu, ale nie pamiętam tytułu, Poula Andersona, tyle że tam byli piraci.

Rozbudowanie tego opka jest wręcz konieczne.

Wielu już próbowało naśladować styl Schulza i wielu poległo na tym polu, ale Tobie się udało. Nie wiem jak to robisz, ale masz jakiś specyficzny dar… Zwłaszcza początek jest niezwykły, taki nienachalnie schulzowski, nawet nie każdy by się domyślił, gdyby nie tytuł. Właściwie to początki są najmocniejszą stroną Twoich tekstów, jak sobie teraz pomyślałem, ja w każdym razie lubię takie poetyckie opisy.

 

Taka malutka uwaga “Póki co nie dopuszczałem myśli o tym…” Chodzi mi o to “póki co”, zawsze kłuje mnie ten zwrot, choć jest już tak rozpowszechniony, ze przestano na niego zwracać uwagę i go tępić (choć jeszcze niedawno jakiś językoznawca był nim oburzony). Ale tak naprawdę jest nieładny i o wiele lepiej zastąpić go “jak dotąd”, “w międzyczasie” czy “na razie”.

 

Jeszcze dodam, że “Powrót do Sanatorium…” bardziej mi się podobał niż “Dziwożona” Ale spojrzałem na Twój profil, i widzę, że wiele tekstów mam do nadrobienia… Ech, tak to jest, gdy się ma internet tylko w telefonie, czytanie z telefonu to koszmar…

Sam nie wiem, co powiedzieć. Zaczyna się od dialogu, co wprawia w konfuzję, bo czytelnik nie ogarnia, co się dzieje. Zwłaszcza jeśli nie zna się pierwowzoru. Ale im dalej, tym lepiej, wędrówka

bezgłowego ciała już całkiem satysfakcjonująca. Moim zdaniem powinno być jednak więcej informacji o tytułowym bohaterze, skąd się w ogóle wziął.

Całość napisana dobrze, fabularnie nawet bardziej mi przypomina kapitalny film, nakręcony na podstawie “reanimatora” w reżyserii Stuarta Gordona, niestety dziś chyba nieosiągalny, bo chętnie bym sobie jeszcze raz obejrzał.

 

Wreszcie opowiadanie, w którym inspirację Lovecraftem widać od pierwszego zdania. Ładnie poprowadzona narracja, którą przyjemnie się czyta. Na plus także to, że akcja dzieje się w Polsce, i nie ma żadnych zgrzytów, wszystko dzieje się wiarygodnie. Może tylko wolałbym ciut więcej informacji o kulcie, który wyznawał wuj, i o Giltine, mimo wszystko trochę to zbyt enigmatyczne. Choc z drugiej strony mieści się to w kanonach klasycznej grozy.

Opowiadanie pewnie po wielu poprawkach, i cóż, czyta się nieźle, gładko i bez bólu. A jednak wydało mi się trochę nieprzekonujące, środkowe partie tekstu o trzech małolatach zupełnie zbyteczne, rozbijające nastrój. Najbardziej udane, myślę, jest zakończenie. No i w moim odczuciu zupełnie nie ma w tym Lovecrafta, równie dobrze mogłoby to być inspirowane jakimś innym klasykiem grozy, np: Arthurem Machenem albo Walterem De La Mare, może nawet bardziej, Oczywiście dla mnie to bez znaczenia, ale nie jestem jurorem.

Jeszcze dwie uwagi techniczne:

“…żeby zaraz do niej wracać ze szklanką wody w spoconych, drżących dłoniach.” – raczej – 

“…w drżących, spoconych dłoniach.”

Przymiotnik czasownikowy najpierw, lepiej to brzmi.

 

Druga kwestia to liczebniki, wiem, że na tym forum obowiązuje prikaz, by za wszelką cenę liczebniki pisać słownie, ale jak z każdymi autorytarnymi nakazami jest w tym pewna doza przesady. Godziny i daty można spokojnie pisać cyframi, po prostu jak tutaj – “10 maja 2010 roku” Natłok liczebników pisanych słownie też może brzmieć trochę dziwacznie… Ale to tylko taka moja uwaga, nic więcej.

Podobało mi się. Opowiadanie ma duszny, lovecraftowski klimat, ale nie ma niewolniczego podrabiania jego stylu. I bardzo dobrze, zawsze powinno się próbować pisać po swojemu.

Oj, przypomniało mi się opowiadanie Grabińskiego. Ale po co je publikować tutaj pod anonimem?

Zamiast usuwać, aż się prosi, by dalej ciągnąć tę historię. Przy Twoim stylu może to być prawdziwie magiczna rzecz. W każdym razie, przy moim skrzywieniu sentymentalno historycznym przyjemnie byłoby poczytać więcej takich tekst ów.

Geeogrraaf – wielkie dzięki za tak pozytywną opinię. Tytułu raczej nie będę zmieniać, jakoś nie lubię wracać do skończonych już rzeczy, starając się myśleć o nowych wyzwaniach {pisarskich, rzecz jasna}.

 

Outta Sewer – super, że ten mój stary tekst zyskał jeszcze nowego czytelnika. Nawet nie pamiętam, kiedy go napisałem, ale fakt, że z wszystkich moich wytworów z niego jestem najbardziej dumny.

Z wielką przyjemnością oczywiście skomentuję Twoje opowiadanie lovecraftowskie, jesli je napiszesz. Pomyślałem, że przydałby się jakiś nowy konkurs na motywach twórczości HPL -a. Co prawda parę lat temu był już pod niezbyt szczęśliwą nazwą “Macki” (jakby Lovecraft pisał o jakiś mackach), ale można by zrobić nowy, może pod inną formułą.

Dzięki wszystkim za komentarze. Mam nadzieję, że za jakiś czas wstawię tu bardziej okazałe opowiadanie, bo właściwie sam nie lubię takich krótkich szorcików.

 

Neologizm pomgłać, jesli to neologizm, wziąłem z Grabińskiego, choć nie pamiętam, z którego jego tekstu.

Nawet fajne opowiadanie, choć ta pierwsza część, realistyczno – egzystencjalna bardziej mi się podobała. Krótkie zdania tworzą ciekawą narrację, dają taki ironiczny dystans wobec poczynań głównego bohatera. Jedynie zakończenie wydaje mi się trochę niejasne, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Ale w każdym razie sądzę, że to udany tekst.

W przeciwieństwie do horroru poniżej, przegadanego i bez napięcia. Nie wstawiłem tam komentarza, bo nie mogłem doczytać go do końca.

Nir dzięki za miłą wizytę. Niestety nie znam tej gry, jesli to komputerowa, to prawdę mówiąc żadnej nie znam. A mój tekst to faktycznie migawka, ale jestem pewien, że jeszcze napiszę coś bardziej obszernego związanego z HPL-em.

 

Outta Sewer – niestety nie umiem linków podawać, przynajmniej szczycę się tym, że ta moja technofobia jakoś przybliża mnie do HPL a… Mój tekst jest na Tea Book. Fantastyka, na pdf, sam mam nieraz problemy, żeby do niego trafić… pod tytułem – “Sny o krainie Sona-Nyl.”

Dzięki za komentarz. Przyjmuję krytykę, ale niewiele na to poradzę… Może opowiadanie powinno być dłuższe, bardziej rozmyte, poetyckie może, czy ja wiem. Bo prostu sam nie byłem pewny, co ma z tego wyjść.

Outta Sewer – dzięki za komentarz. No i za cenną uwagę techniczną, faktycznie coś mi się pokręciło z tą powałą.

Najpierw uwielbiałem Poego, potem Lovecrafta, czyli wynika, że obu. Oczywiście nie starałem się naśladować HPL a w tak krótkim tekście. Uważam, że takie próby są z góry skazane na niepowodzenie, przynajmniej dla większości. Dla mnie Lovecraft to największy pisarz fantastyki, ale może tu nie miejsce, by się o tym rozpisywać. W każdym razie mam już próbę napisania opowiadania lovecraftowskiego za sobą, ale jest gdzie indziej.

“Prawie każdy wyglądał zwyczajnie jak szary obywatel”.

To zdanie do poprawki, bo szwankuje i logicznie, i językowo. Trudno sobie wyobrazić, aby w więzieniu o zaostrzonym rygorze, czyli mordercy i gwałciciele wyglądali zwyczajnie, jak szarzy obywatele. W każdym razie na filmach wygląda to nieco inaczej, a ostatnio sporo takich oglądałem. Ale i niechby, gorzej z językiem. Brakuje przecinka, ale też jest o jeden określnik za dużo – albo “szary obywatel” albo “zwyczajnie”.Najlepiej, by brzmiało po prostu – “Prawie każdy wyglądał zwyczajnie”. Czasem lepiej upraszczać.

Samo opowiadanie wydało mi się infantylne, scena z gwałtem na więźniu dość śmieszna, nie wiem, może to pastisz horroru.

W zasadzie podobało mi się, choć mam parę zastrzeżeń, podobnych zresztą do mojego przedpiśca. Jest pewien nadmiar niedopowiedzeń i niejasności, trochę za dużo się dzieje. A tempo opowiadania jest jednostajne, brakuje moim zdaniem takiej jednej kulminacyjnej, dynamicznej sceny.

Choć oczywiście na plus jest klimat i tajemniczość, co jest w ogóle istotą weird.

Ale też nie skumałem zakończenia, to znaczy skumałem, ale po lekturze komentarzy…

No tak, zależy jaki styl się lubi. Zapewne Twoje opowiadanie nie było chaotyczne dla kogoś, kto lubi taki styl właśnie. Bo tematycznie to było weird, zdaję sobie z tego sprawę. Tyle że ja na przykład, będąc tradycjonalistą, konserwatystą itd. lubię rzeczy tradycyjne , staroświeckie i ponure. I humor mi tu też nie pasuje…

Ładnie napisane, przyjemnie się czyta, choć tak naprawdę to nic nowego. To znaczy ta zmiana narratorów. Tyle że o tym już się tak nie pamięta, bo cały ten postmodernizm poszedł w odstawkę. A przecież wyczyniano kiedyś nie takie rzeczy, cała ta francuska nowa powieść i tym podobne, ale dziś raczej zapomniane. Mnie się przypomniał Cortazar, jego słynny “Aksolotl” i inne jego fenomenalne utwory. Choć na pewno nie pisano o jego twórczości “weird fiction”, prędzej realizm magiczny, i też moim zdaniem do takiego gatunku nalęży “Prawie”.

Przykro mi, ale nie spodobało mi się zupełnie. Miałem problemy ze skupieniem się na tekście, taki wydał mi się chaotyczny i wariacki. O zrozumieniu go już nie wspominam…

Według mnie to nie jest weird, a przynajmniej nie klasyczny. Podobno dla niektórych był nawet zabawny, jak wyczytałem w komentarzach, ale przecież weird nie na tym polega…

Dzięki, Finkla za odwiedziny. Faktycznie, chodziło mi o kogoś w rodzaju różdżkarza, szarlatana, w sumie dobrze to odczytałaś.

Z tym wrzecionem zapewne coś musiałem pomylić, każdy mi to wypomina… Tyle że chciałem już zapomnieć o tym tekście…

Nawiasem mówiąc, moim ulubionym opowiadaniem Kafki jest “Olbrzymi kret”, tam też nie ma walki z systemem, jest za to takie cudownie nierealistyczne.

Faktycznie, dobrze napisane, ale brakuje emocji. A jeśli bohater nie czuje emocji, działa niemal jak robot, to czytelnik też niczego nie czuje. Końcówka wydaje się niejasna, a jak się czyta tak bezosobowo napisane opowiadanie, to zainteresowanie perypetiami bohaterów też gaśnie.

Opowiadanie sprawia wrażenie destylatu z nobliwych klasyków weird, bardziej podoba mi się sama idea takiego pisania. A przypomina nieco mniej znane opowiadanie Lovecrafta :Zapomniane miasto”, któremu właśnie stuknęło niemal równe sto lat.

Ale najbardziej zastanawia ta ilość komentarzy…

Całkiem fajny, udany tekst, przyjemnie się go czyta. Spokojna, naturalna narracja i egzotyczne miejsce akcji budzą zaciekawienie. Plusem jest również według mnie niewielka ilość dialogów, nic tak bowiem nie szkodzi utworom grozy, jak zbędna paplanina.

Z małych minusów – w paru miejscach można by nieco podszlifować styl, oraz zakończenie odrobinę rozbudować.

Texic – co do Filipowicza, nie czepiałem się, wydało mi sie to tylko trochę niezwykłe. Jego powieści trudno byłoby dziś znaleźć, może na giełdach staroci czy w antykwariatach, są naprawdę mało znane. Co innego jego liczne zbiory nowel, z których słynął i nawet niedawno wydano jakiś ich zbiór. I mimo tego można go uznać za pisarza mocno niedocenianego. Wielu tak uważa, w tym i ja.

Ramy czasowe i miejsce akcji. Faktycznie nie są określone. Przyjąłem, że akcja dzieję się współcześnie i w jakimś mieście, bo nic nie wskazywało, że miałoby być inaczej. W każdym razie nie zauważyłem żadnej takiej sugestii.

A dziewczyna pomagająca staruszce, napisałem tylko, że rzadko spotykane, ja nie spotkałem na przykład. A nie napisałeś, że to wolontariuszka, co już byłoby prawdopodobniejsze.

Dobre i ciekawe opowiadanie. Kafkowski egzystencjalizm w weirdowym sosie. I przede wszystkim nie sprawia wrażenia udziwnionego na siłę. Bo jednak weird to obce ciało w polszczyźnie, słabo u nas jeszcze zaaklimatyzowane. Dlatego przyglądam się temu konkursowi z zaciekawieniem, ale takim trochę zdystansowanym.

“…aby umilić sobie wolną chwilę powieścią Kornela Filipowicza;”

 

Ciekawy wybór na ulubionego pisarza staruszki. Filipowicz był wybitnym nowelistą, ale powieści napisał tylko parę i to naprawdę dawno temu – w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dziś raczej nikt ich nie czyta. Nie to, żebym się czepiał wyboru akurat takiego pisarza, ale jest to jedna z cegiełek, które sprawiają, że to opowiadanie wydaje się trochę nieautentyczne. Bo sztucznie brzmią tu dialogi pomiędzy panią Marią a Franciszką. Poza tym dziś się raczej nie spotyka, by młoda dziewczyna rezygnowała ze swojego wolnego czasu, aby usługiwać staruszce. A nawet gdyby, to obie nie mówiłyby takim drewnianym językiem.

Potem jest telefon z demonicznym głosem, który również nie przekonuje. Jest to jakieś szyte zbyt grubymi nićmi. No ale to, że element fantastyczny odkleja się od warstwy realistycznej, zdarza się dość często. Gorzej, gdy nie klei się sama warstwa obyczajowa. Bo końcówka z policjantami znów fatalna…

Na plus pozostaje sam warsztat – zwięzły i do rzeczy, co sprawia, że tekst czyta się szybko i bez bólu.

Celtic Frost, tym bardziej, ze to już klasyka. Ale ja wolałem sobie kupić ich płytę składankę za nieduże pieniądze.

Świetne opowiadanie, przeczytałem niemal jednym tchem. Faktycznie też mi się skojarzyło z “Krainą Chichów”, nawet byłem prawie pewien, że pod koniec strudigatki przemówią ludzkim głosem…

Uwielbiam takie nierealne klimaty, trochę jak z koszmarnego snu.

Z drobnych uwag mam tylko samą nazwę wioski Krondus, to znaczy jest to bardzo dobra, mocna nazwa, tyle że niezbyt pasująca do małej wioski, a raczej do miasteczka. Choć z drugiej strony to tak niezwykła miejscowość, że właściwie wszystko jest możliwe…

Opowiadaniu bezwzględnie należy się piórko, tak uważam.

Marcin Robert – dzięki za przeczytanie i odczytanie morału.

 

Werwena – dzięki za komentarz, no i za poprawki. Zwłaszcza te powtórzenie, nie mogłem uwierzyć, po takim czasie wyszedł na jaw taki lapsus.

Co do ogólnej wymowy tego tekstu, to w sumie jest groteska, a ta się w końcu rządzi swoimi prawami. A na tej stronie nie ma chyba nawet takiego tagu. Gdybym to napisał, może byłoby mniejsze zamieszanie.

Thargone – dzięki za komentarz, w sumie celny, trafny i wyczerpujący, tak że nie mam nic do dodania.

 

Każdy czasem próbuje pisać w różnych stylach i gatunkach, a ja lubię eksperymentować. Różnie to wychodzi… Tu spróbowałem takiej trochę czarnej groteski a la Kafka, wyszło jak wyszło.

I dzięki bardzo za słowa otuchy, przydadzą się na pewno. Pomysleć, że swoje jedyne brązowe piórko dostałem siedem lat temu, mam wrażenie, iż piszę coraz słabiej… Teraz zacząłem pisać opowiadanie sf, może taki powrót do korzenie (bo w tym gatunku rozpocząłem swoją przygodę z fantastyką) mnie uzdrowi.

Dzięki za komentarz, Irko_Luz. Gdybym miał odpowiedzieć na Twoje pytania, pewnie musiałbym cały esej napisać o filozofii pisania, o weird fiction, o Kafce… Może kiedyś napiszę… Albo faktycznie mam inne widzenie literatury, niż większość tu na forum…

A, to i jednak zaistniałeś w szerokim świecie literackim. Powodzenia i życzę dalszych sukcesów. Co prawda nie orientuję się w tych Fantazmatach i Szortalach, nigdy tam jeszcze nie zajrzałem. Jakoś przywiązany jestem do papierowych edycji, lubię sobie odkładać ulubione kawałki w czasopismach niczym chomik na dłuższy czas do skonsumowania, nieraz odnajduję je po paru latach… A z internetem różnie bywa, zwłaszcza jak w moim przypadku, nie zawsze mam do niego dostęp.

AdiBielo pps – dzięki za opinię. Twoja wersja pierwszego zdania jest oczywiście ładniejsza. Sęk w tym, że mój tekst miał być taką notką, stylizowaną trochę na urzędowy język, wszak napisałem, że to notka. Język poetycki, baśniowy siłą rzeczy niezbyt by pasował. A tak w ogóle :Wananok” to przeróbka mojego bardzo starego tekstu “Mierniczy głębokich źródeł” , który z kolei został kiedyś tu zjechany merytorycznie . Może morał z tego taki, że starocie powinno zostawić się w spokoju…

 

Regulatorzy – dzięki jak zwykle za poprawki. Nie mogę uwierzyć w te literówki, tym razem byłem pewien, iż żadnej nie będzie…

Przynajmniej z jednym zgodzić się nie mogę – że nie ma tu fantastyki. No jak to? Tyle że to taki realizm magiczny, groteska, światy a la Kafka, Schulz, Calvino itp. Niektórzy twierdzą, że to jest właśnie prawdziwa fantastyka. A to, że mi daleko do nich, cóż poradzę, nawet nie będę się tłumaczyć…

Początek jest naprawdę fajny, i szkoda, że cały tekst nie został utrzymany w takiej konwencji. Dialog strażników to wręcz dysonans, a potem też jest tak sobie. Opis walki bardzo średnio emocjonujący.

Ale samego skapnika możesz wykorzystać w następnych opowiadaniach.

Nowa Fantastyka