Profil użytkownika


komentarze: 18, w dziale opowiadań: 18, opowiadania: 6

Ostatnie sto komentarzy

Drodzy!

Cieszę się, że ogólne wrażenia odnieśliście pozytywne. Pozamieniałem niektóre cyferki oraz na wszelki wypadek tę "dziarę". O konkursie lovecraftowskim Agharty nie słyszałem - opowiadanie powstało na dniach i nie czytało go żadne jury.

Kłaniam się.

Rzeczywiście, między wieżą kontrolną a solidnymi, betonowymi ścianami terminali, zielenił się niewielki skwer. Nie ociągając się więcej, zbiegliśmy po schodach – ja, Agnieszka i ksiądz Marcin. Kapłan został nieco w tyle, opóźniwszy o kilka chwil swe wyjście, by coś jeszcze powiedzieć Jurkowi. Teraz myślę, że Jurek na odchodnym poprosił go o ostatnie namaszczenie.

            Skwer nie był duży, ale bieg przez trawę był przerażającym doświadczeniem. Agnieszka wrzasnęła, gdy mimo moich uprzedzeń (a zapewne właśnie przez nie), zadarła głowę i spojrzała w niebo. Firmament był jednym wielkim, wijącym się kobiercem owadzich ciał. Szum skrzydeł był niemal równie głośny, co warkot silnika samolotu, mknącego coraz szybciej po pasie startowym. Klekot uderzających o siebie chitynowych pancerzy przypominał odległe strzały z setek karabinów.

            Wpadłem do terminalu, Agnieszka za mną.

            - Czekaj! – krzyknęła, gdy zabierałem się do zasuwania blaszanej ościeży drzwi. – Ksiądz Marcin się przewrócił!

            - Bo biega w jebanej sukience – syknąłem przez zęby z wściekłością i wypadłem z powrotem na trawę. Dobiegłem do księdza w chwili, gdy z wieży kontroli lotów dobiegł kłujący uszy odgłos serii wystrzałów.

            Obaj obróciliśmy głowy. Jurek otworzył jedno z okien i pruł w niebo z karabinu, jakby chciał w ten sposób pokonać kotłujące się na niebie miliardy potwornych owadów.

            - Oszalał – powiedziałem.

            Marcin pokręcił głową i wskazał palcem na pas startowy.

            Żabiogłowy odwrócił łeb, zwabiony hałasem wystrzałów. Gdy stracił koncentrację, rój owadów, którym kierował tak, by uderzył z boku w startujący samolot, rozpadł się. Wyglądało to jak bezgłośna eksplozja: potwory rozleciały się na wszystkie strony. Po chwili znowu skupiły się w czarną kolumnę i pomknęły w kierunku źródła hałasu, do wieży kontroli lotów. Żabiogłowy również zaczął powoli iść w tamtą stronę.

            Całe niebo nad naszymi głowami poruszyło się, gdy miriady owadów obrały za cel Jurka i jego karabin.

            - Uratował samolot! – Marcin wrzasnął mi do ucha, bo przez hałas, jaki wydawał unoszący się nad nami koszmar, ledwo mogliśmy się słyszeć. – Może i oszalał, ale uratował samolot!

            Wbiegając do terminalu obejrzałem się jeszcze za siebie i dostrzegłem Żabiogłowego. Od niechcenia spojrzał w górę, jakby zaskoczony, gdy Iskierka, która wreszcie oderwała się od ziemi, przeleciała z warkotem nad jego płazim łbem.

            Karabin Jurka zamilkł po paru minutach.

Zaszyliśmy się w magazynie na bagaże, gdzie czekała na nas reszta grupy Bartka i Weroniki oraz ksiądz Adam i czworo gimnazjalistów. Zgromadziliśmy tu tyle jedzenia, ile udało się znaleźć w bufecie i rozrzuconych w holu torbach podróżnych. Zaletą pomieszczenia był fakt, że dało się je szybko zamknąć na głucho, a przy tym było na tyle przestronne, że nie budziło w nikim klaustrofobicznych lęków. Mogliśmy pozostać w nim do czasu, aż potwory zdecydują się opuścić lotnisko, albo przynajmniej zrobi się ich na tyle mało, aby to nam udało się wymknąć.

            Francuzka zapytała o coś. Marcin odpowiedział jej, uśmiechając się przy tym smutno. Zamilkła, a ksiądz położył jej dłoń na ramieniu w pokrzepiającym geście.

Opowiedzieliśmy o wszystkim, co wydarzyło się w wieży kontroli lotów. Sukces Bartka i Weroniki był pierwszym krokiem na długiej drodze do naszego ocalenia. Troskliwie przyciskałem do piersi wyłączony komputer, by uruchomić go o umówionej godzinie i nawiązać kontakt z samolotem. Agnieszka położyła głowę na moim ramieniu i po chwili zapadła w drzemkę.

Ksiądz Adam wyciągnął z kieszeni małą latarkę i poświecił na Biblię, którą otworzył sobie na kolanach. Zagłębił się w lekturę. Być może szukał w niej pokrzepienia, ale efekt jego poszukiwań miał nam przynieść tylko zgryzotę.

            W ciemności trudno było mierzyć upływ czasu, zwłaszcza że mój zegarek nie miał podświetlanej tarczy. Upłynęło kilka godzin, nim odległy szum umilkł, a ja odważyłem się wychylić nos z magazynu. Szarańcza najwyraźniej nie dostała się do terminalu, a przynajmniej nie było jej widać w głównym holu.

            Była głęboka noc.

            Przetrząśnięcie wszystkich sąsiadujących z holem pomieszczeń zajęło nam godzinę. Rozwaliłem walizką jednego robala, który przecisnął się między wypaczonymi gumowymi krawędziami wahadłowych drzwi. Wspólnie z księżmi usypałem przed nimi stos z kufrów i waliz, by podobna wizyta już się nie powtórzyła.

            Odpaliłem laptopa i przestawiłem go w tryb maksymalnego oszczędzania energii. Ksiądz Marcin poinstruował gimnazjalistów i cudzoziemców, by przeszukali bagaże na okoliczność baterii do laptopa. Jednocześnie mieli się nie rozchodzić, więc szybko w holu terminalu wyrósł drugi stos bagaży, a obok niego pagórek zmiętych ubrań i innego śmiecia wydobytego z toreb i waliz.

            Adam klepnął Greka w ramię i poprosił, by poszedł z nim do pomieszczenia, w którym słuchaliśmy kasety z nagraniem. Przysłuchiwałem się ciekawie wypowiadanym kojącym głosem słowom, płynącym znowu z taśmy. Z rozmyślań wyrwał mnie głos Bartka, a na monitorze komputera pojawił się widok z kamery.

            - Żyjecie?

            - Żyjemy! – zawołałem radośnie i krzyknąłem przez ramię: - Ludzie! Mam Iskierkę na komputerze!

            Agnieszka, Grześ i Marcin stanęli za moimi plecami, a także para Francuzów i nieznanej narodowości człowiek mówiący narzeczem bantu.

            - Niedawno wylecieliśmy z Budapesztu. Jeśli utrzymamy takie tempo i nie natkniemy się na żadne… trudności, powinniśmy zdążyć na czas – poinformowała nas Weronika. Skierowała kamerę na przeszkloną ścianę kokpitu. – Widzicie to na dole? To Serbia.

            - Robale już odleciały? – zapytał z kolei Bartek. – W pewnym momencie musiało być u was gorąco, wnioskując z tego, co widzieliśmy na pasie. Ledwo się wyrwaliśmy.

            - Już wszystko gra – odparłem. Porozumiałem się wzrokiem z Agnieszką i księdzem. Nie wspomnieliśmy o Jurku.

            Za naszymi plecami rozległ się jakiś łomot – to stary Grek przewrócił się, próbując zatrzymać księdza Adama.

            - Bartek! – krzyknął kapłan, biegnąc szybko w naszym kierunku. – Natychmiast zawróć samolot!

            - Oszalałeś, bracie? – zawołał ksiądz Marcin, który wybiegł mu naprzeciw. Chwycił Adama za ramiona i potrząsnął nim. – Co się stało?

            - Co tam się dzieje, Andrzej? – chciał wiedzieć pilot.

            - Jeszcze nie wiem – odparłem. Odsunąłem na bok Grzesia, który wodził spojrzeniem po naszych twarzach, przestraszony krzykiem zawsze dotąd opanowanego Adama. Podszedłem do księdza, który szarpnięciami próbował uwolnić się z objęć Marcina. Jego twarz pokrywały drobne kropelki potu, a oczy miał rozbiegane. – Matko, co ci się stało? – Zbladłem, tknięty obawą. – Potwory weszły do budynku?

            Adam pokręcił głową. Uspokoił się pozornie, ale kiedy Marcin go puścił, postąpił kilka kroków w stronę komputera.

            - O co chodzi z zawracaniem samolotu? – chciała wiedzieć Agnieszka. – Przecież to nasza ostatnia nadzieja!

            - Niczego nie rozumiesz! – syknął Adam nieswoim głosem. Nigdy nie widziałem go tak wytrąconego z równowagi, a przecież poznaliśmy się w okolicznościach bynajmniej niesprzyjających opanowaniu.

            - Nie dopuszczę cię do laptopa, póki nie wyjaśnisz, co jest grane – powiedziałem stanowczo.

            Adam spiorunował mnie wzrokiem, ale po chwili zrezygnował z dalszych prób wprowadzenia swej woli w życie bez wiedzy i zgody wszystkich. Zwiotczał jakby, a gniew i podniecenie zastąpił na jego twarzy głęboki smutek.

            - Od początku martwiły mnie słowa z kasety. Mówiący nazwał siebie władcą świata i z pozoru nie ulegało wątpliwości, że chodzi o Jezusa. Ale… - głos mu zadrżał – ale mimo to coś nadal nie dawało mi spokoju. Szukałem w Biblii odpowiedniego cytatu przez wiele godzin, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, o którym wersie myślę. Nie rozumiałem, co mnie dręczy i nie mogłem pochwycić odpowiedniej myśli, tak jak czasem nie można przypomnieć sobie słowa, choć ma się je na końcu języka. – Z głośnym plaśnięciem uderzył się otwartymi dłońmi w łysą głowę. – Ale w końcu dotarło do mnie, że klucz do zagadki mam tuż obok. – Wskazał na Greka, który stał kilka metrów od nas i wpatrywał się w Adama z wyrazem oszołomienia na twarzy. – Każdy słyszy nagranie we własnym języku, pamiętacie? Powiedziałem Grekowi, żeby posłuchał go jeszcze raz i powtórzył mi wszystko po grecku.

            - Co z tego wynika? – zapytałem z rosnącą podejrzliwością.

            - Nazywając siebie władcą, głos z kasety użył greckiego słowa archoon – tłumaczył ksiądz. - W napisanych po grecku Ewangeliach Bóg określany jest jako kyrios, co też znaczy Pan lub władca, ale zawsze jest to kyrios, a nigdy archoon. Słowo archoon służyło Ewangelistom do nazywania władców świeckich i urzędników, a w jednym konkretnym wersie, w Ewangelii Jana, Chrystus określa tym wyrazem prawdziwego władcę świata, ale nie ma na myśli swego Ojca, tylko Lucyfera.

            Na sekundę zapadła cisza.

            - Co? – zapytałem inteligentnie w swoim stylu.

            - To, że na górze Ararat nie czeka na nas Chrystus, tylko sam diabeł!

            - Bredzisz, bracie – powiedział ksiądz Marcin, ale głos miał tak słaby, jakby dopiero dochodził do siebie po ciężkiej chorobie. – Bredzisz.

            - Wiesz, że mam rację! – wrzasnął na niego Adam. – Trzeba zawrócić samolot!

            - To brednie – powtórzył Marcin. Oczy miał szkliste i bez wyrazu.

            Popatrzyłem na Agnieszkę, rozpaczliwie szukając pomocy.

            - Co mamy robić? – zapytałem.

            - Jesteś absolutnie pewien, Adamie, że nic ci się nie pomyliło i nie przesłyszałeś się? – zapytała z nadzieją.

            - Niewielu rzeczy jestem ostatnio pewien, ale co do tego, że paruzja nie będzie miała miejsca w Turcji za kilkanaście godzin, akurat nie mam wątpliwości! Nie wiem gdzie, kiedy i czy w ogóle Chrystus ponownie przyjdzie, ale z pewnością nie spotkają Go Bartek i Weronika, nawet jeśli cali dolecą na miejsce!

            - Andrzej? – Głos pilota Iskierki dobiegł zza moich pleców. – Jesteś tam jeszcze? Musicie oszczędzać baterię w komputerze.

            - Mamy drobny problem, ale to nic poważnego i nie wiąże się z potworami – powiedział ksiądz Marcin, który podszedł do laptopa i uniósł mikrofon do ust. – Na razie się rozłączamy. Modlimy się za was i trzymamy kciuki. Powodzenia.

            Nim Adam zdołał wyrzucić z siebie rozpaczliwy okrzyk sprzeciwu, Marcin nacisnął podłużny guzik i wyłączył komputer. Potem podniósł go nad głowę i roztrzaskał o ziemię.

            Kiedy kobierzec szarańczy pokrywający lotnisko zmniejszył się na tyle, by zaryzykować bieg do wieży kontrolni lotów, było już za późno, by powstrzymać samolot. W centrali nie znalazłem nawet śladu po Jurku – wątpiłem, by udało mu się uciec. Owady prawdopodobnie pożarły go lub siłą tysięcy odnóży uniosły jego ciało gdzieś, gdzie mogły je w spokoju rozpuścić na pokarm dla swych młodych.

            Modliłem się, by w czasie swej ostatniej strzelaniny Jurek nie uszkodził radia. Działało, ale akumulatory były prawie puste. Jurek uratował nam życie, lecz nie wyłączył aparatury. Prawdopodobnie miałem tylko kilka minut nasłuchu, zanim nasz ostatni środek łączności z Iskierką przestanie działać.

            Nie zdążyłem nawet zacząć wywoływania, gdy w radiu rozległ się głos Bartka:

            - Tu pilot samolotu PZL M26 Iskierka, lot bez numeru i autoryzacji. Do wszystkich, którzy mnie słyszą: nie lećcie nad Ararat. Nie ma tam Boga. Widziałem… widziałem tam rzeczy… - Jego głos zadrżał. – Myślałem, że ta czerwona chmura, spowijająca górę, to znak obecności Jahwe, jak w Księdze Wyjścia. Ale na stokach Araratu siedział kto inny… Nigdy nie widziałem czegoś tak ogromnego. Jego łeb sięga chyba samej granicy troposfery… Rogi ma wielkie jak miasta, a nad czołem błyszczącą gwiazdę. Widziałem, jak korowody ludzi tłoczyły się w dolinach i przełęczach, oddając mu pokłon. Miliony ludzi poparzonych światłem aniołów. Sam mu się pokłoniłem, ale Weronika… ona nie chciała… Już jej nie ma, a ja uciekam. Powtarzam, do wszystkich, którzy odebrali wiadomość z sobotniego poranka: nie lećcie nad Ararat.

            To były ostatnie słowa, które usłyszałem od Bartka. Przekaz urwał się, a zaraz potem padły akumulatory i wieża kontroli lotów ostatecznie oddała ducha.

            Na stacji benzynowej znaleźliśmy starego fiata i Forda Escorta. Teraz jedziemy nad morze licząc, że na północy klimat nie sprzyja szarańczy, albo że znajdziemy jakąś wyspę na Bałtyku, wolną od potworów. Jest nas jedenaścioro. Ksiądz Marcin do końca wierzył, że Adam się myli, a gdy stało się jasne, że jednak nie, nie chciał z nami jechać. Podejrzewam, że przy najbliższej okazji wyjdzie na pas startowy Lotniska Bemowo i pozwoli, by szarańcza pożarła go żywcem. Może już to zrobił.

            Przed wyjazdem z Warszawy zaryzykowaliśmy przeszukanie dwóch kościołów. W jednym znalazłem aktówkę z laptopem. Jest teraz bezużyteczny, ale wierzymy, że skoro łącze z kamerą w samolocie działało, to pewnego dnia także Internet powróci i będziemy mogli skontaktować się z innymi ocalałymi. 

            Te zapiski prowadzę dla uspokojenia własnego umysłu. Nie miałem i nadal nie mam na celu ukazania wiernego, całościowego obrazu ostatnich dni świata, jest to opis mojej własnej drogi, którą jednak nie idę sam, są ze mną dzielni ludzie.

            Ksiądz Adam nie stracił wiary i co wieczór śpiewa ten sam hymn po łacinie. Mówi, że Bóg jest miłością, ale także Panem Zastępów i wkrótce przybędzie, by pokonać tego, który usiadł na stokach góry Ararat.

            Melodia nawet mi się podoba, choć głos Adama brzmi głucho, pozbawiony akustyki kościelnych murów.

 

Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus Deus Sabaoth.

Pleni sunt caeli et terra gloria Tua.

Hosanna in excelsis

 

Koniec

 

To już wszystko. Na przyszłość zastosuję się do Twojej rady, Fasoletti, ale ten tekst niech już zostanie w całości w jednym wątku.

- Co dokładnie powiedział? – dopytywał się ksiądz Adam, gdy szliśmy w kierunku lotniska. Przemierzaliśmy ulice szybko i cicho, z Jurkiem na przedzie, który z zaskakującą wprawą omiatał wzrokiem i lufą karabinu uliczki, nim dał nam znak, że droga jest wolna.

            - Sam ksiądz posłucha – odparł Bartek. – Nagraliśmy ten komunikat. Weronika odtwarza go co jakieś pół godziny, bo strasznie podoba jej się głos Jezusa.

            Kobieta zarumieniła się lekko i odwróciła twarz.

            - Nagranie jest rzeczywiście niesamowite – przyznał Bartek, gdy już przestał rzucać złośliwe spojrzenia w kierunku Weroniki. – Mamy tam na lotnisku grupę cudzoziemców, którzy tak jak my uniknęli spalenia przez anioła. Jest tam jakiś Grek, para Francuzów i jedna cholera, co nie mam pojęcia, skąd może być.

            - Moim zdaniem to bantu – rzuciła Weronika przez ramię. – Jakieś narzecze bantu. Facet jest pewnie z Afryki Środkowej.

            - W każdym razie – ciągnął Bartek – wszyscy słuchali tego nagrania i każdy je rozumiał. Tak jakby Jezus mówił z taśmy do każdego w jego własnym języku.

            - To rzeczywiście cud, choć nie powiem, żeby mnie zaskoczył. – Ksiądz Adam promieniał. – Mówienie wieloma językami, tak by każdy zrozumiał Słowo Boże, to jeden z darów Ducha Świętego.

- Proszę pana, a skąd tamten pan ma karabin? – zapytał nieśmiało Grześ, zrównując się z Bartkiem i księdzem.

Blondyn posłał mu szeroki uśmiech.

- To była niezła jazda, nie, Weronika? – rzucił do idącej przodem kobiety.

- Co kto lubi – odparła bez entuzjazmu. – Dla mnie to był najgorszy dzień w życiu.

- W nocy po przejściu anioła byliśmy zupełnie skołowani – kontynuował Bartek. - Na lotnisku większość ludzi spaliła się na popiół, a ci, którzy się nie spalili, to tych dwoje z przodu i gromadka cudzoziemców, o których wam mówiłem. Z nich jednak nie było pożytku, bo nie znamy z Weroniką francuskiego, a Jurek raz dał Grekowi z bani, bo tamten zaczął wrzeszczeć.

- Hałasu należy unikać – przyznał Adam, niepewny, czy opowieść Bartka będzie nadawała się dla uszu gimnazjalistów. Doszedł jednak do wniosku, że kilka kolokwializmów nie wpłynie na psychikę dzieciaków bardziej niszcząco, niż widok ich świata obróconego w morze ruin.

- W każdym razie, poszliśmy w nocy na rekonesans – ciągnął Bartek – żeby sprowadzić jakąś pomoc, dowiedzieć się czegoś. Jurek został w terminalu, nasłuchiwał przez radio. To on pomyślał o tym, żeby je nastawić na częstotliwość wojskową, a wcześniej zdołał doprowadzić cały ten sprzęt do porządku po awarii wszystkiego. Ja z Weroniką zapuściliśmy się na południe. Kierowaliśmy się na Radiową, przy której ma siedzibę 3. Warszawska Brygada Rakietowa.

Trzymałem Agnieszkę za rękę, prowadząc ją między wrakami aut i przewróconymi latarniami. Kiedy usłyszałem o Brygadzie, podniosłem głowę.

            - Łał – powiedziałem z uznaniem. – My na to nie wpadliśmy. Może Brygada mogłaby nam pomóc…

            - Nie mogłaby – uciął Bartek, rad jednak, że słucham uważnie. – Cały budynek obleźli romerzy.

            - Co oblazło? – Ksiądz Adam zamrugał szybko. – To coś z Szekspira?

            - Nie! – Bartek spojrzał na nas, jakbyśmy byli grupą zielonych ludzików, którzy właśnie wysiedli ze swego spodka i powitali Ziemian radosnym „Aloha!”. – To od Romero, faceta, który nakręcił te wszystkie filmy o zombie.

            Grześ zbladł. Weronika dostrzegła to i chwyciła go za rękę. Uśmiechnęła się do dzieciaka nieco nerwowo, ale jednak kojąco.

            - Nie przejmuj się – powiedziała. – Faceci lubią wymyślać dziwne nazwy i porównywać wszystko do filmów, które widzieli, gdy byli nastolatkami. Romerzy to nie żadne zombie.

            Bartek wzruszył ramionami.

            - Powiedzmy, że nie zombie – zgodził się. – To byli ludzie, którym światło anioła wypaliło oczy i odebrało zmysły. Nie żywią się mózgami, ale nie wiem, czy to bardzo pocieszające.

            Atmosfera nagle stała się ciężka.

            - Czyli… spotkaliście innych ludzi i… wszyscy byli szaleni? – dopytywałem się.

            - Taa – przyznał Bartek. – Nie wiem, czemu zaatakowali akurat chłopców z Brygady Rakietowej. To było tak, jakby kierowali się jakimiś… rozkazami, albo instynktem. Jak pszczoły.

            - Żabiogłowy – jęknąłem.

            - Co? – zapytał rzeczowo blondyn. Weronika, która mówiła coś cicho do Grzesia, uniosła głowę z zainteresowaniem.

            - To potwór, który rządzi szarańczą – powiedziałem. – Romerami pewnie też.

            - Ja również go widziałam – przyznała Agnieszka. Na to wspomnienie mocniej ścisnęła moją dłoń.

            - Nie kłamią – potwierdził ksiądz Adam. – „I ujrzałem wychodzące z paszczy Smoka i z paszczy Bestii, i z ust Fałszywego Proroka trzy duchy nieczyste jakby ropuchy; a są to duchy czyniące znaki - demony, które wychodzą ku królom całej zamieszkanej ziemi, by ich zgromadzić na wojnę w wielkim dniu wszechmogącego Boga”. Apokalipsa, rozdział szesnasty.

            Bartek popatrzył na nas czujnie.

            - Zawsze myślałem, że to przenośnia – mruknął Adam – ale nie mam powodów, by nie wierzyć Andrzejowi i Agnieszce. Człowiek z głową ropuchy chodzi po tym mieście.

            - Chyba trzech ludzi – wtrąciła Weronika. Widać słowa księdza zrobiły na niej wrażenie, bo rozejrzała się nerwowo po pustej ulicy.

            - Widzieliśmy tylko jednego – odparłem.

            - I to wystarczy – uzupełniła Agnieszka.

            - Świat to rozległe miejsce. – Twarz księdza Adama nieco się rozjaśniła, gdy zobaczył w oddali szeroką, otwartą przestrzeń lotniska. – Dwie pozostałe ropuchy robią pewnie bałagan gdzieś indziej.

            - Mam nadzieję, że ten cały Żabiogłowy nie jest gorszy od romerów – stwierdził Bartek. – Odciągnęliśmy ich klaksonem w jednej Toyocie, ale miazga, jaką zdążyli zrobić z chłopców z Brygady, to widok, którego nigdy nie zapomnę. – Skrzywił się. – Nikt nie ocalał. Zdążyłem zabrać karabin i pudełko amunicji zanim romerzy w jakiś sposób nas wyczuli i musieliśmy stamtąd spieprzać. Mogłem chwycić jakąś drugą spluwę, ale wszystko działo się za szybko, zbyt gorączkowo.

            - Wszyscy daliśmy ciała, Bartek – pocieszyła go Weronika. – Za to Jurek szybko odnalazł się w roli naszego zespołowego strzelca.

            - Strzelaliście do… romerów? – zapytałem.

            - Raz, ale w tłum – przyznał Bartek. – Nie wiem, czy Jurek kogoś trafił. Na pewno chciał trafić. Ksiądz dał mu rozgrzeszenie.

            - Macie ze sobą kapłana? – Adam spojrzał ciekawie na mężczyznę.

            - Taa. – Bartek kiwną głową. – Ale nie robi wiele zamętu. Odprawił rano prowizoryczną mszę, próbowaliśmy też sztuczki z czytaniem Biblii przez lotniskowe głośniki, ale szarańcza na to nie reaguje. No ale gdyby nie księżulo, nie mielibyśmy pojęcia, co się dzieje i o co chodzi z Górą Ocalenia.

            Adam zamyślił się. Przez chwilę patrzył na Jurka, który z karabinem w gotowości przebiegł szybko przez ulicę Powstańców Śląskich. Rozpogodził się.

            - Tak czy siak, koniecznie musicie puścić mi to nagranie. – powiedział. - Nie mogę uwierzyć, że dostąpię tego, czego Kościół pragnął przez dwadzieścia wieków, że usłyszę głos Pana we własnej osobie.  

            Pan mówił po polsku z warszawskim akcentem, przynajmniej ja tak to słyszałem.

            Mistrzem ceremonii był ksiądz Marcin. Poparzenia oszpeciły go, stracił brwi i większość nosa, ale towarzysze troskliwie go opatrzyli. Odwdzięczył się, udzielając im wsparcia duchowego i swej wiedzy na temat dni ostatnich. Mimo pewnej jego opryskliwości, cała grupa z lotniska wyraźnie darzyła go szacunkiem, nawet cudzoziemcy, z którymi był w stanie dogadać się po angielsku i francusku.

            Teraz wszyscy siedzieli nabożnie w ławkach, ustawionych w jednym z terminali. Ksiądz Marcin, po krótkiej i żarliwej dyskusji z Adamem, wtoczył do pomieszczenia stolik bufetowy z ustawionym na nim radiem na baterie. Włożył kasetę, przeżegnał się i nacisnął „play”.

            Wszyscy słuchali w ciszy i skupieniu. Rzeczywiście, najwyraźniej każdy rozumiał, o co chodzi przemawiającemu. Widziałem, jak z oczu starszego pana w koszulce w biało-niebieskie pasy popłynęły łzy.

            - Ja jestem władcą tego świata. Przyszedłem po was, byście nie cierpieli już więcej. Jestem ogniem oczyszczającym, berłem i biczem, krwią i wodą, mieczem i lilią. Przyjdźcie do mnie. Mój tron stoi tam, gdzie spoczęła arka waszego praojca. Ja was oszczędzę, jak i on został oszczędzony. Przyjdźcie do mnie na Górę Ocalenia; będziecie mi służyć, a ja będę wam panem i bogiem na wieki wieków.

            Głos był głęboki i miękki. Jego łagodność i ciepło bijące z każdego słowa, koiły. Zobaczyłem, jak Weronika klęka i składa ręce do modlitwy. Jej pierś zatrzęsła się, gdy z trudem powstrzymała płacz.

            Nagranie skończyło się i Marcin zatrzymał kasetę.

            - Kochani – powiedział. – Oto zostaliśmy ożywieni słowami samego Boga. Jak słyszeliście, czeka na nas w Turcji. Ani ja, ani nasz nowy kapłan, ksiądz Adam, nie wiemy, czemu akurat tam. Wiemy za to i rozumiemy, że pozwolił nam ocaleć, byśmy się oczyścili z grzechów w ogniu i przybyli do niego. Zebrał nas tutaj, na lotnisku, aby dać nam nadzieję, że dwójka z nas dotrze do Niego i wspomni Mu o nas, abyśmy i my nie zginęli. Teraz pomódlmy się, by podziękować Bogu za ratunek dla nas i za to, że połączył nas z naszymi nowymi przyjaciółmi, księdzem Adamem, Andrzejem, Agnieszką oraz dziećmi.

            Złożyłem ręce do modlitwy, jak wszyscy, ale kątem oka zobaczyłem, że twarz księdza Adama nie jest bynajmniej przepełniona niebiańską radością. Spocił się, i choć starał się zachować wszelkie pozory, to kiedy wzniósł dłonie, by rozpocząć wspólne modły, drżały tak bardzo, że mały krucyfiks w jego różańcu podskakiwał jak kukiełka w teatrzyku dla dzieci.

            Wieczorem Iskierka była gotowa do lotu. Całe przedsięwzięcie było tak ryzykowne, że wręcz szaleństwem była wiara w to, że się uda.

            Mimo to, wszyscy wierzyliśmy.

            - Weronika będzie nawigować – wyjaśniał Bartek na zebraniu całej grupy w terminalu. Ksiądz Marcin tłumaczył po cichu jego słowa Francuzom, a Adam przekładał je na grecki dla starszego pana w biało-niebieskiej koszulce. To on był tym Grekiem, któremu Jurek swego czasu dał z bani. Adam był wyraźnie wyczerpany; odkąd usłyszał nagranie, nie robił nic innego, tylko wertował swoją kieszonkową Biblię. Koło południa odbył krótką naradę z Marcinem, ale wrócił z niej tak samo niespokojny, jak był przedtem. Moje pytania zbywał wymijająco.

            - Muszę pomyśleć – powtarzał. – Muszę pomyśleć.

            - Ja usiądę za sterami – ciągnął Bartek. – Mam licencję pilota, choć muszę przyznać, że nigdy nie latałem czyś tak starym. Ta maszyna była w użytku jeszcze w latach osiemdziesiątych… No nic, kochani. I tak musimy spróbować.

            - Mamy dobrze zaplanowaną trasę lotu – podjęła Weronika. – Będziemy tankować na lotniskach w Radomiu, Krakowie, Budapeszcie, Belgradzie, Sofii, Istambule i Ankarze. Potem będziemy szukać lotnisk w mniejszych miastach Anatolii, mamy kilka zaznaczonych na mapie. W ten sposób dolecimy nad Wielki Ararat, może jeszcze uda się po drodze zatankować w Erywaniu. Przy zachowaniu maksymalnej prędkości, pomyślnych prądach i ograniczeniu czasu poświęcanego na odpoczynek, powinniśmy zdążyć przed paruzją.

            - Będziemy utrzymywać łączność przez kamerę i laptopa – tłumaczył dalej Bartek. – Znaleźliśmy je w kaplicy przy terminalu pierwszym, w porzuconym bagażu. Najwyraźniej zabójcza dla elektroniki obecność anioła nie dotarła do poświęconych miejsc. Dzięki temu będziemy mogli nadawać obraz i dźwięk z samolotu do komputera, choć niestety nadal nie działa Internet i gówno się dowiemy o sytuacji na świecie. Jak już polecimy, radzę wam przeszukać pobliskie kościoły, może znajdziecie więcej sprzętu, choć sieć padła chyba na amen.

            - Najlepiej będzie, jak przeniesiecie się do wieży kontroli lotów – dodała Weronika. – Jest tam sprzęt radiowy tak stary, że przejście anioła nie rozwaliło go doszczętnie. Pogrzebaliśmy przy nim z Bartkiem i znowu działa, miejmy nadzieję, że nie na krótko. Całą aparaturę odbiorczo-nadawczą zasilają akumulatory na benzynę. Na kartce zapisałam wam częstotliwość, na której działa radio w naszym samolocie. Jeśli kamera się popsuje, będziemy się łączyć właśnie przez wieżę kontroli lotów.

            - Zgromadziliśmy tyle zapasów, ile może zmieścić się w luku Iskierki – uzupełnił ksiądz Marcin. – Będziemy się za was modlić.

            Ksiądz Adam uśmiechnął się niemrawo do Bartka i Weroniki. Przyciskał Biblię do podołka, nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach.

            Iskierka potrzebowała do startu rozbiegu na pięciuset siedemdziesięciu metrach. Zmierzchało, gdy Bartek odpalił silnik. Zaskoczył, i to był sukces. Śmigło zaczęło się kręcić, a Weronika wydała z siebie pisk zachwytu.

            Sukces miał jednak i ciemne strony. Ukazał lukę w naszym misternym planie: silnik samolotu narobił strasznego hałasu. Huk budzących się do życia stalowych cylindrów był wręcz oszołamiający po ciszy, jaka zalegała w wymarłym mieście. Co gorsza, nie był jednorazowy; raz uruchomiona Iskierka generowała stały hurgot i szum o fatalnym dla nas natężeniu. 

            - O matko – jęknęła Agnieszka, wyrażając obawy nas wszystkich. Wyjrzała z niepokojem na pas startowy przez lepiące się od brudu okno wieży kontroli lotów. – Mam bardzo złe przeczucia.

            Przytuliłem ją mocno i stuknąłem na próbę w mikrofon, połączony skręconym kablem z laptopem.

            - Słyszycie mnie? – zapytałem.

            - Ja tak – potwierdził Bartek.

            - Ja też! – dodała radośnie Weronika. – Kamera działa?

            Zerknąłem na monitor komputera.

            - Tak, widzę przód twojej kurtki. - Obraz zatrząsł się i po serii szarpnięć zmienił na widok z kokpitu samolotu od strony nawigatora. – Teraz jest dobrze.

            - Słuchajcie, moglibyście robić mniej hałasu? – wtrąciła Agnieszka, pochylając się ponad moim ramieniem do mikrofonu.

            - Chyba się nie da, mała – odpowiedział jej Bartek. – To nie zależy od nas. Silnik po prostu jest głośny… - Jego głos na chwilę utonął w szumie. - … wprost, Weronika! Widzisz go?

            - Co się u was dzieje? – zapytał z niepokojem ksiądz Marcin, zerkając na monitor.

            - Widzimy kogoś na pasie – odpowiedziała Weronika. Jej głos brzmiał niepewnie. Skierowała kamerę na pas startowy i dostrzegliśmy w oddali ledwo widoczną ciemną sylwetkę. – To może być zbłąkany romero. Oni z reguły chodzą kupami, więc nawet jednego nie można ignorować.

            - Chcesz, żebym to sprawdził? – Teraz Jurek przejął mikrofon.

            - Nie narażaj się, i tak zaraz startujemy – odparł Bartek. – Pamiętaj, żeby oszczędzać amunicję. W razie czego w wieży łatwiej się bronić niż na pasie, więc wszyscy tam na razie zostańcie.

            - Widzicie to samo, co ja? – zapytał Marcin słabym głosem, wskazując na coś za oknem wieży kontrolnej. – Na końcu pasa.

            Zmrużyłem oczy. Jurek przez kilka sekund też wpatrywał się uważnie w odległy punkt.

            - Bartek, widzimy coś jakiś kilometr przed wami. Lepiej szybko startujcie – powiedział pospiesznie.

            - Nie bój się, już nas nie ma. – Po drugiej stronie fali radiowej Bartek opuścił pokrywę kokpitu. – Odezwiemy się z powietrza. Bez odbioru.

            Na drugim końcu pasa startowego nadal majaczyła ciemna figurka, która zdawała się z wolna powiększać.

            - Idzie w stronę samolotu – powiedziałem bardziej do siebie, niż do Bartka, który pewnie lepiej wszystko widział. Wpatrywałem się w odległą sylwetkę jak zahipnotyzowany. Ponure przeczucie narastało we mnie, sadowiąc się w dole żołądka.

            Czy ma normalną głowę? - zastanawiałem się gorączkowo. Nie mogłem dostrzec zbyt wielu szczegółów odległej postaci. Czy to ludzka głowa, czy żabia? A jeżeli żabia, to czy jest głodny?

            Nie przyszedłby tutaj, gdyby nie był, przemknęło mi przez głowę.

            W tej chwili Jurek, tchnięty nagłą myślą, wyciągnął z kieszeni sfatygowaną lornetkę. Przetarł rękawem szkła, podchodząc do okna. Przyłożył przyrząd do oczu i patrzył przez chwilę.

            - To coś ma żabę zamiast głowy – powiedział wypranym z emocji tonem.

Wyrok zapadł. Agnieszka jęknęła przeciągle.

            - Musimy się stąd wynosić! – zawołała. – Jeśli Żabiogłowy tu przyszedł, wszystkie potwory też zaraz tu będą.

            Jurek drgnął, lecz nie odrywał oczu od lornetki.

            - Co widzisz, mówże! – naciskał Marcin.        

            - Otwiera pysk. Coś ma w środku.

            Iskierka ruszyła przed siebie; z początku biała linia pasa startowego umykała spod jej kół dość wolno, ale już po chwili maszyna zaczęła przyspieszać.

            - On… rzyga – relacjonował Jurek. – Rzyga tymi owadami. Rzyga szarańczą.

            Rzeczywiście, zobaczyłem jak w oddali, ponad ciemną sylwetką Żabiogłowego, unosi się w niebo mała, ruchliwa, ciemna chmurka, jakby obłok, wydający z siebie złowrogi szelest. Chmurka zaczęła szybko rosnąć, wzbijając się wysoko ponad lotnisko.

            - Wlecą w szarańczę – szepnęła Agnieszka, a ja bez słowa nacisnąłem przycisk przy mikrofonie i zacząłem nawoływać Bartka.

            - Iskierka, słyszycie mnie? Przed wam jest rój szarańczy. Musicie uważać. Jesteście tam?

            - Słyszę cię, choć słabo, i widzę robaki – potwierdziła Weronika. – Myślę, że nie będą stanowić przeszkody, przebijemy się.

            - No nie wiem, Weroniko, te potwory mają pancerze! – jęknąłem. – Spróbujcie skręcić!

            - Przy wzbijaniu się Iskierka leci z prędkością trzystu trzydziestu kilometrów na godzinę i ma masę startową półtorej tony – zakomunikował rzeczowo Bartek. – Nie ma takiego robaka, który przeżyłby czołowe zderzenie z nami i w jakikolwiek sposób zaszkodził kadłubowi.

            Chmara szarańczy rosła w zastraszającym tempie. Co gorsza, z wieży kontrolnej doskonale słyszeliśmy szum i klekot, który wzbił się nad całym miastem. Hałas zwabił nie tylko Żabiogłowego i jego przyboczne owady, ale też całe okoliczne robactwo. Granatowe, wieczorne niebo poznaczyły rozległe plamy głębokiej czerni, z których każda była rojem bezwzględnych, wyposażonych w żądła paskudztw, kierującym się nad lotnisko.

            - Przestał rzygać – zakomunikował Jurek. – Jak im idzie?

            - Nie znam się na tym, ale samolot jedzie już dość szybko – odpowiedział Marcin. Jurek rzucił okiem na pas i kiwną głową.

            - Uda im się – stwierdził. – Żaba macha rękami. To coś znaczy?

            - Chyba wydaje rozkazy potworom – powiedziałem.

            Prawdopodobnie miałem rację, bo chmara krążąca nad pasem naprzeciw Iskierki nagle zmieniła kierunek, odbiła na południe i poleciała szerokim łukiem w kierunku samolotu.

            - Puszczą ich? – zapytała Agnieszka z nadzieją w głosie.

            - Chcą uderzyć w burtę – odparł ponuro Jurek. Na jego twarzy przez chwilę dostrzegłem wahanie, które niemal natychmiast zastąpiła determinacja. – Słuchajcie, lepiej będzie, jak zejdziecie wszyscy do terminalu. Nie zrobiliśmy pełnego obchodu i nie znamy nieszczelnych miejsc. Musicie się tym zająć. Dopilnujcie, żeby zagraniczni nie zrobili jakichś głupstw.

            - A ty? – spytała Agnieszka.

            - Ja zostanę na radiu, żeby nie stracić kontaktu z samolotem. Weźcie komputer. Karabin zostaje u mnie, i tak nie umiecie się nim posługiwać.

            - Brzmi rozsądnie – powiedziałem, ale bez cienia pewności w głosie. – A jak cię zaatakują?

            - W wieży łatwo się bronić. Ruszajcie się, macie kawałek otwartej przestrzeni do pokonania

W takim wypadku daję Wam resztę w trzech komentarzach (żeby nie były za długie, bo pożre):

Nie minęła sekunda, gdy przednia szyba samochodu Mirka pokryła się gęstą siatką białych kresek, znaczących pęknięcia wywołane niezliczoną liczbą uderzeń owadzimi żądłami.

Mirek prowadził na ślepo. Uruchomi wycieraczki, ale nie zadziałały. Po chwili boczne lusterka odpadły, jeszcze w powietrzu zamieniając się w dwie kule wijącego się robactwa. Owady zlatywały się do naszego samochodu jakby był jeżdżącym plastrem miodu, czy co tam lubią żreć takie paskudztwa.

Nie mogło się to skończyć inaczej - wpadliśmy na coś. Potworny zgrzyt przeszył nasze uszy. Przednia szyba wpadła do kabiny, a jednocześnie Mirek poleciał w sam środek spękanej tafli, wyrzucony z fotela w chwili zderzenia. Odruchowo wyciągnąłem rękę w beznadziejnej próbie chwycenia go za nogi, jednak wszystko działo się zbyt szybko. Sekundę po zderzeniu dwa głośne strzały oznajmiły nagły koniec dwóch opon – samochód podskoczył, zakręcił się wokół własnej osi i znieruchomiał.

- Aga, żyjesz? – zapytałem ze strachem, chwytając ją za ramię. Była blada, ale żywa.

- Taa… - bąknęła. – To mój… pierwszy wypadek, wiesz?

Ku naszemu niedowierzaniu samochód nagle stał się wolny od robactwa. Nie wahając się ani chwili, otworzyłem drzwi od swojej strony i rzuciłem stanowcze:

- Wychodzimy!

Agnieszka wygramoliła się z Peugeota. Zderzyliśmy się z latarnią, a opony faktycznie zostały przebite żądłami rozjechanych robali. Teraz wyglądały jak wielkie poduszeczki na igły.

Owady zdawały się nie zwracać na nas uwagi. Gromadziły się w zaułku parę metrów od nas, jakby znalazły tam szczególnie smakowity kąsek.

- Musimy znaleźć Mirka – powiedziała Agnieszka, czepiając się mojego ramienia.

- Sprawdzę, co je tak zainteresowało, ok.? – odparłem wymijająco. – A ty weź plecaki i idź jak najszybciej w stronę Gimnazjum, dobrze? Zaraz cię dogonię.

Dziewczyna nie traciła czasu na dyskusje. Chwyciła dwa plecaki wypełnione naszą supermarketową zdobyczą, po czym ruszyła truchtem na północ, w kierunku miejsca, które od wczoraj uważaliśmy za bezpieczną przystań.

Zacząłem wolno iść w kierunku rojącego się od robactwa zaułka. Miliony błyszczących oczu tej niby-szarańczy spoglądały na mnie zewsząd; klekot skrzydeł i suchy szum pocieranych odnóży dochodził z każdego zakątka otaczającego mnie świata. Żądła prężyły się groźnie, gdy przechodziłem, ale żaden z owadów nie zaatakował mnie, jakby wspólna wola, która nimi kierowała, skupiła się wyłącznie na zaułku.

Rzuciłem tylko okiem na nieszczęsną boczną uliczkę i to wystarczyło, by obraz, który zobaczyłem, wypalił się w moim mózgu na zawsze jako sama esencja horroru, który świat trzyma w zanadrzu dla zbyt pewnych siebie i zbyt wścibskich.

Nieprzebrane miriady owadów tłoczyły się wokół rozdętego cielska, które mogłoby być ludzkie, gdyby nie jego karykaturalne wymiary. Rozepchany brzuch nie mógł jednak dziwić, bo z żabiego pyska potwora sterczała para obutych w glany nóg Mirka. Żabiogłowy aż przymknął ślepia z rozkoszy, jaką dawało mu pożeranie naszego towarzysza.

Uciekając, słyszałem jeszcze za sobą obrzydliwe mlaskanie i trzask pękających kości.

Wróciliśmy do Gimnazjum, witani radośnie przez dzieci i księdza Adama. Wszyscy szybko jednak posmutnieli, gdy spostrzegli, że nie przyprowadziliśmy żadnego rodzica. Nikomu nie powiedzieliśmy o losie mamy i taty małej Justyny.

Zapasy, które przynieśliśmy, przydały się. W szkolnym barku poza słodyczami nie było zbyt wiele jedzenia, które nie wymagało przygotowania w kuchence mikrofalowej lub nie psuło się w kilka godzin po otwarciu. Mieliśmy lato i niedziałającą klimatyzację, a to czyniło peklowaną wołowinę bardziej przydatną od mrożonych zapiekanek.

Ksiądz Adam tego dnia nie wyłapał już niczego przez swoje radio. Nie mieliśmy też wiele czasu na rozmowę: obchód szkoły w celu uszczelnienia okien i wszelkich możliwych dróg, którymi mogła dostać się do środka szarańcza, zajął nam długie godziny. Uprzedziliśmy Adama o Żabiogłowym, a on pokiwał głową i powiedział, że rozumie.

Całą noc śpiewał w kościele hymny po łacinie. Nie wiem, czy to z tego powodu Żabiogłowy nas oszczędził. Teraz, patrząc wstecz, myślę, że żadne hymny tak naprawdę nie mogły go powstrzymać. Myślę, że po prostu Mirek wystarczył mu za obiad i kolację.

Tej nocy zrobiłem też użytek z kondomów, które wyniosłem z supermarketu. Uprawialiśmy z Agnieszką miłość tak, jakby nic niezwykłego nie zdarzyło się ostatnio. A może właśnie przez to wszystko, co się stało, co widzieliśmy i co nam groziło, tak gwałtownie zapragnęliśmy obdarzyć się prostym i naturalnym wyrazem miłości.

Po wszystkim zasnęliśmy, wtuleni w siebie jak kocięta.

6.

Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie.

Ewangelia wg św. Jana 14: 30

Następnego dnia nadal niczego nie wiedzieliśmy. Radio księdza wydawało z siebie jedynie przygnębiające szumy i złowróżbne trzaski. Mogliśmy tylko zgadywać, gdzie się podział Żabiogłowy, co planuje i czy przypadkiem właśnie nie włazi przez okno do Gimnazjum, by nas wszystkich pożreć.

Agnieszce powiedziałem tylko, że Mirek zginął przez zderzenie z latarnią, i że jak tylko zobaczy gdzieś człowieka z głową ropuchy, ma natychmiast spieprzać jak wariatka gdzie oczy poniosą.

Nie mogliśmy jednak nic nie robić. Była niedziela, więc Adam zabrał swych podopiecznych do kościoła i odprawił mszę. Agnieszka poszła razem z nim, przybita i zniechęcona do życia. Amory z poprzedniej nocy poprawiły nam humory tylko na kilka godzin; przebudzenie w samym środku koszmaru wepchnęło nas z powrotem w stan przygnębienia i napiętej czujności.

Ja wyruszyłem na drugi rekonesans. Szarańcza z jakiegoś powodu obsiadła głównie centralną część miasta, obrzeża pozostawiając względnie wolne od mrożącego krew w żyłach klekotu. O ile paręset metrów na południe, w okolicach supermarketu, owady pokrywały każdy skrawek ziemi niczym wywołująca mdłości kołdra, o tyle na północ od skrzyżowania ulicy Broniewskiego z Aleją Armii Krajowej robaków prawie nie było. Może dlatego, że przez tę okolicę przeszedł anioł, nim rozpłynął się w powietrzu po drugiej stronie stolicy. Nie miałem pewności, ale postanowiłem wykorzystać okazję i poszukać czegoś, co mogłoby nam ułatwić – lub nawet uratować – życie. Nie znałem dobrze okolicy, ale liczyłem, że odnajdę jakiś szpital czy klinikę i zabiorę stamtąd leki i szczepionki. Nie robiłem sobie złudnych nadziei, że uda nam się przeżyć to piekło bez choćby jednego owadziego ukąszenia. Każda strzykawka była więc dla nas kwestią życia i śmierci. O ile istniała taka strzykawka, której zawartość zneutralizowałaby jad piekielnych owadów. O ile były jadowite.

Naprawdę niczego nie wiedzieliśmy.

Spojrzałem na mapkę, którą narysował mi ksiądz Adam. Kilka aptek znajdowało się niedaleko od nas, przy ulicy Jana Kochanowskiego. Znalazłem trzy. Szybki obchód zajął mi prawie godzinę, ale przy skrzyżowaniu Kochanowskiego z Aleją Reymonta miałem już plecak wypchany specyfikami i obiecująco wyglądającymi strzykawkami, które zabrałem z przeszklonych szafek na zapleczu jednej z aptek. Napisy na etykietach były po łacinie – kolejny powód, dla którego nie było minuty, bym nie żałował, że mój laptop padł razem z resztą elektronicznego sprzętu, rozwalonego potężnym impulsem, który wygenerował anioł Pański.

Zacząłem szukać dogodnej drogi powrotnej, starając się omijać ulice, w których szarańcza rozpleniła się szczególnie. Minąłem kilka skupisk owadów, gdy wchodziłem do kolejnych opuszczonych przybytków Asklepiosa, ale nie atakowały mnie, jakby ich szef, Żabiogłowy, nie uznawał mnie za zdobycz godną wysiłku. Nie miałem o to do niego żadnych pretensji.

Skręciłem na południe, w Reymonta. Moim oczom ukazała się duża, pusta, pokryta trawą przestrzeń, odległy terminal i pas startowy Lotniska Bemowo. Wąskie kolumny ciemnego dymu unosiły się znad hangarów, a przez okna starej wieży kontrolnej widać było strzelające z aparatury snopy iskier. Najwyraźniej nagła awaria całej elektroniki wyrządziła ogromne szkody zarówno obsłudze naziemnej, jak i samolotom.

Widok był przygnębiający, ale wiedziony impulsem – może też podświadomą chęcią wyrwania się spomiędzy dusznych, pełnych wraków ulic – ruszyłem w kierunku lotniska. Pomyślałem, że magazyny, sklepy bezcłowe i wyposażenie medyczne obiektu mogły stanowić dla nas większy skarb, niż wszystkie moje zdobyczne strzykawki.

Moje impulsy nie przemyślały do końca tej kwestii. Ledwo przeszedłem przez siatkę, odgradzającą terminal od ulicy, dopadł mnie ciemny kształt, który najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, co ja, i postanowił walczyć o nieprzebrane bogactwa lotniska.

Uderzył mnie pięścią w brzuch aż zgiąłem się bez tchu. Nie ulegało wątpliwości, że jest człowiekiem, choć miał kominiarkę na głowie, pewnie bardziej dla ochrony przed szarańczą, niż dla zachowania anonimowości w opustoszałym mieście. Poczułem, jak krew gotuje mi się w żyłach z wściekłości. Można by pomyśleć, że w takiej sytuacji ludzie powinni trzymać się razem, by wspólnymi siłami uniknąć pożarcia przez potwory prosto z piekła, a jednak właśnie oberwałem pięścią od gościa, który postanowił mnie okraść.

Chodziłem kiedyś na kurs judo. Postanowiłem dać kolesiowi nauczkę. Uniknąłem kolejnego sierpowego i uderzyłem przeciwnika łokciem pod żebra. Stęknął boleśnie, ale zdołał chwycić mnie za rękaw koszuli i szarpnął, przez co straciłem równowagę. Nadepnął mi obcasem na stopę, a gdy wycofałem ją pospiesznie, stanąłem nieświadomie w lekkim rozkroku. Przeciwnik wykorzystał bezlitośnie okazję i sprzedał mi siarczystego kopniaka prosto w jądra. Zgiąłem się wpół z dzikim wrzaskiem. Obezwładniający ból przeszył moje wnętrzności, skręcił żołądek, wydusił całe powietrze z płuc i odebrał siłę nogom, aż osunąłem się na kolana. Przez zasłonę łez zobaczyłem jeszcze piszczel przeciwnika mknący ku mojej twarzy. Potem zapadła ciemność.

Ocknąłem się po krótkiej chwili. Leżałem na pokrytym pyłem betonie, skulony, stłamszony i upokorzony. Swe przebudzenie oznajmiłem światu głośnym jękiem. Z bólu chciało mi się rzygać.

Judo-srudo.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po otwarciu oczu, była wymierzona moją twarz lufa karabinu. Po drugiej stronie nagwintowanej rury dostrzegłem spoconą twarz rudzielca, który mierzył do mnie z wyrazem zaciętości, ale jednocześnie pewnego wahania na twarzy.

- To nie żaden z nich, Jurek – powiedział ktoś z boku. Kątem oka dostrzegłem na betonie cienie kilku sylwetek. Towarzysze uzbrojonego kolesia zebrali się wokół mnie, jakbym był wyjątkowo dorodnym okazem jelenia.

- Skąd ta pewność? – warknął rudzielec.

- Mruga i poczuł kopa w jaja. Ci od anioła nic nie czują.

- Kim jesteś i czego tu chcesz? – zapytał Jurek ostro.

- Ja… - bąknąłem. – Przyszedłem tu po różne… rzeczy.

- Tamci nie gadają, Jurek. Odpuść, to zwykły koleś.

Jurek niechętnie opuścił broń. Nade mną stanął umorusany smarem blondyn w kamizelce monterskiej, z licznych kieszeni której wystawały śrubokręty przeróżnych kształtów i rozmiarów. Wyciągnął rękę i pomógł mi wstać. Ciągle nie mogłem się w pełni wyprostować.

- Sorry za Jurka – bąknął. – Jest nieco impulsywny, ale robi świetną robotę na czujce. Pomylił cię z romerami, ale zdarzyło mu się to po raz pierwszy. Bartek jestem.

- Andrzej – przedstawiłem się. Uścisnąłem jego rękę, nieco oszołomiony, ale mimo wszystko bardzo rad z widoku innych ludzi. Zaraz potem uścisnąłem drugą dłoń, mniejszą i gładszą, należącą do całkiem atrakcyjnej kobiety, na oko tuż przed trzydziestką.

- Weronika – przedstawiła się z uśmiechem.

Ostatni podszedł do mnie Jurek.

- Sorry za kopa – powiedział.

Skinąłem głową i spróbowałem się uśmiechnąć, choć cierpienie, które zadał mi jego trampek, wciąż dawało o sobie znać dławiącym uczuciem w dole żołądka.

- Czego tu szukasz, Andrzej? – zapytała Weronika bez zbędnych wstępów. – Są z tobą jacyś inni?

- Tak – potwierdziłem szybko. – W kościele niedaleko jest moja dziewczyna, jeden ksiądz i czterech gimnazjalistów.

- Dzieciaki wiele nam nie pomogą – mruknął Bartek. – Co myślicie? – zwrócił się do swoich towarzyszy.

- Nie możemy zostawić nikogo, o kim mamy pewność, że żyje – stwierdziła Weronika kategorycznie. – Mamy dosyć zapasów i tę spluwę. Wy macie jakąś broń? – zwróciła się do mnie.

- Eee… nie – przyznałem. – Zablokowaliśmy tylko wejścia do budynku. Obok kościoła jest szkoła.

- Widzisz, Bartek? Musimy ich sprowadzić!

- Na pewno nie zaszkodzi nam kilka dodatkowych par rąk i oczu – rzekł blondyn. - Znasz się na mechanice, koleś?

- Umiem zmienić koło i olej w aucie… - zacząłem.

- Dobrze! – zawołał Bartek entuzjastycznie. - Możesz się przydać. – Klepnął Jurka w ramię. – Zrobimy sobie przerwę przy samolocie, dobra, stary? Sprowadzimy kumpli Andrzeja.

Jurek kiwaną bez słowa głową i poprawił pasek, na którym przewiesił przez plecy karabin.

- Macie samolot? – zapytałem. – Działający?

- Jeszcze nie lata – odparła Weronika – ale już prawie jest na chodzie. Ja i Bartek jesteśmy mechanikami. Większość maszyn została zniszczona, kiedy anioł przeszedł przez lotnisko, ale znaleźliśmy jedną starożytną Iskierkę, która prawie nie ma elektroniki.

- Iskierkę…?

- Taki samolot – wyjaśnił Bartek z uśmiechem. – Gdy go naprawimy, dwie osoby będą mogły polecieć do Turcji i sprowadzić pomoc.

- Jak to, do Turcji? – Niczego już nie kumałem. – Jaką pomoc?

Bartek, Weronika i Jurek spojrzeli po sobie.

- Nie słuchałeś ostatnio radia, co? – zapytał blondyn.

- Słuchałem!

- Ale nie pasma wojskowego. – Bartek pokiwał głową ze zrozumieniem. – Wiadomość została nadana wczoraj rano. Za dwie doby na górze Ararat ma mieć miejsce paruzja.

Zamrugałem.

- Ponowne przyjście Chrystusa – sprostowała Weronika. Oczy jej błyszczały, a policzki pokryły się rumieńcem, gdy mówiła: - Słyszeliśmy Jego głos. Był taki… taki…

- W każdym razie powiedział, żeby wszyscy pozostali na ziemi ludzie zebrali się pod Górą Ocalenia – dokończył za nią Bartek. – Polecimy do Niego, a On zbawi nas i tych, o których Mu powiemy, bo taką siłę ma wstawiennictwo sprawiedliwych.

- Myślałem, że sprawiedliwi już zostali wzięci do nieba – wybełkotałem przez skołowaciałe z wrażenia wargi.

- My też tam trafimy – odezwał się Jurek niespodziewanie. Klepnął kolbę karabinu. – Choćbyśmy musieli przebić się przez wszystkie hordy piekła i dupę samego diabła.

- Jurek jest z katolickiej rodziny – powiedział Bartek, patrząc na mnie przepraszająco. – Ma bardzo konkretną wizję piekła i nie zamierza w nim skończyć. Jak my wszyscy. Teraz prowadź, ściągniemy tutaj twoją ekipę.

Ludzie Drogie!

Być może mam przywidzenia, ale odnoszę wrażenie, że coś pożarło mi połowę opowiadania. Część tekstu zamieszczona w komentarzu kończy się na moim monitorze słowami: "Nie minęła sekunda, gdy przednia szyba samochodu Mirka pokryła się gęstą siatką białych kresek, znaczących pęknięcia wywołane n". Nie ma tam żadnego suwaka do przewijania ani niczego podobnego; po prostu w tajemniczy sposób zniknął spory kawałek fabuły. Ci, co już czytali "Deusa", wiedzą, że dalszy ciąg był i nie zmyślam. 

Zajrzę tu jutro z innego komputera i jeśli stan pożarcia będzie się utrzymywał, wkleję zaginioną część tekstu w następnym komentarzu.

Kłaniam się,

skonsternowany Autor

Dzięki za kolejne uwagi, zwłaszcza Tobie, Regulatorzy.

Zachęcam do dalszego wypisywania błędów, choć już po terminie edycji - przynajmniej poprawię tekst na swoim komputerze.

Dziękuję wszystkim za uwagi :) Zwłaszcza Regulatorom za wytknięcie paru błędów, które już poprawiłem. Podział na post i komentarz jest sztuczny, po prostu obawiałem się, że w którymś miejscu mój post ograniczy dopuszczalna liczba znaków, a ponieważ nie chciałem, by to ograniczenie wypadło w połowie zdania (lub słowa, jak mi się raz zdarzyło), przeniosłem mniej więcej połowę tekstu do komentarza.

Tej części w komentarzu nie mogę edytować, więc jak kotś znajdzie tam jakieś błędy, to trudno i tak musi zostać.

Niezgodo.b!

Wybacz, że odpowiedam dopiero po trzech miesiącach, ale baaardzo rzadko zaglądam na swój profil i nie przyszło mi do głowy kliknąć w te mrygające gwiazdki.

Niczego jeszcze nie wydałem na papierze.

Z poważaniem,

Emil Hoff

Wypadu na miasto nie dało się dłużej odkładać. Z samego rana obudziło mnie szturchnięcie, a gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą bardzo dokładnie pokrytą pryszczami twarz Grzesia, jednego z podopiecznych księdza Adama.

            - Budźcie się! – zawołał chłopiec. – Schodźcie na dół, w radiu mówią o końcu świata!

            Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Pożałowałem, że na noc wyłączyłem nasze radio, bo trzaskało jak stary karabin. Szybkim kopnięciem uwolniłem się od koca, potrząsnąłem Agnieszką, a gdy jej pełne oburzenia stęknięcia upewniły mnie, że już nie śpi, wciągnąłem spodnie i zbiegłem na dół, do stołówki, gdzie Adam siedział przy jednym ze stolików, otoczony dzieciakami, z uchem przy głośniku przenośnego odbiornika.

            Gestem ręki nakazał mi zachowanie ciszy. Przysunąłem sobie krzesło i przez chwilę wsłuchiwałem się w szum wydobywający się z radia.

            - Przed chwilą to miałem – wymruczał ksiądz. Po kilku sekundach z radia popłynęła wreszcie zrozumiała mowa:

            - … sensu. Nie wiem nawet, czy ktoś nas słyszy, bo od ośmiu godzin nie możemy nawiązać połączenia z centralą w Warszawie - mówił dziennikarz, a jego głos od czasu do czasu przerywały trzaski. – Mimo to będziemy nadawać, bo świat musi o tym wiedzieć… atomowego doszło prawdopodobnie w godzinach rannych. Rząd Izraela oskarżył Iran i wypowiedział mu wojnę. Właśnie dolatujemy nad epicentrum wybuchu, park narodowy Megiddo…

            - Co wybuchło? – zapytała Agnieszka, która stanęła za moimi plecami, wbijając czujne spojrzenie w radio.

            Adam i ją uciszył machnięciem ręki.

            - … kamery nie działają, a powinni to państwo zobaczyć. Sam bym nie uwierzył, gdybym tego nie widział. Powiedz pilotowi, żeby wzbił się wyżej… Nie, wyżej, kurwa! Wiem, że bez elektroniki trudno pilotować, ale na miłość… Ciszej! Proszę państwa, pod nami jest dziura w ziemi tak wielka, że ledwo stąd widzę jej krawędzie, a jestem w helikopterze dobre sto metrów nad powierzchnią ziemi... Powiedziałem, żeby wyżej! Co? Proszę państwa, z dziury wydobywa się niesamowita ilość pyłów, także nie możemy wzbić się wyżej, by nie wlecieć w tę chmurę, bo to mogłoby uszkodzić maszynę, która i tak ledwo lata po awarii… Opady wyglądają niesamowicie. Chmura jest barwy krwi, przesłoniła chyba połowę nieba. Nigdy nie… czegoś tak ogromnego.

            - Spuścili bombę atomową? – jęknąłem z niedowierzaniem.

            - … efekt. Nie mam pojęcia, jaka broń mogła wywołać takie zniszczenia. Wstrząs odczuwany był dziś rano na całym Bliskim Wschodzie… widoku… coś wychodzi. Darek, teraz zleć niżej! Uruchomiłeś… kamerę? … mać! Widzę jakby sylwetki na zboczach… wychodzą… co tam jest?

            Ksiądz Adam zmarszczył brwi. Wymieniliśmy z Agnieszką zdziwione spojrzenia.

            - Ludzie są w tej dziurze? – zapytała.

            - Teraz… małych rzeczy. Wielkie mnóstwo jakichś małych rzeczy, to chyba następna porcja opadów. Darek, widzisz to, co ja? Czemu tak… skręcają? Wiatr wieje przecież w inną stronę. – Głos dziennikarza zniknął w potoku szumów i trzasków. Wrócił po jakichś trzydziestu sekundach: - … do góry! Kurwa, do góry! Zrzuć to z nas! Co ty… - Kolejne szumy zakłóciły sygnał. W krótkiej przerwie między nieprzyjemnymi dla ucha piskami usłyszeliśmy inny dźwięk, w zasadzie też szum, ale wyraźnie inny od zakłóceń radiowych. Przypominał szelest miętoszonej torebki foliowej zmieszany z odgłosem tysięcy delikatnych stuknięć w metal.

            Audycja urwała się.

            - Nic nie kumam – oznajmiła Agnieszka. – Spuścili bombę atomową na Izrael?

            - Kto to wie? – mruknął Adam z zamyśleniu. – Dowiedzieliśmy się w sumie niewiele. W Megiddo pojawiła się dziś rano wielka dziura w ziemi. Wyziew zasłonił niebo. Czerwone opady zapewne zabarwią Jordan i przybrzeżne wody Morza Śródziemnego na kolor krwi… Czyli jak na razie wszystko idzie zgodnie z Janem.

            - Czyli to jest jednak apokalipsa? – upewniłem się. – Jak w Biblii?

            - Z grubsza jak w Biblii. Miejsce się zgadza, wzgórze Megiddo, czyli Har-Megiddo – stąd Armageddon – ma być miejscem ostatecznej bitwy sił dobra ze złem – odparł ksiądz. – Być może nasze próby skończą się niebawem, ale może też najgorsze dopiero nas czeka. Musimy jak najszybciej zgromadzić zapasy i znaleźć rodziców tych dzieciaków, zanim zrobi się nieprzyjemnie.

            - Nieprzyjemnie… w jaki sposób? – Wolałem się upewnić.

            - Szarańcza, miriada miriad demonów szalejących po świecie – odparł Adam i uśmiechnął się pogodnie. – Szczegóły, jak się domyślam, pozostają niepewne. Ale jeśli Bóg z nami, któż przeciw nam?

            - Bóg wypiął się na nas wczoraj – zauważyła trzeźwo Agnieszka. – Andrzej, weź jakieś plecaki. – Odwróciła się do stłoczonych wokół stolika księdza gimnazjalistów. - Grzesiu… słuchajcie, wszyscy. Czy macie jakieś zdjęcia swoich rodziców albo coś? Idziemy ich szukać.

            Wśród podopiecznych księdza rozszedł się podniecony szept.

            - Mamy różne papierki, ale bez zdjęć. Chętnie pójdziemy z wami, żeby pomóc – odparł Grześ.

            - Nigdzie nie pójdziecie – rzuciłem oschle. – Zostajecie tutaj, nigdzie się nie ruszacie i słuchacie księdza Adama. Jest duża szansa, że to wasi rodzice prędzej znajdą was tutaj, niż my ich na mieście. Ja z Agnieszką poszukamy ich teraz, przyniesiemy też jakieś jedzenie w puszkach, ale nie liczcie na wielki sukces.

            Entuzjazm gimnazjalistów zgasł raptownie.  

            - Czy któreś z was mieszka w pobliżu? – zapytała Agnieszka. Podniosła się jedna ręka. – Jak się nazywasz, kochanie?

            - Justyna – odparła dziewczynka. Na oko nie miała więcej niż czternaście lat.

            - Narysujesz nam mapę, dobrze? Zaczniemy poszukiwania od twojej mamusi i tatusia.

            Mamusia i tatuś Justynki rozstali się ze światem dość gwałtownie, siedząc w swoim samochodzie i zapewne właśnie jadąc do Gimnazjum nr 7, by odebrać stamtąd córkę. Anielski bicz zdmuchnął ich samochód z drogi i cisnął w powietrze, tak że roztrzaskał się niecałe sto metrów od bloku, który według nakreślonej kredką mapy był ich domem.

            Gdy podchodziłem powoli do wraku, by dla pewności sprawdzić numer rejestracyjny, spodziewałem się, że ciała będą śmierdzieć, całe pokryte muchami. Nie śmierdziały jednak jeszcze i nie było na nich ani jednego owada.

            I tak się porzygałem. Agnieszka przez chwilę zgrywała twardzielkę, ale i jej żołądek poddał się w końcu na widok pierwszych w życiu ofiar wypadku samochodowego. O ile okoliczności śmierci tej pary ubezpieczyciel rzeczywiście nazwałby wypadkiem samochodowym.

            Otarłem usta i spojrzałem na przeciwną stronę ulicy. Stał tam supermarket. Wskazałem go palcem.

            - Poszukajmy tam czegoś do jedzenia.

            Agnieszka kiwnęła głową i postąpiła krok naprzód. Nadepnęła na porzuconą plastikową butelkę po wodzie, która ugięła się pod jej stopą, wydając głośne chrupnięcie.

            Aż się skuliliśmy na ten dźwięk, który tak nagle i brutalnie rozdarł ciszę. Wtedy dotarło do mnie, jak cicho było w zrujnowanej Warszawie. Żadnych krzyków i nawoływań. Żadnego ujadania psów. Żadnego bzyczenia owadów, o samochodach nie wspominając. Anioł nie zniszczył przecież całego miasta, a zdawało się, że w aglomeracji nie pozostała ani jedna żywa dusza oprócz nas.

            - Patrz pod nogi – syknąłem, ale Agnieszka nie odszczekała się, jak miała w zwyczaju, tylko pokazała palcem na niebo na południowym wschodzie.

            - Co to jest?

            - Nie mam pojęcia. – Zmrużyłem oczy. – Wygląda jak chmura, ale szybko się porusza. Może to jakiś opad, sama słyszałaś, że z tej dziury w Izraelu wyleciało mnóstwo pyłu…

            - To coś żywego – oznajmiła Agnieszka zdecydowanie. – Jak chmara… owadów.

            - Może lepiej chodźmy do tego marketu – powiedziałem i ruszyłem w kierunku wielkiego, blaszanego klocka, w którym jeszcze dzień wcześniej niczego niespodziewający się ludzie beztrosko oddawali cześć mamonie. – Adam mówił, że może nas spotkać jeszcze wiele prób, czyli pewnie kolejnych dziwacznych potworów, a ja wolałbym nie natknąć się na nie na otwartej przestrzeni.

            Agnieszka ruszyła za mną. Gdy obejrzałem się przez ramię, by na nią spojrzeć, spostrzegłem, że ruchoma chmura za naszymi plecami bardzo się powiększyła. Poczułem ucisk w gardle i żołądek mi zaciążył. Miałem już dość cudów i dziwów na całe życie.

            - Pospiesz się, Aga. – Chwyciłem dziewczynę za rękę i pobiegliśmy przez jezdnię. Uruchamiane elektrycznie wahadłowe drzwi supermarketu nie dały się poruszyć.

            - Znajdźmy jakieś boczne wejście – podsunęła Agnieszka i zamilkła nagle. Przycisnęła się do mnie, popychając mnie jednocześnie pod blaszaną ścianę budynku, wpatrzona w niebo. Zaskoczony spojrzałem na nią akurat wtedy, gdy na jej twarz padł cień. Mrok szybko pokrył chodnik, supermarket i całą ulicę, zupełnie jakby chmura opadów z Megiddo faktycznie dotarła nad Polskę i przesłoniła niebo, zamieniając dzień w noc.

            Ale to nie były opady. Rzucająca cień na miasto chmura wydawała odgłosy. Natarczywy, szeleszczący dźwięk przypominał odgłos miliardów leciutkich uderzeń w metal, szelest odległych składanych blach.

            - Szybko, szukajmy wejścia! – Pchnąłem Agnieszkę, wyrywając ją z odrętwienia. Pobiegliśmy za róg i już po chwili znaleźliśmy drzwi prowadzące do magazynów supermarketu. Były wyłamane, zapewne przez uciekających w panice pracowników sklepu.

            Szybko weszliśmy do środka. Szarpnąłem za klamkę, przymykając drzwi na tyle, by przynajmniej zwierzętom utrudnić wejście do obiektu. Nie miałem pojęcia, czy powstrzymałoby to skrzydlate lwy przed wdarciem się do środka, ale przynajmniej mnie i Agnieszce widok solidnego kawałka stali oddzielającego nas od zewnętrznego świata dodał nieco otuchy.

            Mrok pogłębiał się. Ruszyliśmy powoli przez zawalony kartonowymi pudłami magazyn. Zarówno zaplecze, jak i hala handlowa były zupełnie puste - to znaczy, jeśli chodzi o ludzi. Niektóre regały były wprawdzie poprzewracane, a puszki z rozwalonych piramidek walały się pod nogami, ale poza tym supermarket nadal stanowił skarbnicę wszelkiej maści towarów.

            Stanęliśmy przed przeszklonymi wahadłowymi drzwiami i objęliśmy się, by dodać sobie odwagi na widok koszmaru, jaki obsiadł miasto. Wyglądało to tak, jakby każdy skrawek świata po drugiej stronie grubej szyby pokrywały pulsujące, szeleszczące skrzydełkami owady. Przyłożyłem dłoń do szyby w miejscu, w którym po drugiej stronie przysiadł jeden z nich – robak miał długość połowy mojego przedramienia. Nie przypominał żadnego znanego mi insekta, którego spotkać można było dotąd w mieście. Szybko pocierał przednimi odnóżami o siebie, klekotał cicho chitynowymi klapami swych skrzydeł, ale najbardziej przerażający był jego ogon – przypominający żądło skorpiona obleśny kikut, zakończony czymś w rodzaju igły – na oko cholernie ostrej.

            - Jeśli któryś z nich tu wejdzie, oszaleję – stwierdziła Agnieszka z pełnym przekonaniem. – Obiecuję ci, Andrzej, że normalnie, kurwa, oszaleję.

            Widziałem kiedyś film na Discovery o szarańczy. Jedynym, w czym te potwory przypominały prawdziwą szarańczę, była ich nieprzebrana ilość. Świat wił się i pulsował wraz z poruszeniami ich odrażających ciałek, synchronizowanymi jakimś plugawym instynktem.

            - Jak myślisz, czym się żywią? – zapytałem nieco bezmyślnie, przekładając z ręki do ręki puszkę z peklowaną wołowiną.

            Agnieszka zmarszczyła się ze wstrętem.

            - Robisz to specjalnie!

            - Wcale nie, przepraszam! – zapewniłem ją szybko. Znowu pogrążyłem się w myślach. – Jeśli to kolejny prezent od Boga dla nas, to pewnie wliczamy się do ich menu – mruknąłem.

            - Andrzej!

            - Sorry!

            - Cicho! – Agnieszka zamarła bez ruchu z butelką wody mineralnej w połowie drogi do przegródki w plecaku. – Słyszałeś?

            - Co słyszałem?

            - Ktoś jest po drugiej stronie hali.

            Ze wskazanego przez nią kierunku dobiegło nas stłumione kaszlnięcie.

            - Fuck – rzuciłem cicho i rozejrzałem się. Chwyciłem dużą puszkę z zielonym groszkiem, by w razie czego użyć jej jako broni. – Zostań tutaj – powiedziałem do dziewczyny i ruszyłem w kierunku źródła niepokojących dźwięków.

            Anioły nie kaszlą, pomyślałem. Te robaki pewnie też nie.

            - Jest tu kto? – zapytałem głośno, zbliżając się powoli do regału z czasopismami, za którym czerniła się duża, zwalista sylwetka czegoś lub kogoś. – Nie chcę kłopotów. Jesteśmy ludźmi, ja i moja dziewczyna. Nie zrobimy ci krzywdy, kimkolwiek jesteś. – Chyba że jesteś jebanym potworem, dodałem w myślach. Wtedy oberwiesz groszkiem od Bonduelle’a w sam środek twarzy. 

            Za czasopismami nastąpiły jakieś gorączkowe ruchy, po czym zza regału wyłonił się przysadzisty mężczyzna w kamizelce moro i z ogromnym plecakiem. Jego pucołowata twarz wydała mi się sympatyczna, a nabite na gruszkowaty nos okulary przydawały mu cech wyglądu stereotypowego nerda z nadwagą.

            - Nie jesteście od żaby? – zapytał. Było to prawdopodobnie najdziwniejsze pytanie, jakie w życiu słyszałem.  

            - Jakiej żaby? – wykrztusiłem.

            Miłe pierwsze wrażenie rozwiało się, gdy czysta groza wpełzła na twarz mężczyzny.

            - O Boże. O Boże. On może tu przyjść w każdej chwili – jęknął. Gorączkowo ruszył w moim kierunku. Zrobiłem krok do tyłu, ale on minął mnie i skierował się do przeciwległej części hali. – Nie wiesz, gdzie są owoce? Jabłka, banany? – zapytał.

            - Owoce zbyt szybko się psują – powiedziałem, ruszając za nim. – Możesz wyjść, Aga, facet wydaje się niegroźny!

            - Ja groźny? – nieznajomy przystanął, spojrzał na mnie, potem na Agnieszkę, i uśmiechnął się smętnie. – Jestem groźny tylko w Quake’u. Nazywam się Mirek. – Wyciągnął rękę, którą niepewnie uścisnąłem. Agnieszka obdarzyła go promiennym uśmiechem, najwyraźniej przeszczęśliwa, że nie okazał się wielkim obleśnym robalem z żądłem.

            - Co tu robisz, Mirku? – zapytała. – Nie wiesz, co się stało z innymi?

            - Nie mam bladego pojęcia, co jest grane, kochana – odparł i ściągnął z pułki słoik z fasolką. – Wiem tylko, że muszę uciekać przed żabą. Ściga mnie od Piaseczna. Mieszkam tam i przyjechałem po babcię, ale zobaczyłem te wszystkie ruiny i… - Mirek pociągnął nosem. Zrobiło mi się go żal. – Potem on mnie zaatakował. Żaba. Boże, myślałem, że tracę zmysły. – Spojrzał na nas badawczo. – Może rzeczywiście straciłem. Wy też widzieliście żabę?

            Wymieniliśmy z Agnieszką zdumione spojrzenia.

            - Żabę? – zapytała. – W sensie: zielony płaz, kumka?

            - On wcale nie kumka! – wrzasnął Mirek. Zamilkł, przerażony hałasem, którego narobił. – On nie kumka – szepnął. – Chce mnie zabić i rozkazuje tym robalom. One już tu są, więc i żaba musi być blisko.         

            Nic nie rozumiejąc, wróciłem do zapełniania plecaka jedzeniem, plastrami i wszelkim śmieciem, który akurat wydał mi się potrzebny.

            Agnieszka jednak nie dawała spokoju naszemu nowemu znajomemu.

            - Przyjechałeś tutaj, tak, Mirku?

            - Zgadza się.

            - Co się stało z twoim samochodem?

            - Stoi na zewnątrz. A co?

            Uniosłem głowę znad paczki kondomów.

            - Masz działający samochód? – zapytałem.

            - Takiego starego Peugeota, a co?

            - Słuchaj, z nieba nam spadłeś! – zawołała Agnieszka. – Niedaleko mamy w gimnazjum czwórkę dzieciaków i księdza. Z twoją pomocą moglibyśmy przewieźć ich gdzieś za miasto, poszukać pomocy albo co…

            - Sorry, skarbie, działam sam – rzucił cierpko Mirek i zrobił się blady jak ściana. – O kurwa. Słyszę go!

            Do naszych uszu doszedł zgrzyt odsuwanych metalowych drzwi na tyłach sklepu.

            - Spokojnie, żadna żaba nie nacisnęłaby klamki… - zacząłem, ale Mirek z szaleństwem w oczach rzucił się między regały.

            - Kryjcie się, kurwa! Jezu, ratuj mnie! – wrzasnął.

            Nawet jeśli rozsądek nie zgadzał się z tym, moje napięte nerwy pokierowały ciałem i ukryłem się za przewróconym regałem z żarciem dla zwierząt. Stał oparty o ścianę, dzięki czemu byłem osłonięty z trzech stron. Rozejrzałem się gorączkowo za Agnieszką. Pomachała mi przez przerwę między pudełkami z zupkami chińskimi, zajmującymi cały regał po mojej lewej stronie.

            Nie widziałem drzwi, ale słyszałem kroki. Ktoś wszedł przez magazyn do hali handlowej. Z pewnością nie była to żaba, bo słyszałem stukot obcasów.

            Pierwszy wleciał owad. Zatoczył parę kółek w powietrzu i przysiadł na uniesionym kciuku przewróconej kartonowej figury, przedstawiającej Zadowolonego Montera, która nie tak dawno temu znaczyła początek działu z artykułami dla majsterkowiczów. Stworzenie przez chwilę klekotało cicho chitynowymi pokrywami skrzydeł, po czym wyprężyło ogon z żądłem i groźnie pchnęło nim powietrze. Przeraziłem się, że głupek, który tu wszedł, nie zamknął za sobą drzwi i zaraz zaroi się tu od tej piekielnej szarańczy.

            Jednak wleciał jeszcze tylko jeden owad, który spadł z cichym puknięciem na posadzkę pomiędzy regałami. Zaraz za nim w moim polu widzenia znalazł się właściciel obcasów. Mirek gdzieś z lewej cichutko zakwilił.

            To chyba był mężczyzna. Mężczyzna, bo nosił nieźle skrojony garnitur, eleganckie lakierki i był pod krawatem. Chyba, bo ponad kołnierzykiem spoglądały po hali nie zwyczajne ludzkie oczy, lecz wielkie, żółte kule, przecięte wąskimi pionowymi źrenicami, łypiące sponad lekko rozwartego, obwisłego pyska.

            Na karku mężczyzny chybotał się lekko olbrzymi żabi łeb.

            Stwór mógłby wyglądać komicznie, ale przez ten szalony kontrast, to bluźniercze skrzyżowanie człowieka z oślizgłym zwierzęciem i te zimne, obojętne, płazie oczy, wyglądał straszniej niż uskrzydlone lwy z ich wielkimi pazurami.

            Człowiek-żaba otworzył pysk, z którego wystrzeliła z cichym mlaśnięciem różowa wstęga, pacnęła stojącego na ziemi owada, po czym z prędkością błyskawicy porwała go. Paszcza stwora zamknęła się z plaskiem.

            Nie wiedziałem, co robić. Obserwowałem to monstrum zafascynowany, zapominając na chwilę o rzeczywistości. Nie byłem pewien, czy jest groźne. Nawet gdyby przylepiło do mnie ten swój język, byłem przecież za ciężki, by mnie nim przyciągnęło i za duży, by połknęło niczym owada.

            Dopiero machanie Agnieszki wyrwało mnie z transu. Wskazywała, bym powoli przeszedł w jej kierunku. Zacząłem ostrożnie posuwać się w bok, uważając, by na nic nie nadepnąć. Mirek wstał z podłogi i spojrzał na mnie, jakby wahał się, czy jakoś mi pomóc, czy szukać drogi ucieczki na własną rękę. Klepnął Agnieszkę w ramię i wskazał boczne drzwi prowadzące na zaplecze, prawdopodobnie do innej części magazynu, przez który przeszliśmy.

            Agnieszka skinęła głową. Mirek ostrożnie nacisnął klamkę. Prawie do końca nie zgrzytnęła.

            Ale kiedy już to zrobiła, zrobiła to bardzo głośno.

            Żabiogłowy, mimo oczywistego braku uszu, przechylił łeb w stronę źródła hałasu. Mirek wydał z siebie dziki skowyt, szarpnięciem otworzył drzwi i runął na oślep w mrok za nimi. Ja też nie czekałem na lepszą okazję, tylko w kilku susach dopadłem do Agnieszki. Wepchnąłem ją w ciemność i sam się w niej pogrążyłem, zatrzaskując za sobą drzwi. W ostatniej chwili dostrzegłem jeszcze, że Żabiogłowy niespiesznie zmierza w naszą stronę.

             - Czemu tu jest tak ciemno? – zawołał Mirek płaczliwym głosem.

            - Jest okno, ale małe – zauważyłem. – To pewnie jakiś pomniejszy skład. Szukajcie drzwi. To niewielki market, powinny prowadzić od razu na zewnątrz.

            - Są! – zawołał Mirek triumfalnie. Przez chwilę szarpał się z blaszaną przeszkodą. – Kurwa mać! Jest na nich kłódka!

            Nie było tego widać w półmroku, ale z pewnością oboje z Agnieszką poszliśmy w ślady Mirka i zrobiliśmy się bladzi jak kreda. Szybko rozejrzałem się za czymś ciężkim i mój wzrok padł na gaśnicę. Wyszarpnąłem ją spomiędzy ochronnych plastikowych pasków i wręczyłem mężczyźnie.

            - Napieprzaj tym w kłódkę!

            Mirek nie zwlekał, tylko od razu grzmotnął dnem gaśnicy w więżący nas zamek. Uderzenie spowodowało dziwny, dudniący hałas. Mirek uderzył drugi raz i tym razem dudnienie dobiegło naszych uszu w sekundę po ciosie w kłódkę. Z duszą na ramieniu odwróciłem się. To ktoś walił z drugiej strony w drzwi, które za nami zatrzasnąłem.

            - O Boże, o Boże, o Boże… - wybełkotał Mirek i zaczął uderzać gaśnicą jak szalony. Ja z Agnieszką obserwowaliśmy z narastającą grozą, jak metalowa powierzchnia przeciwległych drzwi odkształca się pod ciosami Żabiogłowego. Słyszałem też dziesiątki cichutkich puknięć, jakby ktoś obrzucał drzwi garściami igieł. Najwyraźniej robactwo postanowiło pomóc żabie na miarę swoich nikłych możliwości.

            Kłódka puściła w chwili, gdy potężny cios wybił dziurę w drzwiach odgradzających nas od potworów. Agnieszka wrzasnęła, gdy przez powstały otwór wpełzło na naszą stronę kilkanaście robaków, stukając odnóżami o metalową powierzchnię. Mirek wypadł przez uwolnione od kłódki drzwi i pomieszczenie zalało światło dnia. Wyjście rzeczywiście prowadziło na parking.

            - Za mną, kurwa! – zawołał mężczyzna i pognał do podstarzałego Peugeota. Roje piekielnej szarańczy poderwały się z ulicy, co wyglądało, jakby ktoś odrywał wielki płat kory z drzewa. Owady uniosły się zwartą grupą, przesłaniając światło słońca.

            Zajęliśmy szybko miejsca pasażerów. Mirek uruchomił auto i wykręcił niezgrabnie, rozbijając tylne światła wozu, który miał nieszczęście stać obok. Mężczyzna wdepnął gaz i z piskiem opon wystrzelił z parkingu na jezdnię, gruchocząc pod kołami dziesiątki diabelskich insektów.

            Żeby tylko żądła nie uszkodziły opon, pomyślałem, ale wszystkie myśli szybko uciekły mi z głowy, zastąpione niemym przerażeniem, gdy przez krótką chwilę ujrzałem Żabiogłowego wychodzącego z ciemnego składziku supermarketu. Wzniósł ręce.

            Jakby na rozkaz potwora chmary owadów opadły naszego Peugeota. Mirek wrzasnął. Agnieszka wrzasnęła. Ja zapiszczałem jak mała dziewczynka, bo długie na palec żądło jednego z robaków przebiło szybę może z centymetr od mojego nosa.

            Nie minęła sekunda, gdy przednia szyba samochodu Mirka pokryła się gęstą siatką białych kresek, znaczących pęknięcia wywołane n

No to jeszcze tylko dopiszę, że wydźwięk zadziornych i rozbrykanych nawiasów miał być wyłącznie humorystyczny. Jakżem niezręczny!

No fakt, co do szkoły to już moje niefortunne sformułowanie. Nie kłóćmy się o to, ile to jest "w pobliżu" i co oznacza "pobliskie". Myśl wyrażona wcześniej pozostaje aktualna: miejsce akcji jest z rozmysłem odizolowane, czego zmiana wymagałaby dopisania paru obszernych scen bez wyraźnej korzyści dla toku akcji. Stąd brak dziatwy szkolnej, służb miejskich i ogólnie społecznego tła wydarzeń.

Zarzut dziwacznego osiedla się powtarza, to odpowiem: chciałem wytworzyć poczucie izolacji, stąd jeden blok (ale ułożony w podkowę, co tworzy rodzaj zamkniętej przestrzeni), jedna ulica po której nic nie jeździ, znaczne oddalenie lokacji od innych stref zamieszkania. Szkoła jest (bo to jednak nie pustynia), ale najwyraźniej nie w pobliżu.

To prawda, ciekawie byłoby opisać w sposób rzetelny i konsekwentny reakcje ludzi i instytucji z całego miasta (a może i kraju, po interwencji mediów) na dziwne zjawiska zachodzące na opisywanym osiedlu, ale tekst zrobiłby się od tego zbyt rozbudowany, wielowątkowy, za długi - a celem opowiadania jest jednak zaaplikowanie kilku scen "w pigułce". Stąd to moje dążenie do odizolowania całej akcji od świata tam, gdzie to możliwe (może i nie najzręczniej zrealizowane).

Te nawiasy to z kolei tylko zabawa narracją, urozmaicenie. Nie są paskudne, lecz zadziorne i rozbrykane.

Dzięki wszystkim za krytyczne uwagi. Powyrzucałem trochę zaimków, pozmieniałem niektóre zdania, jedno czy dwa dopisałem (mówisz-masz, joseheim :)). Zakończenia nie zmieniłem - to właściwie pierwsza scena, jaką sobie wyobraziłem, gdy przymierzałem się do tej historii, i choć może się Wam nie podobać, musi zostać.


Cieszę się, że się Wam podoba ;)
Co do hipnozy, to faktycznie, nie zgłębiałem tego tematu - celem tego opowiadania nie jest bowiem przekazanie Czytlenikom rzetelnej wiedzy na temat czegokolwiek, tylko dostarczenie rozrywki. Opisana tu hipnoza nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, jest tylko narzędziem posuwającym akcję do przodu. Dokładny opis sesji terapeutycznej przy użyciu hipnozy byłby za długi (kotwiczenie itd) i nudny. Podobnie moje wynurzenia na temat ChAD. I UFO. Wszystko jest narzędziem służącym rozrywce.
Mam nadzieję, że mimo nieprofejonalnego opisu sesji hipnotycznej, historia cię wciągnęła, 60rson6 ;)

Cieszę się, że się Wam podoba. ;D
W zeszłym roku wstawiłem jeszcze jeden, ale zraził czytelników swoją długością. Gdyby ktoś był zainteresowany - "Cztery noce" w częściach. 

Mortycjanie! Nie umiesz bawić się literacką konwencją, to Twój problem. Zamek i hrabia, zlękniona ludność i prawnik to nawiązania do "Draculi" Stokera, lecz nie służą one za szkielet opowieści, a za przyprawę do niej. Zarzut "rżnięcia fabuły" jest bezpodstawny, o czym można się przekonać, czytając resztę opowiadania. Godzę się z tym, że tekst Cię nie wciągnął, ale zarzutu owego "rżnięcia" nie zdzierżę, bo takowe nie ma miejsca - nie tylko w dalszej części historii, której nie znasz, ale również w zaprezentowanym powyżej fragmencie.

Ojojoj - muszę sprostować, żeby inni nie zrazili się przedwcześnie.

Nawiązania do "Draculi" Stokera są jaskrawe i oczywiste dla każdego, kto czytał to klasyczne dzieło - choćby z tego powodu nie stanowią niczego więcej ponad żart, kostium, zabawę konwencją, mrugnięcie do czytelnika - fabularnie mój potworek (tylko wydaje się długi) nie ma z powieścią Stokera nic wspólnego; by się o tym przekonać, trzeba przeczytać dalsze części, niniejsza jest dopiero wstępem (nie planowałem w ogóle dzielić opowiadania na kawałki, ale zmusił mnie limit miejsca).

Tak więc, dziateczki, jeśli te 60 tys. znaków zainteresowało was choć trochę, czytajcie dalej, a nie pożałujecie!

No tak, limit miejca zawsze pojawia się znienacka. Wkleję drugą część - zacznie się po trzech kropach.

Nowa Fantastyka