Profil użytkownika

Jestem z Łodzi, mam dwadzieścia osiem lat, lubię literki. Chętnie betuję teksty, choć nie robię łapanek – bardziej mnie obchodzą pomysły, styl, historia, bohaterowie i takie tam.

Avka mam stąd: http://www.deviantart.com/art/dandelion-Stock-3-88137586


komentarze: 112, w dziale opowiadań: 65, opowiadania: 40

Ostatnie sto komentarzy

Gdzie się nie zgadza? Koziorożec i smok jak w mordę strzelił ;)

No właśnie żyłam z takim przekonaniem jak Finkla ;)

Oraz Sirinie, owszem, zadawaj :)

Kwadrans truchtu po równej, kamiennej drodze, to dla żołnierzy Górskiej Straży właściwie odpoczynek. Po kilkunastu krokach nogi same łapią rytm, oddech się wyrównuje, ręce zaczynają pracować, pomagając pompować powietrze do płuc. Kenneth też już czuł, że tarcza przestaje mu ciążyć, a hełm nie ociera czoła. Gdy trzeba było przenieść po górskich ścieżkach pilną wiadomość lub szybko dotrzeć do miejsca, gdzie widziano jakąś podejrzaną bandę, żołnierze potrafili biec w tym tempie pół dnia. Z powodu szybkości przemieszczania niektórzy nazywali ich czasem górską kawalerią.

Dzieło z kategorii “jak ma zachwycać skoro nie zachwyca” i niech ktoś mi proszę wyjaśni w jaki sposób ręce pracując pomagają pompować powietrze do płuc, jeśli znajdzie chwilę ;)

Urszula! Opowieści z Ziemiomorza, tylko nie pamiętam za cholerę jaki tytuł miało. Może “Pan Podgórski” po prostu?

To nie oglądam. Przynajmniej póki poprzednia dawka ze mnie nie zejdzie, bo obejrzałam niedawno i wciąż czuję się nieco chora na myśl o niektórych odcinkach (z naciskiem na białego misia). A do tego świąteczne rzeczy mnie zawsze ruszają.

Ten odcinek to taki horror sci-fun, który straszy nas samymi nami, zgodnie z sentencją człowiek człowiekowi wilkiem.

No brzmi bardzo jak White Bear.

DJu, gorszy (bardziej niszczący psychikę, nie że jakościowo) niż White Bear czy niegorszy? Bo jak gorszy to nie oglądam.

Mi się Złoty Kompas mgliście kojarzy… Ale pewna nie jestem.

Przepiękny tytuł.

Reszta, niestety, sztampowa i mało interesująca. Mamy już naprawdę bardzo, bardzo dużo alternatywnych podejść do Boga, Szatana i całej reszty. Pośród nich znacząca większość (jeśli nie całość) to te, które uczłowieczają, unormalniają i czynią bardziej przyziemnym. Trzeba naprawdę niebanalnej wizji, talentu i pracy, żeby to przekuć w historię, która będzie choć trochę interesująca. Tu nie bardzo jest historia, wszystko jest podane na tacy. Do tego dochodzą liczne potknięcia stylistyczne i gramatyczne, więc niestety nie mogę nic dobrego o tym tekście powiedzieć.

Widzę po opisie, że chciałeś przedstawić swoją wizję tego jak to wszystko wygląda. Zazwyczaj sprawniej i strawniej idzie kiedy robi się to na drodze normalnej wymiany poglądów/dyskusji, nie próbując zaprzęgać do tego literatury.

To chyba łatwe:

Ponieważ nie pogodziliśmy się jeszcze w pełni z ideą, że mieszkańcy sąsiedniej wioski są takimi samymi ludźmi jak my, byłoby w najwyższym stopniu naiwnym przypuszczenie, iż potrafimy kiedyś spojrzeć na społeczne, używające narzędzi istoty i zobaczyć nie bestia, ale braci, pielgrzymujących wspólną drogą do kaplicy inteligencji.

A jednak to właśnie widzę, czy też pragnę zobaczyć. Różnica pomiędzy “ramen” i “varelse” tkwi nie w stworzeniu poddanym osądowi, ale w tym, które ten osąd wydaje. Kiedy stwierdzamy, że obcy gatunek jest “ramen”, nie oznacza to, że przekroczył on próg dojrzałości. Oznacza, że to my go przekroczyliśmy.

No dopsz, biały dżibson jest to.

Znaczy się Will Gibson, Graf zero. Cała rymowanka przeurocza brzmi tak:

Mój tata przystojny byt jak szatan; i miał łańcuch długi na trzy mile

A na każdym ogniwie

Serduszko dziewczyny

Którą kochał, lecz rzucił za chwilę.

 

Czy moje google-fu jest wystarczająco dobre?

Jak zaczynałam to odpłatnej jeszcze nie było ;) Ale masz rację w sumie :D

Tak jak nie ma darmowych obiadów, tak i nie ma darmowych gier.

No, polemizowałabym ;) Z najlepszych darmowych tytułów w jakie grałam – cykl Submachine Skutnika i tegoż Daymare Town 1, 2 i 3. Covert Front jest spoko, choć plastycznie mnie nie ujmuje, reszta to sympatyczne drobiażdżki albo platformówki. Niemniej, Submachine i Daymare to świetne, wymagające wiele od mózgu gry z historią, klimatem i zagadkami dobrze wpasowanymi w fabułę. No i konia z rzędem temu kto przejdzie wszystkie submaszyny bez solucji.

 

Ale to nie jest żadna analogia. To jest bezpośrednio zastosowanie literalnej wypowiedzi Jezusa w takiej samej sytuacji – to jest w sytuacji, gdy nie uległy zmianie żadne istotne czynniki.

Uważam, że to jest analogia, ponieważ jestem zdania, że zmianie uległo wiele istotnych czynników.

Po trzecie, nie istnieje obecnie coś podobnego do tego, co krytykował Jezus krytykując rozwody, ponieważ Jezus krytykował rozwody, jakbyśmy dziś powiedzieli, “kościelne”: takie, które były częścią żydowskiego Prawa. Nie ma w rzymskim katolicyzmie rozwodów kościelnych.

No i co w związku?

To, że między innymi na tej podstawie uważam, że Twoja analogia, a więc i argumentacja, jest słabo umocowana. Jezus nie mówił o tych rozwodach, o których według Ciebie mówią w czasach współczesnych Twoi “lewicowcy”. Więc stawianie znaku równości uważam za (kolejne) nadużycie.

 

Dalej – jesteś troszkę niekonsekwentna, bo z jednej strony twierdzisz, że dla lewicowców Jezus nie jest fanatykiem, bo oceniają go przez pryzmat jego czasów… Z drugiej przyznajesz, że nawet dla swoich współczesnych Jezus byłby fanatykiem

Faktycznie można mnie tu nie zrozumieć. To może zacznę od tego, że nie mówiłam o lewicowcach, mówiłam raczej o Twoich “lewicowcach”, którzy są dla mnie tworem bardzo abstrakcyjnym. Twoja definicja “lewicowców” jest dość osobliwa, nie chcę się pod nią podpisywać ani przyjmować jej bardziej niż muszę na potrzeby rozmowy. Niemniej, miałam na myśli kwestię pewnych proporcji. Z laickiego punktu widzenia Jezus wydaje się chyba jak na swoje czasy, człowiekiem o postępowych poglądach. No i laicki punkt widzenia te poglądy oddziela dość wyraźnie od kwestii religii.

Natomiast wyobrażam sobie, że kolesia, który głosił zupełnie nieżyciowe hasła, jako główny i często jedyny argument podając “bo Bóg tak chce, a ja jestem Jego Synem”, jemu współcześni mogli oskarżać o pewną przesadę. Choć zapewne po cichu, bo działał jednak w społecznościach, które swoją tożsamość budowały na relacji z Bogiem.

 

przy czym próbujesz uczynić z niego przeciwnika “bogatych konserwatystów”

Niczego takiego nie robię, a z tym, co napisałeś dalej, czyli Twoimi wymyślonymi opiniami na temat wymyślonych “lewicowców” naprawdę nie mam ochoty dyskutować.

Fakt nr 1: Lewica dopuszcza rozwody i pożycie pozamałżeńskie i to nawet nie jako jakieś “mniejsze zło”, tylko jako coś absolutnie nie nagannego moralnie, a ludzi, którzy uważają inaczej, uznaje za nietoleracyjnych fanatyków, którym brakuje empatii.

Fakt nr 2: Jezus krytykował rozwody i pożycie pozamałżeńskie.

Wniosek nr 1: Jezus z lewicowego punktu widzenia to nietolerancyjny fanatyk, któremu brakuje empatii.

Wniosek nr 2: To, że ktoś jest nietolerancyjnym fanatykiem, nie kierującym się w życiu empatią, nie oznacza, że jest “narodowym katolikiem, który odrzuca chrześcijańskie bzdury”.

Uważam twierdzenie, że wszystkie osoby, które uważają że w seksie pozamałżeńskim nie ma nic złego, są też zdania iż ci, którzy sądzą inaczej to “nietoleracyjni fanatycy, którym brakuje empatii“, za duże nadużycie. To po pierwsze.

Po drugie, zestawiasz światopoglądy z dwóch bardzo odległych epok historycznych. W takiej perspektywie z lewicowo-laickiego punktu widzenia Jezus nie może być fanatykiem, ponieważ, jak każdy człowiek, był ograniczony przez kulturę, w której się wychował. Zważ, że dla niewierzących Jezus nie jest żywą Osobą, więc nie można oceniać jego działań i słów poprzez pryzmat obecnych standardów. Stąd się zresztą chyba dość często bierze konflikt na linii “nauczanie Kościoła, a czasy współczesne” – Kościół uważa, że Jezus Chrystus żyje i że żyje Jego Słowo, toteż to, co mówił i robił jest jak najbardziej aktualne. W ramach laickiego światopoglądu to zwyczajnie nie ma sensu.

Po trzecie, nie istnieje obecnie coś podobnego do tego, co krytykował Jezus krytykując rozwody, ponieważ Jezus krytykował rozwody, jakbyśmy dziś powiedzieli, “kościelne”: takie, które były częścią żydowskiego Prawa. Nie ma w rzymskim katolicyzmie rozwodów kościelnych.

Obawiam się więc, że wciąż nie jestem skłonna przyznać, że Jezus jest w oczach współczesnych nam osób nie podzielających Twojego światopoglądu fanatykiem. Zgodzę się, że mógł nim być chyba dla części sobie współczesnych, chociaż w tym wypadku na pierwszy plan wysuwa się raczej kwestia herezji, tego, że to, co mówił uderzało w zastany porządek, do którego konserwatywna, bogata i ciesząca się szacunkiem część społeczeństwa była przywiązana i obaw związanych z tym, że mógłby wywołać rewolucję.

Tutaj nie przedstawiam swoich opinii. Przedstawiam fakty nt tego, jak Jezusa ukazuje Biblia. I przecież wyraźnie na koniec zaznaczyłem “pole dla opinii”. Możesz uważać poglądy prezentowane przez Jezusa w Biblii za dobre albo za złe – to Twoja opinia i masz do niej prawo.

 

Gedeonie, chyba nie zrozumiałeś. Nie pisałam nic na temat Twojej opinii na temat Jezusa Chrystusa. Mówiłam o tym, że swoje opinie na temat czegoś, co nazywasz lewactwem przedstawiasz jako fakty. Swoje opinie na temat znaczenia słowa fanatyzm przedstawiasz jako fakty. Swoje opinie na temat tego czym jest pasywna agresja przedstawiasz jako fakty. I tak dalej. Przykładowo:

Np. dowodem na to, że biblijny Jezus jest z punktu widzenia lewicy fanatykiem jest to, że biblijny Jezus w Biblii głosi idee i zachowuje się w sposób, które lewacy uważają za fanatyczny.

Nie wiemy jakie zachowania Jezusa masz  na myśli. Nie wiemy co rozumiesz przez “sposób, który lewacy uważają za fanatyczny”. Nie wiemy skąd czerpiesz wiedzę o “lewakach”, czyli o, jak się okazuje, każdym, kto nie wyznaje poglądów zgodnych z Twoimi. Ani jak to się dzieje, że wszyscy, którzy nie wyznają poglądów zgodnych z Twoimi, mają dokładnie takie same zapatrywania na to, czym jest fanatyzm.

O tym, jak posługujesz się słowem ładnie zresztą napisał DJ.

 

 

Poza tym, ja potraktowałem Cię poważnie, starałem się odnieść do Twojej wypowiedzi i odpowiedzieć na nią argumentami – lepszymi, gorszymi, ale jakimiś, przynajmniej się starałem.

 

Nie. To znaczy, owszem, potraktowałeś mnie poważnie, dziękuję, ale nie, moim zdaniem nie przedstawiłeś argumentów. Przedstawiłeś swoją wizję świata (twoje prawo), formułując ją tak, jakbyś przedstawiał niepodważalne fakty. Dla mnie to jest znak tego, że niezbyt interesuje Cię to, co mam do powiedzenia.

 

Mimo wszystko, istnieją ludzie, którzy żyją w zgodzie z nauką Chrystusa, więc nie poszło to na marne.

Jestem dość pewna, że Kościół twierdzi, że wszyscy jesteśmy grzesznikami.

Wiesz, Gedeonie, jeśli wszystkim swoim wypowiedziom będziesz nadawał ton nieomylności, to nie wróżę dobrze ilości komentarzy na Twoim blogu. Wyświetleń takoż. Wynika to z tego, że, jak mi się wydaje, większość Twoich docelowych czytelników już trochę siedzi w internetach, więc ma za sobą parę flejmów. I wie na podstawie przeszłych doświadczeń, że dyskusja z osobą, która przedstawia swoje opinie na różne tematy tak, jakby opinie te były faktami, jest niemożliwa, zaś próby jej podjęcia – skazane na porażkę. Zwłaszcza gdy rzeczone opinie dotyczą grup, z którymi wygłaszający nie ma i nie chce mieć nic wspólnego.

Ja w każdym razie do takich osób się zaliczam, więc wycofam się niniejszym z tej wymiany zdań.

Świetne!

Znaczy, gdzieś w środku, na początku wątku Liam – Eve trochę mi spadła uwaga, ciężko mi powiedzieć dlaczego: czy ze względu na to, że wątek mimo wszystko trochę sztampowy czy na to, że Eve mnie nie grzała ni nie ziębiła. Zresztą z większością bohaterów tak było, poza księdzem Antonim, którego lubiłam od początku.

Ale mimo że bohaterowie na mnie nie zadziałali jakoś silnie, są dobrze narysowani. Stjepa to świetna robota – z jednej strony wydaje się mocno balansować na krawędzi przesady, a nawet ją czasem przekraczać, ale z jest tak autentyczny w uwikłaniu we własną pogoń za władzą, w tym, że nawet przed sobą (zwłaszcza przed sobą) bez przerwy buduje swoją rolę Najbardziej Samczego Samca Jaki Chodził Po Ziemi (bardzo dobrze zastosowana narracja pierwszoosobowa), że naprawdę jestem pełna podziwu.

Co mnie jednak najbardziej wzięło to tematyka i naprawdę dobrze przeprowadzony motyw różnicy zdań w podziemiu i różnych podejść do zmieniania świata i rewolucji. I tu się naprawdę nie ma czego przyczepić. Dzięki za kawałek niezłej lektury, idę ściągać Silmarisa ;)

EDIT:

A, i zapomniałam pochwalić, twist z Kiko bardzo piękny :)

Masz na myśli ten brak empatii itd?

I fanatyzm. Zwłaszcza fanatyzm.

Jezus głosił miłość. Próby zawłaszczenia sobie Go przez którąkolwiek ze stron sceny światopoglądowej są po prostu śmieszne.

I owszem, zrobił to wszystko o czym piszesz, ale jeśli mamy się przerzucać, to robił też inne rzeczy, w tym chodził na imprezy do celników i zadawał się z dziwkami. A przede wszystkim pozwolił się ukrzyżować. Nie zapominałabym o tym i o wszystkich okolicznościach tego wydarzenia, z modleniem się za oprawców włącznie.

Skoro inni mogą sobie pisać slashowe fanficki, czy opowieści o dzielnych ateistach podbijających kosmos, to ja chcę propagować fanatyzm, nietolerancję i brak empatii (to nie jest ironia).

Narodowy katolicyzm w natarciu?

Smutek.

On dokładnie taki miał być :D

Widać :D od, ahem, opisu mięśni z perspektywy Pisces :D

Znaczy, resztą też mnie ujął i ująłby bez tej sceny z ćwiczeniem, ale nie będę udawać, że atrakcyjność fizyczna jest taka zupełnie bez znaczenia :D

W ogóle, może to zabawne, ale ten tekst miał mnie dokładnie od momentu “przelecisz mnie w końcu, czy nie?!”. W sensie to było takie proste, konkretne i ożywcze :D Jak Ćwiek w swoich lepszych momentach, to znaczy, on jest chyba niemodny ostatnio, więc może popełniam faux pas, ale moim zdaniem potrafi czasem ustawić scenę, bohaterów, konwencję i w ogóle wszystko jednym, prostym, dobrze wycelowanym zdaniem z kolokwializmem ;)

 

Pajęczarkę trochę momentami czytałam po łebkach, ale styl kupiłam w sumie w całości jako naprawdę udaną stylizację. No i postaci zaiste wyszły. Co prawda imo naprawdę, żeby to się udało wystarczy pisać człowieka, a nie “mężczyznę” albo “kobietę”, więc zazwyczaj nie chwalę facetów że im kobity wyszły i odwrotnie, natomiast bardzo mi się podoba, że Ira, mimo, że mówi jak mówi, nie została śmiesznym, głupszym dodatkiem do głównej bohaterki. Choć po prawdzie to była nieco sztampowa – z drugiej strony, jednak postać drugiego planu, ciężko się czepiać, że zrobiona na wyraźnych cechach, albo nawet kliszach.

O pozostałych Zodiakach, przede wszystkim o Gemini, które w opowiadaniu są jedynie raz wspomniane :)

TAK, PROSZĘ <3

Chociaż mam dylemat, bo Koziorożec, obawiam się, trochę skradł mi serce ;)

 

A Pajęczarka była bardzo spoko, ale niestety nie wytrzymała próby czasu. Znaczy po paru dniach od przeczytania antologii pamiętałam Koziorożca i, po chwili namysłu, to Wolsungowe. Po kolejnej chwili tę dziwną grzybnię, która też była fajna, ale koniec jakiś taki nieobecny. A Pajęczarka przypomniała mi się teraz, jak o niej napisałyście, chociaż, jak piszę, też dobra.

Co do uniwersum – “Koziorożec…” jest prologiem książki. Problem w tym, że ja piszę wolno, więc zanim się ta książka powstanie, musiałabyś – jak to ujęłaś – zadowolić się “kolejnymi moimi” :)

Och, no cóż, poczekam :D W międzyczasie czytając resztę ;)

Ja tu się nie udzielam za dużo, ale skoro autorka się przewija w okolicy, to skorzystam z okazji – Tenszo, strasznie fajne opowiadanie :) Ogólnie poziom w tym roku dobry, ale jak teraz, jakiś czas po przeczytaniu nominowanych o nich myślę, to Twoje mi sprawiło najwięcej przyjemności, najłatwiej mi je sobie przypomnieć, no i sprawiło, że zaczęłam szukać innych Twoich tekstów po sieci, o pozostałych autorach nie mogę tego powiedzieć. Btw, trafiłam na ten esensjowy, “S.E.N” bodajże? Też strasznie dobry i zostaje w głowie. W ogóle, piszesz coś jeszcze w tym uniwersum, jest sens wyglądać kolejnych tekstów zeń? ;) Czy będę musiała się zadowolić po prostu “kolejnymi twoimi”? ;)

Brawo dla tej pani :D I ja też dawno, chyba zrobię reread, z tego wszystkiego, bo nic potem się Carollowi tak nie udało jak ona.

Wiedziałam, że sztućce komuś przypomną :D

Wysil pamięć, wierzę w Ciebie DJ!

To może tak:

Już miałem się oblizać i ruszyć do natarcia, kiedy mój wzrok padł na nóż i widelec, które trzymałem w rękach.

– O rany!

Anna obejrzała się na mnie, a widząc, o co chodzi, uśmiechnęła się.

– Ciekawa byłam, kiedy nastąpi reakcja. Niesamowite, prawda? Też należały do ojca. Robił je na zamówienie, u jubilera w Nowym Jorku.

Mój widelec miał postać srebrnego błazna, z głową odrzuconą do tyłu i zębami wydelca wychodzącymi z otwartych ust. Nóż był ręką o podłużnych muskułach, ściskającą coś w rodzaju łopatki czy rakietki. Nie pingpongowej, raczej zbliżonej do przyrządu, którym łoi się dzieci w angielskich szkołach prywatnych. Saxony podniosła pod światło swoje sztućce, inne niż moje. Jej widelec był wiedźmą na miotle: miotłą były zęby, trzonkiem miotły – uchwyt widelca.

Dodam, że ten autor w ogóle ma fetysz ładnych/znaczących przedmiotów, pojawiają się w jego książkach nad wyraz często. Bardzo popularny w Polsce w latach 90. i dwutysięcznych ;)

No cóż, mogę z tym żyć ;)

To chyba dość rozpoznawalne:

– Powiedz mi, Tomaszu, wiem, że zadawano ci to pytanie milion razy, ale powiedz, naprawdę, jak to jest być…

– Synem Stephena Abbeya? – Znów to odwieczne pytanie. Właśnie niedawno oświadczyłem matce, że nie nazywam się Tomasz Abbey, tylko Syn Stephena Abbeya. Westchnąłem i zająłem się przepychaniem resztek sernika z jednego krańca talerza w drugi. – To trudno powiedzieć. Pamiętam, że był bardzo sympatyczny, bardzo czuły. Może po prostu bez przerwy chodził ubzdryngolony.

Trochę głupio tak od razu po własnej zagadce, ale skoro ludzie myślą: Czy to jest to fantasy, w którym bohaterami są owady?

Bardzo udany fragment, muszę powiedzieć. Zwłaszcza pierwsza część, w której Grabarz jest tylko tajemniczą figurą – prowadzenie narracji z jego punktu widzenia odbiera mu trochę uroku i charyzmy, które biorą się w sumie głównie z tego, że jest tajemniczy, beznamiętny i profesjonalny.

Ładnie budujesz klimat, świat i bohaterów – Mirabelle jest postacią z krwi i kości, budzi tak współczucie jak i lekką irytację swoją ogólną siedemnastoletniością i, hm, “panienkozdrobregodomością” ;) Podobnie Grabarz, ujął mnie od początku swoim profesjonalizmem i uczciwością, co było zaskakujące – po pierwszych akapitach spodziewałam się czegoś w stylu paktu z diabłem, tymczasem dostałam pragmatycznego wynalazcę i zupełnie zrozumiały problem (oraz pomysł) dziewczyny. Tak jak pisałam, później Grabarz trochę traci, coś bym tam przyśrubowała żeby był wyraźniejszy, nie jestem jednak w stanie powiedzieć co – i raczej nie jest to problem na teraz, takie szczególiki imo lepiej dopracowywać jak ma się już większe kawałki tekstu.

Napiszę jeszcze raz, żeby wybrzmiało – fabularnie bardzo dobre otwarcie. Nie ma w nim sztampy, nie ma wielkich rzeczy, które czytelnik widział już milion razy. To znaczy jest dziewczyna ze strasznym dramatem, owszem, ale jej problem jest przyziemny, trochę nawet obrzydliwy, praktyczny i bardzo ludzki. A jednocześnie – zaskakuje i wciąga. No i dzięki temu steampunk jest tu po coś, a nie dla ozdoby.

Nie wiem ile masz tego tekstu i jakie wiążesz z nim plany, ale ja na Twoim miejscu nie wrzucałabym tego tak o do sieci, bo jest potencjał na coś bardzo fajnego ;)

Fajnie postawione literki, dobry pomysł na relację czarownicy z katem, napięcie między nimi, kata który jest czarownikiem i piękne czarowanie. Postać diabła bardzo klasyczna, wszyscy kochają taki wizerunek ;) To zdanie o chaosie dobrze go ustawia.

 

Co mnie jednak mierziło to ta straszliwa sztampa w pokazaniu “drugiej strony”. Oczywiście, że jak inkwizytor to obleśny. Oczywiście, że ma paluchy a nie palce. Oczywiście że sadysta. Oczywiście, że małostkowy. Oczywiście, że będzie się do niej dobierać. To właśnie robi z tego opowiadania “tekst o polowaniu na czarownice jakich wiele”, jak to ktoś nade mną napisał. Niestety, bo poza tym to naprawdę dobry pomysł.

 

A, i przepiękny tytuł :)

Ale było blisko, bo to “Ważka” z “Opowieści z Ziemiomorza”. Dawaj cytat, BaruArlabie :)

Można się uzależnić i od substancji, i od zachowań (hazard, seks, ćwiczenia, granie, a nawet jest coś takiego jak ortoreksja – od zdrowego odżywiania). Chodzi o to, że powtarzanie jakiegoś zachowania wpływa na chemię mózgu (tak samo jak dostarczenie substancji chemicznej) – na przykład wydzielanie endorfin, dopaminy lub adrenaliny. W mózgu jedno i drugie wygląda w zasadzie tak samo.

No dobrze, ale czy to znaczy, że hazard, seks, ćwiczenia, granie albo zdrowe odżywianie są niebezpieczne i trzeba rozważać koszta zajmowania się nimi? Czy też oznacza raczej, że, no, różni ludzie mają problemy i czasem szukają ich rozwiązań nie tam gdzie trzeba?

Naprawdę, nie jest winą fikcji to, że ludziom czasem na jej punkcie odbija. I o ile mogę się zgodzić, że są zjawiska, które na podatne osoby mogą wpłynąć silniej lub słabiej, o tyle demonizowanie dużego, prężnego kawałka współczesnej kultury (niemożliwego imo do oderwania od innych kawałków kultury i życia) w związku z tym, że ktoś może w niego za bardzo uciekać wydaje mi się pozbawione podstaw.

Oczywiście są twórcy gier, którzy usiłują gracza jak najbardziej zaangażować, umieszczają w swoich projektach mechanizmy, które mogą prowadzić do uzależnienia. W grach to łatwo wprowadzić, dajesz ludziom na początku mechanizm natychmiastowej satysfakcji właściwie za nic, potem zwiększasz odstępy czasowe między kolejnymi dużymi dawkami i voila, masz grę przeglądarkową, której użytkownicy ustawiają sobie budziki na czwartą nad ranem, żeby klepnąć budynek do postawienia. Gry to rynek z którego się trzepie grubą kasę, z nałogowców trzepie się, jak wiadomo, najgrubszą. Ale to wina ludzi, nie medium jako takiego.

Grunt to mieć więcej niż jeden rodzaj rozrywki. Różnorodność, żeby czerpać plusy zewsząd. O, tak bym podsumował to wszystko.

Noo tak. Tu się zgodzimy. Mniej więcej, bo nie uważam żeby “czerpanie plusów” miało być jedyną/główną motywacją do podejmowania działań. W większości pozostałych rzeczy – nie bardzo.

To znaczy, zgodzę się też, że można się uzależnić od gier, nie ma się zresztą co kłócić z lekarzami. Natomiast pomijasz fakt, że uzależnienie jest zazwyczaj odpowiedzią na jakiś wcześniej istniejący problem. Nie w grach leży problem. To tak, jakbyś powiedział, że samobójstwa popełniane w związku z lekturą “Cierpień młodego Wertera” dowodzą, że książki są złe i niebezpieczne.

Jeśli chodzi o zaniedbywanie umiejętności społecznych – no przepraszam, ale z taką argumentacją książki robią to samo, tylko gorzej, bo tam to już nikt do Ciebie nie mówi.

Inna sprawa, że mówienie o grach komputerowych w ogólności samo w sobie jest trochę absurdalne. No bo, jeśli mówimy choćby o kontaktach z innymi – są MMO, są po prostu gry z multiplayerem – w które można grać i przez sieć i siedząc grupą w jednym pokoju, są też gry, w które gra się samemu, poznając jakąś historię. I takie w których historii nie ma za grosz. Są gry skupione na zabijaniu, gry skupione na przetrwaniu, gry skupione na logicznym myśleniu, gry łączące te elementy. Gry o niewolnikach usiłujących uciec z plantacji i o hydraulikach ratujących księżniczki, jaki wspólny mianownik chcesz znaleźć? Bo ja znajduję tylko medium, a i to nie do końca (czy szachy na komputerze są grą komputerową?).

W ogóle podział na “umiejętności przydatne w realnym świecie” i “umiejętności przydatne w grach” jest sztuczny u swoich podstaw. Bywa wygodnym uproszczeniem, ale w momencie kiedy zaczyna się go używać jako argumentu na to, że Gry Są Złe I Niebezpieczne należy to sobie uświadomić. Bo gry są realne. Realni ludzie je robią. Realni ludzie kodują, rysują concept arty, piszą dialogi i questy i tak dalej. Zarabiają na tym realne pieniądze. Do tworzenia realnych gier jest potrzebna realna znajomość rynku gier komputerowych – realna znajomość realnego rynku. Jest również potrzebna wiedza o grach komputerowych – realna wiedza. Co już zostało zrobione, jakie są podstawy gatunku, w którym się poruszasz i tak dalej. Przyda się też umiejętność oceny mechaniki czy gameplay’u. Wiedza o tym co się sprawdza a co nie. Która z tych umiejętności ma być nieprzydatna w realnym świecie? Dalej: komputery istnieją realnie. Obsługa komputera jest realną umiejętnością. Mało tego, gracze komputerowi zarabiają realne, duże pieniądze na turniejach. Więc o jakim podziale na “przydatne w świecie rzeczywistym” i “nieprzydatne w świecie rzeczywistym” właściwie mówimy?

Wiecie, osoby, które są nałogowymi palaczami papierosów dużo rzadziej chorują na Parkinsona. I uwaga Bemik jest tu bardzo na miejscu. Owszem, spędzanie czasu na graniu może mieć plusy, jak i prawie każde zachowanie, ale też trzeba spojrzeć na koszty, które się ponosi. Co jak co, ale istnieje multum sposobów efektywniej rozwijających człowieka niż gry.

Sirinie, jakie koszty masz właściwie na myśli?

Fajny świat, to Ci przyznam, i ładnie, plastycznie zarysowany. Podoba mi się. Jest klimat, nie uderzyły mnie dziury logiczne które wyłapała śniąca – trochę przez zawieszenie niewiary, trochę chyba ze względu na to, że trochę czułam “styl” tej armii, o którym piszesz – że są wierni bardziej swoim dowódcom niż komuś innemu, takie tam. Głównie dlatego, że kojarzyło mi się to wszystko trochę klimatem z Ogniem i mieczem i jemu podobnymi ;) Pewnie przez nomenklaturę. To też na plus.

Natomiast fabuła jest moim zdaniem totalnie nieangażująca – głównie dlatego, że od momentu w którym Błażej przypomina sobie czat z Marysią (niestety sam czat jest strasznie słaby, o ile w pozostałej części opowiadania udało Ci się nadać wszystkim jakąś taką soczystość, to w tym dialogu Ci się nie udało) dokładnie wiadomo co będzie dalej. To, że złol okazuje się Jeszcze Bardziej Złolem niż można było się domyślać niewiele zmienia.

Ogólnie – jest to przyzwoity tekst rozrywkowy, taki opowiadaniowy odpowiednik przeciętnego filmu akcji. W swojej kategorii sprawdza się nieźle, jest co prawda dość sztampowo, ale jest to taka wygodna sztampowość, że człowiek zaczyna czytać i wie gdzie jest i że jest w domu ;) Fajnie by było gdyby była angażująca historia albo jakieś zaskoczenie, no ale jak nie ma to trudno ;)

 

No to proszę:

 

“Czego ja chcę? Nagle dostrzegła odpowiedź, nieujętą w słowach, lecz zamkniętą w jej ciele i duszy: ognia, większego ognia, lotu, ognistego lotu…”

Dwa punkty widzenia, fajnie, że zostały ze sobą skonfrontowane.

Otóż to :)

Przekład w którym jest mnóstwo szkolnych błędów, a jednak funkcjonuje na rynku, nie wiem czemu miałybyśmy go wyłączać z dyskusji ;) Jakkolwiek użyłam go głównie jako przykładu ilustrującego twierdzenie, że niepoprawne pisanie może nieść ze sobą treść, której poprawne nie przeniesie.

I tak, uważam, że jak autor chce to niech łamie – jeśli to zamierzone i działa tak, jak ma działać. Na mnie podziałało i obawiam się, że to pozostanie móim głównym argumentem. Nie analizowałam tego tekstu jakoś szczególnie, to znaczy analizowałam fragmenty, w których mi coś nie grało – nudziłam się, nie rozumiałam, uznawałam język za przesadzony – a było ich niewiele. Poza tym po prostu dałam się wciągnąć i tekst ze mną zagrał – ze względu na to, co Wam się tak bardzo nie spodobało, a nie mimo tego, co Wam się nie spodobało.

To nie jest też tak, że jakoś szczególnie lubię taką prozę – zazwyczaj nie lubię, bo się nie udaje i jest w najlepszym wypadku nadęta (sztandarowym przykładem jest tu onetowy blogasek, na który kiedyś wpadłam i który był w całości pisany w sposób następujący: “Poziomą fakturę firmamentu zdobiło lśniące pasmo gwiazd, odległy paradygmat tęsknoty. Osamotnione pośród czerni gargantuicznych bezdroży wszechświata, wyparte w głąb impersonalnego uniwersum”). No ale tu coś moim zdaniem wyszło. I o ile rozumiem, że z Tobą i pozostałymi komentującymi nie zagrało, że Tobie karakan przeszkadzał, a homeopatyczna metafora minęła się z celem, to śmiem twierdzić, że chodzi tu bardziej o klucz w którym czytałyśmy i różne wrażliwości, nie o to, że autorka nie potrafi pisać i musi się nauczyć jak używać gramatyki.

A widzisz, mi się homeopatyczne wierzenie podobało – podejście “nie nakarmię swojego syna, ale dam obcemu chłopcu czekoladę, to może mojemu nie będzie tak źle” spokojnie można nazwać homeopatycznym, to jest fajna metafora. Na karakonach się nie znam, więc mnie to nie zabolało, pachnący pszenicą tlen przy całej poetyckości tego tekstu mnie wcale nie uderzył, podobnie chciane kolory (inna sprawa, że to, że coś jest chciane nie oznacza przecież że ma wolę – oznacza, że ktoś kto tego chce ma wolę ;) ). Powtórzenia odczytałam jako zabieg stylistyczny.

Ogólnie odczytałyśmy ten tekst w zupełnie innych kluczach, bo dla mnie jest po prostu mocno poetycki i, jakby to ująć, wewnętrzny. I jeżeli pierwszoosobowemu narratorowi urodzonemu i przez całe życie zanurzonemu w koszmarze wojny tlen pachnie pszenicą, to niech mu pachnie, ja to kupuję. Jasne, że zgrabniej by może było gdyby to powietrze nią pachniało, ale tlen się powszechnie utożsamia z powietrzem, więc czemu nie.

Ja w ogóle staram się czytać opowiadania tutaj zamieszczone (i wszystkie inne) bardziej jak czytelnik niż jak redaktor/korektor, może przez to daję autorom większy kredyt zaufania. No, a poza tym uważam, że poprawność nie jest bogiem. Nie zrozum mnie źle, jest super ważna, ale jeśli ktoś świadomie decyduje się ją poświęcić dla przekazu i mu wychodzi (a moim zdaniem, to tu w dużej mierze wyszło – choć, zaznaczę jeszcze raz, nie jest doskonale), to nie widzę powodu żeby to tępić. Wrócę jeszcze do tego nieszczęsnego “Gwiazdozbioru psa”, popatrz (interpunkcja zgodna z moim egzemplarzem):

“Odwróciłem się. Tatko w drzwiach jego szare oczy przesuwały się po dziecięcych zabawkach, pistoletach.

To cały Bangley, powiedziałem.

No no.

Oczy Tatka na oknie obłożonym workami z piaskiem.

Tu nie umarł.”

Cała książka jest tak napisana. Szkolne błędy poczynając od zapisu dialogów, ale to ma sens i służy przekazaniu treści, którą podszyta jest cała ta powieść i którą ciężko byłoby przedstawić inaczej w równie dojmujący sposób (choć, jak pisałam, wielu osobom to przeszkadza w lekturze). Mam wrażenie, że podobnie było tutaj. I masz trochę racji, że przydałoby się słowo od autorki, ale w międzyczasie można podyskutować o odbiorze tekstu i sposobach czytania, co samo w sobie jest fajne (a słowo autora kiedy mówimy o interpretacji i sposobach odbioru wcale nie jest najważniejsze ;) ).

Kiedy on moim zdaniem nie jest najeżony błędami. Jasne, jest “ubrała sukienkę”. Są literówki. Ale nie było tam nic co by mi jakoś szalenie przeszkadzało w odbiorze tekstu. Wielkie litery z początku to dla mnie oczywisty zabieg stylistyczny. Zdanie, które uznałaś za tak źle zbudowane, że nie wiadomo od czego zacząć – również. Wszystko się dla mnie zgrywa w zrozumiałą, sensowną całość z dużą dawką emocji.

To trochę jak z dyskusją o “Gwiazdozbiorze psa”, która tu była zdaje się w marcu czy w kwietniu. Można uznać, że to książka najeżona błędami – i było o ile pamiętam sporo osób, którym język przeszkadzał w odbiorze – i można tę książkę łyknąć bez pytania z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo po prostu, jak by to ująć, żre. I to żre ze względu na to, jak jest napisana. Ja należę do tej drugiej grupy czytelników.

Ogólnie rzecz biorąc – wszystko co Wam się nie podobało w tym tekście odebrałam jako celowe i świadome zabiegi autorki, nie błędy, tak do nich podchodziłam i jako takie je oceniałam. I na mnie te zabiegi zwyczajnie podziałały. Nie we wszystkich momentach, nie uważam, że to tekst perfekcyjny, momentami jest przerost formy nad treścią, są chwile przekombinowania, ale ogólnie spodobał mi się i przytrzymał mnie przy sobie na dłużej (co nie jest jakoś szczególnie częste) w dużej mierze ze względu na to, jak został napisany.

Hej :)

Nieźle sobie radzisz z językiem i sprawnie poruszasz się w ramach wybranej konwencji, ale jeśli chodzi o mój odbiór tego opowiadania, to niestety tyle. Boleć mnie nie bolało, nie znudziło na tyle, bym zamknęła bez czytania – ale na tyle, żebym przewijała już tak. Prawdopodobnie ze względu na bohaterów, którzy są dość nijacy – ot, wpisujący się w konwencję. Jedyną sceną, w której ktokolwiek trochę wyszedł za te ramy była ta z ifrytem – która też jest dość, hm, wytarta, ale przynajmniej obserwujemy w niej Tyra, który rozmawia z kimś, jakby to ująć, “casualowo”. Z Japończykiem to właściwie nie rozmawia – dostaje questa i idzie i potem się w ramach tego questa trochę porozumiewają, z demonem to ma sprawę do załatwienia, tyle. No, jest jeszcze zdanie rzucone do kelnerki.

W każdym razie – scena z ifrytem mnie zdumiała ze względu na to, że kompletnie nie mogłam zrozumieć bohatera i jego “podaj mi chociaż jeden powód żebym nie winił cię za tę śmierć” (swoją drogą, “podaj mi chociaż jeden powód żebym…” to jest tak okropnie wyświechtany zbitek słów, że aż mnie zabolał). No i to jest jedyne co mogę powiedzieć o Tyrze – nie kumam. To znaczy, jasne, widzę, że jest nordyckim bogiem i badassem, ale nie widzę tam postaci. Widzę jedynie kliszę, która prze przez fabułę siłą imperatywu badassowości. Podobnie jak Japończyk prze przez fabułę siłą imperatywu japońskiego mędrca, Barabasz – złola, a dziewczyna – damy w opałach. Dobrze, damy w opałach, dołączającej potem do teamu, ale to akurat był jeden z momentów, które odebrałam jako bardzo sztampowe.

Jeśli chodzi o scenografię i konwencję to trochę mnie znudziły, ale rozumiem, że nie chciałeś wnosić nic nowego do konwencji uczłowieczania, albo upopkulturowiania motywów mitologicznych. Twoje prawo :)

Zasadniczo kawałek nie jest zły, chociaż w moim odbiorze mija się ze swoją, jak mniemam, funkcją – jest dla mnie za ciężki (w wykonaniu, nie w treści) na lekkie czytadełko. Zabrakło mi jakiejś finezji i/lub iskry życia w bohaterach, których losami mogłabym się przejąć.

Wiedziałam, że warto wchodzić w opowiadania, które mają mało komentarzy.

Zupełnie nie zgodzę się z dziewczynami.

Po pierwsze, przeczytałam całość bez bólu, z zainteresowaniem, nie patrzyłam na suwak po prawej żeby sprawdzić ile jeszcze i czy dam radę. No dobrze, zerknęłam raz, ale właśnie wtedy tekst na nowo mnie wciągnął. Mało tego – przeczytałam całość i dość często byłam pod wrażeniem.

Faktycznie, jakoś do połowy miałam taką myśl, że to zbiór pięknych, celnych zdań, między którymi jest wata. Ale im dalej tym gęściej, i okazało się, że jest historia i jest to historia mocna i nieźle umocowana. Jest obraz wojny i jej przeżywania, który bardzo do mnie przemawia. Jest metaforyka, która jest prosta, ale umiejętnie odsłaniana. Jest mnóstwo emocji i zero egzaltacji, są ludzie żyjący w trybach historii – wszystko na swoim miejscu.

No dobrze, nie wszystko. Nie wiem po co fragment ze zjawami, nie do końca mi gra ten list z początku – chociaż przykuł mnie do tekstu, to mu muszę przyznać. Fragment z Karoliną też momentami odbierałam jako trochę przesadzony.

Ogólnie faktycznie waty trochę jest, miejscami jest przerost formy nad treścią, ale przez większość czasu ta forma z tą treścią współgra bardzo dobrze i, tak jak pisałam, jest sporo zdań naprawdę rzadkiej urody i celności.

W ogóle – czy widzę inspiracje “Morfiną”? Bo zdaje mi się, że tak i to dość mocne ;) Co prawda poziom “Morfiny” to nie jest, ale nie jest też znowu jakoś strasznie daleko (to komplement ;) )

Więc dzięki za fajną lekturę i gratulacje, bo to dobry tekst :)

Hej :)

Umiesz składać z grubsza poprawne zdania (z wyjątkiem może tego, w którym bohaterka “ubiera buty”)i bardzo chciałaś coś opowiedzieć, to widać. Wydaje mi się, że ta potrzeba przekazania tego, co chciałaś przekazać niestety zaszkodziła Twojemu opowiadaniu – bardziej skupiłaś się na podporządkowaniu historii przekazowi niż na opowiedzeniu czegoś, co byłoby interesujące dla czytelnika. To zazwyczaj, paradoksalnie, zaciemnia przekaz.

Pierwszą rzeczą, która mnie zabolała była całkowita sztampowość scenerii i bohaterów drugoplanowych. Jak willa – to z fontanną na dziedzińcu. Jak służąca – to popatrująca na bohaterkę z pogardą. Jak starszy pan portier – to życzliwy, serdeczny i sypiący mądrościami. Jak agencja ubezpieczeniowa – to przypominająca mrowisko. Jak klatka schodowa – to obowiązkowo z zachlanym żulem. Cała rzeczywistość przedstawiona w opowiadaniu robi wrażenie kartonowych dekoracji. Z tej przyczyny trudno się przejąć tym, co się dzieje, więc i przekaz mało obchodzi czytelnika.

Nie pomagają również dialogi – bardzo sztywne i wyraźnie podporządkowane, właściwie li tylko temu co chciałaś przekazać w swoim opowiadaniu, a nie pokazaniu świata czy postaci. W ogóle cała narracja cierpi na ten problem – zdania robią wrażenie nieco szkolnych, wymuszonych i wykuwanych z trudem, w celu jedynie podkreślenia tego że każdy zasługuje na drugą szansę, że tragedia życiowa to nie koniec świata, że nie trzeba się podporządkowywać wyścigowi szczurów, że w końcu zawsze zaświeci słońce i że terapia psychologiczna to żaden wstyd.

To jest, w ogóle, ważny przekaz i chwali Ci się, że chcesz go upowszechniać. Problem tkwi w tym, że bardzo trudno opowiedzieć o tym historię, która nie będzie osuwała się w tkliwość i sztuczną słodycz – Twoja niestety to robi.

Zdarzają się też zwyczajne błędy w konstrukcji świata przedstawionego – poczynając od trzydziestoletniego szefa korporacji (nie twierdzę, że się nie zdarzają, twierdzę jedynie, że trzydzieści to zaskakująco mało), poprzez postać Tadeusza, który prócz tego, że robi wrażenie bardziej funkcji niż postaci (jest po to, żeby wygłaszać mądre zdania i pomagać bohaterom, nie ma cech z tym niezwiązanych), często zachowuje się w moim odczuciu dość nieprofesjonalnie (alarm w komórce oznaczający koniec sesji, przechodzenie z pacjentami na “ty”, rozmawianie z nimi o problemach innych pacjentów, utrzymywanie i inicjowanie kontaktów niezwiązanych ściśle z terapią – jak wtedy gdy podszedł do Moniki w szpitalu i ją zagadał). Zwolnienie dobrego pracownika dlatego że przez dwa tygodnie, po powrocie z ciężkiej choroby, ma problemy z ogarnięciem się też jest mało prawdopodobne.

Z fajnych rzeczy – praca Moniki, poza “scenografią”, która, jak pisałam, jest dość sztampowa, jest nieźle zarysowana, wyłamuje się ze stereotypu. Jest spoko szef, są koleżanki, które ją wspierają, jest też parę osób, które się jej “boją”, ogółem – jest nieźle. W sztampowej historyjce o dziewczynie która przestaje pracować w korpo i zakłada własny biznes rzeczone korpo jest zazwyczaj źródłem wszelkiego zła i toksyczności, udało Ci się tego uniknąć.

Niezłym zabiegiem jest też podkreślanie tego, że w Monice zaszła zmiana – przez pewien czas to mnie trzymało przy lekturze, byłam ciekawa co się dziewczynie stało i dlaczego z, jak się domyślam, bezwzględnej, uporządkowanej osoby stała się dziewczyną, której trzęsą się ręce przed spotkaniem.

Swoją drogą – tego, dlaczego ona zmieniła się w taki, a nie inny sposób, nadal nie rozumiem. To znaczy rozumiem przemianę hierarchii wartości, nie rozumiem dlaczego była taka roztrzęsiona i rozkojarzona.

Co do wątku fantastycznego (albo i nie) – pomysł niezły, chociaż nieszczególnie oryginalny. Wykonanie też całkiem przyzwoite – akurat kiedy mowa o alter ego, wykrzykiwanie oklepanych frazesów i w nieubranych w nic lęków bohaterki jest całkiem przekonujące. Problem w tym, że w tym wątku nieszczególnie jest napięcie albo tajemniczość, bardzo łatwo przewidzieć jak się zakończy. No i lepiej by wypadał, gdyby reszta świata była bardziej “żywa”.

W ogóle, w temacie alter ego, układania sobie życia, choroby psychicznej i tak dalej, było tu na portalu parę lat temu rewelacyjne opowiadanie “Kobieta zza okna”. Nie było idealne stylistycznie, ale konstrukcyjnie to był majstersztyk. Polecam lekturę zwłaszcza jeśli chcesz poruszać takie tematy za pomącą wątków fantastycznych.

 

Ogółem to jestem zdania, że jeśli chcesz pisać dobrze, czeka Cię jeszcze mnóstwo pracy. Nie dam Ci tutaj porad warsztatowych, również dlatego, że problem jest, by tak rzec, systemowy, tak mi się przynajmniej wydaje. Próbuj może bardziej wyobrazić sobie sceny, które opisujesz, nadać miejscom i bohaterom trochę życia, poczuć się jakbyś tam była. Może spróbuj umieszczać swoje opowiadania w miejscach, które znasz lub widziałaś? Nie chodzi mi o podawanie adresów, po prostu o ćwiczenie la wyobraźni. Pozwól sobie czasem zapomnieć o tym, co chcesz przekazać swoim tekstem, skup się na tym, żeby pokazać miejsce i ludzi.

 

No, to tyle. Mam nadzieję, że mój komentarz Ci jakoś pomoże :)

Ja osobiście do pisania kocham tę stronę.

Są tam dźwięki, zaprogramowane tak, by generować się w zróżnicowany sposób w czasie rzeczywistym (z tego, co wiem generator deszczu zapętla się raz na sto czterdzieści osiem lat czy coś takiego). Poza tym nagrywane są na całym świecie przez postrzelonego faceta, który jest przy okazji inżynierem dźwięku. Znaczy, jak macie generator “Desert wind”, to znaczy, że on pojechał na Saharę i nagrał wiatr na Saharze. Warto poświęcić chwilę na bawienie się suwakami, opcję animate i takie tam ;)

Uwielbiam sobie tworzyć z tego dźwiękografię do scen, a i klimat można sobie ogarnąć. Oraz, jeśli ktoś potrzebuje po prostu żeby coś brzdąkało w tle, to też się da ten efekt uzyskać ;)

Co do humoru, to nie ukrywam, że nie celuję w żarty wysokich lotów. Wychodzę z założenia, że ktoś zaczynający pisać nie powinien rzucać się na rzeczy ambitne.

I błąd. Pisz najlepsze rzeczy, na jakie cię stać, i rzeczy, na które jeszcze cię nie stać, inaczej się nie rozwiniesz ;)

A potencjał jest. Tekst faktycznie bez szału – wyłączyłam się w okolicach zgonu Lucka i wejścia czarnych postaci – ale widać, że coś z tego może kiedyś być. Czasem masz zgrabne sformułowanie, (”naczelny mag naszej brygady łupiącej“ bardzo udany na przykład) czasem faktycznie komiczny fragment.

Wszystko ginie w za dużej ilości słów, za dużym dystansie do historii (ten fragment z widzimisię autora na przykład – wiem, że takie zagrywki są pociągające, ale zazwyczaj są zgubne i zbędne) i za dużym pójściu w sztampę. Jako czytelnik czułam – zwłaszcza znając Twoje odautorskie komentarze – jakbyś przez cały tekst próbował się zabezpieczyć, przekazywał komunikat w stylu “to tylko zmyślona historyjka i boję się, że niezbyt śmieszna i prosta bo dopiero zaczynam, więc pokażę przynajmniej że jestem świadom własnych braków”. Mogę się mylić, ale takie odniosłam wrażenie.

Jeśli chodzi o przegadanie, weź sam początek:

-Dobra, patałachy niemyte! – Zagrzmiał Bogdan. – Tym razem rabunek ma wyjść koncertowo. Sakwy do pełna wypchane złotem, damy bez świecidełek mają być pozostawione i zabijać jak najmniej proszę. Nie żebym miękki był czy jakiś dobroduszny, lecz krwi widok ciężko znoszę. No i praktyczność lubię, a zabijanie bez potrzeby do praktycznych nie należy. Do zmroku czasu trochę zostało, więc raz jeszcze plan omówimy – spojrzał znacząco na Lucka.

No i do zdania z damami bez świecidełek włącznie jest okej. Nie jesteś mistrzem stylizacji, więc na Twoim miejscu bym ją póki co zostawiła, ale niech będzie. Mamy niezłe zawiązanie akcji, coś się dzieje, jest mięsko no i jest kontrast, bo oto zbójca każe kompanom nie zabijać. Ale potem następuje przegięcie, kiedy Bogdan się usprawiedliwia – trochę jakbyś tłumaczył żart. W ogóle tłumaczenia żartów jest dużo za dużo.

 

Jeśli chodzi o dystans i wtręty odautorskie oraz sztampę – oczywiście, że łamanie czwartej ściany i bawienie się schematami może dać świetny komiczny efekt. Tylko trzeba to robić bardzo umiejętnie i bardzo ostrożnie – dlatego, że jeżeli dystans do historii i poczucie, że my się tutaj tylko tak bawimy, będą za duże to nie ma żadnego powodu, by czytelnik się zaangażował w tekst. A jak nie będzie zaangażowany, to tekst nie będzie go bawił.

 

Zasadniczo komizm jest strasznie trudny, więc wybrałeś sobie nienajłatwiejszą ścieżkę ;) Ale jak piszę, jest potencjał i myślę, że jakbyś pisał z większym przekonaniem, wiarą w zabawność własnych żartów i inteligencję czytelnika, mogłoby być całkiem przyzwoicie.

Ja się niestety nie zgodzę z przedmówcami w kwestii stylu i perspektywy – widać że chciałeś pokazać świat oczami dziecka, są naprawdę dobre momenty, ale bez przerwy coś zgrzyta, jakbyś nie mógł się zdecydować czy to ma by dziecięce czy jednak “normalne”. Dużo rzeczy na to wpływa – głównie to, że czasami widać dystans do przedstawianych sytuacji, takie bardzo narratorsko – opowiadające podejście (kawałek o wymianie argumentów z “wcale nie”, “wcale tak” jest niezłym przykładem, choć jest ich więcej), a czasem, kiedy jest bardziej “Maciusiowo” w ogóle go nie ma. Takie zmiany potrafią się pojawić dwa czy trzy razy w jednym zdaniu i bardzo mi ta huśtawka przeszkadzała w odbiorze. Podobnie proste, prawie beznamiętne zdania – które świetnie się sprawdzają kiedy mamy perspektywę przedszkolaka, który po prostu bez pytania przyjmuje wszystkie fakty i w efekcie cały świat jest równie czarodziejski jak normalny, ale już w wypadku narratora podszytego dorosłością są zwyczajnie nużące.

Natomiast co trzeba Ci zaliczyć na ogromny plus to puenta, w ogóle granie tymi opisami jedzenia, zapachów i gotowania i wege na końcu. To jest super, naprawdę świetnie przeprowadzone.

Minusem jest jednak niestety, to że naprawdę nie do końca wiadomo kto tu kogo zjadał i dlaczego. Czy jest jeden wątek, czy może jednak dwa, czy mamy babcię-psychopatkę zabijającą opiekunki i niezależnie od niej przedszkole w którym karmi się dzieci ludziną, czy też tylko babcię-psychopatkę karmiącą młodego człowieka opiekunkami, a to, co opowiada dziewczynka w nowym przedszkolu to legenda miejska (przedszkolna? :D), czy może babcię dostarczającą dyrektorce ludziny, powstała ze zlepków uprzednich wydarzeń? Albo samo przedszkole a babcia to zmyłka? Ogólnie moim zdaniem jeśli z przedszkolem jest coś nie tak, to warto to zaznaczyć w tekście wcześniej (a nie tylko policjantami, którzy znienacka robią tam bałagan). No i w opowiadaniu to mimo wszystko warto mieć jeden wątek, nie dwa ;) 

Zasadniczo mam po tym tekście wrażenie, że mógł być naprawdę rewelacyjny – widać to po nim w naprawdę wielu momentach – a tymczasem zatrzymał się w połowie drogi.

EDIT: A, okej, zorientowałam się, że tytuł opowiadania jest wskazówką w kwestii tego ile i jakie mamy wątki, ale pozostaję przy twierdzeniu, że należałoby to przeprowadzić wyraźniej ;) Zwłaszcza że, nie wiem jak większość czytelników, ale ja to tytuł zapominam zazwyczaj w okolicach drugiego akapitu ;)

jedynie główny bohater Hig, jest postacią ciekawą

No nie, nie zgodzę się. Bangley, to jak był prowadzony i przedstawiany to jest świetna sprawa. Jasne że zaczyna się od tępego, ograniczonego brutala i były momenty kiedy życzyłam Higowi śmierci, żeby już się nie męczył z tym palantem, ale za każdym razem kiedy już go naprawdę nienawidziłam (i Hig go naprawdę nienawidził), działo się coś, co sprawiało, że Bangley robił się bardziej interesujący i bardziej ludzki. Bardzo mi się podobało, że nie jest taką całkowicie oczywistą postacią, że ma w sobie i podłość i szlachetność i że został pokazany jako bardzo kompetentny profesjonalista, do tego człowiek, bez którego naprawdę Hig by nie przetrwał. Jak teraz o tym myślę, to był może nawet ciekawszy od Higa, z którym łatwo sympatyzować, który robi tę historię, ale w gruncie rzeczy był latającym wrażliwcem zmagającym się ze stratą, robiącym to co musi, ale z niechęcią i tu nie było żadnych niespodzianek. Nie twierdzę, że coś jest nie tak z prowadzeniem postaci Higa, bo jak pisałam, podobało mi się wszystko, język którego gość używa, to jak to poczucie straty zostało zgłębione przez autora, wszystko. Ale Bangley był nieoczywisty i zaskakujący. Co oczywiście łatwo zrobić z postacią drugoplanową ale jednak.

A na mnie książka zrobiła bardzo dobre wrażenie, najlepsze zaś zrobiło to, co chyba wielu ludzi (Finklę na pewno :D ) odrzucało, mianowicie język. Dla mnie był czytelny i porywający od samego początku, miałam takie “tak, tak, tak trzeba pisać takie rzeczy!”. Może nie zawsze, mówić o stracie i końcu świata można na wiele sposobów, ale ten, którego użył Heller bardzo do mnie przemówił i wiele dał tej książce, która bez tego byłaby dużo uboższa, bo historia sama w sobie nie jest, powiedzmy sobie, szczególnie porywająca. Taki tam wycinek świata.

Ale pokazanie jak – być może – myśli się o tym świecie, jak on wygląda w głowie bohatera, było dla mnie mistrzowskie. Te wszystkie “przedtem przedtem” i “zanim”, niesamowita oszczędność, która dla mnie była jaśniejsza i bardziej czytelna, a na pewno bardziej dopasowana do treści niż byłyby pełne, poprawne zdania.

Wciągnęła mnie psychika Higa, luźne skojarzenia, powstrzymywanie się przed wracaniem do wspomnień, nieuniknione do nich wracanie, bo wszystko się kojarzy i nie ma nic, czym można by – czym chciałoby się – je zastąpić. Granice stawiane w głowie, zdziwienie graniczące z wyrzutami sumienia, kiedy świat okazuje się piękny mimo wszystkiego, co się zdarzyło. To, jak dawne nawyki i potrzeby – nawet potrzeba relaksu – funkcjonują po końcu wszystkiego i jak puste może być życie, kiedy te potrzeby są zaspokojone, ale świat wokół martwy. Hig i Bangley zasadniczo żyją przecież niemal w luksusie, brakuje im mleka i jajek, ale to tyle, mają duży arsenał, ogród, dziczyznę, nawet colę. Przyroda się odradza, powoli idzie ku lepszemu. A jednak.

Trochę wpadłam w żargon, zdaje się ;)

W każdym razie dzięki temu jak ta książka jest napisana, treść mnie trzepnęła. O stracie i świecie, który jest piękny mimo tragedii i który jest okrutny można mówić na różne sposoby – również wpadając w sentymentalizm (może zresztą Hig czasem w niego wpada, chociaż ja jestem fanką każdego słowa które pojawia się w jego głowie) – ale można też mówić tak, że przekazuje się coś może niekoniecznie nowego, ale prawdziwego i to poczucie autentyczności dał mi “Gwiazdozbiór psa”.

Bardzo fajny tekst, nie ma się do czego przyczepić i czyta się z przyjemnością :) Podoba mi się konstrukcja postaci, rzadko udaje się przeczytać pociągających bohaterów, którzy nie wpadają w sztampę albo śmieszność – tu się udało. Relacje też są fajne, niejednoznaczne i, nie wiem jak to określić, mięsiste, a klimat gęsty. Super sprawa :)

Czytałem różne rzeczy (Sienkiewicz, Dumas, May, Verne, Howard, Tolkien) i w dużych ilościach, ale większość przed Andrzejem.

Chyba że tak. Bo już myślałam, że złoty samorodek znikąd się pojawił :D Ale to masz niezłe zaplecze, choć dziwi mnie trochę, że trafiwszy na Sapkowskiego już nic więcej nie chciałeś. Z drugiej strony ja sama też ugrzęzłam na bardzo długie lata i byłam wręcz pewna, że Nikt Nigdy Nic Lepszego Nie Stworzy i w ogóle jest jeden autor a wiedźmin Geralt jest jego prorokiem ;)

A sprawdzałeś może Kresa kiedyś? ;)

 

 

Jeśli chodzi o uczciwość, to tu:

Czas by był najwyższy, mówił sobie w duchu Reiland, pomyśleć o rozbudowie. Owszem, co niektórzy goście mogli spędzić noc na łodziach i statkach cumujących przy północnym i zachodnim pomoście, ale gospodarz czuł się lepiej, gdy nie był zmuszony odmawiać schronienia pod własnym dachem. To w końcu zadowolenie klientów sprawiało, że tym chętniej wracali i, co najważniejsze, zostawiali tu swoje pieniądze.

No i jasne, że on tego nie robi z altruizmu. Ale jest w porządku. Później wprawdzie jest skłonny wyrzucić kogoś z pokoju żeby tam ugościć maga, niemniej jednak pierwsze wrażenie jest takie i później nie bardzo się zmienia. Nie mówię, że to jest źle zbudowana postać albo że to nieprawdopodobne zachowanie, natomiast twierdzę, że jest trochę niespójne z wizją świata, w którym te trupy są takie częste i mało znaczące.

 

Pewnie tak, ale w moim kobiety prawie zawsze mają dużą rolę, tutaj zrobiłem wyjątek :P

No i efekt jest imo słaby, bo w moim odbiorze źle wpływa na wiarygodność świata ;) No, ale to nie jest główny aspekt tego tekstu, więc nie jest też tak, że omg, dramat, cycki zamiast postaci kobiecych, nie da się tego czytać ;)

 

Tutaj ludzie czytają i komentują, a z tych komentarzy całkiem sporo wynoszę. Z tego co widziałem na blogach… cóż, to nie dla mnie.

Nie no, są blogi i blogi, nawet te z twórczością, przynajmniej kiedyś tak było ;) Jakkolwiek zaiste, tu masz większe szanse na wyniesienie czegoś z komentarzy.

Widać mi się utrwaliło. No ale cóż poradzić, skoro niczyje pisanie nie podobało mi się bardziej od pisania Sapkowskiego i po zapoznaniu się z jego twórczością innych rzeczy czytać mi się właściwie tak za bardzo nie chce? :(

Wow. Znaczy się, jeżeli Ty masz taki warsztat po przeczytaniu tylko Andżeja, to ja bym sobie życzyła żebyś jednak zrobił światu przysługę i spróbował poczytać inne rzeczy, bo efekt może być dobry :D

No, ale to jest życzenie sobie, nie Tobie, bo Ty zasadniczo zrobisz jak uważasz, ja tam nie wiem jakie masz oczekiwania wobec swojego pisania. Chociaż ograniczając się do kalkowania Sapkowskiego i pisania jak Sapkowski trochę się imo zmarnujesz. Albo bardziej niż trochę. Nie, naprawdę. To się nie zdarza, żeby ktoś praktycznie nie czytał i posługiwał się językiem tak sprawnie jak Ty to robisz (znaczy nie jest idealnie, ale jest naprawdę dobrze).

 

Bo to kopalnia pomysłów, a jednocześnie sposób na poszerzenie wykreowanego świata?

Ależ poszerzaj! Tylko że można poszerzać ciekawymi albo ciekawie opowiedzianymi historiami i można też poszerzać poprawnie poprowadzoną fabułką o karczmarzu, do którego przyszli mafiozi i któremu potem pomógł mag. Tak jak piszę – to Twoja sprawa czego chcesz od swojego pisania, jak piszesz dla przyjemności i takie teksty dają Ci frajdę to spoko (pytanie po co je publikujesz na portalu sprofilowanym pod rozwój, a nie na przykład na blogu pozostaje otwarte). A jeśli wolałbyś pisać dla satysfakcji, to może warto sobie podnieść poprzeczkę? ;)

 

“w tym tekście nie ma postaci kobiecych, chociaż tekst udaje, że są”.

No nie ma. Nie zawsze muszą być :)

Nie mówię, że nie podoba mi się, że ma. To znaczy, to też by mi się pewnie nie podobało (nie że skreślałoby tekst, ale byłby to aspekt, który by mi przeszkadzał w odbiorze lektury – nie dlatego, że jestem jakąś wielce radykalną feministką i uważam, że teksty bez kobiet pogłębiają trwającą od wieków opresję, tylko dlatego, że świat zupełnie bez wyjaśnienia pozbawiony przestawicieli jednej z płci wydaje mi się zazwyczaj mocno niewiarygodny). Ale to nie jest główny problem, głównym problemem jest (dla mnie) to, że tekst udaje że są.

 

Nie przekonuje mnie zwłaszcza wtedy, kiedy obok tych egzotycznych elementów pojawiają się inne, które im trochę przeczą – na przykład to, że w tym bezwzględnym, złym świecie karczmarz-monopolista zupełnie szczerze troszczy się o jakość usług.

A czemu jedno drugiemu przeczy?

Mamy podły, bezwzględny świat, w którym zabić to jak splunąć, a i tym, że bliski czy znajomy zszedł nikt się specjalnie nie przejmuje. Czyli ogólnie przyjęte w społeczeństwie standardy moralne są, powiedzmy, niższe od naszych. Uczciwy karczmarz kłóci mi się trochę z tą wizją. Zwłaszcza w sytuacji kiedy jest monopolistą, więc może pozwolić na bardzo wiele. Rozjeżdża mi się w tym momencie wizja świata, społeczeństwa takich tam. Ale skądinąd wiem, że większość czytelników łyka takie rzeczy bez mrugnięcia okiem, więc zaznaczam, że to po prostu kwestia tego, że ja osobiście nie lubię pisania tak mocno umocowanego w konwencji.

 

Pierwszy tom, napisany dwa lata temu, na moje oko wygląda pod tym względem gorzej niż moje aktualne teksty – trzy miliony znaków zrobiły różnicę, kolejny milion też może zrobić ;)

Na pewno :) Ale styl masz na tyle ogarnięty (pomijając to, że przesiąknięty Sapkowskim), że naprawdę nie musisz się koncentrować na nim i możesz próbować robić coś więcej ;)

Sapkowski jest jedynym powodem, który sprawił, że cokolwiek napisałem.

No i super, ale nie pisz jak on ;) Znaczy, ja wiem, że przesiąka się stylem i trudno z tym walczyć, ale warto ;) Jeśli chodzi o to, w jaki sposób się to objawia, to ciężko mi to sprecyzować. Melodia tekstu jest prawie identyczna. To jak prowadzisz narrację – oczywiście, że Sapkowski nie jest jedynym autorem, który ma narratora trzecioosobowego ale skupionego na pov jednej postać, niemniej można to robić na różne sposoby, ten cyniczny, wpisujący się z grubsza w rytm zdanie złożone-zdanie złożone-zdanie złożone-enter-puenta w zdaniu pojedynczym, jest charakterystyczny dla tego autora. Do tego dochodzą subtelniejsze sprawy, jak szyk wyrazów w zdaniu, takie tam. Nie rozkładałam nigdy stylu Sapkowskiego na czynniki pierwsze, ale ponieważ przesiąkłam nim za młodu porządnie i leczyłam się potem z tego bardzo długo, to poznaję objawy ;) Sposób wypowiadania się postaci, od liczby mnogiej, przez okrężne, złożone zdania i wypowiedzi będące w wypadku antagonistów, a może w ogóle – osób wiedzących więcej niż główny bohater – bardzo często krasomówczymi popisami. Te i inne aspekty same w sobie nie są niczym złym, ale razem to naprawdę kojarzy się bardzo mocno. Teraz przyszło mi do głowy główny bohater jako na oko nieprzyjemny, ale w sumie porządny typ, który jest wplątany w rozgrywki większych i bardziej kumatych od siebie czarodziejów, a właściwie konsekwentnie odmawia bycia wplątanym w te rozgrywki, też się mocno kojarzy.

 

W ogóle na początku można odnieść wrażenie, że opowiadanie będzie się toczyło wokół tego

Pewnie któreś będzie.

A to by mogło być ciekawe, osobiście trochę się rozczarowałam kiedy się okazało, że wyjazd młodej małżonki to był koniec jej wątku ;)

 

 

 

Trylogia na 3 miliony znaków może być? :)

Well, osobiście wolałabym ciekawe opowiadanie :P A trylogię to potem :P

 

To jest tak naprawdę kolejne z cyklu prequelowych opowiadań – zamysł jest prosty, ot biorę jakąś, niekoniecznie pierwszoplanową, postać z wspomnianej trylogii i opisuję jakieś wydarzenie z jej życia, które ma wpływ na późniejsze wydarzenia.

No dobrze, ale po co? Bo jeżeli chodzi tylko o wprawki stylistyczne, to na moje oko nie są Ci potrzebne. Za to być może opowiadanie ciekawych, poruszających (w jakikolwiek sposób – nie muszą grać na emocjach ani skłaniać do filozofowania, niech będą zabawne, albo po prostu sprytne) historii jest tym, co by Ci się przydało?

 

Wypadałoby w tym momencie zaprosić do innych moich tekstów, zwłaszcza tych, gdzie w rolach głównych są postacie kobiece (mam takich conajmniej kilka).

Wierzę :) I to, co napisałam o tym, że kobiety służą w tym tekście do ryćkania to nie jest zarzut pod tytułem “ty szowinistyczna, męska świnio, idź odrób lekcję z feminizmu bo nie piszesz o kobietach!”, tylko zarzut pod tytułem “w tym tekście nie ma postaci kobiecych, chociaż tekst udaje, że są”. Tak jak napisałam, można to być może usprawiedliwić konwencją, ale to dla mnie słabe usprawiedliwienie.

 

No i teraz o tej konwencji. Napisałeś opowieść w świecie, w którym trup ściele się gęsto, nikogo nie szokuje i bezsensowna śmierć na nikim nie robi wrażenia i w którym facetowi, stwierdzającemu, że nie jest śpiący, bez mrugnięcia okiem i owijania w bawełnę proponuje się przysłanie do pokoju dziwki (a nie mówimy o jakiejś pokątnej karczmie, w której zatrzymują się same szumowiny). Nie ma wyjaśnienia dla tych dwóch, dość egzotycznych z naszego punktu widzenia zjawisk innego niż konwencja, czyli “to fantasy, do tego sapkowskie fantasy, tak po prostu jest”. Mnie to nie przekonuje. Nie przekonuje mnie zwłaszcza wtedy, kiedy obok tych egzotycznych elementów pojawiają się inne, które im trochę przeczą – na przykład to, że w tym bezwzględnym, złym świecie karczmarz-monopolista zupełnie szczerze troszczy się o jakość usług.

Czytałam i myślałam przede wszystkim “koleś, zrób sobie przysługę, nie czytaj już Sapkowskiego”.

Serio, bo masz sprawne pióro bardzo, ale Andżejowa składnia biła mnie po oczach, podobnie jego sposób pisania dialogów. To nie jest marna podróbka, bo jest niezła, ale lepiej pisać po swojemu, nie po sapkowskiemu.

Jeśli chodzi o opowiadanie – dobrze się zaczyna. Rzuciłam okiem na pierwsze parę zdań nie zamierzając czytać dalej, a jednak zostałam, bo nietypowy główny bohater – nie dlatego, że karczmarz, bo to akurat nasuwało niedające się odpędzić skojarzenia z “Pieśnią karczmarza” (przy której tekst, chociaż sprawny, wypada raczej blado), ale dlatego, że rzadko czyni się głównym bohaterem gościa, który jest dużo starszym mężem młodej kobiety, która hajtnęła się dla pieniędzy. W ogóle na początku można odnieść wrażenie, że opowiadanie będzie się toczyło wokół tego, a tymczasem kawałek jest tam chyba tylko po to, żeby jakoś zacząć. Co jest imo słabe.

Czyta się fajnie, tak jak pisałam styl masz dobry. Tylko że historia taka raczej miałkawa – pewnie dobrze ilustruje Twoją Nibylandię, zależności które w niej panują i tak dalej (swoją drogą, nazewnictwo też masz bardzo sapkowskie), ale poza tym to nie zrobiła na mnie wrażenia. Ot, można przeczytać, nie skrzywić się, może poza momentem kiedy nibypielgrzym wyciąga sztylet, bo to był taki idiotyzm, że aż się zdziwiłam, ale po przeczytaniu nic nie zostaje. Ani to zabawne ani sprytnie opowiedziane ani dające do myślenia. Nieźle napisana wprawka w stylu Sapkowskiego, tyle. No i zasadniczo można, ale przy Twoim, niedoskonałym, ale naprawdę porządnym imo warsztacie to naprawdę można się porwać na coś więcej niż bezbarwna wprawka.

Rzecz która mi naprawdę działała na nerwy to stopień, jakby to ująć, skonwencjonalizowania tekstu. To moja prywatna fanaberia, ale naprawdę przeszkadza mi kiedy jedynym usprawiedliwieniem dla zjawisk w świecie i reakcji bohaterów na różne rzeczy jest konwencja, a w tym tekście tak, mam wrażenie, było. To jest jedyne wytłumaczenie jakie mam dla tego, że ścielący się trup nikogo nie rusza, ale główny bohater jest stosunkowo porządnym gościem i dla tego, że kobiety są w tym tekście jedynie do ryćkania. Nie, serio. To kłuje po oczach. I jedno i drugie sprawiło, że moje zawieszenie niewiary mocno się odwiesiło i od pewnego momentu to przelatywałam tekst wzrokiem na tyle tylko, by wiedzieć co się dzieje.

Nie zgodzę się, że fantastyka niewyraźna – jest sukkub, info, że Franek na niego poluje, że kiedyśtam “dowiedział się o dziwach“, ogólnie świat z wyraźną domieszką nadnaturalności. Większym problemem jest brak naturalności – bohaterowie to bardziej plot devices niż ludzie. Ja rozumiem, że Franek jest trochę rozbity, bo rok temu zerwał z dziewczyną, a teraz musi iść na imprezę bo sukkub, no ale tutaj właśnie zupełnie leży kreacja postaci. Jeżeli to nie było bardzo dziwne samobójstwo, to koleś, jak na kogoś kto “bardzo dawno temu” dowiedział się o istnieniu świata nadnaturalnego zachowuje się po prostu głupio. A jeżeli to było dziwne samobójstwo za pomocą sukkuba, to może dobrze by było trochę wyraźniej zaznaczyć motywacje bohatera.

No właśnie – bo o tych motywacjach to w ogóle nie wiadomo wiele w jego przypadku, o motywacjach pozostałych postaci nie wspomnę, bo pozostałych postaci właściwie nie ma, są, jak mówię, plot devices. I jasne, że Leon, dziewczyna z windy i barman są drugoplanowi, ale w momencie, kiedy nie nadajesz im żadnych cech, albo żadnych poza stereotypowymi, to mamy pozbawionego motywacji, zachowującego się nielogicznie bohatera w świecie papierowych kukiełek. Plus obowiązkowego barmana, który polewa facetowi bez zamówień i bez płacenia (rzecz do przełknięcia w kliszy, którą jest pustawy pub, ale nie w zatłoczonym klubie).

Minusem traktowania postaci jako plot devices jest też to, że historia, tak jak pisałam, nie wygląda na naturalną. Po prostu trudno uwierzyć w gościa, który przyszedł do klubu polować na demona, a potem wziął i o tym zapomniał, bo zatańczywszy taniec życia z dziewczyną z windy nie zapytał jej o imię. O, i tu znowu o postaciach jako pretekstach do tworzenia fabuły, bo na niej chyba wyraźnie widać: to jest postać, która nie ma żadnych cech, ma wygląd i funkcję, która sprowadza się do niebycia zapytaną przez bohatera o imię. Znaczy się: podchodzi do niej koleś. Tańczą. Potem tańczą tak, że cały klub się gapi. Potem idą do baru. A ona się nie przedstawia, o nic go nie pyta, zaś gdy przychodzi po nią wyraźnie rozzłoszczona przyjaciółka, potulnie się zbiera. No come on.

Czyli, jakbym miała streścić te trzy akapity do jednego zdania: postaraj się pisać o ludziach, nie o bohaterach twojej historii.

Jest w tym tekście też problem ze scenografią. O ile opisy są poprawne (i widać po nich, że autor starał się tę poprawność osiągnąć – ale na tym poziomie językowym, jaki ogólnie prezentujesz lekkość opisu to już jest, powiedzmy, coś co się wyrabia z czasem, a nie coś co można poprawić radami), o tyle spójność świata kuleje. Jesteśmy w zatłoczonym klubie tanecznym z jednym barem i jednym barmanem – i gość ma czas gadać z bohaterem i interesować się jego perypetiami. Franek i dziewczę z windy podeszli do baru, bo ona

Gestem wskazała bar. Po chwili siedzieli w najmniej zatłoczonym kącie. Zamówili coś do picia.

Siedzieli w kącie baru? Klubu? Jeśli w kącie klubu, to jak stamtąd zamówili coś do picia? Bo przecież raczej nikt do nich nie podszedł i nie przyniósł.

No i barman popychający Franka w stronę tłumu. Zza baru, jak rozumiem. Gość musiałby być bardzo wysoki żeby to zrobić.

No, więc tyle o historii. Jak dla mnie to wygląda to trochę tak, jakbyś sobie pomyślał że fajnie by było jakby koleś polujący na sukkuba został złapany przez sukkuba i się nie zorientował, a potem napisałeś to, nie pozwalając by spójność świata przedstawionego albo osobowość i logika działania bohaterów wchodziły Ci w drogę.

 

Jeśli chodzi o styl, to, choć językowo jest z grubsza poprawnie, nie mogę powiedzieć żeby płynął. Poza tym, podmioty i zaimki tworzą czasem u Ciebie zabójczą kombinację. Na przykład tu:

Chłopak patrzył za nią. Znowu nawet nie poznał jej imienia. Przeklął ostro i odwrócił do baru z zamiarem dokończenia piwa. Zaskoczony spojrzał na stojącego nad nim barmana.

– No idźże! – wrzasnął na niego.

Barman stał nad Frankiem czy nad barem? Kto wrzasnął na kogo?

Czasem przeskakujesz jakieś etapy rozumowania bohatera (albo narratora) i wychodzą dziwne rzeczy.

Choć chłopak nie zwiedził wielu klubów, miejsce to wydało mu się nader jasne.

Znaczy się – jaki jest związek między zwiedzaniem klubów a oceną jasności miejsca?

Poza tym rózne takie drobne powtórzenia, niezręczności i tak dalej.

Piszę tu bardzo rzadko, ale jak już weszłam i przeczytałam, to napiszę, choć w zasadzie nic specjalnie nowego w obliczu tego, co już napisano, obawiam się.

Tekst był dla mnie przewidywalny i mocno czarno-biały. Splot tych dwóch cech sprawił, że w moim odczuciu był dość banalny – zue media sprzedające to, co się lepiej sprzeda, prymitywna tłuszcza, niewinna ofiara jednych i drugich, no, że tak powiem, seriously?

I tu nie zgodzę się z krytykami końcówki, bo końcówka mogła uratować tego shorta. Końcówka w ogóle sprawiła, że zatrzymałam się na moment i pomyślałam, że hej, może o to chodziło. Może chodziło o coś w rodzaju zezłoszczonej bajki, komentarza, wyładowania frustracji, może jest w tym kawałku coś autentycznego, a nie tylko (wybacz to, co napiszę; i zaznaczę tu, że mówię o moim odbiorze tekstu i nie przypisuję Ci żadnych postaw) – snobizm i wyższość moralna nad półludzmi z blokowisk i ich samicami – blondynkami w pikowanych kurteczkach, z których rozkwitającej miłości można szydzić?

Tylko żeby ten tekst tak wybrzmiał, to wątek misji dziennikarstwa albo kontrastu między misją a rzeczywistością powinien się chyba pojawić wcześniej. Albo może końcówka po prostu powinna być bardziej dopracowana albo lepiej “przymocowana” do tekstu? Może warto by tu zagrać językiem na przykład, gdzieś wcześniej poprzetykać jednym czy drugim okołobiblijnym zwrotem. Bo tak jak jest teraz to faktycznie trochę wygląda na przylepioną, i trzeba w ogóle trochę wysiłku intelektualnego, żeby zwrócić na nią uwagę – do tego stopnia odstaje :)

Z ciekawostek: czy wiecie, że link z zakładki “dla autorów”, który powinien kierować tutaj, kieruje na stronę główną? I potem źli ludzie tacy jak ja dręczą redaktora mailami z pytaniem czy już przeczytał zanim miną trzy miesiące bo Nie Wiedzą (dostają bardzo sympatyczne i kulturalne odpowiedzi, ale to nie zmienia faktu).

Nie wspomnę o tym, że źli ludzie piszą w związku z tym dane kontaktowe w mailu a nie w pliku na przykład, co już może być bardziej problematyczne ;)

Melodramat rodem z Pani Domu. Sztampa na sztampie sztampę pogania, a warstwa językowa nie powala absolutnie.

Podoba mi się :) Ładny język, plastyczne, nierozciągnięte ponad miarę, zdecydowanie zostawia niedosyt (kto, jak, dlaczego, CO DALEJ?), tobół jest taki... Naprawdę makabryczny.

„Mogłoby tu być czyściej" - myślę sobie. - „Skoro już jest."

To mi się podobało. Reszta fajna językowo, ale historia sztampowa dość, bez puenty i bez celu. 

Umieściłam go na stronie, bo właśnie w gazecie się nie udało. Znaczy wysłałam tekst dwa miesiące temu, nie dostałam odpowiedzi, więc wstawiłam go tutaj. Może niepotrzebnie, nie wiem. Niemniej jednak bardzo się cieszę z tak wysokiej oceny;)

Niepotrzebnie niestety. Doświadczenie uczy że jak nie zadzwonisz i się nie upomnisz, to z reguły nie dostaniesz odpowiedzi (znam jeden wyjątek), a jak zadzwoisz i się upomnisz, to dostaniesz odpowiedź i to czasem nawet pozytywną (to też znam ;) ).

No, ale trudno. Nie ten, to inny jak sądzę ;)

Mało brakowało. Jakby tekst odleżał jeszcze ze dwa tygodnie i byś go potem poprawiła, przeleciała korektą, zwróciła uwagę na ortografię, a napisałabym bardzo niecenzuralny komentarz o tym, co myślę o wrzuceniu czegoś takiego tutaj. Albowiem ktoś powinien Ci za to zapłacić.

Generalnie nie powinnam była tego przeczytać, bo to nie jest dobry tekst do sieci, jest po pierwsze długi, po drugie powolny, po trzecie jest mało dialogów i nie jest taki zupełnie lekki, ale to pierwszy kawałek obcego tekstu od dawna, który przeczytałam w internecie od początku do końca bez marudzenia, nawet moją ulubioną do tej pory "Kobietę zza okna" zaczęłam od drugiego akapitu bo w pierwszym był jakiśtam opis, a opisy w sieci nudzą. Nie wiem jak to zrobiłaś, bo to nie jest tak, że tekst chwyta za gardło od pierwszych zdań, raczej wciąga powoli i powoli buduje nie tyle napięcie, co emocje.

Momentami raziły mnie anachronizmy (koalicja zwłaszcza), czasem miałam wrażenie, że trochę za dużo polityki (ale z reguły to było o trzy słowa za dużo, tak, że tuż przed tym jak odpadłam coś mnie jednak zatrzymywało przy tekście), jak na mój gust za dużo powiedziałaś w scenie śmierci Olafa - początkowo byłam zachwycona, bo leciał ten, beznamiętny w sumie, opis bitwy, w której królowa była wspomniana, owszem, ale z daleka i myślałam głównie o Storradzie i naprawdę byłam dość przejęta (oraz niemogąca uwierzyć, że czytam to w internecie), a potem Storrada została mi pokazana i trochę się te emocje rozjechały. Plus, jak wspomniałam, ortografia czasem, zdaje się, że jakieś związki frazeologiczne Ci się pomyliły po drodze, ale nie znajdę ich teraz. I może nawiązania, na Jasnorzewską się uśmiechnęłam wprawdzie, ale "nieznośna lekkość bytu" już mnie trochę wybiła z rytmu.

Tak czy inaczej świetnie zbudowana postać (matka zwłaszcza, zakochane kobiety są zużyte, jakkolwiek by to nie brzmiało, a staruchy było niewiele) i naprawdę dobra historia. Naprawdę uwielbiam kiedy autor buduje emocje i relacje między postaciami takim chłodnym, zdystansowanym w sumie stylem i raczej tym, czego nie mówi niż tym, co mówi - a Ty tak zrobiłaś.

Masz strasznie sztywny styl. Brzmi wyuczenie, dałoby się to z trudem przełknąć w narracji, ale dialogi masakruje raczej.

Przeczytałam bo jestem po etno. Sympatyczne, poprawne, nie zapamiętam pewnie, ale czytało się nieźle.

AdamKB - "gorset garnituru" wprawi w histeryczny śmiech każdą kobietę ;)

postanowiłem raz użyć trochę (mam nadzieję, że nie taniego) moralizatorstwa

Bez urazy, ale wiesz, co mówią o nadziei?

Tekst w pierwszej wersji był przyjemny i nieskończony, teraz jest przez większość czasu przyjemny i - jak dla mnie - niewiarygodnie skopany na końcu.

Styl kuleje, słów za dużo, ale to drugie w liście przechodzi bez problemu, podobnie jak egzaltacja. Właściwie komentuję głównie dlatego, że ja tu ciągle nie widzę megalomanii gdyż ponieważ albowiem pisanie o megalomanach to nie megalomania, a zrównywanie pisania o megalomanii z megalomanią uważam za idiotyzm czystej wody.

 

Czuję się nieco zaintrygowana - gdyby kawałki były dłuższe, pewnie bym nie czytała, ale że są jakie są, to czytam, pochwalając wykorzystanie możliwości, jakie daje środek przekazu.

powyższy tekst biorę za bezsensowny, napuszony bełkot

A ja za kreację postaci.

Przegadaną, jakkolwiek jest to jakiś pomysł. To mi podeszło:

"W mojej głowie kotłują się klarowne arcydzieła. Sprawia mi perwersyjną przyjemność hamowanie rozwoju ludzkości poprzez niedzielnie się nimi."

Aineko, "Kobieta zza okna".

Albowiem opowiadanie jest rewelacyjne. Jest tam parę obsunięć stylistycznych, ale całość jest świetna, siedzi w głowie, i ma - ewenement - nienachalny głębszy sens. Sprawiła, że się tutaj odzywam, co jest sytuacją, ktora się raczej nie powtórzy, jako że nie należę do specjalnie aktywnych użytkowników portalu i nie sądzę bym miała kiedyś należeć. Poza tym niewiele tekstów (w ogóle, a co dopiero w sieci) robi na mnie takie (pozytywne) wrażenie, że opowiadam o nich zupełnie niezwiązanym z fantastyką znajomym, a ten zrobił (opowieść też zrobiła wrażenie swoją drogą).

Przeczytałam. Nie chciałam, nie klikam w opowiadania żeby czytać, tylko żeby je przeskanować, ale to się uparło - pierwszy plus. Drugi to sugestywna wizja pleśniejącego pokoju, sztuczni ludzie i idealne kwestie też zagrali dobrze. W sumie ktoś nade mną miał rację - sprawdziłoby się w papierze, jakkolwiek moim zdaniem momentami było przegadane (ostatni kawałek, znaczy, dialog drugiej Alice z przyjaciółką jest najlepszym przykładem), a innymi momentami jechałaś takimi... Skonwencjonalizowanymi kliszami językowymi, co mnie strasznie bolało, bo czytam sobie, czytam, czytam z przyjemnością, całkiem wczuta i w ogóle, aż tu nagle "Nie miała pojęcia, jak długo szła przed siebie. Nie wiedziała, czy minęły godziny, tygodnie, czy może lata." - to też jest przegadane swoją drogą, w większości wypadków takie coś nie boli, w dobrych tekstach owszem. To znaczy, to jest częsty zabieg strasznie. Jeśli chodzi o przykłady przegadania to jeszcze to "laptop nie uległ jednak uszkodzeniu, bowiem upadł na łóżko" - poza tym gryzie, bo jakoś mi się kłóci z ogólnym stylem tekstu.

Ale generalnie bardzo mi się podobało - czytałam dla przyjemności, a nie z misji poprawiania błędów albo dla śmiechu, co jest w internecie ewenementem właściwie.

Weszłam, nie ukrywam, żeby sprawdzić czy zgadnę i wytypowawszy kandydata przestałam czytać, dość ciężko idzie ;) "Piknik na skraju drogi"?

Łał. Związek jest ogromny ;) Nawet terminologię masz podobną. W MW była Biel, była róża, były równoległe wszechświaty, były Stany epok różnych, ale w klimacie podobnym do tego, jaki, wydaje mi się, próbowałeś osiągnąć, rasizm był, kloszardzi... O małych chłopcach nie wspomnę ;-)

Naczytaliśmy się Mrocznej Wieży, prawda?

Lubię takie klimaty - Stany, gitary i obszarpańcy - ale Twojego tekstu nie nazwałabym dobrym. Fabuła jest przewidywalna, od pierwszego dialogu Raigiego ze Steviem wiedziałam jak to się skończy. Technicznie nie jest źle - dało się przeczytać, tekst, mimo że jest strasznie naiwny i czarno-biały szedł gładko... Poza dialogami. Są naprawdę, naprawdę fatalne, bo po prostu sztuczne, a ich sztuczność jest podkreślana przez naturalność (językową, nie sensową, bo treść jest, jak mówię, naiwna) tego, co jest pomiędzy nimi. Prawdopodobnie w narracji jako takiej masz jakieś błędy, ale nic mi się nie rzuciło w oczy, więc są to rzeczy do łatwego wyeliminowania. Nad dialogami natomiast zaczęłabym na Twoim miejscu pracować. Wyjmij słuchawki jak wychodzisz na miasto, zwracaj na nie uwagę ja coś czytasz albo oglądasz, złap rytm.

Zaczęłam dopiero, ale narzuciło mi się jedno, bardzo ważne pytanie: siedziałeś kiedyś w ciężarówce?

A przeszedłszy przez całe muszę powiedzieć, że powtórzenia, błędy językowe z dziedziny mylenia podmiotu i tym podobne (nie)przyjemności. Na plus świat wewnątrz na razie wygląda na względnie przemyślany - że mają kłopoty z surowcami i takie tam. Dialogi bezbarwne. Jeżeli chodzi o styl nie znalazłam nic co by przykuwało uwagę w pozytywny sposób. O historii niewiele mogę powiedzieć. Może tyle, że może być zaskakująca - przy wypadku byłam pewna, że zginą i opowiadanie będzie składało się z retrospekcji, kiedy Paweł się obudził pomyślałam, że jakaś wariacja na temat życia pozagrobowego. Na to, że potężne wybuchy przenoszą do świata równoległego nie pomyślałam.

Oooooch... Wredne. W dobrym sensie. Choć normalnie nie lubię ilustracji do idei, to mi podeszło bardzo. Może ze względu właśnie na tę wredną końcówkę.

Dłużyły mi się natomiast refleksje o życiu Jakuba, ale na szczęście nie było ich bardzo dużo.

Skomentuję w sposób, którego strasznie nie lubię, bo z góry, ale nic innego mi do głowy nie przychodzi - podoba mi się kierunek, w którym idziesz. Widać potencjał... I niewiele więcej.

Nie wiem czy pewna pompatyczność języka wynika z przystosowania formy do treści czy z tego, że masz taki styl - tak czy inaczej świetnie to zagrało w tekście kręcącym się wokół opery i za to złapałeś dużego plusa. Jest to wszystko bardzo plastyczne, przesadzone i teatralnie - generalnie super. Jest gęsto od klimatu. Byłoby jeszcze lepiej gdyby nie idiotyczne błędy, poczynając od powtórzeń na żywcem wziętej z onetowych blogasków "ubranej sukience" kończąc. To nie są wyjątki, roi się od tego w tym tekście.

Potrafisz zbudować napięcie, potrafisz wciągnąć czytelnika i zbudować dramatyczną scenę - ostatnie zdanie jest perfekcyjne, głównie przez to, że jest umieszczone tam, gdzie je umieściłeś, bo w samym "Van Thijen tkwił nieporuszony" nie ma takiej mocy... Chociaż... Bez wątpienia jest to piękne dźwiękowo, a to jest ważne. Opowiadanie zaczęłam, w którymś momencie zaczęłam, użyję popularnego ostatnio słowa, "skanować", a potem - chyba właśnie na widok ostatniego zdania - wróciłam i przeczytałam je od początku do końca, co bardzo rzadko mi się zdarza w sieci.

Tyle plusów. Z minusów są te koszmarki powtórzeniowo - językowe, momentami przegadanie... To znaczy, w jednym momencie, którego było mi strasznie szkoda - kiedy Van Thijen mówi, że Holandia jest piękna. Świetna kwestia, świetna scena, którą rozwaliłeś - rozwodniłeś byłoby dobrym słowem - dodaniem tego całego kawałka o tym, co się za tym kryje, dlaczego, ochach. Zdarza Ci się wpaść w zbędny melodramatyzm - ten fragment z wiecznie krwawiącą raną w sercu jest przykry po prostu. I fabuła. Powiedziałam, że budujesz napięcie - i to prawda, ale budujesz je w scenach, nie w całości. Sceny są fajne, są emocjonalne, są gęste i właśnie napięte... I kompletnie się ze sobą nie łączą w tym napięciu. Nie ma tu jakiejś szczególnie ciekawej historii, są dwa wątki niewiadomo po co, kawałek z mezaliansem wepchnięty też nie wiem po co, opera, która pewnie ma być klamrą i punktem kulminacyjnym, ale zupełnie nie czuje się jej wagi (może dlatego, że - chociaż dobrze radzisz sobie z relacjami między postaciami, a może po prostu ze sportretowaniem Van Thijena - relacja twórca-dzieło w ogóle nie jest zarysowana) i ten nieporuszony Van Thijen na końcu też nie wiadomo dlaczego. To znaczy, niby wiadomo, gość mu się zastrzelił na oczach w ostatnim akcie jego opery i w ogóle, granica między rzeczywistością a teatrem i tak dalej, ale to nie jest temat, który dałoby się w opowiadaniu oddać mimochodem, dwiema końcowymi scenami, nie budując sobie pod niego nic wcześniej. Wielkości dzieła też właściwie nie udało Ci się oddać, bo wziąłeś, moim zdaniem, za mały rozbieg, dzieło i mecenas pojawiają się przecież w przedostatniej scenie, zanim czytelnik zdąży się wczuć już jest po wszystkim.

I jeszcze w kwestii technicznej - nie ma opcji, żeby on na miesiąc przed premierą "kończył pisać".

No, tyle. Ależ miałam wenę na ten komentarz, doprawdy...

www.behindthename.com :) nazwiska też mają :)

Wynudziłam, czytało się wolno, całość robi strasznie naiwne wrażenie. Mimo, że tekst krótki i same dialogi i tak nie wytrzymałam całości, środek przeleciałam wzrokiem właściwie. Wygląda - na razie - jakbyś chciał koniecznie przedstawić czytelnikowi swój pogląd na świat i jakby to było jedynym celem tekstu - brak fabuły, brak postaci, dialog o życiu... Zwykłam powtarzać, że w takim wypadku należy zająć się pisaniem traktatów filozoficznych, a nie opowieści. Napisałeś jednak, że to w częściach, więc może się mylę i dalej okaże się, że jednak nie. Oby.

Natomiast uważaj z Antychrystem (antychrystem?). Kiedy człowiek widzi w portalu internetowym dla młodych pisarzy Antychrysta w opowiadaniu, pierwszą myślą jest z reguły "oesuuuu, znowu młody, gniewny, obrazoburczy, naprawdę, nastolatkom powinno się odcinać dostęp do internetu czy coś", bez względu na to czy nieszczęsny autor jest nastolatkiem czy nie. A kiedy do tego Antychryst wdaje się w rozmowę o życiu, śmierci i sprawiedliwości, kiedy jego rozmówcą jest dziecko... No, to jest strasznie banalny pomysł, zgrany do bólu, u tych bardziej krewkich czytelników powodujący zapewne walenie czołem w klawiaturę. Prawdopodobnie musiałbyś być bardzo, bardzo, BARDZO dobry żeby coś z tego było. I świadomy konwencji. I w ogóle.

Generalnie - strasznie słabo. Ale keep trying. Jest po polsku przynajmniej.

Przeczytaj, przeczytaj ;) I dzięki :)

To chodzą po ziemi ludzie, którzy nie doznali "guilty pleasure"? Boże mój, jacy muszą być nieszczęśliwi... ;-) (jak wymyślę jak poprawić zanim mi się możliwość edycji skończy to poprawię ;-) )

Nowa Fantastyka