Profil użytkownika


komentarze: 36, w dziale opowiadań: 34, opowiadania: 11

Ostatnie sto komentarzy

Na początku, w pierwszych fragmentach, to słowo brzmiało mocarnie i uzupełniało się z sytuacją mocarną (może powinien ją nazywać – intensywną? ale znowu to słowo jest wyświechtane). ;p Potem zatraciło swoją mocarność, ale nie stało się jakieś uciążliwe – wg. mnie jednak, można by je w późniejszych fazach opowiadania czymś zamienić.

 

Znowu przyszło mi Festen do głowy i sceny seksu na początku filmu. Sposób wypowiadania się bohaterów i sceny seksu się dopełniały (to te małżeństwo, które pędziło autem), a w Twoim opowiadaniu sposób snucia opowieści przez narratora-bohatera i sceny seksu na początku się dopełniały. O to mi chodziło. 

 

A co do tej “zamiany”:

 

Tej nocy – to znaczy w czasie, który uważaliśmy za noc – gdy się pieprzyliśmy, przyglądało nam się już dwunastu fantomowych ludzi. Byli tak blisko, że rozróżniałem ich twarze

Może lepsze byłoby “gdy byliśmy w łóżku”? To samo w sobie już sugeruje coś, a nawet jeśli nie, bo stare pary w łóżku mają na mało rzeczy ochoty, to jednak początek rozdziału sugerował nam, co się działo w tym łożu. W dodatku następne zdanie “przyglądało nam się już […]”, to też coś wg. mnie sugeruje. Bo przecież nie przyglądali się na to, jak leżeli i nic nie robili, to tak… nieintuicyjnie ktoś by musiał czytać wtedy to opowiadanie. 

“Byliśmy w łóżku” nie jest techniczne, a nie jest też uczuciowe (przynajmniej mocno). Z resztą podobne wg. mnie zwroty, jak “wpadłam/em z kimś do łóżka”, są jakimś odpowiednikiem wyrazów będących “po środku”, jeżeli chodzi o opisywanie takich sytuacji. 

 

Odnośnie intencji i efektu.

Intencja wpływa chcąco lub niechcąco na efekt “mocarności”. Np. Tony Iommi z Black Sabbath stracił opuszki palców. Obniżył strojenie aby móc łatwiej grać na gitarze. A z połączenia tych intencji wyszedł heavy-doom metal, czyli mocarność.

 

Efekt jest taki, że słowo nie brzmi mocarnie a więc zbieżny w intencją.

Na początku brzmi mocarnie, a więc niezbieżnie z intencją, dopiero potem nie brzmi mocarnie zbieżnie z intencją, więc mleko się już wylało. To wina języka polskiego, ale jednak. Dlatego rzutuje to na późniejszy fragment tekstu, gdzie już czytelnik zyskuje pewne nastawienie, więc “brak” efektu mocarności, gdy pojawia się słowo “pieprzenie”, nie jest tam po prostu zwykłym “brakiem” (takim jakim ty chciałeś), ani niezwykłym brakiem (takim, jaki opiszę pod spodem, przy użyciu przykładu Leszka Nowaka), tylko zgrzytem i przepełnieniem właśnie. Chcąc uniknąć jednego problemu z matriksem polskiego języka, wpadłeś w drugi. 

 

/ Weźmy Leszka Nowaka:

Pozytywy – po prostu brak czegoś.

Negatywy (brak niezwykły)– Iksiński i Ygrekowski zapowiadają spotkanie, gdzie będą konfrontować swoje idee. Ygrekowski nie przychodzi. Sala się rozczarowała. Tenże obiektywnie działa i istnieje. 

/

Gdyby brakło słowa “pieprzenie” w późniejszych częściach tekstu, będąc zastępowane choćby przez “gdy byliśmy w łóżku”, ten brak znaczyłby coś – np. że fabuła posuwa się do przodu, wchodzimy powoli w kwestie ontologii świata, poznamy bliżej bohaterów, bohater-narrator nie ma w tych momentach opowieści ochoty na “mocarne” słowa itd. To byłby niezwykły brak, ale nie w sensie rozczarowującym, jak w przykładzie Nowaka z Iksińskim. W niezwykłych brakach chodzi po prostu o to – niezależnie od rozczarowania (Iksiński vs. Ygrekowski) czy zaczarowania brakiem (gdy brak czegoś, co było w pierwszych fazach tekstu/filmu coś sugeruje, wprowadza ciekawy/nowy/odmienny klimat) – że obecność czegoś w pierwszych stronach tekstu wpływa na odbiór nieobecności, tego czegoś w późniejszych fazach tekstu. Owszem, może być intencja by takie niezwykłe braki wytworzyć, ale bardziej pilne jest by się nie pojawiło niezwykłe przepełnienie (gdy zaczyna się efekt komizmu niechcianego, przesadzonego, kicz) lub zwykłe przepełnienie, czyli obecność czegoś, co jest nadal, a mogłoby tego już nie być. Zwykłe przepełnienie nie przeszkadza bardzo, ale lepiej zwracać uwagę, by się takowe nie pojawiały.

 

To użycie słów “pieprzenie” w późniejszych częściach tekstu jest właśnie takim zwykłym przepełnieniem

/

 Ewentualnie, wracając do bardziej technicznych kwestii, można próbować kojarzyć sytuacje seksu z jakimś elementem pokoju, np. na szafce stoi jakaś figurka i ona się trzęsie, a potem mówić: “wtedy, gdy trząsł się Pinokio/drewniany-ludzik, przyglądali się nam fantomowi ludzie […]”. Akurat taki lekki komizm by nie przeszkodził powadze rozwoju sytuacji (rubaszność związana z tym, że szafka się trzęsie, nie jest chyba zanadto uczuciowa, a jednak pełni jakąś rolę zastępnika. Kiedy nie można zastąpić czegoś jednym słowem, można wstawić jedno zdanie xD).

 

/ Powtarzam jednak jeszcze raz, że słowo “pieprzenie” mi w późniejszych fragmentach tekstu bardzo nie przeszkadzało, tylko lekko. Ale krytyka nie mus być zawsze “mocarna”. laugh

Ono nie jest tam dla mocarności. Ono jest po to, by uniknac technicznych zwrotów (”odbylismy stosunek”) oraz słów związanych z uczuciami (”kochalismy się”). Polski język niestety nie pozostawia wielu alternatyw.

To jest intencja autora, a nie efekt. Efekt jest podobny do wspomnianego przeze mnie “Festen”.

 

Na “mocarność” początku opowiadania składa się nie tylko “użycie słów”, ale szybka/mocna akcja.

(A)Biegniemy przez wymarłe miasto, co i raz odwracając się (B)nerwowo za siebie, skąd – z tonącej w ciemności oddali – dobiega nas chrzęst tego, co nas ściga.

Na początku “Festen” duński Sebek (A)pędził szybko z rodziną, by nie spóźnić się na urodziny Ojca, i jeszcze w aucie była (B)nerwówka, bo się kłócił z żoną, a tu jeszcze brat Sebka idzie na piechotę, więc Sebek zrobił drifta i po niego zawrócił (a rodzinie kazał iść na piechotę xD). 

(C)Wyrażenie “mocarne” to tylko najprostsze wskazanie na efekt. Bez ugruntowania w kompleksie-sytuacji, wyrażenie “mocarne” nie jest mocarne.

 

Marta zamknęła oczy. Zaufała mi i pozwoliła porwać się chwili. Krajobraz za oknem ponad ramą łóżka zmieniał się za każdym razem, gdy na niego zerkałem, ale wtedy to było nieważne. Wspomnienia uleciały, czas się zapętlił i przez te kilka chwil byliśmy tylko ja i ona.

Ponad ramą łóżka

Krajobraz się zmieniał za każdym razem

gdy na niego zerkałem -

ale wtedy to było nieważne! -

bo przez kilka chwil 

byłem tylko ja i mój kot

– z piękną muszką na pyszczku – 

kot Hitlera!

 

Ezoteryczny kot ,

którego czas nie zmienia!

Nie jak ten Kot Szredingera -

co raz jest, a raz go nie ma.

 

Marta jest niewiarygodnie szybka, ledwo za nią nadążam. Przypominam sobie studia, kiedy ona trenowała triathlon, podczas gdy ja ćwiczyłem chlanie na umór i bieg do łazienki.

Zdanie wyrwane z kontekstu byłoby takim kwejkowym żartem, ale taka niewymuszona i nieironiczna jajcarskość tego opowiadania, robi z tego żartu coś fajnego. 

 

Zegarek wskazywał dwunastą, co kompletnie nic nie oznaczało.

 

o, o Naprawdę w tym opowiadaniu czuć czaczę, cza cza cza!

 

Patrzyłem na jej spięty kark, który kilka godzin wcześniej obsypywałem pocałunkami. W tym momencie wydawał mi się należeć do całkiem obcej osoby. Ze mną było tak samo. Zupełnie jakbym przez chwilę nieuwagi zmienił się w kogoś innego.

 

Ten cytat wyrwany z kontekstu kojarzyłby mi się z relacjami bohaterów z innych twoich opowiadań, które były takim narzędziem dla światotwórstwa. Tutaj natomiast docenia się ten nastrój, gdyż wcześniej było trochę jajcowania.

Wczoraj oglądałem “Festen” Vinterberga o rodzinnym zjeździe. To może radykalny przykład, ale widać tam jak początek filmu miał adhd montażowe, mega ekspresyjne zachowa bohaterów, a potem ładnie oznaczano relacje między bohaterami, następnie wprowadzano “trudny problem” i trudniejsze “treściowo” kwestie. 

 

Tej nocy – to znaczy w czasie, który uważaliśmy za noc – gdy się pieprzyliśmy, przyglądało nam się już dwunastu fantomowych ludzi. Byli tak blisko, że rozróżniałem ich twarze

.

Chyba w tym momencie można by już odłożyć słowo “pieprzyliśmy” – dobre było by wpędzić opko w stan adhd na początku, ale teraz? Może jakieś inne przaśne słowo, ale już nastrój powoli się zmienia, fantomowi ludzie się pojawili, zbliżają się…

Opko jest jak stosunek przerywany, trzeba wiedzieć w którym momencie przestać, a to jest nieprzyjemne.

 

Ale żeby nie było – jakoś wielce to słowo w tym momencie nie przeszkadza, może na siłę się czepiam. Po prostu stwierdzam moment, w którym to słowo już nie działa tam mocarnie, jak na początku.

 

– Pieprzyć komunikat! Nieznani ludzie katują nas nim co kilka godzin, już mi się od tego rzygać chce. Powodują, że siedzimy w strachu przed zamknięciem oczu. Podczas, gdy… – Puściłem torbę, a ta uderzyła o asfalt z łoskotem; miałem tam kilka słoików. Chwyciłem oburącz dłoń Marty. – To może być dla nas szansa! Zobacz, możemy pojechać gdziekolwiek! Spać, gdzie chcemy, robić to, na co mamy ochotę! Za niczym nie musimy gonić, jakby cały świat nie istniał. Pamiętasz, jak szaleńczo byliśmy kiedyś zakochani? Jakby cały świat nie istniał! To jak, pojedziesz ze mną? Nie musisz się spieszyć z decyzją, mamy mnóstwo czasu.

To jest dobra odmiana od bidoków zagubionych w strumieniu sytuacyjnym – Bena, bohatera Królestwa (dosłownie bidoka z niższej klasy społecznej), czy też wędrówki z opka o tym aktorze. Tutaj po prostu mówią – “to nasza szansa”. 

 

Marta milczała. Zastanawiała się. Jej źrenice tańczyły, to patrząc na mnie, to przeskakując między kącikami oczu. W końcu uśmiechnęła się delikatnie i wypowiedziała jedno słowo:

– Paryż

Tutaj pojawia się problem. Czytelnik by chciał Paryża, a tutaj:

 

Jechaliśmy w milczeniu znalezionym na ulicy SUV-em. Jego właściciel musiał zniknąć akurat w momencie, kiedy włożył kluczyk do stacyjki, pomyślałem, gdy natrafiliśmy na to auto. 

Nie wystarczyłoby “jechaliśmy SUV-em”? Wiadomo, że ten facet zniknął. 

Bohater stracił szansę konsekwencji w byciu głupolem miłosnym – przez chwilę mógł jechać romantycznie, a teraz gada: “o, jak działa tak mechanika kwantowa, hmm, jaka skomplikowana!”

 

Jakby to ująć w słowach pasujących do sytuacji? Nasze stany kwantowe przyjęły przeciwstawne wartości. 

Bo bohater się zamyślił? Tak czy siak, lepiej by to zadziałało, gdyby była ta romantyczna “scena” przez akapit lub dwa, w kontraście do seksualnego adhd z początku, i po tej romantycznej przejażdżce mogłoby się pojawić zamyślenie bohatera – wtedy by się bardziej doceniało i widziało ten aspekt “odlączenia się” od siebie bohaterów.

 

Koncept chyba rozumiem, realizacji tego konceptu niekoniecznie. Chyba ten kierowca SUVA mnie roztroił… może po prostu temat rozmyślań bohatera mógłby być lepiej podany i bez tej sceny romantycznej, którą zaproponowałem? Chyba tak, chyba nie trzeba wprowadzać kontrastu z początkiem opowiadania… Wolałbym by więcej powiedziano o drodze, o horyzoncie (ech, wiem że banały xD), że ten suv miał jakiś specyficzny kolor, żeby otoczenie mówiło za siebie więcej. Żeby nie wchodzić od razu w “rozmyślanie nad bohaterem, który zniknął”, żeby można było też “poczuć”, że ten bohater zniknął. 

 

– Daj mi spokój! Mam już to wszystko w dupie! – wrzasnęła, zalewając się łzami. – To jest jakieś piekło!

Może po tym wydarzeniu dopiero by rzucili się sobie w ramiona? Czując irracjonalną, przeczącą intuicji bezpieczeństwa ekscytację? Jakoś te wcześniejsze, cytując z pamięci – “gdyby nie koniec świata, to byśmy się już nie kochali” – brzmiało czerstwo. 

 

Coś załaskotało mnie w kostkę. Zerknąłem – maszerowała po niej stonoga. Niedaleko znalazłem drugą, która zbliżała się do Marty. Dalej następną i kolejną. Wypełzały z przepaści.

Fantomowi ludzie, robaki, dużo tego. Dla mnie za dużo. 

 

Astronauta odwraca się w kierunku gryzoni, a potem przekręca hełm.

– Bez obaw, one pracują dla nas – uspokaja mnie, odsłaniając szczuropodobny pysk.

Może tak powinien się przedstawić ten astronauta? Bo wyskoczył jak taki pretensjonalny nauczyciel z płaską twarzą, a miał szansę być kozakiem, np:

 

“Spoglądaliśmy na niego w bezruchu. Astronauta tymczasem podniósł małego szczura za ogon i pomachał nim:

– Czarnuszku, ty rozrabiako!

Astronauta spojrzał się na przestraszoną parę.

– Mówcie mi Lalo – Lalo Astronauta. Te słodziaki pracują dla nas.  “

 

Może astronauta nie miałby “szczuropodobnego pyska”, ale jakoś wykazałby swoją relację z szczurami. A zmienić swój pysk w szczuropodobny jeszcze by zdążył. xD

 

Np. 

“Po chwili niezdarnych uśmiechów twarz Lalo zaczęła wyginać się w szczurze kształty, tak że nie byliśmy już pewni, czy to pysk człowieka, czy twarz szczura. Wzdrygnęliśmy się, a on zaczął mówić innym tonem:

– Teraz posłuchajcie. – jego twarz na nowo przywoływała na myśl ludzkie oblicze, ale bardzo zniecierpliwione – Każda zmiana powiększa rozdźwięk między wami, a światem wzorcowym. Im więcej was ganiam, tym bardziej wyglądam jak mój ukochany towarzysz – Czarnuszek. Miejcie litość”

 

W innym fragmencie, inny szczuroczłek mógłby im powiedzieć więcej. Taki z stałym szczurzym pyskiem. 

 

-

W ogóle, szanuje, że spodziewać się można było kotów, a tu szczury. 

 

– Kiedy następnym razem będziemy nadawać multiwymiarową wiadomość z ukrytymi współrzędnymi, dam ci znać – odcina się szczuroczłek. – A teraz słuchajcie i… i… – zacina się i zaczyna drgać.

 

Przyszedł fizyk i udaną jajcarskość opowiadania chce “hehe nerdowską ironią” przysłaniać. Ale – już mu się to chyba nie uda, bo pojawił się dość późno w opowiadaniu. W dodatku ma pysk szczura, więc jego ironia jest nawet skontrastowana. 

 

wieloszczet

 

Fajne są, sprawdziłem w google grafika.

 

Obserwujący kształtuje rzeczywistość, teraz to pojmuję.

Fantomowi ludzie pojawili się, bo o nich śniłem.

Znalazłem artykuł w magazynie, bo wcześniej próbowałem o tym opowiedzieć.

Nasz blok zmienił się w las, bo chcieliśmy wyjechać.

Atakowały nas robaki, bo za dnia zwróciłem na nie uwagę.

Przepaść pochłonęła samochód, bo wcześniej pomyślałem o przepaści dzielącej Martę i mnie.

O tej filozofii chciejstwa, potrzeb i lubień, to już nie raz mówiłem. Ale nie przeszkadza mi w tym opowiadaniu, bo… w sumie dlatego, że jest tak bezpretensjonalnie wyłożona. xD Bohater po prostu był takim zwykłym typem (ale nie bidokiem!) i se wreszcie wykombinował, ło co w tym wszystkim chodzi, hehe. I to ma swój urok. Weźmy taki akapit:

 

A co, jeśli nigdy się nie obudzę? Czy w ogóle będę musiał? Jeśli nie ma świata wokół mnie, to nie ma też mojego ciała. To nie ono jest obserwatorem, tylko Ja. Mogę trwać we śnie w nieskończoność. Mogę wyśnić cokolwiek. Mogę zaobserwować w sennym marzeniu całą historię zmyślonego wszechświata, od Wielkiego Wybuchu, przez powstanie gwiazd i planet, narodziny życia, aż do… do tego, co sam obmyślę na koniec. Każda z moich wizji będzie mogła się urzeczywistnić. Czy właśnie o tym mówił Szczurek?

<3

 

No i szczęśliwe zakończenie, i gitara, pokrzepiające dla serca.

 

 

 

Nikt nie wyrasta z toporem w pędach i nie chodzi do lasu od małego krzaka.

Tekst jest pełen takich perełek. <3

 

Przynajmniej się na coś przydadzą, zamiast tylko stać i wyginać na wietrze. Z wysuszonej, pozszywanej skóry zrobi się nowe namioty, z oskrobanych kości będą rusztowania, a czaszki posłużą za lampy.

Makabryczny, ale (lub: dlatego właśnie) fajny obraz.

 

Co do wypowiedzi innego użytkownika:

Trwanie w bezruchu, w pełnej świadomości swojego istnienia, narażonym na wszystko co wokół może zaszkodzić, to wizja straszniejsza niż litościwe cięcie topora, jeśli wiesz o co mi chodzi.

Tak, jakby się skupić na tym aspekcie “trwania” bardziej niż zabijania/karczowania lasu ludzi, to byłoby jeszcze lepiej – może silverze wrócisz do tematu w przyszłości. ;-)

Odnosząc się do innego komentarza:

 

Powiedziałabym, że opowiadanie jest bardziej niepokojące niż makabryczne.

Dla mnie ani niepokojące, ani makabryczne – za to obrazowe, zapowiadające coś. Z tego prostego względu, że w tak krótkim tekście nie ma czasu na wytworzenie niepokoju lub nastroju makabry. 

 

silver napisał:

Zgadzam się, że cierpi na tym głębokość immersji i cała ta surrealistyczna estetyka, zyskują jednak inne aspekty. 

Ja się nie zgodzę. Immersja była na tyle, na ile się dało w takim tekście. Faktycznie, surrealizmu immersywnego nie osiągnięto, ale czy każdy surrealizm jest immersywny? Np. obraz Salvadora Dali. Na chwile “wytrąca z poczucia rzeczywistości” i starczy. Krótkie opowiadanie może mieć to samo na celu. Nawet jego zaletą może być to, że “wytrąca na chwilę” – takiej dawki może chcieć odbiorca, a ja właśnie małej dawki sobie dziś życzyłem. ;p

silver napisał:

Wejście głębiej w fabułę, odejście od krótkiej historyjki też może moim zdaniem włączyć ten efekt “dopytywania się”. Umysły fantastów są dość dociekliwe. A tu światotwórstwo jest niestety niespójne na całej linii. Oczywiście z pełną premedytacją, ale mam poczucie “jechania po bandzie”…

Fajne opko nie powstanie, bo “niespójność”… Napisz, a może za parę lat znajdzie się klej, żeby to zespoić. xD Wiele fajnych rzeczy by nie powstało, gdyby panicznie bać sie niespójności. 

Rebusie, tyle wyniosłem z twojego komentarza, że ci się – chyba – podobało. :) 

Ja bym się trzymał mojego uzurpatorstwa i wskazywania na to, czy dzieło jest dobre, złe lub średnie, a nie to czy mi się podobało. Coś może mi się nie podobać, ale nadal może być dobre (takim przykładem jest “Raising Arizona” Coenów; “Normalność to kwestia większości| mi sie zarówno podobało i uważam je za dobre, ale to pierwsze jest mniej istotne).

Przedstawiłem pewne standardy dotyczące opowiadań w postach “Ostatnie królestwo”. Opowiadanie “Normalność to kwestia większości” się w nie wpisało. Gdyby poprawić tamto opowiadanie, to też by się w nie wpisało. 

 

Co do kwestii treści moich komentarzy w tym temacie. Staram się wyczulić czytelników na kwestie ontologiczne. Z początku trudno się przestawić z trybu post-kartezjańskiego na tryb Paula Ricoeura, ale po jakimś czasie to się udaje. 

Chociaż można chyba zachować dwa tryby, ale jeden jednak będzie dominował.

– Ludzie. Biologiczne maszyny – dziewczynka zaczęła mówić, a odgłosy tłumu przycichły. – Ludzie jedzą, srają, parzą się i umierają. W międzyczasie wyobrażają sobie, jak to robią, czytają o tym, albo patrzą, jak robią to inni. Jak zaprogramowani. Każde ich zachowanie ukształtowane jest przez ewolucję, popędy i społeczeństwo, którego zasady powstały, by zoptymalizować zaspokajanie tych popędów i realizację ewolucyjnych celów. Tylko że ludzie są zepsuci. Pieprzą się, ale nie rozmnażają. Umierają, ale najczęściej na własne życzenie. Jedzą, ale nie dla przetrwania. Tylko sranie się nie zmieniło. A wydaje się im, że są inni. Że w środku mają duszę! Chcemy pokazać, co macie w środku! – dokończyła i dała znak katom.

Hmm… “jedzą, srają” a z drugiej natchniony tekst o ewolucji. To jest może i melina, ale “jedzą, srają” trochę psuje szyk dostojnego tekstu jaki leci od tej postaci. Nie jest to wielki problem, ale…

jakbym miał coś przy tym momencie doradzić, to znalezienie jakiegoś alternatywnego slumsowego lengłydża, który jest przaśny, ale jest zastępnikiem dla “srają”. 

 

– One są zawirusowane. Widziałem, jak zabiły czterech ludzi. To maszyny do zabijania.

– W istocie – przyznał brodacz. – Są w tym wyjątkowo ludzcy, prawda?

Fajne.

Ten dialog brodacza z innym androidem czytelnikiem też dobry. Czułem, że to naprawdę przyjaciel bibliotekarza, “i tak przetrzymujesz tą książkę, bierz”. Całkiem normalnie wyglądają te dialogi. surprise

Przechodzenie z jednego środowiska do drugiego, od jednego typu dialogu do drugiego, jest dobrze przeprowadzone.

 Bohater jest w melinie – gadają jak w melinie. Są kontrasty dobre: łańcuch jak u rapera, a pacyfa na niej zawieszona jest. Ludzie generalnie nie widzą antytetycznych nowości, jakie wprowadził rap w stosunku do poprzednich dekad kontrkultury. A ta była wyznaczona przez hipisowski pacyfizm, ezoteryzm, anty-materializm. To raperzy wprowadzili “idziemy po swoje zioło, złoto, kobiety, itd.”, no i temat przemocy się częściej pojawiał, takiej blokowej, naturalistycznej, nie walki z szatanem w metalu. A tu to widać. Cenię takie “drobiazgi”.

 Dalej: jest księgarnia, gadają jak w księgarni. Jest płynność między brutalnością pierwszych stron, a “luzowaniem” w następnych stronach, które zachodzi by pokazać więcej kolorów w świecie wykreowanym (realnych kolorów, a nie konceptualną pra-mieszaninę postmodernistycznych szarości). Problem, że liczy się tylko kod wyskoczył w końcówce meliniarskiego klimatu, nie na początku. Wpierw oswajaliśmy się z androidami. 

 

nawet nie pytał, skąd w dzisiejszych czasach Albert bierze benzynę – osiągał zawrotną prędkość trzydziestu mil na godzinę.

Tak, to też fajne. Pokazane są relacje między księgarzem a innym androidem. Bibliotekarz “świrem”, ale według Kurta, bo Albert jest raczej dość normalny w oczach czytelnika. Wiemy coś o nim (nie za dużo, nie za mało, w sam raz), więc interesujące jest nawet to, skąd bierze benzynę. 

 

– Dusz? – odgadł Albert, nie odrywając wzroku od drogi. – W takim razie prawdziwych ludzi też nie zostało wielu.

Porządny elitaryzm. 

 

Zakończenie chyba przekombinowane, ale nie traciło tętna reszty tekstu. 

Drobiazg jak przeciwstawienie filmów porno pełnych przemocy, a z drugiej te strajki androidów., to dobre wejrzenie poprzez przyszłość w teraźniejszość. 

 

i mówisz wprost, co ma myśleć, niewiele pozostało pola dla interpretacji

W sumie zostało, bo najważniejsze jest to, co powiedział bibliotekarz. Jego księgarnia stanowi wysepkę cywilizacji, nie boi się slumsów. Jeżeli by się zastanowić nad jego słowami, gnostycko, to “rzeczywistość” jest arymaniczna, maszynowa, a na podstawie wejrzenia w nią samą, nie jesteśmy w stanie odróżnić kogoś z duszą, od kogoś bez duszy. (Te “osobiste” przeżycia Kurta androida też niewiele dadzą – to dość somatyczne). 

Voegelin pisał, że od czasów Chrystusa jesteśmy w stanie troski o zachowanie duszy. 

Ta biblioteka jest w tej dzielnicy od paru pokoleń, jest to podtrzymywany akt wychodzenia naprzeciw ludziom, szerzenie kultury, to jest wydobywanie świata z ziemi. Heideggerowsko powiem, że ziemia to materia, świat to duch; bez kogoś poznającego i tego, który wykazuje akt woli poznania, świat nie będzie widziany.

Dam cytat o dziele-świątyni.

Budowla, pewna grécka świątynia, niczego nie odzwierciedla. Stoi tu po prostu wśród spękanej skalnej doliny. Budowla otacza postać boga i pozwala jej w tym skrywaniu wznosić się przez odkrytą salę kolumnową ku sferze świętej. Dzięki świątyni bóg jest obecny w świątyni. Ta obecność boga jest w sobie rozprzestrzenieniem i wyodrębnieniem tej sfery jako świętej.  […]

 

Stojąc tu budowla spoczywa na skalnym podłożu. To spoczywanie dzieła wydobywa ze skały mroczny element jego nieustępliwego, a jednak do niczego nie przymuszonego dźwigania. Stojąc tu budowla stawia czoła pędzącej nad nią burzy i w ten sposób ukazuje dopiero burzę w jej gwałtowności. Blask i błysk kamienia, pozornie same tylko na łasce słońca, sprawiają przecież dopiero prze-błysk (Vorschein) jasności dnia, przestronności nieba, ciemności nocy. Pewne siebie wznoszenie uwidacznia niewidzialną przestrzeń powietrza. Moment niewzruszoności dzieła odbija się od fal morskiego przypływu i ze swojego spokoju pozwala się objawić jego wzburzeniu. Drzewo i trawa, orzeł i byk, wąż i świerszcz, przyjmują najpierw swoją specyficzną postać i w ten sposób pojawiają się jako to, czym są. To wynurzanie się i pojawianie, samo i w całości, Grecy dawniej nazywali fizis. […]

No i weźmy jeden cytat w dwóch przekładach:

 

Spójrzmy teraz na ten sam cytat w dwóch przekładach:

Stojąc tu świątynia nadaje dopiero rzeczom ich oblicze, a ludziom umożliwia dopiero wejrzenie w samych siebie.

W innym przekładzie:

Jawnie stojąc, dzieło-świątynia wyjawia świat, a zarazem odstawia go na ziemię, która dopiero w ten sposób sama wyłania się jako grunt rodzimy.

 

Biblioteka była takim dziełem twórcy wyjawiającym świat. Nie na początku opowiadania, nie na końcu. Na początku mamy normalność opartą na przekonaniu Kurta, na końcu mamy wykład androida o “przeżyciach”, ale to tylko klamry, bo szansa na zrozumienie była w środku. 

 Dobre opowiadanie. I nie ma co mieć kompleksu Bena, bo pokazałeś, że jesteś zdolny napisać innych bohaterów i inny świat, chociaż mechanizm prowadzenia fabuły (sen → jawa → uciekam gdzieś → zaskoczenie, itp.) jest podobny. 

Jeszcze dzisiaj coś dopisze:

– Przedstawiasz problem “z daleka”, opowiadasz o nim, ale go nie pokazujesz. Nie pokazujesz nam tych uciśnionych androidów zbyt dużo. Zamiast tego mamy jedną scenę z ćpunami (popieram Michała Pe, jedną z lepszych), a przez resztę tekstu “ofiarom” nic nie dolega. A bohater ma problem zasadniczo gdzieś.

 

Bohater ma problem gdzieś… jest wulgarnym celebrytą. I na tym tle jego pytania o duszę są dobrym kontrastem, że dzięki konkretnej sytuacji i spotkaniu z konkretną postacią – Albertem – zająknął się nad swoimi przekonaniami odnośnie “duszy”. Pojawiła się niepewność, a tego poglądu nie było potrzeby mu dotychczas podważać. To jest nie namysł, ale jednak pewien akt, wytrącenie poglądu z należnego mu miejsca w milczących przesłankach, po które nigdy się nie sięga, bo świat wokół postaci jest na nich zbudowany. Nie sięga się po cegły z fundamentów swojego domu. 

Trudniej zaprojektować postać, która jest chodzącym Woody Allenem porywanym przez mafię androidów, bo wtedy on zbyt mądre ma dygresje, będzie to wyglądało tak: “ja jestem introwertyk w okularach, a wokół mnie brutale”. Wtedy nie ma subtelnych scen jak ta, gdy brutal z elit widzi uzależnione slumsy. Niby podobne przychodzi do podobnego połączone wulgarnością, ale to ci drudzy są strukturalnie uprzedmiotowieni w tej relacji.

Kurt jest jako Kurt w świecie, a nie “ja” Kurta opowiadające świat. Jestem zdania, że w opowiadaniu właśnie została pokazana sytuacja społeczna tego świata poprzez pokazanie konkretnej sytuacji Kurta. 

Postacie z slumsów mówią coś z siebie. Pokazani są wpierw w mniejszych grupkach, a później dopiero mamy ceremonię dekapitacji. W innym opowiadaniu Gekiego “Ostatnie dni królestwa” brakowało mi tego przejścia. Wchodzimy w ceremonię religijną slumsów jakby “na szybko”, “na raz”, a w “Normalność to kwestia większości” mamy:

1. spotkanie postaci, noszą takie łańcuchy, tak się odzywają do nas, reakcja bohatera na to, krótkie przemyślenie 2. ceremonia i przemowa na temat świata elit, poczucia przez nie wyższości względem androidów. 

Co ważne – Kurt nie jest jakąś głęboką postacią, może jest jednym z wielu mu podobnych Kurtów-aktorów. Ale jednak on mówi, jest w świecie, reaguje.

Postać Alberta rozświetla jego bycie, a nie jego świadomość, która by trajkotała nam bez przerwy (co jest drugim biegunem niebezpieczeństw przy tworzeniu głównego bohatera, różniącym się od tego bieguna na którym tworzy się głównego bohatera jako funkcję poznawczą jakiejś grupy społecznej, np. przeciętnego mieszkańca – tak było w “Ostatnich dniach królestwa”.).

Prorok Adi był tylko wykwitem czarnego humoru informatyków, którzy chcieli wywołać rozróbę ;)

 

Dlatego żart się nie udał.

Nie ma sprawy, przeżywam kryzys formy, zaufania i wiary i to i owo przelatuje mi przez uszy blush Uch, podyskutowałabym, ale… patrz wyżej. Nie mam siły, po prostu. Może kiedyś… bo naprawdę smakowicie to wygląda, i nie Twoja wina, że akurat teraz boli mnie brzuch

Wybaczamblush I tak już byłem przy końcówce komentatorskiej weny, a teraz się obijam. 

Gwałtu, rety, gdzie Ty u mnie widzisz scjentyzm?

Myślałem, że wystarczająco jasno się wypowiedziałem, że piszę do Ciebie jako nie-scjentysty, szukając przez to nici ideowego porozumienia, w kontrze do scjentystów. A jeśli nie było to jasne, to przepraszam. Kwestia a) scjentyzmu i b) (czystego) intelektualizmu, to dwa różne tematy w naszej dyskusji. Nie zarzuciłem ci, broń boże, scjentyzowania literatury. 

Jeżeli mam przybliżyć ci dwie dziedziny tego, w sprawię czego się wypowiadam, to 1) socjologia, relacje autorów i krytyków, autorów i autorów, dryfowanie autorów w stronę określonych tematów, któremu można z wyprzedzeniem próbować się przeciwstawiać, bo gdy już trafią na wyspę z określoną glebą światopoglądową/cywilizacyjną. Z drugiej strony mamy 2) kwestię tego, czym jest krytyka literacka, na ile intelektualny, albo poza-intelektualny jest proces twórczy, czym jest forma i treść.

Odnośnie 1) Wymienię te składniki na który składa się gleba środowiskowa: scjentyzm (nie mylić z naturalizmem metodologicznym, może nawet z scjentyzmem-pozytywizmem, chodzi mi o psychologię mas i wykrzykiwanie o nauce haseł), subiektywizm w literaturze, empatia jako ostatnia wartość, bo cierpienie, a raczej unikanie cierpienia. To ostatni absolut. Heroizm w związku z tym, jeżeli obecny w literaturze, to z ironicznym komentarzem. Dlaczego? Gdyż czyny bohaterskie są wbrew empatii, sa egoizmem jednostek, więc dobre postacie literackie jest coraz trudniej napisać. Nie widać też bohaterów w życiu codziennym. widać stereotypy, nie ma ludzi choćby z promilem pozytywnego archetypu w swojej postawie wobec świata. Herosów wypychają ze sceny “dobroczyńcy”. Sprawni managerzy. Stąd zjawiska takie jak unikanie patosu, pseudo-minimalizm, korporacyjna pseudo-filozofia zen dla managerów, itd. Na każdy z tych składników można poświęcić osobną książkę. 

Chodzi mi to: jeżeli Idziemu lub jakiemukolwiek początkującemu pisarzowi będzie się odradzać pisanie o teologii, to jest prawdopodobne, że w to miejsce przyjdą do niego ludzie z łatwiejszymi propozycjami. Ci ludzie nie nazywają siebie w ten sposób, ale ja oznaczam ich łatką “scjentyści”. Teologia, filozofia, wryją się debiutantowi do umysłu jako jakiś dziwny, niepotrzebnie skomplikowany twór.

Przestrzeń społeczna pusta nie jest. 

Tymczasem nauka? Wystarczy przeczytać coś o foliarzach, wstawić ich jako wariatów w fanfik, na czacie też pełno ludzi, którzy będzie śmieszkować o foliarzach, itd. Nie trzeba pisać hard-sf, żeby dostać walidację w tym środowisku. Wystarczy wskazanie: “ja lubić nauka, tamci nie lubić, tamci zabijać chodząc bez masek”. 

To jest Feliks Konieczny, taki w praktyce, w połączeniu z pragmatyzmem. Nie ma próżni kulturowej. Trzeba dbać o jakoś wiedzy filozoficznej, ale z drugiej strony zachęcać ludzi do pisania o niej (konkretnych, nie wszystkich; głównie tych na starcie przygody z pisaniem). Bo bez tego ludzie wpadają w sidła nowocześniaków. W dodatku w subiektywizm: “ja lubie to, tamten lubi tamto” (bo obiektywna jest nauka, a teoria literatury to niepotrzebna, bo ja lubie to, a tamten lubi tamto). 

Pewne zestawy poglądów są ze sobą przylepne, kleją się do siebie. Z samego gadania scjentystów typu: "ja jestem rozumny, nauka obiektywna”, nic specjalnego nie można wydobyć. Ale patrząc okiem Williama Jamesa, czyli pragmatycznie, tego typu poglądy są przylepne z poglądami subiektywistycznymi w kwestiach sztuki i literatury, a komuś z tym zestawem poglądów ciężko jest już cokolwiek “wskazać”, “napisać”. Nie ma już krytyki, jest tylko “wyrażanie opinii”, “wyrażanie swojego lubienia”. Jeden pisze, co lubi, drugi pisze, co lubi, ale to się w żaden sposób z sobą nie zderza, nie ma konfliktu merytorycznego niczym ten klasyków z romantykami. Czemu tak jest? Bo poważny konflikt – według nich – to może być między naukowcami o cząstki, a nie w literaturze. Jest traktowana jako “hobby”. Jeżeli naukę stawia się na piedestale “obiektywności”, to często automatycznie inne uważa się za dyscypliny hobbystyczne, nie wymagające takiej ścisłości. Ale mimo to, że krytyka literacka nie jest w stanie zyskać takiego poziomu obiektywizmu jak nauka, to nie jest “luźna”, ma swoje zasady, swoją ścisłość, swoje powiązania, itd. A przede wszystkim, co ważniejsze od ścisłości, krytyka literacka i literatura mają “wartość”, bo ciężko powiedzieć, że hobby ma “wartość”. Jeden ma takie, drugi inne. 

Moją czy Twoją rolą (jeżeli uważasz to za sensowne) jest minimalizować skutki tych trendów i wspierać tych, którzy wybijają się z tychże. A najwięcej takich osób widać na początku swojej drogi pisarskiej, potem są już sformatowani.

Publicystyka jest dla naszej osobistej frajdy, dla klarowania własnych myśli – wypowiadają się ludzie już ukształtowani, nikt nikogo nie przekona. Można potrenować technikę argumentacji. Natomiast pozyskiwanie zainteresowania dla topiców typu filozofia, tak naprawdę odbywa się w tematach tego typu, jak ten w którym obecnie piszemy. Gdyż przychodzi ktoś nowy, nic nie wie o rytuałach scjentyzmu, jest gotów powoli przyjmować wiedzę, która służy czemuś więcej niż tylko “szach matom” forumowym, a więc formie zabijania wolnego czasu.

No, firmy tu nie zakładam :P

Ale jednostkowy interes warto brać pod uwagę. Interes towarzyski, że tak powiem. Z roku na rok będzie coraz bardziej krucho, jeżeli chodzi o zainteresowanych filozofią, teoriami literatury. 

 

No i teraz kwestia numer 2) czym jest forma. Kwestia wartości była już zaznaczona w części socjologiczno-pragmatycznej. Chociaż wrócą one pod koniec, wpierw skupmy się na formie. A może Forma i forma, to dwie różne rzeczy?

A jak wypreparujesz formę z całości? Nie zanieczyszczając jej treścią? Hmm?

Nie muszę preparować. Taylor pisał o kwestii “oderwanej racjonalności” jako fenomenu nowożytności. Jeżeli nie musze radykalnie odrywać ratio od emocji, wyobraźni, itd., to nie muszę także odrywać formy od treści radykalnie. 

Wittgenstein mówił o dwóch znaczeniach słowa “dobry”. W sensie względnym (odnoszącym się do faktów) i absolutnym (wykraczającym poza fakty). Ktoś jest dobrym pianistą – stwierdzamy pewien fakt na danej tej osoby, który polega na tym, że potrafi zagrać określonym stopniu trudności, z wprawą. Poprawność to kwestia faktów, czegoś, co można wyczytać z “księgi świata”. Słowo “dobry” coś opisuje, jest zwykłą konstatacją na temat faktów.

Jeżeli Józek powie, że Hubert jest złym tenisistą, a Hubert odpowie, że “no cóż, lubię grać w tenisa”, to Józek przyzna: “okej, jak lubisz, to spoko”. Ale jeżeli Hubert powiedziałby Józkowi, że popełnił morderstwo, a on odpowiedziałby: “a ja tak lubię mordować”, to Hubert nie odpowie: “no okej, fajnie, jak lubisz, to spoko”. Bo wyrażenie “ja lubię mordować” nie jest już opisem jakiegoś faktu. Nie mówimy przecież o statystyce morderstw. Fakty są równe sobie. Pojawia się kwestia wartości, a więc etyki, czegoś co poza fakty wykracza. / Zdanie: “źle grasz w tenisa”, to użycie słowa “dobry” w kontekście względnym, zdanie: “zachowujesz się źle” , to użycie słowa “dobry” w kontekście absolutnym. 

Wróćmy teraz do pianisty. Poddam modyfikacji Wittgensteina w tym akapicie. Ktoś jest dobrym pianistą – stwierdzamy pewien fakt na danej tej osoby, który polega na tym, że potrafi zagrać określonym stopniu trudności, z wprawą. Poprawność to kwestia faktów, czegoś, co można wyczytać z “księgi świata”. Można odnieść grę pianisty do innych, do opinii ekspertów, norm. Ale dlaczego grać poprawnie Szopena? Dotyka to sfery wartości, której nie możemy wydestylować z faktów. Możemy podać ciąg zdarzeń, który doprowadził do zamęczania się przez pianistę żmudnymi ćwiczeniami, że rodzice go do tego zmuszają, ale nie możemy podać na bazie faktów: “dlaczego to robić”? Jeżeli ginie społeczna wiara w robienie danej rzeczy, rzadziej ją się wykonuje. “Lubienie” odpowiada procesom Ja-psychicznego-fizjologicznego, ale nie Ja-metafizycznego. Ja-metafizyczne zadaje nonsensowne pytania, ale ważne. 

 widać, że poprawność jest jakby hipostazą, niższą formą wartości, którą jest doskonałość

Czy ja wiem… chyba niekoniecznie. Powiedziałabym raczej, że jest jej podstawą, że nie ma doskonałego, które by było niepoprawne.

Brzmisz bardziej zdroworozsądkowo. Ale jeżeli nie zdążamy do doskonałości, po co nam poprawność? Jeżeli chcemy zaścielić łóżko, to rozumiem, że celem jest by nas nie gryzło w nogi, by wyspać się porządnie. Jeżeli poprawnie wykonujemy zadania w pracy, to zakładając, że dla większości ich stanowisko nie dostarcza spełnienia, to wykonujemy swoje zadania poprawnie po to, by mieć pieniądze na życie. Ale literatura? Pisać poprawnie, żeby się przypodobać jakiemuś gremium osób? A może jest jeszcze jakieś dążenie do doskonałości? 

Faktycznie za szybko wstawiłem tę hipostazę, lepiej powiedzieć, że doskonałość, czy raczej przedmiot określany jako doskonały, wzór do naśladowania, działa na zasadzie nieruchomego poruszyciela, który porusza nas jako przedmiot miłości. Owszem – autor/kompozytor są ruchomi i żywi i ze świata faktów. Ale dlaczego ich kochamy i to, że w ogóle kochamy – już nie. 

Doskonałość jest mistyczna i metafizyczna. 

W antyku pięknem była harmonia, zestrój. U Plotyna pięknem było “światło”, to coś, co przenika rzeczy. Średniowiecze wypracowywało syntezę tych dwóch koncepcji, syntezę harmonii i światła.

Więc problem z “poprawnością jako podstawą” zaczyna się w momencie, gdy dzieło nie przestrzega określonych zasad kompozycji, powiązania ze sobą elementów, aby zachodziło stopniowanie napięcia dramaturgicznego, itd. Ale coś w dziele “jest”. Nie jest “poprawne”, nie jest więc “doskonałe”, ale coś “doskonałego” w tym dziele jest. I ten zalążek “doskonałego" chcielibyśmy rozlać na całe dzieło, aby stało się “doskonałe”. Tak jest w przypadku początkujących, ale dobrze zapowiadających się autorów. 

Formę można rozumieć… a) na granicy dobra względnego, na przecięciu się poprawności i doskonałości, czyli jako “doskonałe dzieło” oraz b) już w sferze dobra absolutnego, jako “to coś doskonałego w dziele”. Czyli “to coś, co jest źródłem, że coś widzimy jako doskonałe, albo nie”. Żeby widzieć doskonałość/piękno obok poprawności musimy być spoczywać “w tym czymś”. Biblijnie mówiąc, spoczywać u stóp Pana. 

 

Wola u Wittgensteina. a) Wolą jako chcenie interesuje psychologia, więc tu przypada lubienie. Wola jako zjawisko. b) Wola może być rozumiana jednak inaczej: postawa podmiotu metafizycznego względem świata, względem faktów jakie w świecie się znajdują. Podmiot metafizyczny stojący na granicy świata może wybrać dobrą lub złą wolę, jeżeli ta wola zmienia świat, to tylko jego granice, nie fakty. Ludwiczek w “Dziennikach” pisze tak:

 

“Jeśli dobra lub zła wola zmienia świat, to tylko jego granice, nie fakty. Nie to, co da się wyrazić w języku. Krótko mówiąc: świat musi się stać wtedy w ogóle inny, musi niejako skurczyć się lub rozszerzyć jako całość. Świat szczęśliwego jest inny, niż nieszczęśliwego”

 

Dobra postawa pokazuje, że nagle w świecie widzimy sens. Fakty (czyli świat) zaczynają układać się w pewną całość. Postawa sensotwórcza rozszerza granice świata, a więc ta mieszanina faktów zaczyna tworzyć spójną całość. Na tym polega to rozszerzające widzenie. Fakty stają się nutowym zapisem pewnej melodii, którą zaczynamy słyszeć.

Wg. mnie, trzeba dbać przede wszystkim by tej melodii nie stracić. Ciężko to nabyć, ciężko się otworzyć na zmianę postawy względem świata, więc trzeba dbać by tej postawy nie stracić.

Melodia świata a autor

Więc to jest głębszy sens mojego “aktu oskarżenia”. Odrzucając pisanie o teologii/filozofii można przy okazji wyrzucić ten specyficzny słuch, zatopić się w bibliotece jako księdze świata, której wertowanie ma przybliżyć do poprawności. Ciężko odfiltrować tą a) propozycje wyboru gatunków, w jakim realizuje się swoje pisarskie ambicję, od b) propozycji zmiany postawy względem literatury i świata. 

Ponieważ forma rozumiana jako “coś, co skleja fakty”, coś co stanowi o “melodii tychże faktów”, czyli także “coś, co stanowi o melodii literatury, jej pulsie”, jest ugruntowana w wierze. 

Tak więc formy nie trzeba destylować od treści (faktów). Forma jako wyraz a) poziomu technicznego wykonania dzieła jest blisko treści, dotyczy poprawności b) Forma jako “to coś, co spaja, formuje”, co sprawia, że możemy powiedzieć, że dzieło jest doskonałe, jest czymś co innym, niż potocznie rozumiana treść i forma, ale jest w treści i formie potocznie rozumianych. Wcześniej używałem dla ułatwienia, że “to coś” jest “spoza faktów”, ale to tylko pewna konceptualizacja, mapowanie “terenu” faktów i tego, co się im wymyka, natomiast kiedy już przyjmiemy odpowiednią postawę wobec faktów, wtedy widzimy tę “Formę spajającą” przez duże F, jako fakty! One wyśpiewują melodię. 

Gdy czytamy naprawdę dobry tekst, to tenże śpiewa, faluje. (xD) Poprzez a) formę potocznie rozumianą i b) treść grana jest c) melodia, czyli ta “Forma, która spaja”. Dobry tekst oczyszcza nasze pole widzenia, nasze Ja-metafizyczne, oko, które jest na granicy świata. 

Jeżeli przeczytamy naprawdę dobry tekst, to poprzez formę i treść potocznie rozumiane dochodzimy do Formy, o której mówienie zaczyna być bełkotliwe. Można powiedzieć: “to jest to”.

Znowu wątek socjologiczny, ale na krótko

Widziałem kiedyś człowieka, który oglądając film “Hana-Bi” Takeshiego Kitano, widząc pociski wrzucane do ogniska, mógł mówić jedynie o tym, że “to niebezpieczne”. Widząc “Noc myśliwego”, tę scenę https://www.youtube.com/watch?v=DwlSrpMK3VA, też jakby coś mu ciążyło, czuł się mało dyskomfortowo z tą liryczną sceną. Tacy ludzie grasują w fandomie – niby oczytani, niby z długim stażem, ale zamiast być ludźmi kultury, są kulturoholikami ubranymi w kolorową koszulę, żeby pokazać, że jednak są młodzi duchem, hehe. A ja jak “Tangu” Mrożka chcę ich wmanewrować w garnitury, żeby dawali przykład, o złych serialach netflixowych nie mówili, o sztuce prawdy głosili, ech… O ile mógłbym zaakceptować to, że oni nie zmieniają i nie chcą zmieniać swojej postawy, to jednak swoim młodziakerstwem utrudniają zmianę postawy innym. 

Na ich przykładzie można zobaczyć, że bez zmiany postawy, a więc otwarcia się na Formę przez duże F, na to, co “spaja”, także technikalia im umykają. Bo o ile jeszcze dadzą radę powiedzieć, że kamera jest ustawiona tak a nie inaczej, nie będą w stanie uzmysłowić sobie, czemu to służy. Czemu to służy, znaczy dostrzeganie pewnego “x”, którego nie można nazwać i wyjaśnić, chociaż wokół niego mogą plenić się najsubtelniejsze wyjaśnienia fabularne, symboliczne teoretyczne (na tyle subtelne i rzeczowe, na ile są w świadomym związku z owym “x”, tym nieruchomym poruszycielem, dawcą melodii, czy czyścicielem uszy jak kto woli xD), lecz dosięgnąć samego “x”, nie mogą. Same technikalia jeszcze Formy nie stanowią, czyli płynności filmu. Film płynie dzięki spostrzegającemu, jego postawie. Twórca zestawia ze sobą Fakty-sceny, które ma nadzieję, że zobaczy ktoś w podobny do niego sposób.

Dzięki Formie widzimy formę (w sensie potocznym) we właściwym świetle. Z kimś kto “nie czuje bluesa”, nie porozmawiamy czemu służyła dana scena, bo wpierw musiałby widzieć tę scenę w kontekście Całości, a Forma to ten aspekt, to te nasze “urojenie” i uroszczenie widzenia czegoś zbudowanego z Faktów jako płynna Całość. Bo to, że całość w sensie potocznym, w sensie względnym istnieje, to nikt chyba nie zaprzecza.

Z resztą nawet gdyby do tej rozmowy doszło, rozmawiając na temat tego “czemu służy scena”, dotknęlibyśmy granic dzieła filmowego i musielibyśmy szczerze odpowiedzieć: “to jest to”.

Istnieje “x”, które jest, które widzimy, ale wymyka się słowom. Na bazie czystego rozumu ciężko stwierdzić czym ono jest, na bazie praktycznego rozumu warto przyjąć, że jest, gdyż inaczej kwestia sztuki i jej krytyki się rozsypuje. Nie ma ponadto po co nakładać na siebie wymogów żmudnych ćwiczeń, jeżeli tworzy się jedynie dlatego, że “się lubi”. Można co najwyżej mnożyć “koncepty”, a więc “zaskakujące” zestawienie Faktów, które nie przyszło czytelnikowi na myśl. Ale samo zestawienie jest pozbawione “x”, które to zestawienie klei. A przecież “x” potrafi kleić prostsze rzeczy i wie się, że ma się do czynienia z czymś prostym, ale ważnym:

 

Któraś tam teza, nie pamiętam która xd:

“Jest swoiście coś niewyrażalnego, to się uwidacznia, jest tym, co mistyczne”

 

Podczas I wojny światowej Wittgenstein walczył na froncie, dostał od swojego przyjaciela Paula Egelmana list w którym był wiersz o krzyżowcu “Count Eberhard's Hawthorn” Ludwiga Uhlanda

 

https://www.roangelo.net/logwitt/eberhard-hawthorn.html 

 

Engelman powiedział, że “ten wiersz jest tak prosty, że nikt go nie rozumie”. Wittgenstein w odpowiedzi odpisał, że wiesz jest wspaniały, gdyż uważał, iż tak to jest, gdy się nie silimy, by wyrazić to, co niewyrażalne. Nic się nie zatraca. Niewyrażalne jest bowiem wtedy niewyrażalnie w tym, co wyrażone zawarte.” Gdy się nie silimy by wyjść poza Fakty, nic nie tracimy. Uważał, że w tych faktach widzimy pewien blask. 

 

Wróćmy więc do poprawności i doskonałości. 

 

A więc twoje twierdzenie Tarnino, że “poprawność” jest podstawą dla “doskonałości”, bo nie ma doskonałego, które by nie było poprawne, jest w części prawdziwe, lecz jak wykazałem wyżej, także to “x”, “blask”, “coś niewyrażalnego”, warunkuje to, w jaki sposób widzimy Fakty, a więc ramach ich, splot Faktów uważany za napisany poprawnie. Chciałoby się powiedzieć, że: “nie widzimy w pełni tego, co poprawne, bez orientacji na to, co “doskonałe” ”, jednak może lepiej gdy powiem: “nie widzimy w pełni tego, co poprawne, kiedy doskonałe “x” nie wskoczy w świat Faktów (mówiąc precyzyjnie: w jego granice). “

 

Nie musisz kroczek po kroczku nazywać tego, co robisz, ale jeśli nie wiesz, dokąd idziesz, to się zabłąkasz.

Ano tak. Człowiek potrzebuje celu. Np. Kolumb chciał dopłynąć do Indii, a dopłynął do Ameryki. Postawa na zobaczenie czegoś w świecie, dotarcie gdzieś, wreszcie nam coś odsłania, ale nie zawsze to, co pierwotnie chcieliśmy. 

Tylko, że ten “cel” może być bardzo intuicyjnie, mgliście założony, nie zawsze jest to klarowne, refleksyjnie budowane.

 

Krótko, ale nie myl tego z lekceważeniem ;)

Ja długo, ale “x” już wycisnęło ze mnie soki. xD Więc też będę się zwijał z tematu powoli. xD 

Eeee… ale że co? Miałam na myśli tylko zupełną nieadekwatność kształtu wanienki do kształtu podstawy rakiety XD

Przyznam, że niedobrze zaznaczyłem części tekstu. W “Części 3” znajduje się cześć luźna, gdzie mieszam wypowiedzi na temat Idziego i twojego komentarza z moimi pomysłami, i część główna: “I tutaj idzie protokół oskarżenia Tarniny”.

Więc w tej części po prostu losowo sobie przypomniałem o wanience i jakoś mi się kropki fabularne połączyły.

 

każe – czy karze? ;)

Każe coś robić*; ukradło mi słowa podczas pisania.

Oto moja teoria: a) ojciec archetypowy, np. Jahwe, przede wszystkim każe coś zrobić: być moralnym, dzień święty święcić, przestrzegać prawa, itd. Dopiero po drugie, za zejście z właściwej ścieżki i przewinienia, Bóg Ojciec zaczyna karać.

Tymczasem stereotypowy ojciec a) karze, gdyż nie wiadomo, samo kazanie, że coś trzeba zrobić, to kara dla wykonawcy zadania. A kiedy karze dosłownie, to nie do końca wiadomo za co. Przecież nie daje jasnego spisu praw i obowiązków, nie mówi, że trzeba zrobić x, a w zamian otrzymamy y. Nie stara się nadawać sensu działaniom swoich podopiecznych.

Gdyby to próbować odnieść do komunizmu z opowiadania, to tego stereotypowego ojca dałoby się wybronić, ale jako reprezentanta komuno-schizy, żywej reprezentacji konceptu “pracy wykonywanej po to, by pracować”. Gdyby to był ojciec, który miał brata stachanowca, mógłby odreagowywać jakieś rodzinne bolączki. 

Na wsiach są różni ojcowie, którzy zapieprzają z synami, a potem piją, no i znowu zapieprzają. Ostra harówa, a potem napadowe “odreagowywanie”.

Ale żeby uzgodnić to z jednym z wyżej zaproponowanych konceptów na opowiadanie, tym z starszym i młodszym bratem, to starszy brat przejmowałby “obowiązki ojca”, który powoli odlatuje w marzenia, i jako brat wchodzi zamiast w rolę archetypowego ojca, to stereotypowego.

Jest więc uzasadnienie dla Idziego, ale nie ma stosownego wykonania. 

Yyy, what? XD

 

To metafora, ale nie rozpisałem jej.

Chłopak grając pierwszy raz w mecz piłkarski, nie zna zasad biega gdzie mu się podoba. Nie ma też doświadczenia w graniu. Stąd raz jest na obronie (gatunek: akcja), raz na pomocy (gatunek: kryminał), raz na ataku (gatunek: przygodowy), raz na bramce (gatunek: fantasy, bo na bramce się myśli o niebieskich migdałach). Ktoś z zespołu, który nie jedno już w życiu zagrał (czyli napisał), myśli sobie, że ten facet biega tu i tam, nie umie, no to dam go na bramkę. Tylko, że to jest dopiero pierwszy mecz, pisanie to nie tylko “wygrywanie”, ale “przegrywanie, ale w coraz lepszym stylu”. Stąd powinien zagrać wiele meczy na różnych pozycjach, z czasem wybierze odpowiednią dla niego rolę na boisku. Odpowiedni gatunek. Grając na innych pozycjach wcześniej, zrozumie lepiej swoją pozycję, specyfikę swojej roli (swojego gatunku).

 

Chociaż ta metafora też ma swoje minusy, bo w ramach literatury można uprawiać wiele gatunków. Można widzieć ten, w którym się jest najlepszy, ale nadal bawić się innymi. 

A tu czegoś nie zrozumiałam. Wyklaruj? 

Chodzi o to, żeby myśleć o przyszłych czytelnikach. Twoich. Idzi pisząc o sprawach teologicznych/filozoficznych, być może będzie miał napęd do czytania twojej publicystyki na stronie. Ludzie znikają ze strony i przychodzą, można myśleć o nowych zainteresowanych, o przyszłości. O swoim interesie wreszcie.

Pisarze-scjentyści portalowi są uniwersalistami, jeżeli chodzi o niesienie swojej “dobrej nowiny”. Myślą: “nauka jest wszędzie, nawet jak ktoś o nauce nie pisze, tylko o filozofii/społeczeństwie dajmy na to, to go będę skierowywał w te tematy i odpytywał z danych”. Z czasem autor początkowo posiadający szerokie zainteresowania, w toku odpytywania z “danych”, przyjmowania na klatę “argumentów od foliarum”, przestanie pisać opowiadania/posty na tematy, które nie przynoszą odpowiedniego poziomu zainteresowania i zrozumienia. 

 

Trzeba dawać walidację tym, którzy jeszcze nie wpadli w tę zdartą płytę “faktów”, taniego współczucia. Może zdecydowane, władcze oddanie całej ziemi za matkę, to przesada, ale jest to jakaś odmiana od powszednich form szantażu emocjonalnego.

 

Co masz na myśli, mówiąc "(czysto) intelektualna"?

Nie wiem. xD Widzę w uprawianiu filozofii pierwiastki literatury, wyłaniania się słów, natchnienia. Więc roboczo, (czysto) intelektualnym nazwę założenie, że uprawianie filozofii zaczynamy od twardych fundamentów, wiemy od czego zaczynamy oraz do czego dążymy. 

 

Może inaczej: na portalu często się mówi, że “trzeba mieć pomysł na opowiadanie”. Początek, środek, zakończenie. Czyli to są “fundamenty”, intelektualizm, plan, realizacja. Ale może zamiast/obok fundamentów ktoś może mieć w głowie “wizję-obraz” opowiadania? Jakiegoś bohatera mocnego, jakiś klimat/nastrój w głowie, fragment świata przedstawionego, a w zasadzie świata przedstawiającego się autorowi?

 

Zacytuję z notatek, typ refleksyjny jest najbardziej (czysto) intelektualny:

 

Trzy typy procesu twórczego wg Marii Gołaszewskiej

1. Typ intuicyjny, w którym następuje ścisłe splecenie fazy przeżyciowej i realizacyjnej, a także udział świadomości przedrefleksyjnej.

2. Typ refleksyjny, w którym obie fazy są wyraźnie oddzielone, przy czym faza refleksyjna poprzedza fazę realizacyjną.

3. Typ behawioralny, w którym obie fazy również są od siebie oddzielone, jednak faza realizacyjna wyprzedza nieznacznie fazę refleksyjną.

typ intuicyjny – Istnieje w nim znaczny udział świadomości przedrefleksyjnej, intuicji i wyobraźni. Dzieło tworzone jest bez dłuższego namysłu, spontanicznie, szybko, w poczuciu pewności i wewnętrznego przymusu, w przekonaniu co do słuszności podejmowanych decyzji. Artysta posiada pewne doświadczenie twórcze, odczuwa wewnętrzny przymus by czynić tak, a nie inaczej. Najistotniejsze momenty procesu twórczego (powzięcie koncepcji, stworzenie wizji artystycznej, kształtowanie materiału) dokonują się spontanicznie, intuicyjnie, często bez udziału świadomości refleksyjnej. Intuicja jest myśleniem skrótowym, w którym odpowiedź następuje zaraz po postawieniu pytania. Twórca ma poczucie, że jego dzieło powstało niespodziewanie, bez wysiłku i że jest ono „jedyne możliwe”. Proces twórczy trwa krótko i towarzyszy mu wielkie napięcie psychiczne. Vincent van Gogh przystępował natychmiast do pracy, bez zbędnego namysłu, dając się ponieść natchnieniu. Posługiwał się przy tym bardziej wyobraźnią niż refleksją. Mimo krytyki współczesnych miał dużą pewność i przekonanie co do swych dzieł. Malował spontanicznie, pracował szybko, pewnie, nie dokonywał zmian i poprawek.

 typ refleksyjny – Proces twórczy jest długotrwały, poszczególne etapy twórczości są poddawane świadomościowej kontroli. Charakteryzuje się niepokojem poszukiwania, dociekania, wysiłkiem, samokrytycyzmem i wątpieniem. Następuje w nim selekcja artystyczna, oddzielanie elementów przydatnych artystycznie od nieprzydatnych. Wydobyte zostaje to, co jest zgodne z koncepcją twórcy. Artysta poddaje kontroli swoje zamierzenie jakby nie dowierzając swojej inspiracji. Często jest związany z bogatą wiedzą o świecie, teoriach i kulturze. Artysta tego typu jest często wyrazicielem i krytykiem swojej epoki. Refleksyjność w procesie twórczym ma charakter szczególny, niepowtarzalny, zabarwiony emocjonalnie, nacechowany indywidualnością i głębokimi przeżyciami twórcy.

typ behawioralny – Dominuje w nim faza realizacyjna, związany z metodą „prób i błędów”. Artysta dokonuje szeregu przekształceń tego samego motywu. Świadectwem tego typu twórczości jest często dokonywanie wielu szkiców do tego samego obrazu. Często charakteryzuje go brak wyraźnego planu, koncepcji dzieła. Artysta musi najpierw doświadczyć, zobaczyć zmysłowo, co tworzy. Jego wyobraźnia twórcza podąża za możliwościami tworzywa. Proces twórczy ma charakter chwiejny. Dopiero realizacja (działanie) staje się terenem pracy twórczej. Pablo Picasso był artystą ruchomym, działającym. Powiadał „Najpierw znajduję, później szukam”. Sam nie komentował swojej twórczości. Cały czas był w akcji, ciągle coś zmieniał, odrzucał, dodawał, przekreślał. Tworzył wiele wariantów tego samego tematu. Znane cykle Picassa to: portrety kobiet, arlekiny, muzykanci, walki byków. Dlatego uważam, że typ refleksyjny wiąże się z (nie-wiadomo-na-ile-czystym, ale najczystszym z tej trójki) intelelektualnym trybem pisania opowiadań. Pomiędzy nim a niepohamowanym strumieniem świadomości jest całe spektrum trybów pisania. 

 

Wnioskuję, że o ile w uprawianiu filozofii tryb refleksyjny wydaje się dominujący, to ciekawi na ile procent faktycznie dominuje. Kant zanim stwierdził, że da sobie spokój na dobre z życiem towarzyskim, pobocznymi zainteresowaniami i poświęci się swojej trylogii krytyk, to metodą prób i błędów nieśmiało “wskazywał na potrzebę dopracowania tego lub tamtego” w niemieckiej filozofii. Ale nie wiedział jeszcze, że to będzie aż tak ogromne przedsięwzięcie. 

Żaden ze mnie Kant, ale na esejach umiem wciskać kanty. Np. piszę coś za pięć dwunasta, a w trakcie pisania, gdzieś na 4, 5 stronie, okazuje się, że miejscami jednak piszę o czymś konkretnym. I wtedy błagam o dodatkowy czas. Nie napisawszy streszczenia wstępnego, kiwam głową profesorowi, że no faktycznie, nie zadbałem o to, nie mówiąc prawdy, że po prostu nie zdążyłem streszczeniowstepu solidnego napisać, bo nie wiedziałem, w którą stronę zmierza esej. Albo wiedziałem w którą stronę zmierza esej, ale nie wiedziałem którędy iść, by tam doprowadzić. 

“Granie w filozofię” to także wytłumaczenie, że się pierwotnie miało na myśli “każe” zamiast “karze”, ale korzystając z sytuacji, zastanowiłem się, czy da się to wybronić, czy da się “dorobić filozofię” do tego.  I udało się, cieszę się, że się pomyliłem. xD “Dorabianie” brzmi na a) cyniczne i retoryczne/erystyczne, ale b) spoglądając na to inaczej, b) to jak dorabianie kluczy do własnej świadomości, do wyobraźni. To jedna opcja. Z innej strony patrząc c) prawda bytu wtwarza się w to, co się tworzy poprzez udział podmiotu twórczego. Gdy coś nie idzie, np. słowo nie pasuje, zauważa się jego bycie, dotychczas się go używało. No i może się nam ujawnić nowy sposób użycia słowa, nie tylko ten dotychczasowy, który sobie tylko lub aż – przypominamy.

No ale co do (czysto) intelektualnego podejścia, dajmy Twoje zdanie i przeróbmy je na definicję:

A teraz idź, człecze, ku bibliotece, i nie wychodź, póki nie zrozumiesz dokładnie, co robisz źle. Bo ja tylko wypisałam objawy.

Ja wiem, że to pisane żartobliwie. xD Ale pasuje idealnie. 1) Objawy – problem techniczny/formalny w opowiadaniu, jeżeli mówimy o literaturze, problem w dotychczasowej filozofii, np. scholastyce. 2) szukamy źródła problemu, złudzeń, idoli, przyzwyczajeń, braku dyscypliny w zabiegach formalnych i technicznych (literatura), braku dyscypliny w dochodzeniu do wniosków, czujności, co widać dobrze u Bacona (filozofia) 3) formułowanie rozwiązania, “zrozumienie” , której formy (literatura), której zasady/zasad (filozofia) trzeba się trzymać. 

Ja bym za to poradził Idziemu poczytać (dobre kanoniczne dzieła związanego z interesującego Idziego tematami, choćby Trylogię Księżycową; książki związane z gramatyką, stylistyką), ale także pisać systematycznie. Nie skupiać się tylko na kwestii “metody” (która jest fascynacją nowożytnych filozofów, dobrze o tym piszę Charles Taylor), która to metoda bierze się z nastawienia podmiotowego. Trzeba oprócz wiedzy-że (erfahrung), mieć także wiedzę-jak (erlebnis), a tą się nabywa poprzez doświadczenie. Ale doświadczenie nie zobiektywizowane, nie będące pokawałkowane wskutek metody. Z resztą – bez tego doświadczenia pierwotnego, bez erlebnis, nie będzie co kawałkować. Bez tego większość wskazówek i informacji odnośnie stylów literackich, stosowności, będzie zakodowana. To jak w tej często wspominanej przypowiastce Wittgensteina z czasu Dociekań: gdyby Lew znał angielski, to i tak nie mielibyśmy na tyle doświadczenia lwiego (erlebnis), żeby odnieść się to, co mówi, do tego, co to znaczy, do jego sposobu doświadczania świata.

Słowo „doświadczenie” ma co najmniej dwa filozoficznie relewantne znaczenia. Po pierwsze, doświadczenie czegoś, doświadczenie, które się z czymś robi, doświadczenie, które się nam przytrafia – chodzić tu będzie przede wszystkim o spostrzeżenia zmysłowe. Po drugie, doświadczenie, które się ma, doświadczenie zdobyte, wieloletnie, bardziej bycie doświadczonym niż akt podmiotu – tu doświadczenie rozumie się jako pewną sprawność, biegłość, znajomość rzeczy wynikłą nie z zapoznania się z ogólnymi zasadami, lecz z długiego obcowania z jakąś dziedziną. Pierwsze znaczenie wskazuje swoją etymologiczną prawomocność poprzez zestawienie z eksperymentem (experientia, experience – experimentum), drugie natomiast odwołuje się do bardziej potocznego wyrażania „mieć doświadczenie”. 

Te czysto językowe rozróżnienia nie pozostają tylko w sferze potocznej semantyki, ale mają konsekwencje dla filozoficznej semantyki nowożytności – określają opozycję między nowożytną tendencją do stworzenia wiedzy opartej na pierwszych zasadach i wiedzy opartej na pewnej sprawności, biegłości, znajomości rzeczy. Jay przytacza też niemieckie przeciwstawienie między Erfahrung a Erlebnis – pierwsze odnosi się zwykle do nauki i intersubiektywnego gromadzeniem powtarzalnych doświadczeń, drugie zaś łączy się z filozofią życia oraz nastawieniem estetyki i nauk humanistycznych na przeżycie, ekspresję (stąd prototypowymi formami tu będą estetyczne czy religijne doznania wstrząsu, zaskoczenia, grozy).

 

http://artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=76&artykul=1782 Tu więcej o tym. 

 

Jednakże, na koniec dobre zdanie, które brudzi intelekt:

 

 “fundamenty musisz dopiero właściwie porządnie wykopać”

Brzmi to jak wiedza-jak, czyli nie tak bibliotecznie i intelektualnie. Czymś innym jest “znalezienie fundamentów” intelektualne (erfahrung), a czym innym jest “wykopanie fundamentów” związane z zdobywaniem doświadczenia (erlebnis). Dla wzmocnienia zachęty do odwiedzenia biblioteki i naprawienia gramatyki, nie warto tracić jasności w wypowiedzi i przekazy, że potrzebne są oba wspominane ogniwa. A takie “idź do biblioteki i nie wychodź dopóki” mimo swej zamierzonej i rozmyślnie przesadzonej sugestywności, w oczach odbiorców może zamglić dwoistość procesu zostawania pisarzem.

 

Btw, Sean Connery ponoć zamknął się w bibliotece na pół roku, ale to facet, który szybko potem wrócił też do doświadczania. 

A to mnie mówią, że rozkazuję ludziom, co pisać ^^ (sorry, musiałam to z siebie wyrzucić XD)

Dobrze, że wyrzuciłaś, może się coś wyjawi, hehe. 

 

Rozkazywanie ludziom, co pisać, jest fajne. Ale zdecydowanie fajniejsze jest rozkazywanie ludziom, “jak pisać”. Polecanie, co pisać wskazuje na określone gatunki, o czym pisać w ramach danej formy, itd. Ale często kryje w sobie ukrytą przesłankę, mianowicie “czego nie pisać”. A to już najmniej fajne, powinno się tak robić, gdy jest się bardzo zdecydowanym: 1) kiedy przeczytało się wystarczającą ilość czyichś opowiadań i wie się, że ktoś naprawdę nie umie w kryminały. 2) w sytuacjach tego typu, jak ta, kiedy Geki zaczął pisać o naukowcach foliarzach. Zasugerowałem – słabiej czy mocniej, nie pamiętam – że to jednak taki se temat do pisania. Chociaż forma fajna, to szybko można dostać szajby tematycznej znęcając sie nad foliarzami. A to już banał jakich mało, pełno takich postów i tłitów w mediach u pisarzy, a co dopiero, kiedy to się wlewa do literatury.

 Tak czy siak, rozkazywanie “jak pisać” jest najważniejsze. Wtedy wskazywanie “co pisać” i “czego nie pisać” pełni rolę służebną wobec “jak”. Oczywiście, dzisiaj “jak” bywa często zredukowane do kwestii gramatyki i interpunkcji, poprawności, no ale takie czasy. 

Czym odróżnić dążenie do doskonałości od dążenia do poprawności? Weźmy talent-show, gdzie ważne jest poprawne zaśpiewanie jakiejś piosenki. Ale te piosenki nie są uznawane za doskonałe, ludzie ich tworzący nie są uznawani za geniuszy. Co najwyżej tworzą oni horyzont “ładnych piosenek, ładnych piosenkarek”. Na konkursie szopenowskim za to też badana jest poprawność wykonania. Ale… horyzontem jest kompozytor uznawany za doskonałego, za wzór, jego kompozycje za piękne, nie tylko ładne. Oddalam więc w ten sposób próby ewentualnego przeciwstawiania hegemonii poprawności koncepcjom totalnie spontanicznego tworzenia, strumienia świadomości, itd. W ramach konkursu szopenowskiego poprawność jest ważna, ale nie najważniejsza. Poprawne wykonanie odtwórcy jest ufundowane w horyzoncie doskonałego twórcy i doskonałej twórczości. Związane są z tym rytuały, powaga. Patos, ale nie talent-show’owa ekscytacja. 

Za koncepcją doskonałości też ślepo nie idę w las krzyży i martyrologii (bo koncepcje dionizyjskie, heraklitejskie związane ze sztuką jako ścieraniem się przeciwieństw też są dobre), ale widać, że poprawność jest jakby hipostazą, niższą formą wartości, którą jest doskonałość.

Kierowanie się samą poprawnością – tylko gramatyka i interpunkcja; kierowanie się poprawnością plus zasadą doskonałości – gramatyka i interpunkcja, ale też kierowanie uwagi i soków twórczych z wielkich dzieł kanonicznych, z horyzontu znaczeń taylorowskiego. No i nie trzeba poprawnie grać na temat doskonałych utworów, ale dionizyjsko i improwizując na temat doskonałych utworów. Tego podejścia holistyczne brakuje mi bardzo często u ludzi z korektorskimi/edytorskimi zapędami, ale widzę, że ty nie jesteś ograniczona, choć masz korektorskie zapędy. Więc fajnie, żebyś te wątki inne od związanych z poprawnością podkreślała częściej i więcej. Nawet jeżeli opowiadanie, z którym się zapoznałaś wydaje się wielkim kontynentem dzikim, gęstym, na którym jest obok siebie puszcza i lodowce, globalne ocieplenie i globalne zlodowacenie, to warto by “dorobić” trochę fabuły tym kontynentom, żeby może trochę na siłę, ale jednak wydobyć z tego kontynentu jakieś informacje, jakieś potencje, czym może się stać, gdy już się rozpadnie na kontynent lodowaty i kontynent gorący. Pobawić się w futurologia geologii i geografii. xD Ja się przynajmniej tak staram, wychodzi mi kontynent magicznego realizmu oraz kontynent w którym rządzi napalony Lew. 

---

Tak więc stawianie formy i polecania “jak pisać” na najwyższym stopniu w hierarchii celów krytyki i pisania u twórców, nie znaczy jeszcze, że literatura to formalna, dekadencka zabawa. Trzeba po prostu pamiętać o czynniku, który wyróżnia ją spośród innych: “forma” w żadnej innym rodzaju wypowiedzi nie stoi tak wysoko w hierarchii celów. Kwestia konceptów, zarówno pisarza i krytyka na temat: “co pisać, o czym pisać” są ważne, ale niższe. 

 

PS. Problematycznie zaczyna robić się wtedy, gdy cechy wyróżniające sztukę zaczynają dominować inne sfery: politykę, etykę. Wtedy pytanie “jak” spycha pytania o to, “co się dzieje”, “dlaczego się dzieje”. Prymitywizując romantyków do dyskursu konstruktywistycznego, stworzono model artysty jako wzorowego samookreślacza. Stąd wynika selfizm. Ten nowoczesny selifzm ostatnio nie potrzebuje już artystów, i ów selfizm, który oderwał się od swojego źródła tkwiącego w pytaniu: “jak być autentycznym artystą, jak tworzyć autentyczną sztukę”, wraca ostatnio do sztuki i przerabia dotychczasowe pytanie “jak” w pytanie: “jak być autentycznym”,. To podejście nie tylko odrzuca, co ignoruje dotychczasowe sposoby rozumienia doświadczenia erlebnis i erfahrung. Także odsuwam też krytykę wagi pytania o to “jak, coś zrobić”, z perspektywy współczesnego selifzmu. To jest nowsze i tak proste, że aż pogmatwane. Po prostu self. Dukaj i Taylor o tym piszą, ale jest to na marginesie naszej dyskusji.

Część 3 Odnośnie krytyki Tarniny

część ostatnia

Abym nie zgłupiał, cytaty autora będę oznaczał jako "A", cytaty Tarniny jako "T".

 

A: Oczy zaczęły mi się wtedy błyszczeć jakby były ze szczerego złota, bo oto widziałem podstawę mojej rakiety.

 T: Podstawę rakiety? Z wanienki? Oczy zaczęły mi wtedy błyszczeć, jakby były ze szczerego złota.

 

Powiem tak: Kiedy Lew da łupnia chłopakowi, w ramach hipotetycznego opowiadania numer 2, to wtedy Lew z Lusią się w niej wykopią, hehe. Ale to już 18+.

 

/ A: Skończyłem proszę pana. Jeżeli pan pozwoli to zabiorę wannę

T: Skończyłem, proszę pana. Jeżeli pan pozwoli, to zabiorę wannę. Co za Wersal, doprawdy. Nie bardzo wierzę, że młody nie zna sąsiadów, ani w Archetypowego Ojca, ale dziecko, które się tak okrągle wyraża, zupełnie strąca mi zawieszenie niewiary. W sumie dorosły też…

 

Rozumiem żart jungowy, ale dla porządku, żeby autor się nie zraził do archetypów – ten ojciec z jego opowiadania jest przede wszystkim stereotypowy. Czyli zły, zagania do roboty, żadnych wartości sobą nie reprezentuje. Jahwe oprócz tego, że każe, daje także nagrody, daje sens działaniu, umowy. Czyli to jest archetypiczny ojciec.

 

/ A: dostrzegłem ojca

T: Nie mógł go zobaczyć, jak normalne dzieci? Nie rozumiem, skąd ta patetyczna maniera.

Racja, patos powinien być w tym, co dziecko widzi, ale niekoniecznie w tym, co mówi. Chyba, że dziecko mówi jakiś cytat i sobie powtarza idąc na spotkanie z ojcem, by dodać sobie otuchy.

I tutaj idzie protokół oskarżenia Tarniny

T: Obyczajówkę i teologię bym Ci odradzała, ale może z fantastyką wyjdzie. Może. Bo fundamenty musisz właściwie dopiero porządnie wykopać.

 

Ja widzę w opowiadaniu potencję na dwa opowiadania. Opowiadania amatorów są jak pierwotna mieszanina: z nich trzeba wydzielić elementy, które będą z czasem rozszerzały się i oddalą od siebie. Jedno to będzie galaktyka będzie wypełniona opowiadaniami poważnymi, inna galaktyka będzie wypełniona opowiadaniami humorystycznymi, itd. Jednakże, żeby zaistniał ten rozszerzający się wszechświat, to autor potrzebuje po prostu pisać. Nie wiadomo czy mu się uda galaktyka obyczajówek, czy galaktyka religijna. Bez tego pisania w różnych stylach, jedyne co będzie robił, to poprawiał pra-mieszaninę. Nie pozwoli się jej rozszerzać, tylko po prostu opakuje tą mieszaninę w ramy poprawności. Będzie o wszystkim i o niczym. Poprawnie, ale tekst ani do tańca, ani do różańca.

Nie wskazuj mu, że idzi222 ma odrzucić jakiś gatunek, tylko wskaż mu dzieła kanoniczne z danego gatunku i w których elementach są lepsze od przeczytanego opowiadania. "Fundamenty musisz właściwie dopiero porządnie wykopać". Przypominają mi się teksty o wiedzy-że i wiedzy-jak, wiedzy jawnej i wiedzy milczącej. Pisanie opowiadań to umiejętność przede wszystkim, warto sprawdzić się na bramce, jako pomocnik, napastnik. Ty postępujesz tak, że zobaczywszy pierwszy mecz gościa, który lata po całym boisku i się cieszy, chcesz go niczym sebix sprowadzić na bramkę. Na takie stawianie sprawy się nie godzę, gdyż idzi222 nie będzie pisał fantastyki dlatego, że jest w niej dobry, ale dlatego, że w innych – rzekomo – jest słaby.

 

Nawet w filozofii, Kartezjusz zanim zaczął "kłaść fundamenty", to opowiada jak naczytał się i o teologii, i o ezoteryce. Zanim je odrzucił, żeby zbudować system wiedzy pewnej, to trzeba mieć z czego odrzucać.

 

Zgadzam się, że tekst jest niegramatyczny, niestylistyczny, ale to mała część pracy, do której krytyk jest powołany.

 

W dodatku na dzień dobry kasujesz potencjalnego czytelnika twojej publicystyki. Jeżeli będzie pisał o rzeczach teologicznych, filozoficznych, to będzie miał osobisty napęd (pisanie opowiadań na podobne tematy) do czytania twoich tekstów.

      Teologii, filozofii nie powinno się trzymać w piwnicy, niech świecą. Fajnie też, gdy mozna się uczyć “filozofować” poprzez pisanie. W nią też trzeba się “uczyć grać”, a nie tylko czytać klasyków. Nawet sama filozofia nie jest czysto “intelektualna” (choćby z tego względu, że trzeba umieć jakoś przekazać tę wiedzę, ale wg. mnie idzie to głębiej, niż kwestie propedeutyczne i retoryczne).

Bo potem to będzie za późno. Wyjdzie kolejny autor, który w czasie wolnym czyta, jak to foliarze zabijają, jak przesądy narastają, taki scjentyczny niewypał kolejny. Po co? 

A w tym opowiadaniu autor pokazał szerokie zainteresowania.

 

/ Idzi, czekam na kolejne opowiadania!

Część 2

 

/ "Tak jakbym oglądał kolorową telewizję na świetlicy we wsi. Obraz w środku wydawał się taki rzeczywisty."

czyli ewentualnie zamiast magazynu, to stryj mógłby przywieźć jeden telewizor na wieś, do świetlicy. Ale załóżmy, że główny bohater zadowoli się jednym obrazem z tv, czyli mówiącego o kosmosie. I kiedy dzieci by z niego nie korzystały częściej oglądając westerny, to on zapamiętał ten obraz kosmosu. Albo inaczej, i lepiej przy okazji: wytłumaczyć dlaczego tego telewizora poza jednym seansem dalej w opowiadaniu nie ma.

Dobra, ale wracamy do oryginalnego opowiadania. Chłopak rozbił się w kosmosie. Ta sytuacja z wydostaniem się z wraku, te opowiadające powieki, wspomnienia o nicości – ten fragment mógłby być napisany bardziej technicznie. O pustce technicznie – na tym polega… "mrok" pustki? czyli skupić się na pustce i dla odmiany oderwać pióro od opisywania uczuć bohatera. Zasada kontrastu.

/ Męczący ten kosmiczny koks. Nieudany patos. Patos nie jest zły z zasady, ale tutaj jest nieudany.

/ który przybrał wnet wygląd majestatycznego lwa. → jest lew, jest majestatycznie. nie trzeba pisać "majestatyczny"

/ Przez cały czas odpowiadałem na pytania lwa, pytał się mnie o wszystko. O wojnę, o której uczyłem się w szkole, o uczucia którymi darzyłem mamę, o to jak się żyje na ziemi jako prostak ze wsi -]>

o to jak się żyje jako prostak ze wsi. Dobry ten lew, chce go więcej.

/ Spytałem o pana Hermaszewskiego, lew odpowiedział że go widział, zna jego emocje i odczucia z lotu. → ten lew empatyczny, zna emocje

 

/ Opowiedziałem mu o panu Apoloniuszu, moich kolegach z klasy, kotce Luśce, któej podobiznę mam na skafandrze. ---> Oo, może Pana Lwa ta kotka interesuje ( ͡° ͜ʖ ͡°).

Dobrze więc: z twojego opowiadania krystalizują mi się dwa opowiadania. 1) Opowiadanie do momentu wystrzelenia rakiety i związane z tym moje propozycje jakimi filmami i tekstem warto by się zainspirować. Jaką wizję opowiadania przyjąć. 2) Kwestia chłopaka w kosmosie i Lwa. Jest to wątek niechcąco komiczny, ale to nic złego, bo można ten materiał wykorzystać w innym, żartobliwym opowiadaniu. Z jednej strony Chłopak, który chce, dajmy na to, sprowadzić na ziemię swojego wuja, który wystrzelił się w swojej rakiecie w kosmos i zniknął (taki wuj w stylu tego z opowiadania Gekikary pod tytułem "MALUTCY – CZYLI ZA STRUMYK I Z POWROTEM". ). No i leci w te kosmosy, by dowiedzieć gdzie jest wuj. A z drugiej Lew, który powinien rozwalić planetę, ale jest zainteresowany kotką Lusią. I to daje mu do myślenia oraz leży na sercu. Ten chłopak zacząłby naciskać na Lwa (w końcu pokonał ileś kosmicznych potworów, bo jest geniuszem, rozwiązał kosmiczne zagadki, więc chce swojej nagrody), żeby wykonał wyrok na Ziemi oraz sprowadził do jego nowej rakiety wuja, którego jako jedynego z całej ziemi lubi, ale Lew się miga od wykonania zadania.

Można by geniusz chłopaka obrócić w żart, czyli w jego socjopatię, pasującą jedynie drogami pokrewieństwa do wuja, który by latał "własnymi ścieżkami gwiezdnymi".

Część 1

/ Ojciec strasznie się na mnie denerwował że wolę siedzieć z nosem w książkach zamiast pomagać mu w polu jak większość dzieci na wsi. -->

Proponuję inną historię. Jest dwóch braci. Ojciec jednego ciągnął do pracy, ale młodszego po pijaku zaatakował. Ojciec a) trafił na krótko do więzienia, b) na krótko był odseparowany od rodziny. Wraca po dwóch latach i boi się narzucać młodszemu obowiązki. Starszy brat się wkurza na to, ale niewiele może zrobić, bo już i tak mieszka poza domem.

/ silnik ze skarpety ojca --> jeżeli wkraczamy w takie baśniowe klimaty, to trzeba od początku je zaznaczyć. wprowadzić elementy otoczenia, zastawy na stole, itp.

/"– Prezent dla mamy? Ze złomu? – Odparł ze zdziwieniem. – Ja wiem że w ciężkich czasach teraz żyjemy, ale pierwszy raz słyszę żeby robić prezenty ze złomu! Aj Boże, co ta komuna z ludźmi wyprawia! – Zaśmiał się wtedy, co bardzo mnie zasmuciło. Wróciłem do pracy i czekałem aż skończy się drzewo do rąbania, by wziąść tylko tą wannę i wrócić do domu. Ale zaintrygowany starszy pan nie dawał już za wygraną i musiał dowiedzieć się jak najwięcej." -->

Wystarczająco tragiczne są historie ojca i syna. ja bym się na tym skupił. Komunę i baśniowość trudno do siebie dodać, ale nie jest to niemożliwe. Tylko wtedy wątek złego ojca warto by wyrzucić i z niego zrobić ojca zamkniętego w sobie.

W "Spirit of Beehive" Victora Elice fabuła dzieje się po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii. Rodzina mieszka w dworku kastylijskim. Ojciec i Matka nigdy nie są widziani razem w jednym kadrze. Do miasteczka przyjeżdża wędrowne kino, które puszcza "Frankensteina". Jedna dziewczynka wychodzi w nocy, by go poszukiwać. Ale nie tylko ona żyje "marzeniem", rozszerzoną rzeczywistością. Ojciec roi (xD) o ulu i porządku pszczół, matka o kochanku.

/ Wychodzenie na polankę tez było w spirit of beehive, więc dużo możesz zaczerpnąć z tego filmu.

/"Otworzyłem okno i siedząc na parapecie spoglądałem w gwiazdy. Ciemnopomarańczowa łuna na zachodzie ustępowała powoli miejsca ciemnej, bezgranicznej kurtynie z jasnymi punktami, aż w końcu ciemność zalała wszystko. Wypowiedziałem wtedy na głos moje ostatnie słowa na ziemi: – Lecę do ciebie mamo."

 

W opowiadaniu są trzy typy klimatu: 1) dziecko geniusz, rodem z amerykańskiego filmu (przez większość tekstu, tylko w kwestii geniuszu chłopca przeważa typ klimatu nr.2;), a z drugiej 2) nastrój przypominający wyżej wspomniany film Victore’a Elice. Na końcu 3) mamy sf z baśnią i filozofią. W związku z tym trzeba by było zdecydować się na jeden z nich, czyli najlepiej na ten drugi. Jednak żeby matka jawiła się bardziej onirycznie można dać taką historię: Starszy brat trzyma rękę na gospodarce i gania młodszego brata do pracy. Ojciec po śmierci matki stracił swój wigor, opowiada młodszemu bratu bajki i baśnie. I czasami dorzuca sugestię, że ta pani była jak twoja matka. Syn "zaraził się marzycielstwem" od Ojca i po prostu mieszając w głowie bajkę o astronautach i jedną z postaci z matką (w końcu musi sobie ją jakoś wyobrażać, poza zdjęciami), zaczyna rysować rakiety, postacie tychże astronautów, postać "księżycowej kobiety". Załóżmy, że jego rysunki są w stylu "Podróży na Księżyc" Georgesa Mellesa, obrazy księżyca w stylu "Trylogii księżycowej". Jakiś stryj z dalekiego miasta przywozi "Młodego technika" czy coś. I dziecko łączy z sobą te dwie wizje: baśniową i techniczną.

W międzyczasie Ojciec a) ojciec zapada w cięższy stan chorobowy, b) umiera. Brat zaczyna młodszemu dokuczać coraz bardziej, więc chłopiec buduje rakietę po cichu u zaprzyjaźnionego sąsiada, ale gdy relacja między braćmi sięga apogeum zbydlęcenia, to chłopiec – niczym w scenie z tańczącym kurczakiem w "Stroszku" Herzoga – ma dość i… leci w kosmos. Odpala rakietę i ginie. Albo widzimy jego i matkę, ale w jakimś onirycznym sensie.

To rojenie na jawie byłoby spowodowane między innymi pragnieniem zobaczeniem się z matką (może także i z ojcem), problemami z bratem, itd.

/ Teraz komentarz do tego "konceptu opowiadania", który napisałem na bazie Twojego opowiadania. Nazwijmy go roboczo "komunistyczna wioska z rakietą": "Jakiś stryj z dalekiego miasta przywozi "Młodego technika" czy coś. I dziecko łączy z sobą te dwie wizje: baśniową i techniczną. " Ten stryj miałby funkcję jak objazdowe kino w "Spirit […]". Tylko o ile w filmie Elice do wioski smutnej rzeczywistością ledwo zakończonej wojny przyjeżdża "kino", sprowadzając magię do tego miejsca – to w "komunistycznej wiosce z rakietą" byłyby dwa rodzaje "magii": ojciec opowiadałby baśń, a więc przekazywałby magię dosłowną, a stryj wręczałby magazyn radziecki z baśnią niedosłowną: o podboju kosmosu.

Jak można by to wykorzystać? Bida w kraju, ale w kosmos polecieć trzeba. To dziecko mogłoby symbolizować absurd tej sytuacji, ale nie tylko: w dobrym absurdzie jest coś z "magii", a więc aktywnego marzenia, aktywności, nie tylko z "chęci zapomnienia", zsuwania się świadomości w chorobliwe majaki. Przecież to wspólnotowe marzenie o człowieku sowieckim w kosmosie się spełniło. (Choć marzenie o utopii komunistycznej nie. )

Dziecko nie żyje więc swoją sytuacją rodzinną, biedą na wsi, ale rakietą i pierwszym astronautą, i to jest spoko kierunek.

/ "Był to dalej jasny punk" --> Billy Idol?

To nie sesja psychoanalityczna, o moim odbiorze nie pisałem, tylko o konkretnych kategoriach, dziełach, w porównaniu. Tym subiektywizmo-dyskursem mów z kimś innym.

 

W ramach kategorii przedstawionych/zaproponowanych przez ciebie (przedstawionych przez ciebie, bo nie wymyślonych przez ciebie), to opowiadanie też ma się słabo. 

 

Załóżmy, że nie przepadam za kinem noir (chociaż przepadam, ale załóżmy), ale mogę dostrzec kiedy coś w ramach tego gatunku jest dobre, a kiedy nie. Albo country: że John Denver to nie to samo co ojciec Miley Cyrus. 

Co do “jednego Rebusa” vs. “inni”. Cóż, ten Rebus może się przydać kiedy czytelnicy opowiadanie odrzucą z powodu niezrozumienia tematu i niekumania konwencji. Patrzysz więc tylko na jedną stronę medalu.

>Więcej powagi w tym tekście skutkowałoby zbędnym patosem, więcej komizmu – w zasadzie nie wiem czemu miałoby służyć. 

 

“Więcej”? Mówię o potencjach, bo ani jednego i drugiego tam nie było. 

A patos lub komizm służyłyby czytelnikom przy czytaniu. Nie mówię, że “więcej”, tylko, że “odpowiednia ilość”. 

 

>Aż przypomina mi się pewne opowiadanie Korwina wydrukowane kiedyś w Fantastyce. Nie było w nim ani jednego bohatera. Przedstawiało wyłącznie wizję świata. Czy też wizję wizji świata, więc jeszcze lepiej. Moim zdaniem było świetne. 

 

Dlaczego więc tak nie zrobiłeś i na siłę wstawiłeś postacie? Dając je, sam wystawiasz się pod odstrzał pytań o nie. 

Można było skupić się na Moszem, od razu powiedzieć jakie jest jego położenie, bez tego wstępu z kapłanem. 

Wprowadzenie akcji, pościgu, daje podstawy dla procedury oceniania akcji i jej bohaterów właśnie. A mozna by od-akcyjnić opowiadanie, dać mu formę bardziej odpowiednią dla celów autora. 

 

>Z tym, że ja to upatruje jako atut, a właściwie jako realizację jednego z elementów pomysłu, czyli dehumanizacji człowieka.

 

W Wehikule Czasu mamy od pierwszych stron do czynienia z naukowcem (bez jakichś super cech, ale interesującym ze względu na jego zainteresowania i sposób opowiadania, dlatego z nim sympatyzujemy) opowiadającym historię. Jesteśmy przygotowani lepiej na to, że spotykając ludzi z przyszłości, będziemy mieli do czynienia z swego rodzaju “obcymi”. Nie pytamy o ich osobowość, bo są z niej wypłukani: elojowie wskutek dobrobytu i ułatwień, morlokowie wskutek życia w kanałach. A mimo to Elojowie byli całkiem z skóry i kości, choć nic mądrego ani głupiego powiedzieć nie mogli. Ale to kwestia kunsztu literackiego i pióra, pozwalających obrazować. 

 

W Wehikule nie ma “zwrotu” jak z “Ostatnich dni królestwa”, gdzie wyskakuje dwóch suspersajanów na końcu i okazuje się, że te postacie to tylko takie nic w stosunku do zarządzających. Menadżero-centryzm. To lepszy naukowiec od początku prowadzący narracje, oczywiście XIX-wieczny i XX-wieczny, nie jakaś maszkara z XXI wieku.

 

No i właśnie, niby grupa Elojów, ale jednak pokazani z sercem, a w Ostatnich dniach królestwa są istoty mądrzejsze, ale niedbale rzucone czytelnikowi.

 

“Bena” mogłem porównywać z Dickiem, “Siłę niewiary” może z Szekleyem, dawały radę z godnością porównanie wytrzymać. Tutaj “Ostatnie dni królestwa” mogę próbować porównywać z Wellsem czy sf socjologicznym, biednie się prezentują.

 

Nie ważne więc, jeżeli wymyśliłbyś teraz jeszcze inną “kategorię literackości”, którą w swej arbitralności nie dostrzegam, to wobec jej reprezentanta “Ostatnie dni królestwa” się nie wybronią.

 

>Nie, absolutnie, nikogo nie zmuszam do gratulacji i zauważ, że kulturalnie próbuję z tobą dyskutować, co na pewno wykorzystam w przyszłości w taki albo inny sposób, świadomie albo nie – w końcu zawsze coś nam w głowach zostaje. 

 

Nie odnosiłem się do samego “wywierania wpływu”, ale linii obrony opowiadania: “zbudowałem świat i oto wytłumaczyłem się na ostatnich dwóch stronach”. Czyli słuszności tej linii.

Przed kategorią “spójności” trudno się wybronić, bo jest obecna coraz częściej jako synonim tego, czy dzieło dobre jest czy złe. Ty tego nie wymyśliłeś, ty tylko to wypowiadasz.

Jeżeliby natomiast to była linia słuszna, to niechby wpływała do głów każdemu, w dużych ilościach. Nie mam problemu z wpływem, ale ze złym wpływem, a czy świadomy czy nie, to sprawa trzeciorzędna.

I miałem rację, bo w poście zamiast ogólników można było już przeczytać o konkretnych wartościowaniach, o tym, co chciałeś osiągnąć.

Inaczej: to w twoim tekście są potencje rozbawiania i powagi. Z jednych i drugich nie korzystasz. Tekst powinien pójść w jedną albo w drugą stronę, komedii lub powagi. Idzie natomiast drogą pozornego “środka”, czyli światotwórstwa z którego nic dla bohaterów nie wynika. Bohaterów w sensie literackim, bo statystycznie wynika. 

 

Ot można stworzyć jakiś szach mat ustrojowy i doktrynalny, no ale to jeszcze nie jest literatura. 

 

Zwróć uwagę, że piszę o scenie z Ojcem i Moszem w chwastach. Można by uczynić ją bardzo liryczną, może być też stonowana, ale byłby jakiś moment “show, don’t tell”, czemu Mosz czuje się źle. 

 

>Wykreowałeś innego bohatera, niż ten, którego stworzyłem (teraz rozumiem już, czemu chciałbyś wyciąć informację o tym, że Mosze nie był odważny). Dla większości przeciętnych ludzi aresztowanie jest stresującym przeżyciem. A aresztowanie przez strażników w państwie teokratycznym musi być podwójnie stresujące.

 

No właśnie, przeciętnych ludzi. Nie bohaterów literackich. On może się bać przeciętnie, ale jego charakter, zachowanie, nie powinny być przeciętne. To w jaki sposób się boi powinno być interesujące.

 

>Mosze nie lubił swojego brana, bo tamten miał w zyciu lepiej, a tak w ogóle to wszyscy mają bliźniacze rodzeństwo” a potem skupić się na chrum chrum świnkach,

 

Mógłbyś tak zrobić. Albo też mógłbyś rozwinąć postać Moszego, żeby jego problemy nie były “systemowe” tylko i wyłącznie, ale żeby były także JEGO. Bo w tekście można by Moszego wymienić na dowolnego innego gościa. 

 

“Skąd takie parcie na bycie rozbawionym? I czemu miałbym ten malunek umieszczać w innym miejscu? Elementy świata prezentują stopniowo i wydaje mi się, że opowiadanie wiele by straciło, gdybym pokazał to wcześniej.”

 

Elementy świata poznajesz stopniowo także w grze strategicznej. Ale w literaturze nie poznajesz tylko i wyłącznie elementów świata. 

Elementy świata bohaterów też powinniśmy poznawać stopniowo, a tutaj nie poznajemy ich, tylko sam świat. Elementy wspomnień na temat matki i ojca Moszego przypominają bardziej niż tekst literacki, to “Państwo” Platona: popatrzcie, dziecko w tym wieku zaczyna się uczyć gimnastyki, od tego momentu matematyki abstrakcyjnej, a innych to nie zaczynają, bo zrzuca się je ze skały. Mosze nie ma konkretnego ojca czy matki: Mosze jako reprezentatywny jeden z wielu ma matke i ojca, oni reprezentatywnie wolą tego, który się urodził wcześniej, tak jak w innych rodzinach. Jedyny punkt zaczepienia to ten ptak. 

 

>Nie wiem, czego miałbym się tutaj oduczać. Maska służyła zupełnie czemu innemu i nie jest elementem, za którym kryje się jakiś symbolizm, jest elementem praktycznym świata przedstawionego. Oczywiście, zaraz mi napiszesz, że powinien się kryć za nią symbolizm.

 

Napisałeś: “Wraz z maską odrzucił konwenanse” oraz “odrzućmy tę maskaradę”.

 

No nie jest to więc taki znowu praktyczny element świata przedstawionego. 

“Wraz z maską odrzucił konwenanse”. Konwenanse czego? Nie znamy tych postaci, nie wiemy wobec jakich postaw, zachowania są teraz “szczerzy”. Są szczerzy ideologicznie, nie psychologicznie. Mówią prawdę o świecie dumni i wielcy, niczym postacie z jednej sagi Bleacha. Tylko, że tam przynajmniej, postacie, które zachowywały się dziwnie, można było porównać z ich zachowaniem z wcześniejszych sag. 

 

Nie musi być symbolizmu rekwizytów. Można natomiast przestać pisać drętwe dialogi ze słowami jak “maskarada”

--

>Pomysł na rozwijanie postaci, która występuje przez chwilę w dwóch scenach?

 

Bardziej pomysł na rozwinięcie postaci Moszego, którego poznajemy dzięki interakcjom z innymi bohaterami. Rodzice, ustrój społeczny, to tło dla bohatera, a nie jego podstawowe wyróżniki. 

 

Stąd łapie się każdej możliwej sytuacji, w której jest możliwość zaczepienia Moszego o jakiś wymiar towarzyski, a nie od razu socjologiczny, ustrojowy, doktrynalny, czy jakąś tam inny. I to, że wskazałem mnogość punktów zaczepień, nie oznacza, że trzeba by było je wszystkie na raz wykorzystać. 

 

 

Ben Memmortigon miał jakąś swoją historię, choć był ciskany tu i ówdzie przez fatum. 

 

Wydaje mi się, że mamy ci jako czytelnicy gratulować stworzenie świata na 15 stronach, czy 10-ciu. I że wszystko jest spójne, i że postacie mają motywacje… tylko, że raczej to motywacje mają bohaterów.  Bohaterzy są dla ciebie funkcją dla pokazania “literackiego” świata. A jeżeli tak, to mozna się zastanowić, czy literackiego.

 

---

>Przecież to jest jak najbardziej celowy zabieg, to odwrócenie ról. Czemu miałoby odpadać? Nie można tak zrobić, bo? Czy chodzi poprostu o to, że ci pomysł na to odwrócenie ról się nie podoba?

 

Faktycznie po zastanowieniu pasuje, nawet bardzo. Ale…

 

 To, że mogę sobie logicznie to rozebrać na cząstki pierwsze, zrozumieć twój “cel” nie oznacza, że zostało to dobrze pokazane w tekście. To jest różnica między światem historyków a światem przedstawionym w literaturze. W pierwszym wystarczają fakty i spójność, w drugim przypadku ma być “dobrze pokazane”.

Rozumiem że adolfizm heretyków, to jest jaki nazizm reakcyjny wobec świątynnego nazizmu w białych rękawiczkach i bez wąsa u świątynnych. 

 

Zadziałałoby to, gdyby na początku widzieć adolfistów jako jakich obdartusów, a z czasem poznawać prawdziwą naturę naziolską świątynnej mafii w białych rękawiczkach. Problem w tym, że tak ustawiłeś swoje “cele”, że nie dałoby się tego zrobić, bo od razu wszystko jest zbyt jasne. Świątynny jest hipokrytą, przedstawia nam się na początku. Mosze jako funkcja popędowa wręcz, a nie żywy człowiek, chce przetrwać a ponadto awansować społecznie, robi więc misje. I na końcu ci Adolfiści już jawią się jako złe zło z otchłani miejskiej, nie widać tego fenomenu reakcyjności dla czytelnika (dla historyka widać fakt reakcyjności, niekoniecznie fenomen), widać, że są źli, X świątynnych powoduje y ulic brudnych, akcja reakcja, a gdzie w tym miejscu na człowieka? Czyli na wyznawców jednej czy drugiej opcji? Choćby poznać historię tej zielonookiej. W jednym miejscu, młoda, ale zniszczona twarz, ten kościół, to było liryczne. I Mosze mógłby mieć gadkę z zielonooką, nawet o pierdołach, a po tej gadce porozmawia z malarzem. To byłoby przejście, inaczej tego Adolfa byśmy widzieli pozbawieni humorystycznych wąsatych skojarzeń, które postać jego nasuwa. Malarz opowiedziałby parę ciepłych słów o panu A. H., to by była hardkorowa scena, bo z jednej strony ludzkie podejście, a przedmiot oddania taki nieludzki. W takich małych scenkach się wygrywa. Klimat rodem z zapadłej wiochy z ameryki południowej z kościołem wyzwolenia.

 

>Przecież to jest jak najbardziej celowy zabieg, to odwrócenie ról. 

 

No właśnie: “cele”.

 

>Po trzecie, uważam, że jeśli coś jest istotne w tekście (jak właśnie kiepskie położenie Moszego na drabinie społecznej) to warto poświęcić na to miejsce.

 

A gdyby to odwrócić, żeby sprawdzać, czy coś jest “istotne dla postaci”. Bo w zasadzie dowiedzieliśmy się o kiepskim położeniu Moszego, ale nie o nim samym. Takich Mosze jest wiele, tylko, że dla celów badawczych względem świata przedstawionego, wzięto tego konkretnego Mosze. 

 

>Tylko, że on nie jest znudzony seksem. Porównanie nabiera sensu pod koniec tekstu.

 

Tak, że kiedyś sięgaliśmy gwiazd, a teraz pławimy się w przyjemnościach. Te postacie po prostu były “wypowiadaczami” poglądów. 

 

No i warto robić tak, by postacie broniły się od początku, a nie, że na końcu czeka “logiczne wyjaśnienie”. 

 

>Skąd takie parcie na bycie rozbawionym?

 

Albo na bycie poruszonym, albo na przedstawienie bohaterów? Lepsze jest parcie na “realia”:

 

>Hmm… wydaje mi się, że ma dokładne przełożenie na resztę tekstu i mocno odnosi się do przedstawionych w nim realiów.

 

Można napisać książkę: “Realia za czasów panowania Helala. Praca zbiorowa”

 

W Benie Gonie miałeś świat i bohatera Bena, w Malutkich miałeś świat i bohatera przykuwającego uwagę (ten wuja dziwny), w ostatnim opowiadaniu z pramatką miałeś świat i bohatera, o którym dużo się nie rozwodziłeś, ale były podane jego fakty z życia: był na studiach, potem łaził po pubach, a na końcu tenże ktoś zachował się bohatersko, bo zaczął z autystyczną wręcz pasją filozofował pra-matce, a ona już miała tego dość . 

 Ot co, potrzebny jeden bohater za którym oczy wypatrują. Fajnie jak jest jest więcej, ale niech będzie chociaż jeden. Tu nie ma tego jednego, to jest problem tekstu “ostatnie dni Królestwa”. Tytuł go nie usprawiedliwia. 

 

– 

> tekst ciebie znudził

 Mówię o wadach konkretnych postaciach, o tym, że “one są nudne”, nie o samym tekście do którego różne rzeczy sobie dopowiadam i czyta się całkiem dobrze. Nie krytykowałem sensowności świata (może poza tym adolfizmem z ulicy, który po przemyśleniu wydaje się sensowny i zawiera ogromną potencję na rozwój w sposób literacki tego pomysłu). 

 

Metaforę z szkieletem i boczkiem można zmienić w poważniejszą: szkielet, chrząstki i ciało. Tego ciała tekstu brakuje, cielesnych ludzi. Oni mogą być jedynie materiałem biologicznym dla rządzących w tym świecie, ale nie powinni być traktowani po macoszemu przez autora. Dlaczego to, co mówi Helal i Naz jest najważniejsze? Czemu zostawiono ulicę i zrobiono “skok” do nich? Niby Mosze ma się coś o nich dowiedzieć, ale co tam, ważniejszy jest przywódca całego świata.

 

Oto skoki po skalach: a) ulice, b) Ananiasz jako lokalny władca, c) super Władca Helal Pomazaniec over 9000. a) i b) można by rozwinąć, gdy tymczasem c) Helal jest zagarnięciem sceny przez “sens”, prezentowanie wysokich stanowiska o globalnej polityce. To nie “zwrot”, tylko “odwrót” od tematu wcześniejszego, wielcy-panowie-rządzący-światem-centryzm. Problem w tym, że Ananiasz jest nudny, więc ten “odwrót” dobrze się czytało, widać, że autor już dotarł do “celu”. Naz i Helal byli manieryczni, ale te gadanie o maskaradach było niechcący śmieszne. No ale chyba chodzi o to, żeby było śmiesznie w sposób chcący. Albo patetycznie, tylko w sposób udany. Czyli wracam do początku mojego obecnego posta.

 

 

>Gnu­ro­wie wsta­li. Ka­płan wes­tchnął, sta­ra­jąc się zer­k­nąć ku niebu, na bez­li­to­sne słoń­ce. Zni­kąd cie­nia. Ani jed­nej chmu­ry, która mo­gła­by je prze­sło­nić. Słowa mo­dli­twy Osiem­na­stu Bło­go­sła­wieństw re­cy­to­wał bez za­sta­no­wie­nia, my­śla­mi po­dą­ża­jąc do chło­du swo­ich kom­nat, gdzie cze­kał sor­bet i harem na­łoż­nic. I to było nędz­ną po­cie­chą wobec prze­py­chu Kró­le­stwa.

 

Daj mo­ment na wczu­cie się w tekst. Niech­że on zrobi ten swój ry­tu­ał i do­pie­ro po nim się “zdy­stan­su­je” do tegoż. A przez czas ry­tu­ału niech ja­kieś szcze­gó­ły ry­tu­ału wpro­wa­dza­ją w to, że on nie robi ich na serio. Albo na od­wrót: niech wy­gło­si jakąś pło­mien­ną mowę, a potem kon­trast sie po­ja­wi. 

 

>Ka­płan wes­tchnął

 

niech jesz­cze zrobi minę jak z sit­ko­mu. 

 

>harem na­łoż­nic. I to było nędz­ną po­cie­chą wobec prze­py­chu kró­le­stwa

 

To jak prze­pis na książ­kę Łel­be­ka: męż­czy­zna w śred­nim wieku znu­dzo­ny sek­sem. Tylko, że Łel­bek to roz­wi­ja, a tutaj jest po pro­stu: “phi, nuda”. No, wy­śmie­ni­ty bo­ha­ter. 

 

>Umyci, ogo­le­ni, ubra­ni w białe szaty, przy­po­mi­na­li ludzi

 

wy­rzu­cić gadkę o na­łoż­ni­cach, od po­cząt­ku dać kwe­stię śmier­dze­nia.

 

Pro­log II

 

>Mosze za­szył się w szo­pie

Oo, i to jest po­stać. Przy­cho­dzą po niego, a on padł na ko­la­na. Dobry mo­ment, żeby zro­bić po­stać głu­pie­go, ale do­bro­tli­we­go, w stylu De Fu­ne­sa. 

 

>Mosze nie był naj­lep­szy w kom­bi­no­wa­niu. W ogóle w ni­czym nie był naj­lep­szy. Nie od­zna­czał się też wiel­ką od­wa­gą ani har­tem ducha

 

Prze­sa­dzi­łeś. Trze­ba by było zo­sta­wić “nie był naj­lep­szy w kom­bi­no­wa­niu”, a wy­rzu­cić “nie od­zna­czał się też wiel­ką od­wa­gą ani har­tem ducha”.

 

No i ci dwaj świą­tyn­ni już mieli szan­sę na ko­me­dio­wy popis, ale trze­ba być po­waż­nym

 

>Gdy do­tar­li do We­wnętrz­nej Bramy, eks­cy­ta­cja Mo­sze­go za­czę­ła gó­ro­wać nad stra­chem. Nigdy nie był na We­wnętrz­nym Placu, za­re­zer­wo­wa­nym dla świą­tyn­nej służ­by, tym bar­dziej nie na Ta­ra­sach.

 

No, no, dobry kie­ru­nek, ale wcze­śniej na­le­ża­ło­by wpro­wa­dzić jakiś “za­po­wia­dacz” tego, że bę­dzie się eks­cy­to­wał, czy ina­czej: cechy, które się łatwo łączą z eks­cy­ta­cją, bo samo zwa­le­nie się na ko­la­na w trak­cie poj­ma­nia przez gliny jest przy­kry­te… poj­ma­niem przez gliny. Mógł to zro­bić oszo­ło­mio­ny, że jak los da­ro­wał tam­te­mu, to jemu też. 

 

>Lu­bisz jabł­ka?

 

no, tro­chę wy­lu­zo­wał ten ka­płan.

 

---

>Mie­dzia­ny pu­char ude­rzył w skroń straż­ni­ka, a ten upadł. Nie nosił hełmu. Na Szeol, miał mieć za­ło­żo­ny hełm!

Chwi­la… przed chwi­lą był tekst ja­ko­by Mosze nie miał żad­nych zalet, same wady, a teraz jak sa­miec Alfa w karcz­mie robi burdę? Żeby cho­ciaż 1) Mosze miał roz­mo­wę z tym straż­ni­kiem, który nie miał na sobie hełmu, żeby za­po­mniał wło­żyć, a potem ten straż­nik 2) zo­ba­czył na ulicy kur­cza­ki i na­sy­pał im karmy do hełmu, bo jest wiel­bi­cie­lem kur­cząt, bo bab­cia mó­wi­ła, że to świę­te stwo­rze­nia (a koncu to dziel­ni­ca rze­zni­ków, to zwie­rząt­ka mogą cho­dzić po swie­zym po­wie­trzu. także Knury wśród Gnu­rów)… Byłby jakiś frag­ment przed burdą w karcz­mie, ja­kieś spo­iwo które uwia­ry­gad­nia, że ten Mosze do­stał mułów od­wa­gi, a straż­nik nie miał hełmu. 

 

NIech­by ten hi­po­te­tycz­ny straż­nik powie coś w stylu: “Wi­dzisz te świn­ki? O nic nie dbają, a Pan jest karmi?” i po­kie­ro­wać to w kie­run­ku za­baw­no­ści “hehe, świn­ki to potem ktoś je, to nie kar­mią je za nic”. Za­łóż­my, że Mosze po ta­kiej głu­po­cie byłby roz­ba­wio­ny i miał­by chęć do walki. Coś jak sy­tu­acji gdy Tra­vis z Taxi Dri­ve­ra usły­szał od ko­le­gi tak­sów­ka­rza “naj­głup­szą rzecz w życiu”, tylko bez de­spe­ra­cji tam obec­nej.

 

>Wolał się nie za­sta­na­wiać, co chlu­po­ta­ło w ka­łu­żach, kiedy sta­wiał ko­lej­ne kroki.

 

Mosze czer­wo­ne ma stopy.

 

>Nie­trud­no było od­gad­nąć, kto był mó­zgiem tej dru­ży­ny. Mosze znał to do­brze. Ra­che­la była mą­drzej­sza i by­strzej­sza od niego, po­tra­fi­ła przej­rzeć każde kłam­stwo i wy­mów­kę.

 

Za­miast tego dać to:

 

>Nie­trud­no było od­gad­nąć, kto był mó­zgiem tej dru­ży­ny. Mosze znał to do­brze. Ra­che­la po­tra­fi­ła przej­rzeć każde kłam­stwo i wy­mów­kę.

 

Jeden z tych cwa­nia­ków he­re­ty­ków mógł­by roz­wa­lić ko­ry­to i ten straż­nik o któ­rym wcze­śniej mó­wi­łem, mógł­by po­da­ro­wać mu hełm, mó­wiąc: “dziś mi się hełm nie przy­da, hehe”. Suche to, ale ja­kieś po­my­sły na roz­wi­ja­nie… po­sta­ci. Potem do­stał­by w łeb bez hełmu. 

 

>nie py­tasz kim je­ste­śmy?

 

Zwrot akcji. Tylko… po co? Chciał­bym usły­szeć “chrum chrum” świ­nek. Fa­bu­ła to szkie­let, świat to chrząst­ki w nim, a chrum chrum jest bocz­kiem. 

 

---

 

Teraz kon­flikt braci i re­tro­spek­cja. Hmm… weźmy opo­wia­da­nia Ro­ber­ta She­kleya. Jak jest mało bo­ha­te­rów, to są krót­kie. Jak jest dużo bo­ha­te­rów i skoki cza­so­prze­strzen­ne, to są dłuż­sze. A tu re­tro­spek­cja wci­śnię­ta, bo tak. Nic spe­cjal­ne­go się nie do­wia­du­je­my. Już wiemy, że ten bo­ha­ter był w gor­szej po­zy­cji, niż brat.

 Bet­ter Call Saul --> tam jest do­brze po­ka­za­ne, w jakim kon­tek­ście i jak wsta­wić re­tro­spek­cje o bra­ciach. je­że­li była lamp­ka w re­tro­spek­cji, to po­ja­wia się potem w “te­raź­niej­szo­ści” fa­bu­ły. Ale nie jako nu­me­ro­lo­gicz­ne za­kli­na­nie nas czy­tel­ni­ków, tylko jako sym­bol. Do któ­re­go wra­ca­my po prze­czy­ta­niu/obej­rze­niu. “O kur­cze, to lamp­ka była w tych dwóch sce­nach… a wi­dzia­łem prze­cież tę spój­ność, teraz widzę sym­bol łą­czą­cy te frag­men­ty!”

 

Jest sym­bo­lizm, jest sub­tel­nie, nie trze­ba jed­nak sze­olu uru­cha­miać. 

 

>Matka cmok­nę­ła z nie­za­do­wo­le­niem, bo ktoś ważny miał się po­ja­wić

 

Nic o tej matce nie wiemy. Czy tę hi­sto­rię za­czął opo­wia­dać Pain z Na­ru­to? Mosze zrobi sobie ta­tu­aże i bę­dzie na czele he­re­ty­ków uświa­da­miał świat o bólu i cier­pie­niu? 

 

---

 

>W dniu siód­mych uro­dzin Mo­sze­go, oj­ciec za­brał go do pracy. Cały dzień wy­ry­wa­li chwa­sty. […] Oj­ciec wy­cią­gnął z sakwy pa­ku­nek. W środ­ku znaj­do­wał się wy­rzeź­bio­ny z drew­na ptak. Nie był na­krę­ca­ny.”

 

No, i to jest frag­ment z po­ten­cja­łem. Gdyby wy­wa­lić tamtą scenę z matką i super luk­su­so­wym pta­kiem pro­sto z Lego i tutaj dodać jakiś dia­log.

 

-- 

Prze­sa­dzo­na scena z tą śmier­cią matki. To wy­mie­nia­nie: “pod­ro­stek w łach­ma­nach”, “zbili go jak psa”. Masz czas na wiele in­nych rze­czy, po­ka­za­nie zie­lo­nych oczu ja­kiejś ran­do­mo­wej babki, ale roz­pi­su­jesz się o łach­ma­nach tego łach­ma­nia­rza długo.

 

Faj­nie za to, że wiemy, iż Mosze gra w kości. Dobra rzecz, na któ­rej można by się sku­pić, ta wie­dza mogła by go do­pro­wa­dzić do he­re­ty­ków. Obe­zna­nie w świat­ku. 

 

>Mosze […] Dzię­ko­wał lo­so­wi, że nie było głę­biej, bo nigdy nie na­uczył się pły­wać. To roz­ryw­ka za­re­zer­wo­wa­na dla bo­ga­tych. I dla Wy­bra­nych, ta­kich jak jego brat.

 

Niech go anio­ły wezmą…

 

--

 

Dziel­ni­ce “zdro­we” i “nie­zdro­we”, to dobry za­bieg. Można to wy­ko­rzy­stać w ja­kimś opo­wia­da­niu jesz­cze, bo w tym nie było czasu.

 

To też dobre: motyw jak z Przy­by­szew­skie­go, u któ­re­go stą­pa­jąc po pew­nych uli­cach zstę­po­wa­ło się w niż­sze kręgi pie­kła. 

 

To też fajne: kwe­stia trzech epok ob­ja­wia­ją­ca się u róż­nych my­śli­cie­li (nie ważne czy Jo­achim de Fiore, czy Marks, czy Comte) jest opi­sa­na w “Nowej nauce po­li­ty­ki” Erica Vo­ge­li­na, u niego na­zy­wa się “teo­rią trzech kró­lestw”. 

 

--

 

“Trze­ci Boży wy­sła­niec, przy­szedł na ten świat! Naz Aryj­czyk!”

 

No i wła­śnie nie pa­su­je mi wy­zna­wa­nie aryj­sko­ści do “nie­czy­stych”. pa­su­je mi do “nor­mal­nych” warstw spo­łe­czeń­stwa póź­nej no­wo­żyt­no­ści, które wsku­tek kry­zy­su za­czy­na­ją czuć się “osa­czo­ne”. 

 

Tego od­wró­ce­nia na “czy­stych” świą­tyn­nych i “nie­czy­stych” na­zio­li nie ro­zu­miem. Jest okej zwy­czaj­ne, sta­ro­żyt­ne ocze­ki­wa­nie me­sja­sza po­li­tycz­ne­go, ze­lo­tyzm. Aryj­skość od­pa­da. 

 

----

 

Ma­lu­nek go­ścia z kwa­dra­to­wym wąsem. Mia­łeś mi­lion oka­zji by roz­ba­wić, wtedy ten ma­lu­nek by był wi­sien­ką na tor­cie, ale nie zro­bi­łeś tego. Więc teraz to nie dzia­ła, tylko “aha” mogę po­wie­dzieć. Takie jakie ten ka­płan by po­wie­dział. 

 

--

 

“Ka­płan chrząk­nął” → w kry­mi­na­łach z bie­dron­ki jest o tym, że de­tek­tyw chrząk­nął, wypił kubek go­rą­ce­go kakao, a potem wes­tchnął. Gdyby Ana­niasz tra­fił do in­ne­go uni­wer­sum, czuł­by się speł­nio­ny.

 

“Ty nie je­steś Mo­szem” – A kto to Mosz? wiemy coś o nim? 

 

---

 

“opty­ma­li­za­cja wa­run­ków spo­łecz­no-eko­no­micz­nych” -> skąd nagle ten język? 

 

-- 

Aaa… to taka hi­sto­ria świa­ta, ge­ne­ty­ka, nauka, mądre rze­czy. Sty­li­stycz­ne­go po­wią­za­nia mię­dzy tym mia­stem, a wy­tłu­ma­cze­niem nie widzę. W sumie każde opo­wia­da­nie można by pisać jak­kol­wiek, bez sta­ra­nia o styl i bo­ha­te­rów, potem dać wy­ja­śnie­nie. Można są­dzić, że jak opo­wia­da­nie jest “spój­ne”, więc jest dobre. Ale ja biorę pod uwagę ca­łość sty­li­stycz­ną, at­mos­fe­rę po­szcze­gól­nych lo­ka­cji i płyn­ność prze­cho­dze­nia mię­dzy nimi. Tutaj tego nie ma. 

 

---

 

“Li­be­ra­ło­wie? Kon­ser­wa­ty­ści? Cy­ber­ne­ty­cy? Ma­so­ni? Ilu­mi­na­ci? Zbyt wiele było ugru­po­wań w Kne­se­cie, któ­rym z nudów i do­stat­ku ro­dzi­ły się w gło­wach rów­nie sza­lo­ne po­my­sły, spi­ski i kno­wa­nia. “

 

bor­su­ki? je­le­nie? kuny? je­no­ty?

 

“Wraz z maską od­rzu­cił kon­we­nan­se i prze­szedł do sedna.

– Skończ z tą ma­ska­ra­dą, nie je­steś Ana­nia­szem.

– Masz rację, nie je­stem. “

 

Od­no­śnie kwe­stii maski, to jest dobra książ­ka “Pie­śni do­świad­cze­nia” Mar­ti­na Jaya. Aby się od­uczyć tego ga­da­nia o kon­we­nan­sach i zro­zu­mieć o co cho­dzi­ło w kwe­stii maski w cza­sach Szek­spi­ra, zanim ten motyw nie zo­stał wy­płu­ka­ny z sensu, a także po­ten­cji ar­ty­stycz­nej.

 

“– Re­li­gia jest sku­tecz­na, sam wiesz to do­sko­na­le. A każda wojna wy­ma­ga ofiar. – Naz Aryj­czyk wzru­szył ra­mio­na­mi, oparł się o pień drze­wa i splótł ręce na pier­si w non­sza­lanc­kiej pozie. – Od kiedy in­te­re­su­je cię ich los?”

 

“non­sza­lanc­kiej”…

 

---

“Kie­dyś my, lu­dzie, się­ga­li­śmy ku gwiaz­dom! Od­kry­wa­li­śmy ta­jem­ni­ce wszech­świa­ta. Roz­wi­ja­li­śmy się, szli­śmy na­przód! A teraz? Cała wie­dza i tech­no­lo­gia zdo­by­ta przez wieki służy tylko za­pew­nia­niu pod­łych roz­ry­wek i za­spo­ka­ja­niu coraz to bar­dziej wy­uz­da­nych pra­gnień.”

 

No, powód Naza jest jakiś. Coś kon­kret­ne­go po­wie­dział. Ale nie ma związ­ku z resz­tą tek­stu. To tak jakby ma­szy­na lo­su­ją­ca na końcu opo­wia­da­nia lo­so­wa­ła ide­olo­gię dla an­ta­go­ni­sty.

I teraz tak: to, że Naz po­wie­dział, iż wie­dza służy teraz do za­spo­ka­ja­nia wy­uz­da­nych pra­gnień nie uspra­wie­dli­wia znu­dze­nia ka­pła­na. Je­że­li wsta­wi się na końcu tek­stu wy­tłu­ma­cze­nie, to jest to wy­tłu­ma­cze­nie lo­gicz­ne, ale nie ar­ty­stycz­ne. Do­słow­ne znu­dze­nie ka­pła­na nudzi do­słow­nie. 

 

---

Od­no­sząc się zaś do jed­ne­go ko­men­ta­rza: 

“Zaś co do gil­gul to rze­czy­wi­ście, motyw by się tu świet­nie wpa­so­wał, ale już ostat­nio pi­sa­łem opo­wia­da­nie o re­in­kar­na­cji (jedno, dru­gie, trze­cie…) i cza­sem trze­ba cho­ciaż po­uda­wać przed sobą, że nie pisze się cią­gle o tym samym. :P”

 

Inne fakty, lecz ta sama siat­ka je łączy. Czy to bę­dzie bud­dyzm, czy ju­da­izm, to wyj­dzie ge­ki­ka­ra-splo­ita­tion. Bę­dzie ktoś cią­ga­ny po po świe­cie przez “fatum”, głów­ny bo­ha­ter bę­dzie miał fazy, bę­dzie na­wie­dza­ny. 

Może warto spró­bo­wać pisać o tym samym zbio­rze fak­tów, ale z inną siat­ką je łą­czą­cą. 

Po­czą­tek opo­wia­da­nia za­czy­na się znu­dzo­nym ka­pła­nem, potem łach­ma­niarz Mosze, znisz­czo­ny ży­ciem, idzie szu­kać he­re­ty­ków, na końcu jest cy­nicz­na po­ga­dan­ka super in­te­li­gent­nych cy­ni­ków. Nie ma miej­sce na kon­trast wobec tych znudzonych, zniszczonych i cy­ni­ków. Dopełniają się w degrengoladzie stylistycznej. 

W kon­tek­ście ge­ne­ty­ki można by po­wie­dzieć, że był okres gdy zwie­rzę­ta świ­nio-po­dob­ne – Ly­stro­zau­ry – były kró­la­mi na pla­ne­cie. Jakiś po­ciesz­ny ho­dow­ca mógł­by opo­wie­dzieć prze­po­wied­nie, że będą na nowo rzą­dzi­ły świa­tem, teraz już na za­wsze. I na po­cząt­ku Mosze my­śląc, że zdo­był kon­takt do gru­bej ryby od he­re­ty­ków i ich kry­jów­ki, to do­stał kon­takt do go­ścia, który mówi o wiel­kich świ­niach. 

 

Tutaj jest ma­te­riał o ly­stro­zau­rach:

https://www.youtube.com/watch?v=IjKBSZr6prg

 

“Nigdy wcześniej i później żaden kręgowiec nie zdominował tak środowiska wszystkich kontynentów”

Napisałem wcześniej “teoretyczne” posty o archetypach i kwestii aletheia, to teraz wniknę bardziej w fabułę opowiadania.

Drapieżniki podobne do orek

 

Myślę, że to można jeszcze dalej rozwinąć. Załóżmy, że w jednym królestwie te zwierzęta są nazywane na cześć tego, że orzą ziemię (z efektami rycia niczym zwierzątka z anime, kurz sam pozostaje). W innym królestwie, bo były trzymane jako zwierzęta hodowlane przez Orki (w sensie te zielone, jak z Gothica). I bohater – nazwijmy go roboczo Harold - chce rozstrzygnąć, który źródłosłów jest prawidłowy. 

Na koniec czarodziej obwieściłby mu legendę “brakującej litery”. Że w wyrazie “orki” brakuje “n”, która wskazuje na to, że [n]orki w historii swojego gatunku, zarówno jako stworzenia wodne i lądowe lubiły chować się w norach. I takoż dla innych wyrazów brakuje pierwszej litery. Tylko posiadając świętą runę (lub wstawić lepsze rozwiązanie) można odgadnąć wszystkie pierwsze litery wszystkich słów. 

 Harold mógłby być kolegą Jorka. Zainteresowanie etymologią pasuje do kogoś z grubymi szkłami i z mało bojowniczym nastawieniem, a więc dopełnialiby się z Jorkiem, który z racji zainteresowania filozofią ma w sobie gen niezgody (rzadko się ujawniający, ale być może w kontynuacjach Jork mógłby częściej pokazywać różki niezgody, coś jak ewolucja bohatera z shonena, gatunku anime). W dodatku imię Harold ma w sobie pewną “grubość” i powagę, co by kontrastowało z jego charakterem, być może także z sylwetką. Mógłby być np. bardzo uprzyjmy, w odróżnieniu do socially awkward Jorka. 

 Na koniec mógłby się dowiedzieć, że jego imię, jako jedyne na świecie, nie posiada pierwszej litery do odkrycia. Bo Harold jest tym, który odkryje wszystkie pierwsze litery! 

A jaką by miał wściekłość Jork, że jego teoria ewolucji i dwukrotne ponowne przystosowanie musi okazać pierwszeństwo świętej wiedzy o pierwszych literach!

 

---- 

 

bestia […] zwinnie wylądowała na czterech łapach o kilka kroków od kobiety w czerwieni i młodego tragarza

Marnujesz szansę, żeby oprócz Jorka tragarza był inny tragarz, mięśniak typowy, który jak gdyby nigdy nic stawia na [n]orce plecak tak ciężki, że nic by z niej nie zostało. 

 

--- 

Jork znów zapomniał, że mówi na głos.

dobre z tym mówieniem na głos xD

 

Mężczyzna […] sięgnął do oka i wyciągnął je z oczodołu, po czym rzucił w górę, nie zważając na to, że smok może to zauważyć. Gdy spadało, złapał je w locie i umieścił w głowie

Stylowa prezentacja mocy jak z Jojo czy HunterxHunter musi być!

 

Rączka! nie marnuj granatów – krzyknął kapitan, choć dzięki temu uszedł z objęć śmierci.

[…] Ryk wściekłości niczym grzmot rozszedł się po równinie, płosząc stada latających ryb

Za taki liryzm nic nie robiłem… znaczy – nie marnowałem granatów, hehe. 

 

Mała grawitacja – powiedział, wzruszając ramionami. – Można skakać wysoko i łatwo się wspinać

To mnie zabiło. xD Te postacie się dopełniają, są stereotypowe, ale w fajny sposób, a to jest komedii cel.

Wychodzi trochu Robert Sheckley, czasami absurd jak z Josepha Hellera, jest dobrze.

No i brakuje mi zjawiska “westernizacji anime w kulturze zachodniej”. Dobrze byś wpisywał się w ten ruch – a wpisywać się w coś, co jeszcze nie istnieje, to to, co powinien robić przełomowy autor, hehe. 

Jeżeli Tezuka mógł się uczyć od Disneya, stworzył Kimbę, a potem Disney dał do Króla Lwa Simbę… Jeżeli Kurosawa mógł czerpać z zachodnich filmów, a potem Star Wars czerpało z “Ukrytej Fortecy” Kurosawy… To może być gość z zachodu, co pod płaszczykiem, np. sapkowszczyzny (xD) prezentuje nową jakość. 

 

/ I tu na końcu “teoria” wróciła. Wiedźmin był opisywany jako “postmodernistyczny”. Nie będę wchodził, co przez to słowo rozumiał Parowski, bo to jest najmniej w tej chwili ważne. Ważne, co przez słowo “postmodernistyczny” rozumieją bardzo często ludzie (a więc zamiast semantyki, ważna jest tutaj pragmatyka, czyli dziedzina odpowiadająca na pytanie, w jakim kontekście i znaczeniu faktycznie używane są słowa). Otóż rozumieją przez to słowo – “poszarzanie”. Cóż jednak można jeszcze “poszarzyć” i jak długo jeszcze będzie się “poszarzać” w literautrze/filmach na zachodzie?

W tym opowiadaniu tymczasem są mocne rysy ontologiczne, charakterologiczne. I to jest konstruktywny, ciekawy kierunek. Warto odszarzać!

Rebus, więcej wyciągnąłeś z tego opowiadania, niż w nim rzeczywiście było. :P

Opowiadanie przygodowe, jeżeli dobre, osadzone jest na archetypach, symbolach, antynomiach, dychotomiach. Stąd, chcąc ukazać Shanti czemu “poszarzanie” postaci nie jest kierunkiem przyszłościowym oraz pozorującym złożoność bohaterów (zanim zdąży się ona wykluć), to musiałem wskazać jak dalece w przód można konstruować historię w oparciu o obecne już w opowiadaniu dychotomie (wiara vs niewiara), sprzeczności w charakterze bohatera wyrażającej się w postawie wobec świata (pasywna postawa Jorka i zabijanie czasu vs jego nieustraszoność w momencie, gdy przemawia z pozycji uczonego, choć wywalonego z uczelni). Na wyróżnionych przeze mnie parametrach można budować dalej, można w innych opowiadaniach wypróbowywać różne kombinacje postaw/światopoglądów/charakterów. 

Sformułowanie “wyciągać z opowiadania” jest w tym wypadku niefortunne (nie mówię jeszcze, że nieprawidłowe, ale warto mu się bliżej przyjrzeć) – to bardziej tak, iż opowiadanie powstaje na fundamencie archetypów i symboli, to one “wciągają” opowiadanie, jeżeli się na nie dłużej i wnikliwiej spojrzeć. Nawet, jeżeli opowiadanie jest krótkie i skończone oraz nie pozostawia czytelnikowi dużego pola do interpretacji, to można sobie pomyśleć: “co by było gdyby, co na bazie tego, co przeczytałem, prosi się o dopowiedzenie, kontynuację”. 

W dodatku nie jest powiedziane, że z jednego opowiadania rozrywkowego nie może powstać poważniejsze, i na odwrót. Więc te konteksty parmenidesowe mogą się kiedyś przydać.

Jeżeli przy opowiadaniu samym zostaniemy, wedle uczniowskiej interpretacji, to: zabawa opozycją Bóstwo-matka matriarchalna oraz Jork niewierzący w nią (który mimo swej upartości jest przez nią aprobowany do momenty, gdy ta ma dość jego argumentacji) już sama w sobie działa. Ale gdybać i wskazywać drogi rozwoju jest przyjemnie. 

Mógłbym powiedzieć, że są trzy rodzaje podejścia kwestii interpretacji/gdybania/nadinterpretacji: a) interpretacja bliska dzieła, “śmieszne jest to, że chłopak jest wyrywany przez Boginię, choć jest taki uparty” b) interpretacja poprzez dzieło zanurzająca się w czymś głębszym od siebie, na czym to dzieło jest postawione; lub inaczej: uważne wsłuchiwanie się w źródłowość dzieła c) klucz interpretacyjny spoza dzieła, np. tak jak część gnostyków wypowiadała się o Lucyferze dobrze, bo posiadała “klucz interpretacyjny”. Tak samo tutaj można powiedzieć: ta postać, która jest “zła” w tym opowiadaniu jest tak naprawdę dobra, a ta co zła jest dobra. Innym jej rodzajem jest psychoanaliza w swojej groteskowej formie – jeżeli bohater widział x we śnie, to widział… no wiemy, co widział. ;)

Teraz ktoś mógłby argumentować, że psychoanaliza z punktu c) nie różni się od punktu b), bo zalatuje psychoanalizą jungowską. O ile już w tym punkcie polemizować mógłbym, to przecież jeszcze teoria Campbella zwraca uwagę na strukturę mitów, czyli opowieści przygodowych. Narzędzia interpretacyjne Campbella są więc bliskie dzieła i jego źródłowości pośrednio poprzez bliskość monomitu

A inne gatunki

O ile twarde rysy charakterologiczne są zrozumiałe w opowiadaniach przygodowych, to co w takim razie z resztą opowiadań? Ciężko odnieść rysy Herkulesa do rysów dajmy na to Bena Gona. Lecz monomit znajduje się głębiej w źródle dzieła sztuki. Stąd płynie wniosek, że o ile budowanie postaci w ramach struktury innej niż bohatersko-mityczna jest inne, to nadal niezrozumiałą jest porada “poszarzania” bohaterów. Owszem, trzeba robić to innymi środkami, można np. bardziej minimalistyczne wskazywać na zmiany w zachowaniu bohatera. Załóżmy, że bohater je codziennie chleb i wychodzi z domu, a któregoś dnia spogląda się na chleb i wychodzi z domu bez jedzenia. Być może jego dotychczasowy rytuał zdegenerował się w nawyk, aż wreszcie umarł, tak jak cząstka przywiązania bohatera do śniadań z niedawno umarłą żoną, no i z czasem bohater siebie zaniedbuje i robi złe rzeczy. 

Nawet w tym przypadku nie kierujemy się stronę poszarzenia bohatera, ale zróżnicowania jego zachowania, minimalistycznie, ale jednak. Jeden czytelnik stwierdzi, że z bohaterem jest coś nie halo wcześniej, inny później. “Poszarzanie” pojawia się jako interpretacja u widza, jeden Waltera z Breaking Bad oceni źle wcześniej, inny później, a inny będzie raz miał takie odczucia, raz inne. Dobry autor skupia się tymczasem na zróżnicowaniu postaci odpowiednio do swojej wizji. Aby postać była “niejednoznaczna”, potrzeba ją budować z kontrastujących elementów. Nie musi to być od razu manichejskie dobro i zło absolutne niczym w micie (lub opowiadaniu mityczno-przygodowym komediowym, gdzie Jork nieodpowiednio do powagi, do kontekstu woli i czynów zaczyna rzucać argumentami rozumowymi), ale małe zło kontra małe dobro bohaterów jak w komedii lub obyczajowej opowieści gdzie małe występki muszą być oznaczone na czarno jako sytuacje, scenografia/tło, myśli bohatera.

 

Rebus, więcej wyciągnąłeś z tego opowiadania, niż w nim rzeczywiście było. :P

 

Pominę to, że pewnie napisałeś mi tak z czystej skromności. ;D

Gdyby dać odcienie szarości to wypłukano by jungizm z tego opowiadania. Bo "czarna i zła" Matka z jakiś powodów jest otwarta dla fajtłapy, a tymczasem on jest zawzięty ze swoim gadulstwem. Takie jej złowieszcze przedstawienie powinno symbolizować negatywny archetyp oceniający, który spotyka się w trakcie przygody w świecie na zewnątrz od fortecy wiedzy. Czyli jakąś meduzę na kiju – a tymczasem wlasnie u Gekiego nastepuje śmieszny zabieg, w którym owa zła Macocha jest na fajtłapę otwarta. Ocenia go pozytywnie. Gdyby dał się uwieść przez nikczemną kobietę, być może byłoby to głupie, ale zyskał by przez to doświadczenie bohatera. "Fabuła i narracja" takoż jest więc mozliwa do kontynuowania, gdy nastąpi "irracjonalne poddanie się" – a tak to Jork wrócił na uniwerek zabijać czas, zanim się jego historia w świecie zaczęła.

Czym innym jest ciekawość i spryt Parmenidesa, które umożliwiły mu spotkanie z boginią w Hadesie. Parmenides nie odznaczał się ideałem kontemplacynym. Był niczym inni Fokajczycy, którzy osiedlili się w Jonii po przepędzeniu z Azji. Było to dziwne greckie plemię kochające morze i niedogodności. Jeden z Fokajczyķów dopłynął ponoć na "koniec świata", do biegunu północnego. Parmenides zaś odbył podobną podróż, ale w zaświatach. Jego kategorie "byt jest, niebytu nie ma" i pozornie koślawy poemat, dały zaczątek zachodniej filozofii. Tymczasem bogini nie pozwoliła Parmenidesowi nawet na dyskusję, miał zapamiętać wszystko co do joty. Jak się jawi w tym ciemnym świetle rzekoma autonomia Jorka? Czy reprezentuje on krańcową formę filozofii "światła" (Platon, sredniowiecze, światlo rozumu oświeceniowe)? A może faktycznie Parmenides pottzebował zstąpić w ciemności raz tylko, a Jork mając na tyle światła "niewiary" powinien zachować się inaczej? Czemu wierzy tylko w swoje słowa, może nie wierzy w nie i także w sam uniwersytet i rozum? może jego opór warunkuje to w jaki sposób jawi mu się świat-matka?

Nie widzę w postach Tarniny nic niezrozumiałego. Natomiast w postach interlokutorów widzę mętne wody. No i przynęty po to by ktoś się otworzył, a jak się otwiera, to “przestaje panować nad sobą”.

 

Reasumując: lektura przyjemna, bo autor pisać umie, ale czegoś zabrakło do pełnej satysfakcji.

 

Świata liliputów pozostawionego bez dopowiedzeń? A może czas na tworzenie bohaterów? Mówiąc o światach Gekiemu nie pomożecie, dajcie mu sygnał do tworzenia postaci. 

Kappa jest czasem pokryty łuską (lub skorupą) koloru zielonego, żółtego bądź niebieskiego. Ma wydzielać zapach ryby. Bardziej niż ludzkie mięso (dzieci lub nawet dorosłych) kappa lubi ogórki, dlatego Japończycy często rzucają je do rzeki lub jeziora, żeby demony nie przychodziły ich szukać i żeby je obłaskawić. Tak obdarowany kappa staje się życzliwy, nie topi ludzi, a regularnie częstowany ogórkiem może się nawet odwdzięczać, pomagając w irygacji pól ryżowych i lecząc chorych (zna różne lekarstwa). Zaprzyjaźniony kappa jest miłym towarzyszem, bo świetnie mówi po japońsku i gra w shōgi (rodzaj szachów). Oprócz tego zawsze wywiązuje się z obietnic i nie łamie przysięgi. Ku czci życzliwych kapp wznoszono chramy (shintō).

Dobre! czemu kappa woli ogórki niż mięso, to jest zagadka. 

Aha, zestawienie miłość + wirus kojarzy mi się z HIV. Taki efekt chciałaś osiągnąć?

 

To są twoje skojarzenia. Jeżeli jesteś poczatkującym wierszokletą i masz w głowie “milość jest jak wirus”, to to napisz. Jak nie jesteś nie początkującym, to też to napisz, tylko bardziej zamaskuj swoją metaforę.

 

Oprócz tego lubię ogórkową, ale czy to temat na wiersze

Tak.

A tutaj masz proste, mało ciekawe rymy niestety.

Nie o same jednak rymy chodzi, np. “Moja miłość jest jak wirus” jest żartobliwe, ale już następny wers: “Tego nie wyleczę” jest nieoczekiwanym, przewrotnym fatalizmem. Ciekawe zestawienie pod kątem treści. Stąd ja w swoim “Madrycie” zmniejszyłem element zaskoczenia i starałem się stopniowo wprowadzać “morowe powietrze” w kontraście do “słodkości tkwienia”. Brakło mi czasu na wprowadzenie “miłości”. W tym sensie, że wydaje się ona “miłostką słodką” wobec tego wielkiego wirusa, lecz to “miłostka” stanowi spoiwo spontanicznego życia społecznego.

Ale to dla wprawy może dopisać do mojego “Madrytu” autorka pierwszego “Madrytu”. ;p 

Też bym pojadł w Madrycie ;p pozdrawiam

Ja bym tak przykładowo wiersz przeredagował wiersz, aby pokazać niebezpośrednio związek: miłość – wirus.

 

“Cóż to może być – Madryt?

To znaczy usiąść sobie

jadać przy stole (nie własnym)

słodko tkwić przez chwilę

– oddychając morowym powietrzem

 

innego nie będzie”

Ooo, masz jakieś źródła? Bo mnie o tym, dranie, nie powiedzieli, a wygląda ciekawie.

 

Mialem gdzies zapisane zrodla, popatrzę, a na razie dam korektę tego, co napisałem: “sermonizm Piotra Abelarda” ;p i logopeda i skleroza sie klaniają. xD

Jak się to ma do brzytwy Ockhama? 

 

Chociaż brzytwa Ockhama odnosiła się do dyskusji o powszechnikach, to w sumie mogę coś skrobnąć:  gdyby zastosować tutaj brzytwę w potocznym znaczeniu, to oznaczało by to, że nie ma co odnosić się do fantastycznych, nadzwyczajnych wyjaśnień w fizyce, gdyż lepiej przypuszczać, że zazwyczaj rozwiązania są proste, ale nie mamy do nich dostępu, albo są dla nas zbyt mało atrakcyjne.. Tutaj można by dać empiryzm angielski zapoczątkowany przez Rogera i Franciszka Bacona wyrosły w reakcji na spekulatywne scholastyczne średniowiecze. Ta rewolucja polegała na gwałtownym docenieniu eksperymentu (weryfikacjonizm), postulowaniem poświęcenia się sumiennemu, beznamiętnemu zbieraniu danych.

Stopniowo znaczenie wyobraźni i hipotez w nauce stopniowo powracało do łask. Popper jako późniejszy myśliciel doceniał rolę hipotez, których ambicją powinno być wyjaśnianie jak najszerszego spektrum zjawisk w jak najprostszy sposób. A nie na odwrót: upierać się przy prostym, “oczywistym” wyjaśnieniu, mającym wąskie zastosowanie i czekać na cud, jak z danych wyrośnie teoria. Popper uważał, że Franciszek Bacon chcąc nie chcąc nie był konsekwentny i między wierszami doceniał rolę stawiania hipotez, posiadania “metody”.

Problem z falsyfikacjonizmem Poppera jest taki: jak odróżnić wizjonera od szarlatana. W empiryzmie/weryfikacjonizmie tymczasem problemem jest, jak  nie być krępowanym przez opinię środowiska naukowego i “oczywiste” rozwiązania.

Według mnie nauki poszczególne różnie się plasują na skali przydatności falsyfikacjonizmu/weryfikacjonizmu. Fizyka współczesna w stosunku do innych nauk ma o wiele więcej wspólnego z falsyfikacjonizmem, z tego powodu, że ciężko lub nie sposób badać eksperymentalnie określone sfer zjawisk z pola zainteresowania tej dziedziny.  Einstein był teoretykiem, nawet się przechwalał, że obserwacji nie musi robić, bo to wyczyta z wzorów. 

Nawiązując jednak do sporu o uniwersalia, co będzie już total offtopem, to oprócz czterech stanowisk (skrajny realizm pojęciowy, umiarkowany realizm pojęciowy, konceptualizm, nominalizm), istniało jeszcze piąte, które jest dość orginalne i najciekawsze z punktu widzenia dyskusji, czym jest język nauki. Jest to sermonizm Piotra Abelarda.  Jan uważał, że powszechniki są kreacją umysłu, a z drugiej strony to, do czego odnosi się język nauki jest prawdziwe. Nie możemy jednak uzyskać “bezpośredniego dostępu do rzeczy”, więc musimy zadowolić się kreacją, ale o tyle uzasadnioną, o ile jest w kontakcie z światem realnym. Takie rozwiązanie jest najbliższe tego, jak pojmowana jest “realność” nauki w dzisiejszych czasach – nauka jest kreacją, ale taką, która odnosi się do tego, co realne. Także Ockham jest przereklamowany ;)

Ja się nie czepiałem ortografii itd., ale formy w bardziej estetycznym niż tylko technicznym ujęciu. Co wywołujesz poprzez opowiadanie, jakich środków używasz, patos, satyra? wszystko na raz? Forma ma ten swój pierwiastek materialny (z czego zrobione jest dzieło), ale także lekko lub bardziej mistycyzujący (czy czuć rytm/życie tekstu, np. u Brunona Schulza czuć jego puls. Nie zawsze wiadomo o co chodzi, ale wiadomo, że coś chodzi. U ciebie nie czuje, że coś chodzi; skacze we wszystkich kierunkach).

Autorzy wielokrotnie mają dziwne poglądy na temat sztuki i jeżeli się do nich w pełni nie stosują to ratują swoje dzieła.

Twoje wypowiedzi teoretyczne się czasami być może kleją. I co z tego?

Odnieś się do tego co poszło nie tak

Wszystko. Zasłonę kontekstów przed nami rozwarłeś, to nie tekst, co zbiór hiperłączy. Nie da się tego dobrze skrytykować. Gdzie nie wdepniesz to przeskok kwantowy i już zapomniałeś, co krytykowałeś. Jeżeli dla ciebie “utwór się rodzi w głowie”, to ja za Ingardenem powiem, że utwór/dzieło sztuki ma już po prostu być gotowy, natomiast to co ma się rodzić, to przeżycie estetyczne odbiorcy w kontakcie z dziełem, które to przeżycie jest możliwe dzięki “lukom w dziele”. Czyli możliwości dopowiedzenia czegoś. Trzeba pozostawić życie w tekście. Tu tego nie ma, wszystko jest zwarte, wszystko jest urodzone, my musimy te gwiezdne jądra zbadać i naukowo usystematyzować.

Od trajhardu w pierwszych zdaniach można zboleć. 

Polecam mniej “poważnych problemów społecznych”. Zarówno w pisaniu jak i krytyce swoich i cudzych dzieł. Rolą autora nie jest bycie przenikliwym, tylko napisanie dzieła. 

Jeżeli postać jest na jednej orbicie, a pod nim ktoś jest na innej orbicie, z pokorą pisz, że machają do siebie, że są sąsiadami. Jak Robert Sheckley.  Pociągnij temat. 

 

Przecież według Naoma Chomsky'ego język jest nieskończonym zbiorem zdań, generowanych za pomocą skończonej liczby reguł i słów, więc mój język może generować wszystko co mi ślina na język przyniesie, czy też precyzyjniej – palce wbiją w klawiaturę, a Ty czytelniku męcz się i interpretuj.

Ja nawet nie próbowałem zrozumieć tego tekstu, podobnie nie próbowałem zrozumieć polifonii interpretacji poniżej. “Błyskotliwe” językowo teksty może dostarczyć komputer.

 

Podobną strategię autopromocyjną stosowała kiedyś Manuela Gretkowska i jak widać jej to służy, ma się dziś dobrze, a nawet mnie osobiście zdarzyło się popierać jej inicjatywy społeczne.

Żuławski nagrał tylko jeden film na bazie Gretkowskiej, a wyszło coś okropnego. Jeżeli analogicznie wspaniałe mają być przezrocza twojej kariery nią inspirowanej…

Geki, podsunę ci pomysł na kontynuacje Malutkich socrealistyczną. Rita bierze traktora, uczy innych jeździć, a że jest sprytna, to znajdzie sposób na obsługę maszyn na gospodarce osieroconej przez ludzi. Znajdź jej amanta, który okaże jej uczucie w stylu piosenki “Przygody na Mariensztacie”: “Dziś rano twe dłonie dziewczęce /mieszały i wapno i piach”. 

Niech Ojciec powie: wszyscy jesteśmy Mali, ale w kupie jesteśmy Duzi! 

i wtedy ojciec – bach – gumofilcem niechcący w kupe, a Malutcy podskakują ze śmiechu, acz w radości przyzwoitej i aprobacie.

Niech Adolf wróci z Marsjanami, niech będą jak “Mister West w krainie Bolszewików”, poznają kołchoz i się w nim zakochają, z wzajemnością. O, o! ten amant dla Rity może być nowoprzybyłym z Marsa.

Marsjanie powiedzą: “Mimo naszej zaawansowanej technologii nigdy nie opracowaliśmy tak efektywnego podziału pracy”.

Zwróć uwagę, ile elementów musisz tu wprowadzić i rozwinąć

Ingarden mówił, że przeżycia estetyczne to dopowiadanie dzieła, konkretyzacja. A w tym przypadku, gdyby wszystko rozwinąć, co napisałeś, opowiadanie straciło by dusze.

Duży chłopak od komputera z domu, to może być foliarz czytający informacje o marsjańskim rodowodzie wirusa, który da się wytłumaczyć naukowo. Adolf, podróżnik, jako, że nie wszystkich podróże kształcą, mógł mieć kiełbie we łbie.

Opowiadanie ma w pewnych momentach dynamikę mniej disneyowską, bardziej braci Fleischer, np. Betty Boop. Jest Betty, której sowa mówi, żeby nie szła w góry, a ona idzie do lubieżnego dziada z gór. https://www.youtube.com/watch?v=SoJkxNa6v14

Ten dziad tańczy do jazzu lat dwudziestych! A Adolf pojawił się, nic nie zatańczył i Rita mu dała w łeb. To pedagogizm, ale w stylu nowoczesnym, że w świecie zarazki, wirusy, a tu w domu Pan Łojciec da pasze. W sumie nie da paszy, bo wirus zabił Dużych i nastąpił lockdown automatyczny, bez rządu, no ale Pani Rita jak harcerka będzie musiała poradzić sobie z gospodarką domową. Pedagogika bajek w czasie zarazy. Socrealizm samoczynny, obywatelski, bez nakazu Partii.

Ja pytam: gdzie adwenturyzm i dusza pozostaje w dziecku po takim szoku? Adventure równa się Adolf.

Teraz rozgałęziam swoją wypowiedź na dwie osobowości:

Jako osoba nr. 1 lubię to opowiadanie jako całość. Makabre, wydzieliny. Fajnie, że sie na końcu okazało, że Marsjanie to owi Mali.

Jako osoba nr. 2 lubię to opowiadanie, ale uważam, że zabito lepszą potencję tego opowiadania. Gdyby Rita po prostu zaakceptowała tę drogę nie wiadomo gdzie, gdyby Adolf umiał jeszcze przekonać, że do miejsca gdzie lecimy jest lepiej niż w tym mieście obiecanym, a załoga się na to zgodziła… to mielibyśmy tragizm! Rita nie popełniła żadnego zła, nawet postacie Disneyowskie je popełniają. W porę zwróciła uwagę na zagrożenie, jej wybór był po prostu wyborem między podróżnikiem a domownikiem, nie był to wybór moralny/ A gdyby poleciała dalej (of kors, załoga musiałaby być mniejsza, bo zbyt dużo dorosłych by Adolfowi dało po mordzie) i Adolf zadziałałby swoją charyzmą? Rita płakałaby jak postać z “An American Tail” Dona Blutha: gdzie moi rodzice?! Czuła by egoizm wypływający z pojęcia wolności i przygody, że wolała zaryzykować aby odnaleźć szczęście, zamiast zatroszczyć się o Ojca. Dowiedziała by się, że dokonała wyboru o charakterze moralnym, po jego dokonaniu.

 

Na tę chwilę opowiadanie ma takie przesłanie, że jak się pojawi Adolf, ale z charyzmą, to ktoś dorastający na tym opowiadaniu pójdzie do każdej sekty, byle ku przygodzie. 

 

Jako osoba nr. 1 odpowiadam osobie nr. 2: panie egzystencjalisto, niepotrzebne te kalki Dona Blutha i łzy. Ale jedna myśl mi wpadła. Mianowicie: gdyby usunąć te moralizatorskie:

– Wracamy do Domu – oznajmiła. – A potem zapytamy o zdanie tego, kto zawsze się o nas troszczył. Zapytamy mojego tatę.

 

i zamiast tego postać Rity by powiedziała: Jedziemy do Ojca. Show don’t tell po algiersku. Bo z jednej strony marsjańskie wydzieliny (na które Pan jest za wrażliwy), z drugiej ten pedagogiczny, nie pasujący na Malutką nogę kapeć (w sensie Malutkich z drugiej części opowiadania; zmieniając klimat/genre postacie nie pozostają takie same). Pierwsza część opowiadania była taka nastrojowa, ale druga część, już zaprezentowała nam wydzieliny (na które Pan przekręca oczami) z horroru, wymaga by inaczej tę Ritę poprowadzić ku sercu Ojcowskiemu. To powinna być jakaś taka gadka disnejowska ani za lekka, ani za bardzo objęta patosem. Rita ledwo, co ogarnęła sytuacje, a wali zdanie jak postać z Homera – “ja wzlecę na dronie, póki bateria nie spłonie – w żarze słonecznym/ i wezmę Was z sobą, na ratunek domu Ojca mego.”. Tak płaska w swym wodzostwie być nie powinna. 

 

// Jak trochę pomyślałem, to żeby okręcić utożsamienie: “adventure = Adolf”, może dać Ricie jakiegoś przyjaciela w jej wieku, żeby to oni się też nawzajem do podróży motywowali, nakręcali. Żeby to nie była tak prosta sytuacja. Żeby coś wyszło w stylu takiego przesłania: “przygoda – tak; Adolf jako jej inicjator – nie”. 

Weźmy taki przykład. Fandom wielbicieli gruszek. X uważa, że gruszki nie są wybierane ze względu na ich jakość, a Y dodaje, że są wybierane ze względu na ich walory estetyczne. Teraz pytanie jest następujące: czy walory estetyczne w tym przypadku są przedmiotem badań dla filozofów od Estetyki, czy też badaczy rynkowych sprawdzających jak uzyskuje się kolor gruszek, wielkość itd. Wnioskuje, że w przypadku gruszek można mówić o wyborze konsumenckim a) zwracającym na jakość b) nie zwracającym na jakość. Natomiast nie byłbym w stanie powiedzieć, że konsument wybiera przedmiot ze względu na Estetykę przez duże E. 

W fandomie naukowców jest podobnie: jest a) nauka i b) pseudonauka. Ale coś może być także: c) humanistyką z ścisłą (przynajmniej do pewnego momentu) metodologią. Kiedy b) pseudonauka będzie mówiła o kupie pierwotnej, to c) humanistyka w kontekście odkryć naukowych będzie starała się porównywać świat zwierząt i ludzi w oparciu o zdobyte narzędzia z związane z pojęciem “kultury”. Np. 

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC387823/

 W artykule „Emergence Peacefull culture in wild baboons”, opierajającym się na badaniach Sapolsky’ego, jest wyrażona hipoteza, że agresywne zachowanie pawianów ma podłoże kulturowe: "Primatologists characterize these behavioral differences as “cultural” traits, since they arise independent of genetic or environmental factors and are not only shared by a population (though not necessarily a species) but are also passed on to succeeding generations."

Naukowcy widzą tymczasem tylko kościół nauki i heretyków względem niego – kościół pseudonauki. 

A może to człowieka należy odczłowieczyć, by okazało się, że nieprzewidywalne czynniki są przewidywalne? Tak działa habitus społeczny – sorawia, że łatwiej przewidzieć zachowanie grupy jednostek o ind ywidualnych cechach niż pojedynczych jednostek. 

Nie tkwi tutaj paradoks? Ewolucja stwarza nowe gatunki, różnorodne formy istnienia, a z drugiej strony należy człowieka i zwierzęta odczłowieczać, patrząc jedynie na dzisiejsze dane i z nich wnioskować na przyszłość, bez humanistycznego wizjonerstwa wypatrującego: “co w tych danych może się zmienić”? Świetną książką jest “Fantastyka i futurologia” Lema, gdzie krytykuje owe podejście. Różni scjentyści polegli w przewidywaniu przyszłości ludzi stosując tę metodę. Nie tyle bym ją odrzucił, co traktował jako… narzędzie, nie jedyne. 

Wiec precyzując, opowiadanie parodiuje mental naukowców i ich manię względem siły pseudonauki, być może przy okazji pokazuje jej “wyższość”, ale to w majaczeniu podmiotu śniącego. Chodzi o bezradność scjentystów, a nie wielkość pseudonauki.

 

Pseudonauka jest bardziej elastyczna i może zmieniać się szybciej, ponieważ nie podlega zasadom rygoru naukowego. Tak samo nauka może rozwijać się szybciej niż religia, ponieważ nie podlega dogmatom. 

To nie jest największy problem dla nauki, tylko problemem nauki są naukowcy i ich wielbiciele. Antypatyczne cyborgi pouczające z mediów, z drugiej upupiający swoją dziedzinę prezenterzy “yeah science” z diskawery, bez odpowiedniej godności Carla Sagana w wyrażaniu się i bez stylu.

Popper, który krytykował Koło Wiedeńskie walczył nie z nauką, lecz scjentystami. 

Są ludzie, którzy zdążają do ideału, atraktora pragnienia. Chcą zrobić coś dobrze i pięknie. Są też ci drudzy, którzy za cel uznają unikanie błędów. Ma to swoje odbicie w zagadnieniach metodologicznych, a więc konflikcie między holizmem a redukcjonizmem, m. in. w nauce.

W badaniach nad pochodzeniem bezinteresowności wśród zwierząt pojawia się problem: w którym momencie powinniśmy zrezygnować bądź zawiesić wytłumaczenia redukcjonistyczne (czyli te, w których zwierzęta są kierowane doborem grupowym; grupa w której zwierzęta sobie pomagają łatwiej wygrywa wyścig ewolucyjny), a w jakim momencie powinniśmy zaangażować do badań metodologię socjologiczną, psychologiczną. Jeżeli zadajemy pytania o protospołeczeństwo u zwierząt, o protowspólnoty u zwierząt, musimy zwierzęta "doczłowieczyć". I tu zaczyna się pole i dla mądrych rozważań, i dla pseudonauki. 

Reakcją na pseudonaukę i jej ślepe uliczki jest syndrom oblężonej twierdzy wielbicieli nauki. Scjentyści mówią tylko o doborze tego lub owego, podobnie jak spora część naukowców, a pytania “głębsze” są oddalane (dawkinsowe reductio ad absurdum: po co zadawać pytanie o to, czy emocje są niebieskie). W tejże oblężonej twierdzy, zdawałoby się, powinny dominować ideały naukowości i piśmienności. Zamiast tego “ideały” ustępują gromadnym sprzeciwom wobec “błędów i wypaczeń” pseudonauki, co ułatwia podleganie uniwersalnej, memowej obrabiarce dusz. Stąd mental scjentystów jest w opłakanym stanie.

W powyższym opowiadaniu podoba mi się nie to, jak zhiperbolizowano świat “rzeczywisty” pseudonauki, ale to w jak pośredni sposób zobrazowano mental “nałukowców”, czyli to, w jaki sposób widzą współczesny świat. Opowiadanie jest skowytem bezradności utajonego podmiotu “nauki” (czyli scjentystów) w obliczu zagrożeń pseudonauki. Poza hiperbolizowaniem foliarstwa nie ma pozytywnej propozycji. 

W opowiadaniu brakuje tylko postaci, która by wspomniany dziwny sen o rzeczywistości śniła, żeby moja interpretacja miała więcej sensu (a może czegoś nie doczytałem, coś przeoczyłem). Ten paradygmat schizo-kartezjańskiego “Ja”, to cecha wyróżniająca Gegikare. W związku z tym nawet tam, gdzie ciężej sie go dopatrywać, można się go dopatrywać. Nasuwa się pytanie: czy to dobrze, czy to źle? Nie lepiej postawić na dziwny świat po prostu, a nie dziwny świat “śniony” jakby przez kogoś? Strumień świadomości jakim Gegikara miał stworzyć “bizzare fiction” jest osadzony w kartezjańskim “Ja”, tymczasem istnieje w literaturze także strumień świadomości uchylającej się przed centralną funkcją “Ja”. A w tym tekście ewidentnie, ktoś ten dziwny świat śni, a przynajmniej “forma” tak to nam sugeruje. Stąd wnioskuje, że demiurdzy “nauki” ustawiają maszynę memującą, które dostarczają wrażeń złudnych wielbicielom nauki, tym, którzy chcieliby być “ponad” maszyną memującą z samej racji przeczytania “Samolubnego genu” Dawkinsa.

Nowa Fantastyka