Profil użytkownika


komentarze: 719, w dziale opowiadań: 554, opowiadania: 190

Ostatnie sto komentarzy

Ojejku, ile komentarzy!

Bardzo wszystkim dziękuję za lekturę i podzielenie się opiniami!

 

Hesket, dzięki za miłe słowa!

 

Dawidiq150, cóż, taki chyba już los szortów, że porywają albo nie, bo trudno w nie wcisnąć więcej, niż pojedynczy pomysł ;)

 

Tarnino, bardzo dziękuję za pozytywną ocenę oraz wszystkie uwagi techniczne. Jeśli chodzi o te bardziej stylistyczne, to ośmielę się z częścią nie zgodzić, ale jestem dziś widocznie w nastroju krnąbrnego autora <insert evil laugh>.

 

A miał jakieś inne narzady mrugalnicze?

Biorąc pod uwagę, że rozmawiał z lewitującą istotą, nie jest to wykluczone :P

 

Milis, dzięki :)

 

tomasz.fromasz, pisząc akurat miałem bardziej w głowie pana Cukrogórę niż Muska, ale jeśli chodzi o odczytywanie myśli Marsjan to chyba rzeczywiście ten drugi jest bliżej (chociaż kto ich tam wie).

 

Bardzie, kto wie, może Krox zaczynał jako sprzedawca płynu, jakoś trzeba zarobić ten pierwszy milion ;D

Stryj znany był ze swoich izolacjonistycznych poglądów.

Czy tutaj bardziej nie pasowałoby “separatystycznych”?

 

Miło wrócić znów do przygód Nawigatora :D

Choć dla niego samego przygody nabrały wcale niemiłego kierunku. Może słusznie wahał się przed przyjęciem spadku po wuju?

Zastanawia mnie nieco postawa piratów. Przyjmuję, że mieli na tyle skrupułów, by nie zabijać załóg, skoro to nie było konieczne. Ale z drugiej strony, po co w takim razie zachowywali się tak okrutnie, pozbawiając wody? (pomijam tutaj, że piraci pozbywający się alkoholu brzmią dość niepiracko ;)).

Zaciekawiła mnie również uwaga o poglądach stryja i ruchu na rzecz niepodległości Marsa. Chętnie poczytałbym nieco więcej o sytuacji politycznej w Twoim uniwersum (nie czytałem chyba wszystkich poprzednich części, ale wydaje mi się, że nie opisywałeś szczególnie tego wątku). Może w przyszłości wzbogacony na własnym przedsiębiorstwie Nawigator zawędruje również w te rejony życia społecznego?

Czekam na dalszy ciąg!

Witaj, Verus!

Niestety zapomniałem odpisać zaraz po przeczytaniu, ale licząc na to, że lepiej późno niż wcale, bardzo dziękuję za tak niespodziewany prezent pod choinkę!

Cieszę się, że stylizacja obroniła się w Twoich oczach. No i że bohaterowie przypadli Ci do gustu.

Jeszcze raz bardzo dziękuję za lekturę i komentarz!

Zacznę od wtrętu osobistego – również chciałem napisać na ten konkurs opowiadanie o skrzatach, choć nieco bardziej standardowych i większych gabarytów, i liczyłem, że będzie to pomysł w miarę oryginalny na tle reszty ( w czym się, jak widać, omyliłem). Niestety nie udało mi się go skończyć na czas, ale bardzo się cieszę, że mogłem na pocieszenie przeczytać Twoje, Arnubisie, opowiadanie.

 

Od strony technicznej wydaje mi się, że tekstowi przydałaby się jeszcze solidniejsza korekta. Wyłapałem trochę zjedzonych przecinków i powtórzeń. Nie wypisywałem ich, ale myślę, że problem dobrze obrazuje poniższy fragment:

Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie

Jeśli chodzi o pozostałe aspekty opowiadania, to trudno go nie chwalić. Mamy opowieść naprawdę epicką i heroiczną, do której jednak dzięki kontrastowi wywołanemu przez skrzaci anturaż możemy podejść z dystansem. Strzelby Czechowa (brzemienna żona, opowieści o dziupli smoka czy strachliwy pająk) są elegancko rozłożone i wypalają na scenie w odpowiednim momencie. Stawka od początku jest jasna, a pod koniec ulega dramatycznej konkretyzacji. Droga bohaterów, choć naturalnie dość pośpieszna, to jednak nie odbywa się bez problemów i poświęceń (pojedynek z wijem, utrata Tharuka). Wreszcie końcowe starcie wartości z pewnością robi wrażenie.

Pomimo to jednak, choć “W dół, do korzeni” było dla mnie bardzo przyjemną lekturą, to nie wywołało aż takiego efektu “wow”, jaki powinno mieć, w świetle powyżej wymienionych okoliczności, potencjał wywołać. Wydaje mi się, że ta opowieść lepiej sprawdziłaby się w znacznie dłuższej formie. Pomimo poprawności zastosowania wcześniej wspomnianych elementów, nie zmienia to faktu, że akcja jest dosyć prędka. Droga do pradawnych Mędrców wymaga właściwie tylko pokonania jednego wija, sama rozmowa z nimi zabiera niedużo czasu, a do pradawnej Dziupli straszliwego smoka przy odrobinie samopoświęcenia i przemyślności da się wejść w zaledwie trzy osoby. Same postaci zarysowane są oszczędnie, acz grubymi, wyraźnymi kreskami, w oparciu o określone archetypy, tak że wiemy, co powinniśmy czuć w stosunku do nich. Ale właśnie, bardziej wiemy, niż rzeczywiście czujemy. Z tego względu także oczywiście ich kolejne poświęcenia nie uderzają tak mocno, jak powinny. Również wielki finał jest bądź co bądź pośpieszny i mógłby z pewnością zawierać więcej budowy napięcia.

Podsumowując, śmiem twierdzić, że gdyby dodać do tej historii nieco więcej fabuły i elementów świata przedstawionego, pozwolić postaciom rzeczywiście odbyć legendarną podróż, a następnie stoczyć walkę o istnienie świata, spokojnie mogłaby z tego wyjść co najmniej mikropowieść. Ale, jak już wspominałem, w rozmiarach opowiadania również wypada to bardzo dobrze.

 

Jeszcze kilka drobniejszych uwag i zażaleń:

1. To oczywiście kwestia dość subiektywna, ale trochę mi się gryzło wprowadzenie smoka jako rzeczywiście smoka (oczywiście zważywszy na fakt, że jest to centralny element opowiadania, zarzut jest sam w sobie nieco problematyczny). Chodzi mi o to, że przez cały czas mamy do czynienia z istotami prawdziwymi – wiewiórkami, wijami, pająkami itd. Nawet nasz główny bohater jest, jeśli dobrze zrozumiałem, dość wiewiórkopodobny. Wyjątkiem są gibranki, ale ponieważ to złe istoty, ich dziwność jakoś specjalnie nie razi. Ze względu na taki wzorzec, liczyłem, że także smok będzie jakimś, nie wiem, szopem praczem :P

Bardzo możliwe, że to tylko moje osobiste odczucie, ale wydaje mi się, że foreshadowing tu troszeczkę zazgrzytał.

2. Drobna wątpliwość – gdy pojawia się temat podróży do Mędrców w celu ocalenia przed Karmadanem, zastanawiałem się czy dziadek Rivarada należał właśnie do tej delegacji. Ostatecznie okazało się to nie mieć większego znaczenia dla fabuły, ale być może warto byłoby doprecyzować, czy wojna z Karmadanem to przeszłość bardziej zamierzchła niż dwa pokolenia wstecz. Chyba że celowo chciałeś tu zostawić niedopowiedzenie.

3. Moje zawieszenie niewiary trochę siadło na scenie wywabienia gibranków. Wcześniej król twierdzi, że wyprawa na Dziuplę byłaby wielkim przedsięwzięciem wojennym, a teraz okazuje się, że siedzi wokół niej grupa, którą może odciągnąć jeden czło… znaczy się skrzat. Coś tu się nie zgadza.

4. Dwie kwestie odnośnie Har’rasima. Po pierwsze, nie bardzo załapałem, czemu jako zwykły pasterz wyrusza na wyprawę. Czy jego rodacy nie powinni byli wysłać na spotkanie z Mędrcami kogoś bardziej reprezentacyjnego?

Po drugie, wydaje mi się sporym przeoczeniem niewykorzystanie potencjału, jaki tkwił w zasłanianiu przez niego cały czas oblicza. Obecnie moim zdaniem scena zabicia Har’rasima przez Rivarada wypada niezbyt przekonująco. Oczywiście, książę działał w pod wpływem emocji, ale po pierwsze, nie był to chyba jeszcze szał berserkera, a po wtóre, te emocje były skierowane raczej w kierunku jaj, więc unieszkodliwienie Har’rasima powinno mu było w zupełności wystarczyć. Natomiast gdyby w szamotaninie spadła zasłona, ukazując odrażającą, pajęczopodobną twarz – myślę, że byłby to przekonujący, dodatkowy impuls dla decyzji o zabiciu go.

Swoją drogą również brakuje pewnej podbudowy dla decyzji Har’rasima wystąpienia w obronie smoczych jaj. Wydaje mi się, że brak w jego wcześniejszym opisie sugestii co do motywacji, które tłumaczyłyby taki krok (wyruszenie na wyprawę do Mędrców w celu ocalenia świata sugeruje wręcz coś przeciwnego). Obecnie więc ta decyzja jest nieco deusexmachinowa.

4. Kończąc (to będzie już raczej nie tyle uwaga, co do wykonania, ile ogólne rozważania wywołane lekturą), zastanawiam się, na ile poświęcenie Rivarada miało sens? Przecież smok może teraz w zemście zniszczyć jego ojczyznę, tak jak zniszczył Karmadan. A nawet jeśli nie, to prawdopodobnie złoży kolejne jaja i ten świat tak czy owak zginie. (mam oczywiście świadomość, że Rivarad w decydującym momencie nie był raczej zdolny do takich rozważań).

 

Na koniec napiszę, że bardzo podoba mi się mapa!

Bardzo dziękuję za piórko, a także wszystkie gratulacje i sam gratuluję!

A szczególnie Światowiderowi, który teraz powinien zacząć bibliotekować teksty innych. Wiesz o tym, prawda?

A jakże!

 

Finklo, bardzo dziękuję za komentarz i TAKa!

Bohaterowie też mi się podobali, bo te postacie żyją – jeden wojowniczy, drugi podkreślający swoje studia (przy tym ani jeden, ani drugi chyba większych sukcesów na wybranym polu nie odniósł)

Golski wojowniczy chyba tylko w gębie, ale przynajmniej sprawnie potrafi wykonać odwrót taktyczny na z góry upatrzone pozycje (i to pomimo zadyszki!) ;D

 

Pawelek, dzięki za lekturę :)

Witaj, Krokusie!

Lud domaga się Krwi, zatem przychodzę.

To idealnie trafiłeś, zaraz Cię Bachus krwią ugości ;)

Zdziwiło mnie, że Golski tak beztrosko przyjął wino od przybysza – nie bał się, że może być zatrute? Wszystkich ściągano z gościńca niemal siłą, a tu Manukian wchodzi sam z siebie i daje im swojego wina.

No bez przesady, Golski nie był aż tak pesymistycznie nastawionym człowiekiem, żeby, gdy raz wreszcie napotkał grzecznego gościa, zamiast się ucieszyć, nabrał podejrzeń.

Przy tak kwiecistym języku wyszło bardzo sucho. A jeśli nie opis smaku, to chociaż reakcji Golskiego po upiciu powyższego łyka.

Ten zarzut w pełni przyjmuję. Zupełnie o tym nie pomyślałem, a rzeczywiście trudno to traktować inaczej, niż jako poważny brak.

Fabuła. Nie ma jej dużo, jest dość prosta, ale oddająca bardzo przyjemny klimat sarmackiej przygodówki. To się bardzo fajnie przeplata z bohaterami, z których każdy, jak to szlachcic, ma swoje dziwactwa i słabości.

Bardzo się cieszę, bo to dokładnie chciałem osiągnąć.

Dobry to tekst!

I równie zacny komentarz, za który bardzo dziękuję!

Również pozdrawiam!

Zanaisie, dziękuję za wizytę!

Natomiast Twój tekst “łyknąłem” dość gładko, ale czego to dokładnie zasługa – nie potrafię powiedzieć ;)

Może jednak Twoja awersja nie odnosi się do stylizacji w ogóle, tylko do źle wykonanych stylizacji (że tak, niezwykle nieskromnie, pozwolę sobie zasugerować)?

Towarzysze sympatyczni, jeden w stylu Zagłoby, drugi uczony, który chyba nie bardzo przykładał się do nauki ;)

Wręcz przeciwnie, przecież jak sam powtarza, właśnie nazbyt się przykładał i wyłącznie przez wywołaną tym invidię innych jego kariera naukowa się zakończyła! ;P

Podsumowując będę na TAK, za ciekawe połączenie dwóch różnych światów, stylizację, przy której nawet ja się nie męczyłem, humor oraz poczucie dobrej zabawy, która myślę, że ten tekst zapewnia.

Bardzo mnie cieszy kolejny usatysfakcjonowany czytelnik, szczególnie jeśli jest członkiem Loży :D

Również pozdrawiam!

 

Ninedin, ponownie bardzo dziękuję za pochwały i przychylny werdykt :)

Irko, bardzo dziękuję za miłe słowa :)

 

Krarze, wielkie dzięki za wnikliwy komentarz!

Tutaj ogromny punkt za “opamiętanie” bohatera na słowa o przemianie krwi w wino, wyszło bardzo swojsko i przekonująco, takie instynktowne, zawadiackie nawrócenie ;-)

To szczególnie ważna dla mnie pochwała, bo pisząc miałem silne obawy, czy uda mi się przekonująco “sprzedać” tę decyzję bohaterów jako uzasadnioną.

Kwestii przesłania pozwolę sobie na razie nie komentować, niech, przynajmniej do zakończenia głosowania piórkowego, tekst broni się sam ;)

 

Gravel, dziękuję za uzasadnienie decyzji. Przyznam, że takiego głosu się z Twojej strony spodziewałem i w pełni rozumiem przyczyny. Mam jednak nadzieję, że będę miał jeszcze kiedyś okazję zyskać Twoje “TAK” ;D

Regulatorzy, bardzo dziękuję za wizytę :)

Nie przepadam za opowiadaniami pisanymi na konkursy, których założeń nie znam

Zasady konkursu zakładały po prostu napisanie opowiadania fantastycznego związanego z Zieloną Górą, nie sądzę więc, by ich znajomość była szczególnie potrzebna do lektury czy oceny tekstu ;)

Czy dookreślenie jest konieczne? Czy drabina mogła być inna, nie drewniana?

To jest w sumie dobre pytanie, czy w Pierwszej Rzeczpospolitej można było natrafić na drabinę sznurową, ale chyba rzeczywiście drewnianość (drewnistość?) była domyślną cechą drabin.

Wojski jakby zapomniał o Bożym świecie. → Wojski jakby zapomniał o bożym świecie.

Obie formy zapisu są poprawne, więc pozwolę sobie pozostać przy swojej.

Czy to na pewno były białogłowy? Dawniej nazywano tak kobiety zamężne.

Cytując moją odpowiedź dla Gravel: W zakresie etymologii tego słowa – tak, natomiast znaczenie oderwało się chyba od tak zawężającej interpretacji, bo słownik Doroszewskiego podaje: “białogłowa: kobieta, zwłaszcza zamężna” i dodaje do tego cytat z Prusa “Gdy mu białogłowa jaka w oko wpadnie, wówczas choćby była zamężna, gotów i oto nie dbać”. Podobnie, o ile pamiętam, stosuje to słowo Sienkiewicz. Tak więc przynajmniej w XIX w. określenie to nie implikowało od razu bycia w związku małżeńskim. Przyznaję natomiast, że nie wiem, jak sytuacja wyglądała w XVII w., bo ta literatura, z którą jak dotąd miałem do czynienia, raczej odnosi się do konkretnych kobiet (i wtedy je określa per panna, pani, łowczanka, starościanka, kasztelanowa etc.).

Małmazja to też wino.

Tak, ale tutaj powtórzenie znaczeniowe jest celowe dla podkreślenia siły wyrzeczenia bohatera ;D

 

Jeszcze raz bardzo dziękuję za lekturę i komentarz!

Drakaino, Kronosie,

Bardzo dziękuję za wizyty i komentarze! Miło zostać nominowanym zarówno drogą lożową, jak i przez głosy czytelników, dziękuję :)

Nie, to nie było ironiczne i nie miało się znaleźć w dziale wytężonego czepiactwa; powinnam to była jakoś wyraźniej oddzielić. Sformułowania bardzo mi się spodobały :P

Uff, czuję się uspokojony ;D

Witaj, Gravel!

A tutaj zestawienie białogłowy ze skórą barwy hebanu dało nieco komiczny rezultat ;)

Właściwie nie powinno, bo słowo “białogłowa” nie odnosi się do koloru skóry, natomiast rozumiem, że niezbyt fortunnie to razem wypadło.

Ponadto: czy białogłową nie była kobieta zamężna?

W zakresie etymologii tego słowa – tak, natomiast znaczenie oderwało się chyba od tak zawężającej interpretacji, bo słownik Doroszewskiego podaje: “białogłowa: kobieta, zwłaszcza zamężna” i dodaje do tego cytat z Prusa “Gdy mu białogłowa jaka w oko wpadnie, wówczas choćby była zamężna, gotów i oto nie dbać”. Podobnie, o ile pamiętam, stosuje to słowo Sienkiewicz. Tak więc przynajmniej w XIX w. określenie to nie implikowało od razu bycia w związku małżeńskim. Przyznaję natomiast, że nie wiem, jak sytuacja wyglądała w XVII w., bo ta literatura, z którą jak dotąd miałem do czynienia, raczej odnosi się do konkretnych kobiet (i wtedy je określa per panna, pani, łowczanka, starościanka, kasztelanowa etc.).

Powodzenia, panie Golski, w ten sposób ognia pan nie rozpali xD

Racja, ale wystarczy chyba podmienić hubkę na krzemień i będzie dobrze. Co prawda podpalenie winorośli iskrami jest pewnie równie mało prawdopodobne, no ale akurat pechowo nie mieli pod ręką zapalniczki ;)

Mocarne <3 Podobnie jak owoce womitacji oraz ponure frukta oddania się nęcącym zabawom. Coś czuję, że te zdania wejdą do mojego codziennego słowniczka.

Rozumiem, że jako fragment w dziale “wytężonego czepiactwa”, mam te słowa rozumieć ironicznie. Osobiście wydaje mi się, że te sformułowania pasują do konwencji, dlatego pozwolę sobie przy nich pozostać.

 

Zarzuty dotyczące fabuły w pełni przejmuję. Mogę się wytłumaczyć tylko o tyle, że będąc ograniczony limitem, musiałem wybierać między formą (tzn. np. skupieniem na opisach), a treścią/akcją, stąd jakieś nadmierne mieszanie na drodze bohaterów nie wchodziło za bardzo w grę. Ale to oczywiście w pełni mnie nie usprawiedliwia, bo nadal mogłem obmyślić jakieś bardziej satysfakcjonujące zakończenie. Spróbuję się na przyszłość poprawić ;)

…wyprawa w poszukiwaniu trunku wypada płasko, jak spacerek po ogrodzie osobliwości, chociaż późniejsza przemowa bożka zdaje się sugerować, że były to próby trudne i wymagające: Widzę, żeś skosztował już mej krwi, skoroś przeszedł przez wszystkie próby i dotarł aż tutaj nienaruszony.

Przemowa bożka w zamyśle miała być odpowiedzią na Twój zarzut, to znaczy poszło im tak łatwo, bo wcześniej się napili i to ich znieczuliło wystarczająco, by byli w stanie odeprzeć wszystkie czekające po drodze pokusy. Ale, ponownie, w pełni uznaję, że fabuła nie powala na kolana.

Niemniej, pomimo marudzenia, opowiadanie znajduję nadzwyczaj przyjemnym.

Niezwykle mnie to cieszy :)

 

Wielkie dzięki za lekturę i konstruktywną krytykę!

Witaj, Piwniczny Kluczu!

bo miejscami mam wrażenie, że zawstydziłbyś samego Sienkiewicza.

Oj, bez przesady, jeszcze nie ta liga (z naciskiem na “jeszcze”;)).

To czego nieco mi osobiście zabrakło, to jakiegoś większego napięcie przy spotkaniu z Bachusem i rozwiązania konfliktu w bardziej misterny sposób niż prosta ucieczka.

Oczywiście rozumiem i przyjmuję zarzut, ale też czasem proste wyjścia są najlepsze ;P (choć rzeczywiście niekoniecznie w opowiadaniu).

Dziękuję i również pozdrawiam!

Mówisz, że Lyssę i wyjaśnienia dzielą zaledwie dwie sceny, ale to i tak masa znaków. Nawet obawiałem się, czy rozmowa w karczmie i plan włamania nie są zbyt statyczne i nie zamieniają się w jeden wielki infodump.

Myślę, że z fetyszyzacją zwalczania infodumpów nie należy przesadzać. Dopóki postaci nie mówią do siebie nienaturalnie (klasyczne “Pamiętasz, jak…”) to moim zdaniem to jest nadal “show”, a nie “tell”. Nie każde opowiadanie musi formą odpowiadać scenariuszowi filmu Marvela ;)

Czyli wpisuje się w heroik ;) Conana nie czytałem, Kane i Dilvisha owszem. Za każdym razem wychodzą z opresji bez szwanku. Cóż, bójka w barze – wygrywa z obolałą nogą (leczenie), udaje mu się wykraść kostkę, przeżywa katastrofę (leczenie), wygrywa finałowe starcie (z rozwalonym kolanem, wymagane leczenie). Przegrywa główny cel, nie osiąga niczego – tutaj bardziej wzorowałem się na Mad Maxie, który zawsze wraca na końcu do punktu wyjścia.

Tak, ale te szkody fizyczne nie przekładają się zasadniczo na fabułę, natomiast fabularnie bohater żadnych szkód nie ponosi*. Wyjątkiem jest rzeczywiście finał, ale też można się spierać, bo przecież w międzyczasie cel główny się zmienił i bohater wprawdzie “nie osiąga niczego”, ale jednocześnie zyskuje wszystko, bo uratował świat.

Przy czym ponownie podkreślę, że jak najbardziej mieści się to w przyjętej konwencji. Ale sądzę, że taka opowieść powinna rekompensować brak istotnych zmagań bohatera: 1) jakąś jego specyficzną charakterystyką, tworzącą mu “fanbazę”, gdzie sensem opowieści jest właściwie odgrywanie tej charakterystyki wciąż na nowo (tu właśnie wliczyłbym Conana, w dużym stopniu też różne ikoniczne postacie detektywów), 2) fabułą, która co prawda sprowadza się do “zabili go i uciekł”, ale łączy się to z wartką akcją i obfitością zwrotów akcji (tu znakomitym przykładem jest moim zdaniem “Azazel” Akunina), 3) Bohater wprawdzie wychodzi ze wszelkich opresji, ale robi to pomysłowo i zaskakująco, innymi słowy suspens opiera się nie na tym “czy”, ale “jak” (Pomysłowy Dobromir ;)).

Sall w moim odczuciu oscyluje gdzieś między 1., a 3. opcją, ale żadna nie jest, przynajmniej według mnie, wyraźnie zarysowana. Stąd uważam, że, jakkolwiek, znów powtórzę, bardzo dobrze wykorzystałeś tę konwencję, to mogłoby być lepiej.

Spodziewałem się podsumowania w innym tonie (że ogólnie źle) ;)

Nie no, bez przesady, po prostu jestem wrednym człowiekiem, któremu łatwiej się rozpisywać nad negatywami, niż docenić pozytywy ;P Ale uważam, że informacja, że coś działa, jest równie ważna, jak informacja, że coś nie działa, stąd starałem się w swoim komentarzu zawrzeć obie, nawet jeśli w bardzo nierównych proporcjach.

 

*odnoszę się tu do założenia, że akcja w krótkim tekście powinna być oparta na tym, że bohater ma jakiś cel i kolejne sceny na pytanie “czy bohater zbliżył się do celu?” dają odpowiedź “tak, ale…” (Han, Leia i Luke uciekli przed szturmowcami, ale wpadli do zgniatanego śmietnika) albo “nie i…” (Luke’owi nie udaje się dokończyć szkolenia u Yody i nie udaje mu się uratować przyjaciół). Natomiast w Twoim opowiadaniu mamy do czynienia niemal wyłącznie z odpowiedziami “tak i…” lub ewentualnie “tak, ale…”, które, wg wyżej wspomnianego założenia czy struktury, powinny mieć miejsce dopiero w kulminacji akcji opowiadania.

Ninedin, no nie wiem, czy pan Golski byłby zadowolony z zaliczenia go do kręgów łotrzykowskich, przecież nikogo nie rabował, tylko grzecznie zapraszał w gości! ;P

Bardzo dziękuję za lekturę, komentarz i klika!

Mam problem ze złożeniem uwag w jakiś logiczny ciąg, więc pozwolę sobie wymienić je w punktach:

  1. Przynajmniej do pojawienia się szotków opowiadanie wydawało mi się zbyt szybkie (być może później też jest, ale w tym punkcie wciągnąłem się na tyle, by nie zwracać na to uwagi;)). Oczywiście to kwestia limitu, ale przykładowo pierwsze zasugerowanie mrocznej przeszłości z Lyssą od wyjaśnienia, co się z nią stało, dzielą zaledwie niecałe dwie sceny. Trochę za mało, żeby nawiązać wystarczającą więź z bohaterem i aby ujawnienie jego winy w uśmierceniu ukochanej uderzyło emocjonalnie. Z drugiej strony ta przeszłość musi być wyjawiona wcześnie, aby z kolei końcowe poświęcenie w postaci zniszczenia pistoletu odbyło się przy pełnej świadomości po stronie czytelnika skali tegoż poświęcenia. Ogólnie właśnie miałem trochę problem z wciągnięciem się emocjonalnie w postacie i chociaż oczywiście budujesz bohatera z przeszłością i cechami charakteru przez tę przeszłość ukształtowanymi, to w trakcie czytania miałem bardziej przemyślenia typu “tutaj autor chce żebym poczuł to i to” niż faktyczne odczucie.
  2. Całe opowiadanie można chyba zaliczyć do konwencji conanowo-pulpowej (choć Sall przypominał mi też trochę Vuko z “Pana Lodowego Ogrodu”), przynajmniej pod kątem osadzenia opowieści wokół bohatera, który bez szwanku wychodzi nawet z największych opresji. Ogólnie, przynajmniej na gruncie tego opowiadania, podobało mi się to, choć być może lepiej zagrałoby, gdyby kolejne “moce” pancerza i asortymentu Salla ujawniały się stopniowo, w odpowiedzi na kolejne zagrożenia.
  3. Ciągnąc wątek z punktu poprzedniego, w mojej opinii, choć tekst dobrze ogrywa konwencję, to jednak nie uniknął gdzieniegdzie nadmiernej kliszowatości. Na gruncie światotwórstwa wskazałbym na ślimakoidy, które, przynajmniej w obrębie tego opowiadania, można by zastąpić równie dobrze krasnoludami i wszystko by się nadal zgadzało. Tak więc zabrakło im większego wyróżnika. Na gruncie fabularnym natomiast przyczepiłbym się do początkowej sceny w sklepie. Otóż było dość oczywiste, że Sall w końcu postanowi pomóc sklepikarzowi, bo bohater, który chce trzymać się swoich interesów, ale ostatecznie nie jest w stanie przełamać wewnętrznego poczucia sprawiedliwości, to jednak mocno ograny motyw. Miałem wszakże cichą nadzieję, że zabawisz się z tymi oczekiwaniami i np. Sall rzeczywiście wyjdzie, nie reagując, a cała dalsza akcja oprze się na motywie poniesienia przez niego konsekwencji tej decyzji. Oczywiście z perspektywy przeczytania całości widzę, że w takim razie musiałbyś napisać zupełnie inne opowiadanie. Być może jednak będzie to uwaga przydatna w przyszłości, że warto zwracać uwagę na zarządzanie oczekiwaniami czytelnika na poziomie mikro ;)
  4. Trochę muszę pokręcić też nosem na końcówkę, a konkretnie przemienienie z powrotem robotów w cielesnych ludzi. Sugeruje to, że ich ciała nie tyle przemieniły się w metal, co przybrały taką formę, która musiała być podtrzymywana przez statek, co jakoś mnie nie przekonuje. Oczywiście to fantasy, czy też science fantasy, i możesz stwierdzić, że tak to w tym uniwersum po prostu działa i zapewne ma też jakieś uzasadnienie, ale sygnalizuję tylko, że moje zawieszenie niewiary trochę się na tym elemencie, nomen omen, zawiesiło.
  5. Gdzieś w czasie walki finałowej Lyssa ucina komuś rapierem rękę. Nie jestem wielkim specjalistą od broni białej, ale o ile mi wiadomo, rapier służy przede wszystkim do pchnięć, pytanie zatem, czy ucięcie nim ręki byłoby możliwe?
  6. Kolejnym szczegółem, do którego muszę zgłosić krytykę, to to, że mi również Maya wydaje się nieco zbyt sprawna, jak na niewidomą. Szczególnie w scenie walki:

Maya oburącz trzymała przed sobą kijek i machała nim na boki. Spalona Twarz z chichotem unikał jej nieporadnych ciosów.

Maya wykorzystała okazję i trzasnęła go kijem w szczękę, moment później ostrze rozpłatało plecy bandyty.

Wprawdzie nigdy nie miałem okazji widzieć walczącą niewidomą, ale mam wątpliwości, czy byłaby w stanie powstrzymywać przez pewien czas uzbrojonego przeciwnika, a później jeszcze celnie go uderzyć. (Nota bene – czemu w przeciągu kilku akapitów kijek zamienił się w kij?).

 

Pomimo tych uwag “Fiolet i cień” było bardzo przyjemną lekturą i jestem w stanie wymienić niemało elementów, które mi się podobały. Należą do nich m.in. motyw cienistej ukochanej-szermierza, latająco-morscy skaveni, napięcie pomiędzy uleczeniem choroby, a utratą człowieczeństwa (czy też ślimaczeństwa), no i wreszcie motyw tykającej bomby cywilizacyjnej, której instrukcja rozbrojenia została tak skrzętnie przechowana. Zresztą samo uniwersum, jako świat zbudowany na gruzach upadłych cywilizacji, też bardzo mi się podoba.

I chociaż marudziłem na możliwości związania z bohaterami, to pod koniec zaszło ono tak daleko, że chętnie dowiedziałbym się z kontynuacji, co też Sallowi udało się odszukać na dalekiej północy :)

 

I jeszcze na koniec dwa fragmenty:

– To statek kolonizacyjny! […] Eee… Nie potrafiły unicestwić sondy, ale odczytały z niej dane i… Znaczy, dopiero dziś będzie możliwość, aby ją zniszczyć, a jeśli się nie uda, zostaniemy niewolnikami i eee… – Zdecydowanie za dużo informacji, a za mało czasu. – Dajcie nam przejść, aby… eee… uratować świat?

Ten mi się niezbyt podobał. Zaplątanie się Salla jest opisane dość łopatologicznie i wydaje mi się, że można to było bardziej rozbudować. Choć podejrzewam, że odpowiedzialnością za ten skrót należy obciążyć limit ;)

Uderzył w ścianę poniżej, przebił ją wśród ogłuszającego huku oraz krzyków wystraszonych gości, i wpadł na fortepian, miażdżąc go z odgłosem pękających strun. Młoda dziewczyna z wyrazem szoku na twarzy siedziała tuż obok, wciąż trzymając rozczapierzone palce, chociaż klawisze już spod nich uciekły.

Ten fragment za to szczególnie mi się spodobał, chyba dzięki efektowi komicznemu :D

A z tą wilczycą kresową ciekawy zbieg okoliczności, bo przymierzam się pomału i nieśmiało do takiej postaci historycznej: epoka tylko odrobinę późniejsza, walczył, zdaje się, nie dla prywatnych ambicyjek, tylko o wolność swojego ludu, dowodził powstaniem ze zmiennym powodzeniem, przeciwnicy przezwali go królem, jeżeli gdzie dotąd występował w polskich tekstach, to chyba raczej jako czarny charakter – i właśnie też miał żonę wojowniczkę z prawdziwego zdarzenia… Nie wiem, czy coś z tego będzie, ale para na pewno warta opracowania.

Hm, myślę, myślę, ale jakoś nie przychodzi mi do głowy, o kogo może chodzić. Tak czy inaczej, życzę żeby przymierzanie się pomału i nieśmiało nabrało prędkości i śmiałości ;D

Witaj, Ślimaku!

Opowieść raczej przygodowa, nie udało mi się w niej dostrzec istotnego głębszego zamysłu, chociaż w końcu zmusza do zastanowienia, czy bohaterowie uciekli przed rzeczywistym niebezpieczeństwem, czy tylko niepotrzebnie pozbawili się możliwych doznań i rozgniewali Bachusa.

Myślę, że z perspektywy zachowania czystości ich dusz, to właśnie te doznania stanowiły same w sobie niebezpieczeństwo ;)

Nie miał aby być trembowelski?

Aj waj, taki błąd w pierwszym zdaniu… Aż sprawdzę, czy korekta w wersji papierowej to wyłapała xD

Czyli Golski raczej z tych, co to Przed jednym tysiąc zbrojnych uciekało razem / Ni się w dziesięć tysięcy obejrzeć nie śmieli?

Na początku wojny o ujście Wisły szlachta wielkopolska mówiła o Gustawie Adolfie, że “pogoni tego śledzia z powrotem do Szwecji”, więc pan wojski prezentuje podobne podejście ;D

Co prawda historyczny pan Golski żył raczej w cieniu swojej żony*, która była archetypicznym wręcz przykładem tzw. wilczycy kresowej, ale postanowiłem ukazać jego drugą, nieznaną historykom twarz :D

*choć akurat fragment z napastowaniem handlarzy winem jest autentyczny i wyjąłem go właściwie żywcem z Łozińskiego.

Czy słusznie tutaj wyczuwam nawiązanie?

Jak najbardziej.

Prawie bym to przeoczył, ale chyba jednak powinni kłaść na głowicach, jeżeli szabel chcieliby dobyć i nie pokaleczyć się przy tym?

Ech, no i ujawniła się moja ignorancja, co do anatomii broni białej. Dziękuję za wytknięcie tego.

Dzięki za lekturę i klika!

Ojej, ile komentarzy! Dziękuję wszystkim za wizytę i dobre słowo :)

 

Bardjaskier, zgadzam się, że historia do najwybitniejszych nie należy, ale cieszę się, że lektura sprawiła Ci przyjemność, bo też po prawdzie do niczego więcej to opowiadanie nie pretenduje ;)

 

Bruce, no cóż, tajemniczy ormiański gość był zapewne po prostu tajemniczym ormiańskim gościem ;D

Czas akcji opowiadania można określić bardzo dokładnie, rozgrywa się ona tuż po spaleniu Zielonej Góry przez wojska szwedzkie w 1626 r. – Edit: przepraszam, chodziło o 1631 r. Co prawda w 1626 też doszło do pożaru, ale wtedy Szwedzi jeszcze nie weszli do wojny.

 

Nazgulu, bardzo dziękuję za pochwały. Cieszę się, że udało się przełamać opory wywołane przez stylizację. No i wielcem rad, żeś wielce rad ;)

 

Drakaino, w takim razie czekam z niecierpliwością na Twój komentarz. Co do powrotu na portal, może to być radość przedwczesna, bo wypadałoby teraz jeszcze napisać coś nowego, a nie tylko odgrzewać stare kotlety, ech…

Ten człowiek w bramie jest wcześniej wprowadzony – Enzo zastanawia się, czy jest śledzony, czy to duch. I po prawdzie założenie pod sequel (ten nieukończony na “Raczkowanie na Marsie”) jest takie, że to są dwie niezależne postacie, ale tu się nie zmieścił taki wątek.

Tak, wiem, że to zostało wcześniej zasygnalizowane. Niemniej rozwiązanie wątku tajemniczego ducha poprzez po prostu podejście do niego i rozmówienie się z nim, wydaje mi się trochę… zbyt proste? Choć może akurat w tym wypadku jest dość realistyczne. Natomiast sam przeskok do tej sceny był moim zdaniem nieco zbyt szybki, ale to pewnie znowu konsekwencja złowrogiego limitu.

dziury w boku i sukna munduru nasiąkającego krwią w okamgnieniu

“nasiąkającego w okamgnieniu krwią” chyba będzie brzmiało naturalniej.

którego bardzo nie powinno tu być

Czy “bardzo nie powinno” to poprawna konstrukcja? Może lepiej: “zdecydowanie nie powinno”.

 

Bardzo Drakainowe :)

Podoba mi się przerwa od tajemniczej czerni na rzecz tajemniczej czerwieni. Ta druga wydaje się nawet ciekawsza, choć być może to efekt nowości. Trochę tylko zabrakło jakiegoś mocniejszego rozstrzygnięcia, co do źródeł nadnaturalnego wpływu Marsa na bohaterów (chyba że jest ono ukryte gdzieś w tekście, a ja go nie wyłapałem). Wiem, że to niedopowiedzenie jest celowe i lovecraftowe. Jednak w sytuacji, gdy budujesz suspens na co najmniej trzech poziomach (tajemnica Francesci i jej ojca, tajemnica polityczna, tajemnica czerwieni jako takiej) sytuacja, w której ten ostatni, najbardziej ogólny i podstawowy poziom pozostaje jednocześnie najbardziej niedopowiedzianym, wywołała, przynajmniej u mnie, zamiast atmosfery tajemniczości pewne rozczarowanie. Nie chodzi mi oczywiście, by w tym opowiadaniu wszystko od razu wyjaśniać, ale mógłby zostać odsłonięty choć jeden konkretny element układanki, na którym czytelnik mógłby zawiesić swoją wiedzę do następnej lektury.

Co jeszcze mi się podobało, to bardzo sprawna organizacja opowiadania pod kątem zarządzania dużą liczbą bohaterów. Żaden zanadto nie dominuje, wszystkie narracje są dobrze ułożone i się całkiem ładnie dopełniają. Co więcej, niemal każda postać, nawet spośród tych czysto epizodycznych ma jakąś charakterystyczną cechę, co zdecydowanie ożywia świat. Mam co prawda wrażenie, że trochę się ta układanka rozlazła na koniec. Chodzi przede wszystkim o dość szybki przeskok do ojca Francesci, który przez większość czasu jest tajemniczym, niezrozumiałym bytem, a potem nagle po prostu czeka sobie w bramie.

Ach, i bardzo mnie urzekła wizja steampunkowych zakładów Kruppa :D

Poczynając od św. Pawła – czy nie przy tej okazji stworzył on frazę “oddać Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie”?

Nie, to akurat powiedział niejaki Jezus z Nazaretu ;)

Pozycja Pawła wynikała moim zdaniem bardziej z pragmatyzmu niż jego teoretycznych poglądów. Chodziło po prostu o to, by w związku z rozprzestrzenianiem się chrześcijaństwa głównie wśród niższych warstw społecznych nie dopuścić do przekształcenia się go w jakiś ruch rewolucyjny. Stąd również przecież akceptacja niewolnictwa jako instytucji społecznej itd. Bo przecież, jak pisał, “wszystko wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść” ;)

Augustyn jest tu bardziej frapujący, bo przecież pisze w czasie, gdy jest co prawda jeszcze trochę pogan wśród elit cesarstwa, ale jednak chrześcijaństwo zatriumfowało, nawet jeśli podłamywały je wówczas wewnętrzne herezje.

Problem buntu i nowej władzy… w średniowieczu, jak wiadomo, pełną legitymizację uzyskiwał władca koronowany przez papieskiego wysłannika.

Oj, to było dużo bardziej skomplikowane. Po pierwsze, cesarz też rościł sobie prawo do mianowania królów, więc kwestia była mocno zależna od tego, kto akurat wygrywał w sporze o inwestyturę. Dalej, sam ten spór stopniowo podkopywał autorytet obu tych instytucji i wzmacniał państwa narodowe (może to trochę anachroniczny zwrot, ale chodzi o przeciwstawienie w stosunku do uniwersalizmu cesarsko-papieskiego), w rezultacie czego w pewnej chwili król francuski miał pod ręką własnego papieża na każde skinienie. A do tego pod koniec średniowiecza zaczyna się coraz bardziej rozwijać koncepcja prawa naturalnego i już na soborze w Konstancji Piotr Włodkowic będzie argumentował, że poganie mają takie samo prawo do suwerenności jak chrześcijanie.

No i wreszcie, momenty w których jednocześnie było w Europie trzech papieży*, dwóch cesarzy i dwóch królów Francji nie pomagały ;D

 

*Na marginesie można dodać, że na początku Wielkiej Schizmy Zachodniej Urbana VI popierały późniejsze święte KK: Brygida Szwedzka i Katarzyna ze Sieny, natomiast Klemensa VII późniejsza święta Koleta i święty Wincenty Ferreriusz. Także nawet mistycy nie byli się w stanie połapać, czyjej władzy należy się posłuszeństwo ;P

Jeśli pozwolisz, to pociągnę dyskusję, mimo że rzeczywiście wiedzie ona w mocno teologiczne meandry, bardzo odległe od meritum Twojego tekstu :D

Użyję dla przedstawionych przez Ciebie modeli pochodzenia władzy określeń: opcja nad-Piłata, opcja Piłata i opcja Jugurty.

Jeżeli chodzi o nad-Piłata, podany przykład pojmania cesarskiego posła można chyba porównać do sytuacji, w której władca zacząłby wymuszać na poddanych łamanie prawa Bożego.  W takim wypadku chyba żaden chrześcijański pisarz nie nakazywał posłuszeństwa (poza może Hobbesem, ale nie wiem czy można go określić stricte “chrześcijańskim”). W przeciwnym wypadku przecież i sam Paweł dopuściłby się grzechu, nie wyrzekając się chrześcijaństwa, doszlibyśmy więc po prostu do absurdu.

Z Piłatem i Jugurtą jest trochę większy problem. Nie poczuwam się w żadnym wypadku do bycia specjalistą w tej dziedzinie (najwyżej Tarnina mnie poprawi), ale, na ile się orientuję, ten podział ilustruje całkiem nieźle rozbieżność między tradycją augustiańską, a tomistyczną. Augustyn twierdził bowiem, że nawet przeciw tyranowi nie wolno występować (z zastrzeżeniem wypadku “nad-piłatowego”, o którym wspomniałem wcześniej), ponieważ jest on “biczem Bożym” na grzeszne społeczeństwo, natomiast Tomasz traktował posłuszeństwo władcy bardziej jako posłuszeństwo wobec reprezentowanej przez władcę instytucji, niż wobec konkretnej osoby/grupy osób.

Zgadzam się jednak, że chyba z samego założenia wszechmocy Boga czy innego absolutu trudno wyprowadzić opcję Piłatową.

Natomiast na marginesie można zauważyć, że opcja ta rodzi jeszcze jeden problem zahaczający chyba trochę o logikę. Mianowicie, co w sytuacji, jeżeli grzeszny bunt obali władcę? Czy teraz winni jesteśmy posłuszeństwo pod sankcją grzechu władzy buntowników czy obalonego władcy? Jest to o tyle ciekawe, że wspomniany Hobbes zmierzył się z tym problemem w życiu kilkukrotnie (ponoć nawet w swoich pracach cytował Biblię zawsze według tego tłumaczenia, które akurat oficjalnie obowiązywało, a tłumaczenia w czasie wojny domowej w Anglii zmieniały się dość często).

 

To jest wspólna tradycja i ta uwaga tak naprawdę nic do dyskusji nie wnosi poza dość naiwną apologetyką: “ojej, ale przecież nie tylko chrześcijaństwo ma złe pomysły! to już było wcześniej!”, a nie posądzałabym Cię o uprawianie czegoś takiego.

Moim zdaniem trochę wnosi, bo, po pierwsze, z tekstu Ślimaka można odnieść wrażenie, że pochodzenie władzy od Boga to wymysł jakiejś grupy niezbyt radzących sobie z logiką pisarzy chrześcijańskich. Tymczasem jest to idea wprost wyrażona w Biblii, i jako taka dla hipotetycznego “pisarza chrześcijańskiego” będzie miała status prawdy objawionej (oczywiście z siłą i zakresem dozwolonej interpretacji zależnymi od konkretnej konfesji). Stąd rozważanie tego tematu w kategoriach “czy X znał się na logice” wydaje mi się nieuzasadnione, bo X tworzył pod rygorem tekstu mającego dlań pozanaukowy autorytet.

Po drugie, Ślimak sugerował, że idea ta kłóciłaby się z instytucją wolnej woli. Wydaje mi się więc, że przywołanie cytatów bibilijnych jasno wskazujących, że twórcy tych tekstów nie mieli żadnego problemu z przyznawaniem Bogu możliwości dowolnej dyspozycji władzą, niezależnie od woli jej aktualnego dzierżyciela, również jest zasadne.

 

Nie uprawiam tutaj żadnej apologetyki, bo, o ile dobrze zrozumiałem, dyskusja dotyczy tego, czy twierdzenie o pochodzeniu władzy od Boga (albo innego absolutu) jest logiczne, a nie, czy jest to dobre czy złe.

Ośmielę się wtrącić do dyskusji.

You missed it by a fraction. Moim zdaniem ekwiwokacja jest taka: władza ziemskiego tyrana (jak ją zdefiniowałem w tekście) to jego osobista „zdolność do zagrożenia komu przemocą dla osiągnięcia własnych celów, egzekwowania monopolu na przymus bezpośredni”. Władza Boga (czy raczej – przypuśćmy – wszechpotężnego demona) mogłaby oznaczać to samo (i o wiele więcej) na skalę wszechświata. Te dwa wykorzystania słowa “władza” mają wyraźnie różny zakres referencji (raz wykonawcą działania jest człowiek, a raz demon). Kiedy zatem konkretny Jaś Malinowski trzęsie podwórkiem, mieści się to w obrębie znaczeniowym władzy Jasia, a nie tego demona: tym samym nie ma powodu sądzić, aby władza Jasia “pochodziła od (była udzielona przez)” demona. Chyba gdyby okazało się, że Jaś to rab roboczy woli swej pozbawiony, pusta skorupa, poprzez którą działa demon (czyli to jednak demon, a nie Jaś, byłby wykonawcą działania); w omawianym fragmencie tekstu pracowałem jednak na zestawie założeń z Bogiem udzielającym ludziom wolnej woli.

Nie wydaje mi się, żeby takie rozgraniczenie było zasadne. Władza Jasia znajduje się w obrębie władzy Boga i może on trząść podwórkiem tylko dlatego, że Bóg mu na to pozwala. Sam przecież definiujesz władzę jako monopol na wyrządzanie przemocy, a w takim razie, skoro Bóg posiada ten monopol na skalę wszechświata, to w obrębie tegoż wszechświata nikt nie może naruszać tego monopolu bez Jego zgody. Jeśli pewnego dnia Jaś się potknie i skręci kark, to przestanie dysponować władzą, choć doszło do tego bez jego woli.

Nie sądzę, by taki stan rzeczy stał w jakiejkolwiek sprzeczności z wolną wolą – to, że Jaś może wykorzystać posiadaną władzę w sposób dobry albo zły, nie oznacza, że posiada tę władzę sam z siebie. Tak samo, jak mogę używać swoich rąk, mimo że sam ich sobie przecież nie wyhodowałem. Żeby zadźgać kogoś nożem albo pokroić nim chleb, nie muszę sobie wykuwać noża, wystarczy, że od kogoś go dostanę. Władza Piłata, jako namiestnika, pochodziła od cesarza, ale w granicy dozwolonej przez cesarza mógł on nią dysponować dowolnie, co nie zmieniało jednak faktu, że mógł też zostać w każdej chwili odwołany (co zresztą się stało, z niewesołymi dlań konsekwencjami).

Wreszcie, przekonanie o pochodzeniu władzy od Boga i możliwości dowolnego dysponowania przez Niego władzą ziemską, to nie tylko domena pisarzy chrześcijańskich, ale też po prostu Biblii (i dotyczy to nie tylko królów żydowskich). Kilka przykładów:

 

“Pan odebrał ci dziś królestwo izraelskie, a powierzył je komu innemu, lepszemu od ciebie” (1. Sm 15, 28)

“Wtedy Pan rzekł Salomonowi: <<Wobec tego, że tak postąpiłeś i nie zachowałeś mojego przymierza oraz moich praw, które ci dałem, nieodwołalnie wyrwę ci twoje królestwo i dam twojemu słudze” (1  Kr 11, 11)

“Takie jest znaczenie wyrazów: Mene – Bóg obliczył twoje panowanie i ustalił jego kres. Tekel – zważono cię na wadze i okazałeś się zbyt lekki. Peres – twoje królestwo uległo podziałowi, oddano je Medom i Persom” (Dn 5, 25-28)

“Ja mówię o Cyrusie: <<Mój pasterz>>, i spełni on wszystkie moje pragnienia, mówiąc do Jeruzalem: <<Niech cię odbudują!>> i do świątyni: <<Wznieś się z fundamentów!>>” (Iz 44, 28)

“Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry” (J 19, 11)

Proszem o tom numer (ćwiczm styl do Grafmani):

37. Edmund prowadzi firmę budowlaną. W końcu wygrywa duży przetarg na remont zabytkowego dworku, ale od samego początku piętrzą się trudności.

Dlaczego nie rymuję? Nie błądzi, kto pyta.

Rozkoszą przecie tworzyć fabuły rymami,

A zaś mowa wiązana rzecz to znamienita:

Karmi ucho melodią, metaforą mami.

Aliści, mówiąc szczerze, tylko między nami,

Ileż wysiłku trzeba, by zrymować dobrze,

Nie zgubić rytmu, nie namieszać średniówkami,

A zatem prozą pisać jest po prostu mądrzej ;)

Z tak zgrabnie daną tezą nie zgodzić się muszę,

Lubo pięknie jest słowo inkrustować prozą,

To jednak, gdy rumaki weny nie powiozą,

Cierpieć od jej pisania potrafię katusze.

 

Nazbyt trudno jest nagiąć wyleniałą duszę,

By przez myśli gąszcz brnęła, jako przez śnieg płozą.

By dała gnać wśród bieli czarnym liter wozom,

Więc miast dotrzeć do celu, pióro próżno kruszę.

 

Inna rzecz, gdy w lirycznych człowiek szrankach stanie,

Starczy wtedy napisać słów bardzo niewiele,

Na rytmu parkiet puścić rymiczne duety…

 

I tylko tyle trzeba. Choć czasem niestety

I w wierszu zabrnąć można w zwodnicze topiele,

Na przykład gdy dostroić chcesz akcentowanie…

 

Nie wiem, czy na portalu pojawi się jeszcze coś z tego, nazwijmy to, uniwersum, gdyż nie ukrywam, że jestem w trakcie robienia na jego podstawie czegoś… większego :)

Oho, w takim razie czekam z niecierpliwością na to “coś większego” ;D

Ze sporym opóźnieniem, ale udało mi się tutaj zajrzeć.

Opowiadanie jest szybkie, proste i przyjemne, sęk w tym, że można to uznać zarówno za zaletę, jak i wadę. Otóż prędkie tempo i ton fabuły wskazują, że czytamy taki zwykły dzień z życia zawodowego szeptucha. Tymczasem jest to przecież opowieść o epickiej wyprawie w kosmos! Niestety sam tekst nie daje takiego wrażenia czytelnikowi.

Ktoś zwracał już uwagę na deusexmachinowość, też rzuciło mi się to w oczy. Sądzę jednak, że w przyjętej konwencji takie zagrania są w miarę dopuszczalne, więc gdyby kompozycja opowiadania w pełni zagrała, nie byłoby tu większych zgrzytów.

No, właśnie, kompozycja. Przyczepiłbym się do zakończenia. Mam wrażenie, że przesadziłeś z twistami. Ze względu na budowę pewnego suspensu (wiemy, że szeptuch raczej zdobędzie bigos, ale nie wiemy, czy chmurniaki będą miały składniki, czy będzie królowi smakowało, jaki będzie efekt zjedzenia) spodziewałem się jakiegoś “grubego” zdarzenia na koniec. Czułem, że ta wyprawa w kosmos to dopiero rozgrzewka. Tymczasem autor, budując takie napięcie, ostatecznie nic w zamian nie zaoferował. Okazuje się, że ze składnikami nie ma najmniejszego problemu, król przyjmuje bigos, nic strasznego się nie dzieje. Mamy natomiast aż dwie sceny na “po napisach”, chodzi mi oczywiście o kotka i gwiazdozbiór.

Ja widziałbym to raczej jakoś tak: Wielkie finałowe tąpnięcie → ostateczne uratowanie sytuacji przez bohatera → moment pozornego zakończenia (powrót do domu albo jakaś luźna scena w knajpie chmurniaków) → twist na koniec (kotek albo gwiazdozbiór).

Także, podsumowując, dobre opowiadanie, którego czytanie i humor sprawiły mi przyjemność, aczkolwiek, jak w przypadku poprzedniej części przygód szeptucha, mam pewne zastrzeżenia.

Czy w warunkach średniowieczno-renesansowych dało się jakoś zastąpić utracone palce dłoni łucznika, by był w stanie dalej posługiwać się łukiem? Jakieś cwane ruchome protezy z drewna lub metalu, podobne do tych, jakie miał ekscentryczny wynalazca z animowanego “Avatara”? Ktoś słyszał o takich przypadkach?

Raczej nie, dlatego w czasie wojny stuletniej wziętym do niewoli jeńcom angielskim Francuzi obcinali wskazujący i środkowy palec.

Może na razie poprawię na “lecz nie płacz za mną, proszę, zadbaj o mój pokój”, bo to ronienie łez z oczu wydaje mi się wymuszone, chyba zbyt nienaturalnie brzmi, zwłaszcza jeszcze z wtrąceniem?

To już pozostawiam Twoim odczuciom ;) Wydaje mi się, że “ronienie” pasuje trochę do tej całej rycerskiej atmosfery, ale “nie płacz za mną” też brzmi dobrze.

Nie znam innego dwusylabowego odpowiednika “atmosfery” w tym znaczeniu (”klimat” oczywiście nie wchodzi w rachubę).

Aura?

Jestem prawie pewien, że nie – on się wahał odrobinę za długo, aby zdołać się jeszcze wydobyć z odrętwienia, a nie “bo to zła chwila była”.

Ok, ale w takim razie “Ale zawisłem u jej ud fatalny moment” wydaje mi się niezbyt dobrze brzmieć. Bo chyba można zawisnąć u ud w fatalny moment, albo zawiesić u ud fatalny moment, ale w tej postaci zdanie mi się zupełnie nie klei. Choć w oryginale jest chyba tak samo, więc może niepotrzebnie kręcę nosem.

 

Co do interpretacji: Twoja jest bardzo ciekawa, tylko niestety nie widzę do końca jej połączenia z tekstem xD Ja bardziej szedłbym w kierunku, że druga połowa wiersza mówi o tym, iż podmiot liryczny został wstrzymany od walki o ideę przez zwodniczą kochankę, która potem okazała się tylko martwym korpusem (ergo – czymś niewartym porzucenia idei), czyli byłoby to coś w stylu Mickiewicza, który nie dotarł do powstania, bo zahaczył o Śmiełów. Tyle, że nie ma to sensu w porównaniu z pierwszą połową. Także na razie spasuję, może jeszcze jutro zajrzę, to coś mi się rozjaśni ;)

zachowaj, proszę, spokój, zadbaj o mój pokój.

Też mi się to spokój-pokój nie podoba, a poza tym “zachowaj, proszę, spokój” w stosunku do “do not shed a tear” wypada trochę blado.

Może “Łez, proszę, nie roń z oczu, zadbaj o mój pokój”?

obwiniaj mnie na pół, a potem nastrój wokół.

To, jak dla mnie, brzmi dziwnie. Na pierwszy rzut oka myślałem, że “nastrój” to czasownik w trybie rozkazującym (bo przecież wcześniej mamy “zachowaj”, “zadbaj”, “obwiniaj”) i się zastanawiałem, co ta matka ma nastroić. Dopiero jak zajrzałem do oryginału, zorientowałem się, że to rzeczownik.

Ale zawisłem u jej ud fatalny moment,

Czy to nie powinno być: “Ale zawisłem u jej ud w fatalny moment”?

 

Tyle uwag technicznych. Interpretacji wiersza się nie podejmę, bo wprawdzie przeczytałem i oryginał, i tłumaczenie Twoje, i Zembatego, ale niestety mój ptasi móżdżek nie jest dziś dostrojony do poezji…

“Nad urwiskiem gnie się gałąź,

Znieruchomiał na niej ptak:

Ptasim wzrokiem objął całość

Lecz – nie pojął jej i tak”. ;D

Widzę, że kolega nie pracuje z ludźmi XD (Tu, panie, tu się klika. Aha. <klika gdzie indziej>)

No dobrze, ale nieogarnięcie raczej nie jest wrodzoną, niemożliwą do przeskoczenia przeszkodą.

Nie do końca rozumiem, czego mają dowodzić podlinkowane strony. Technokracja nie była w historii zbyt popularną formą rządów, a jeśli nawet się pojawiała, to kierowniczych stanowisk nie obejmowali technicy i wynalazcy, tylko raczej humaniści (patrz “dyktatura profesorów” Salazara). Więc nie widzę w jaki sposób istnienie tego konceptu miałoby dowodzić pełnej analogii między magią, a technologią. Jeżeli chodzi o cyberpunk, to oczywistym jest, że magia jest czasem opisywana jak technologia, a technologia jak magia, i zdarza się to chyba w każdym gatunku fantastyki, tylko czy to, że czasem na siebie nachodzą, oznacza istnienie między nimi znaku równości?

Co do fabuł – tak to jest, jak się człowiek spieszy i nie pilnuje słów. (Ale też – spójrzcie na żyrafę.) Miałam zasadniczo na myśli dobrą historię.

Myślę, że na dobrą historię składa się zarówno dobry bohater, jak i dobra fabuła :)

Jedno i drugie polega na wykorzystywaniu rządzących wszechświatem praw do osiągania tego, co się chce. Ponadto jedno i drugie ma ten, kto umie, kogo stać albo kto sobie ukradnie. Ot. To, czym się różnią, to dekoracje.

No, nie do końca, a przynajmniej nie zawsze. Możliwość użycia magii w wielu uniwersach zależy całkowicie od osobistych predyspozycji (wrażliwości na moc etc.), podczas gdy technologii raczej może używać każdy, jeśli tylko ma się jak nauczyć. Myślę, że z perspektywy zagadnienia, czy istnienie magów powinno prowadzić do formowania się z nich wyższych kast, jest to istotna różnica, uniemożliwiająca pełną analogię.

Jednak nawet ciekawe postaci nie zastąpią dobrej fabuły ^^

To dlaczego jest tyle ikonicznych postaci (Conan, Wędrowycz), których fabuły są pisane w dużej mierze na jedno kopyto? :)

Tetrarcha w przypadku czterech władców.

Tarnina wspomniała szacha (odpowiednik króla), więc wypada dodać szachinszacha (króla królów).

Ajatollah to nie tytuł głowy państwa (choć tak się u nas potocznie mówi), tylko coś pomiędzy biskupem, a profesorem. Ajatollahów jest w Iranie wielu, ale tylko jeden z nich nosi tytuł Najwyższego Przywódcy.

Godfryd de Bouillon zamiast króla jerozolimskiego przyjął tytuł Obrońcy Grobu Świętego.

Beniowski nosił tytuł ampansakaby (cesarza) Madagaskaru.

Ciekawa może być jeszcze tytulatura Cromwella: Z łaski Boga i Republiki Jego Wysokość Lord Protektor.

Szerokie jest spektrum tytulatury wodzowskiej: oczywiście führer, duce, caudillo (Hiszpania),  conducător (Rumunia), Taoiseach (Irlandia)…

 

Tak na pierwszy rzut tyle przyszło mi do głowy, może jeszcze coś wymyślę.

Śledztwo było, o czym jest wzmianka, ale poszlaki to zbyt mało (sądy BARDZO ostrożnie skazują ludzi na podstawie samych poszlak, zazwyczaj nie skazują).

No dobrze, ale tu do procesu nawet nie doszło. Biorąc pod uwagę stan psychiczny bohatera, gdyby go śledczy trochę docisnął, mógłby on sam się do wszystkiego przyznać. A co do skazywania, myślę, że to trochę zależy, w jakim systemie prawnym byłby sądzony (a trudno to ocenić na bazie opowiadania), bo w common law różne cuda się dzieją (patrz choćby sprawa Sally Clark).

A jaka?

Myślę, że jeśli tylu bogaczy inwestuje w przedsięwzięcia, które na razie raczej przynoszą głównie straty, to muszą liczyć na to, że kiedyś im się to zwróci, a więc mają ku temu jakieś przesłanki ;)

Tak, jak już pisałem, myślałbym tu o surowcach, energii i rywalizacji geo-(a także astro-)politycznej. Przy czym, masz rację, że to jeszcze nie implikuje wysyłania w Kosmos ludzi. Ale wydaje mi się, że po pierwsze, im więcej maszyn, tym więcej osób potrzebnych by ich doglądać, po drugie, ruch w tej sferze spowoduje postęp techniczny, który być może poskutkuje również ułatwieniem lotów kosmicznych cielesnym człowiekowatym.

albo ogólnoświatowa zgoda na testy napędy atomowego w kosmosie, by polecieć szybciej, na co póki co chyba nie ma co liczyć.

A z ciekawości, co blokuje taką decyzję? Napęd atomowy w statkach czy okrętach morskich raczej nie budzi kontrowersji (a przynajmniej nie na tyle duże, by przestać go używać). Czy w przypadku statków kosmicznych jest tak znacząco wyższe ryzyko jakiegoś niechcianego wypadku?

Hurra, setny komentarz! Jeżeli uda nam się kiedyś spotkać, to stawiam piwo (albo wino, herbatę, co tam preferujesz).

Będę o tym pamiętać ;)

To chyba dobrze, bo to miała być subtelna przesłanka w taką stronę, nie szedłem później w podwójny twist, nie taką miałem koncepcję.

Ok, tylko, przynajmniej dla mnie, ta przesłanka nie była zbyt subtelna (w tym sensie, że nie pozostawiała wiele wątpliwości). A jednak zasadniczo dobrze jest (a przynajmniej tak mi się wydaje), żeby nie wskazywać czytelnikowi, jakie będzie zakończenie w środku tekstu, bo to stawia pod znakiem zapytania sens dalszej lektury. Oczywiście, można też napisać tekst, którego rdzeniem będzie atmosfera nieuchronnej zagłady, ale tutaj czegoś takiego nie odczułem.

 

Kwestia niedociągnięć fabularnych – dwie rzeczy, które wzbudziły moje wątpliwości:

Pierwsza, to sam plan zamachu. O ile u mnie wątpliwości nie budzi, że korporacja raczej nie decydowałaby się na publiczne poświęcenie głównego bohatera, bo to przecież tak czy owak nadszarpnęłoby jej wiarygodność, o tyle nie do końca mnie przekonuje sama organizacja zamachu. Po pierwsze, czy do tak wrażliwej operacji angażuje się na tyle szerokie grono ludzi, że obejmuje nawet psychologa? Po drugie, czy nie lepiej winowajcę po cichu sprzątnąć, żeby się nie wygadał, a do sabotażu statku wysłać zawodowca, który nie będzie miał rozterek moralnych? Przy czym to akurat tylko moje subiektywne marudzenie, bo przyznam szczerze, że nie mam zielonego pojęcia, jak takie rzeczy załatwiają prywatne korporacje ;)

Natomiast bardziej czepnąłbym się tego, co się dzieje po zamachu. Po pierwsze, pojawia się wzmianka, że w stacji wiedzą, kto przeżył na statku, w jakich częściach statku kto się znajdował itd. Pytanie zatem, skąd o tym było wiadomo? Jeżeli zachowano kontakt ze statkiem, to chyba kapitan powinien był podzielić się swoimi wątpliwościami wobec głównego bohatera, bo na pewno jakichś po całej tej akcji musiał nabrać. Dodatkowo, jeżeli były tak dokładne informacje ze statku, to musieli też wiedzieć na stacji, że nasz bohater zerwał się do kapsuły przed, a nie po wybuchu, a zatem, że wiedział o nim wcześniej. Poza tym brak śledztwa, a nawet jakichkolwiek podejrzeń, wobec gościa, który jako jedyny ocalał i w dodatku później zostawił po sobie jeszcze jednego trupa (”Pośliznęła się? Na pewno pan jej leciutko nie popchnął?”), wydaje mi się mało wiarygodne, niezależnie od Twoich tłumaczeń.

 

Dlaczego tylko (albo aż) tyle? Bo nie ma uzasadnionej potrzeby, aby zrobić więcej.

Zgoda, tyle że teraz ta potrzeba z powrotem się pojawia. Pauza geopolityczna już minęła. Wydaje mi się, że takie kwestie, jak pojawienie się kosmicznych baronów, rozwój broni hipersonicznej, chińskie plany budowy elektrowni kosmicznych, etc., wskazują na to, że nastąpił w tej sferze pewien przełom. Nie znam się na stronie technologicznej, być może okaże się ona nadmierną barierą, ale z drugiej strony potrzeba jest przecież matką wynalazków.

Ale oczywiście, masz prawo do wizji przedstawionej w opowiadaniu, tym bardziej, że Twoje argumenty na jej rzecz także są dość poważne. Myślę, że musimy po prostu poczekać te 60 lat i zobaczyć, kto miał rację ;)

to jest jednocześnie nawiązanie do innego tekstu, który niedawno czytałeś

Być może mam już ostrą sklerozę, ale wydaje mi się, że nic, poza tekstami Gekikary, o okolicach Jowisza ostatnio nie czytałem.

 

Również pozdrawiam!

Opowiadanie niewątpliwie ciekawe i dające satysfakcję z lektury, aczkolwiek mające również, moim zdaniem, sporo mankamentów. Podzielam wiele uwag, dotyczących niekonsekwencji fabularnych i światotwórczych, wymienionych przez Marasa, więc nie będę po nim powtarzał.

Zwrócę jedynie uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, muszę przyznać, że już przy scenie snu nabrałem silnego przekonania, że bohater popełni samobójstwo. Pewną wątpliwość nastręczyła tu jego nagła ochota do działania na rzecz odkupienia win, ale ten wątek nie był na tyle długi, żeby dać efekt, który nazwałbym podwójnym twistem (mam przez to na myśli sytuację, w której, na tym przykładzie, najpierw dajesz w sposób oczywisty znać, że bohater się zabije, potem idziesz bardzo długo w odmiennym kierunku, aż czytelnik zostaje przekonany, że będzie inaczej, i wtedy bohater się rzeczywiście zabija). Dodatkowo, w moim odczuciu sama scena samobójstwa nie wyszła zbyt dobrze. Początkowo po lekturze trudno mi było ubrać ten odczuwany niedostatek w słowa, ale świetnie to zrobił Cobold: Sam koniec dość nieunikniony, choć znowu psychologicznie nie wystarczająco podbudowany – tam jest zbyt mało literackiej przestrzeni między winą a karą.

Z kolei ze wspomnianego katalogu uwag Marasa, chciałbym podkreślić jedną rzecz, na którą on też zwraca uwagę. Mianowicie dziwi mnie mocno, że w końcówce XXI w., gdy odbywają się już cykliczne rejsy wydobywcze w okolice Jowisza, a Księżyc został do jakiegoś stopnia zindustrializowany, na wycieczkę turystyczną na Marsa nadal stać tylko ścisłą czołówkę najbogatszych ludzi na świecie. Przecież już dzisiaj koszty wynoszenia na orbitę Ziemi spadły do tego stopnia, że usługi takie oferują prywatne przedsiębiorstwa (i to nie tylko w USA, ale też we Francji czy Niemczech), a swój program kosmiczny realnie rozwijają państwa pokroju Izraela czy Etiopii. Raczej trudno mi sobie wyobrazić, by w sytuacji, w której nie doszło do jakiejś wielkiej katastrofy, np. wojny w kosmosie (a o niczym takim w tekście nie wspominasz), postęp w ciągu 60-70 lat okazał się aż tak mizerny.

Te problemy nie zmieniają oczywiście faktu, że opowiadanie nadal stanowi bardzo przyjemną lekturę, gdyż stoi za nim niewątpliwie niezły pomysł. Jednak nagromadzenie tych wszystkich nieścisłości niestety trudno ominąć obojętnie.

To opowiadanie podobało mi się dużo bardziej od “Planety wody”. Po części jednak może poprzez zbudowany mimo wszystko przez poprzednią część fundament zainteresowania, który kontynuacja z powodzeniem rozbudowała. Świadectwem tego jest choćby to, że o ile “Planetę” czytałem na raty, tu połknąłem całość na raz.

Być może w jakimś stopniu to wynikło z tego, że tym razem element fantasy (a właściwie to dość, trzeba przyznać, nietypowego połączenia disneyowych Pocahontas i Małej Syrenki z mrocznym klimatem rodem z Warhammera) trochę, mam wrażenie, przeważył nad sf ;)

Wydaje mi się jednak, że również kompozycja postaci lepiej tym razem zadziałała. Narracja wciąż jest prowadzona z kilku punktów, ale postaci jest mniej, są bardziej charakterystyczne, a przy tym dość konkretnie “zadaniowane”. Dzięki temu ani nie plączą się przy czytaniu, ani też nie rozczarowują. Z drugiej strony (poza Dako) są dużo mniej rozbudowane, ale to mi jakoś szczególnie nie przeszkadzało.

Kolejna kwestia, którą muszę zaliczyć szczególnie na plus, to rozwój świata. Dużą satysfakcję przynosi obserwowanie, jaki wpływ miały znane z poprzedniej części wydarzenia na dalsze wypadki. I to aż do tak małych szczegółów, jak opisy procedur przy kolejnej próbie zbadania feralnej Europy.

No i muszę przyznać, że twist na koniec mnie zaskoczył. Bardzo mi się on podoba i jestem naprawdę ciekaw, jaki będzie dalszy los ludzkości. Przypadł mi szczególnie do gustu pewien kontrast, w porównaniu między dwoma organizacjami kosmicznymi. W pierwszej części dwie cywilne wyprawy kończą się katastrofami. W drugiej wojskowi okazują się nie tylko w pełni przygotowani na kolejne wypadki, ale nawet podejmują wyzwanie, by wykorzystać zagrożenie jako korzyść. Fajnie byłoby zobaczyć konfrontację między tą przebiegłą, ludzką machiną wojskową, a tajemniczym, biologicznym komputerem. Kto kogo wykiwał, kto kogo sobie podporządkuje? No i oczywiście, mam nadzieję, że tekst wieńczący cykl będzie zawierał odpowiedź, skąd ten twór na Europie się właściwie wziął.

Jedyne, na co trochę bym pomarudził, to wrażenie, że kreacja podwodnego świata nieco odbiegła od tego, co prezentowałeś w poprzedniej części. Wydaje mi się, że w “Planecie” była wyraźna sugestia, że istoty żyjące w wodzie działają po prostu jak części wielkiego mózgu (neurony, etc.). Tymczasem tworzysz z nich cały ekosystem normalnie żyjących, rozmnażających i zjadających się zwierząt, a niektórych z nich nawet obdarzonych inteligencją (syreny). Być może niesłusznie, ale trochę mi się te dwie wizje kłócą.

Regulatorzy, bardzo dziękuję za wizytę! Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu.

Staram się możliwie odbiegać od współczesnej polityki (przynajmniej jeśli rozumiemy pod tym słowem jakieś konkretne szyldy partyjne). Myślę, że właśnie na przykład umieszczenie akcji gdzieś na Marsie, w bliskiej, ale nie do końca określonej przyszłości daje ten ogromny plus, że pozwala oderwać umysł czytelnika od emocji, na których, jak sądzę, głównie w tym momencie żerują siły polityczne. A to umożliwia w sposób spokojny przedstawić ciekawą (miejmy nadzieję) intrygę. I nawet jeśli emocje w niej się pojawią (a powinny), to mające charakter wewnętrzny, odniesiony do bohaterów, a nie wynikające z doszukiwania się porównań do postaci współczesnych. Mam nadzieję, że taki efekt udało mi się uzyskać i cieszę się, że tematyka Cię nie odstręczyła, a nawet finalnie zaciekawiła.

 

A za poprawki bardzo dziękuję, nie wiem czemu przy pisaniu uznałem lejce za synonim cugli :/

Hm, w sumie, nie wiem na ile się rozpisywać, bo przejrzawszy komentarze widzę, że dużo moich uwag to powielenie opinii Marasa. Z drugiej strony powtarzalność pewnych spostrzeżeń to, przynajmniej z mojej perspektywy, też bardzo cenna wskazówka dla autora, więc chyba się jednak trochę rozpiszę ;)

O ile ogólnie opowiadanie mnie zaciekawiło w trakcie lektury, a i po niej mogę stwierdzić, że mi się podobało, to jednak będę kręcił nosem. Nasunęło mi ono mocne skojarzenia z “Szeptami pielgrzymów”. Czytałem je co prawda trzy lata temu i nie pamiętam zbytnio szczegółów, ale ta atmosfera zmagania z “obcymi” przez małą grupę odciętych od reszty świata ludzi jest bardzo podobna w obu opowiadaniach. Sęk w tym, że opowiadanie Oriona pozostawia po lekturze jedno wielkie “wow!”, a Twoje (przynajmniej w moim przypadku) takiego efektu nie osiąga. Poniżej postaram się dociec dlaczego.

Po pierwsze, tekst ma bardzo nieregularne tempo. Pozwolę sobie na porównanie do szachów. Zaczynasz od bardzo leniwego ustawiania figur. Jest to dobry zabieg, tym bardziej, że i tak za szybko wprowadzasz zbyt wiele postaci i przynajmniej ja się trochę w nich gubiłem (a do tych, w których się nie gubiłem, z kolei nie zdążyłem się w jakikolwiek sposób przywiązać). Jednak później zdarzenia nagle przyśpieszają, a raczej nie tyle chodzi o samo przyśpieszenie, co kompletną zmianę warunków akcji. Przewartościowanie celów misji dokonane przez kapitan następuje raptem w trzech zdaniach. Trochę tak jakbyś zaraz po rozstawieniu figur nie zaczął od poruszenia pionków, tylko od razu robił roszady ;) Później akcja, choć wartka, z powrotem łapie właściwe tempo. Co prawda, czepiałbym się przebiegu buntu, bo nawet jeśli przyjąć, że ludzie w takiej sytuacji rzeczywiście mogliby się zachowywać mało racjonalnie, to moim zdaniem nie zostało to sprzedane czytelnikowi w sposób wystarczająco przekonujący. Mimo to muszę stwierdzić, że końcówkę czytałem z zaciekawieniem (tu też kompozycji pomógł bardzo ciekawy koncept wodnego kosmity, który akurat w tym momencie jest wyjaśniany, więc niewątpliwie przykuwa uwagę, odwracając ją od niedociągnięć). Jednakże ten środkowy zgrzyt pozostał niestety w pamięci. Oczywiście, teza, że Brenan została zmanipulowana przez wodę trochę tłumaczy, ale po pierwsze informacja ta w tekście pojawia się już po tej jej dziwnej przemianie, więc nie zapobiega pierwszemu złemu wrażeniu, a po drugie jest na tyle niewyeksponowana, że wziąłem ten czynnik pod uwagę dopiero po lekturze komentarzy.

Druga kwestia, która mnie frapuje, to kompozycja. Zastanawiam się, czy w ogóle sam zabieg podziału narracji na różne punkty był słuszny, bo do problemu z mnogością bohaterów dodaje on jeszcze mnogość narratorów. Ponadto, sądzę, że celebryta i górnik, a w szczególności ten pierwszy, to punkty widzenia zupełnie zbędne, pojawiające się tylko na chwilę i nie mające później praktycznie żadnego znaczenia dla historii. Tym bardziej to uderza, że punkt widzenia Turnera pojawia się jako pierwszy, a zatem nolens volens sugeruje, że to on będzie głównym bohaterem. Mam również wątpliwości, co do doboru narratorów do konkretnych scen. W szczególności zastanawia mnie, czy wspomniane środkowe zgrzyty nie wynikły częściowo z faktu, że przemianę kapitan obserwujemy z perspektywy beznamiętnego żołnierza. Gdyby narratorem w tym momencie była sama kapitan albo biolog, być może udałoby się przedstawić tę scenę w sposób bardziej emocjonalny, a przez to przekonujący czytelnika.

Pomarudziłbym jeszcze na sposób narracji w odniesieniu do kreacji bohaterów. Odnosiłem wrażenie, że nie możesz się zdecydować, czy chcesz prowadzić bardziej subiektywną czy obiektywną narrację. Z jednej strony perspektywa postaci chwilami wpływa na postrzeganie opowieści, a nawet język narracji, co jest bardzo fajne (sam próbuję wdrożyć u siebie ten zabieg, ale na razie z takimi sobie skutkami ;(). Z drugiej jednak, czasami narrator odbiega nagle w większą suchość i obiektywizm. Można też dodać, że o ile Brenan i Isajew zostali rozwinięci w sposób dość charakterystyczny, to biolog wydała mi się płaska, dużo mniej rozwinięta od drugorzędnych przecież Turnera i górnika. Jest to tym bardziej smutne, że w sumie jest ona postacią mocno łączącą wątki, i gdyby wybierać najlepszego kandydata na przemodelowanie tego opowiadania w tekst z jednym punktem widzenia, to chyba na nią bym najbardziej stawiał.

Natomiast, jak już wspomniałem, sam pomysł planety wody bardzo mi się podoba, na tyle, że postaram się przeczytać też kontynuację. Ale jako całość oceniam opowiadanie jedynie jako bardzo dobre. Czyli pewnie piórka bym nie dał, ale na szczęście to nie ja decyduję ;P

Sławny/osławiony i sława/osława – nie są to synonimy. Być osławionym, to znaczy mieć złą reputację. 

Dziękuję, Monique, za lekturę i komentarz!

Cieszę się, że mój elon zyskał Twoją sympatię, pomimo że ocenić jego intencje nie było łatwo (co zresztą też mnie cieszy, bo taki był plan ;)).

Witaj, Palaio!

Wyjątkowo grzeczny ten marsjański Rzym, ale rozumiem, że mordowanie politycznych wrogów w sektach czy tysiącach zaliczamy już do czasów słusznie minionych.

Cóż, możliwie, że grzecznie już było, a teraz dopiero zaczną się listy proskrypcyjne i gilotynowanie wrogów ludu ;)

Cieszę się, że mowa Ci przemówiła do serca. Miałem dużą obawę, że będzie ona raczej nużącym dla czytelnika elementem, ale jak widać udało się tego uniknąć.

A Cezar może się przybędzie, zobaczymy :)

Gratulacje dla zwycięzców i podziękowania dla jurorów!

Allicelo, był tak przebiegły, że nawet Ciebie oszukał :P

 

Krokusie, dziękuję wielce za lekturę i komentarz!

choć sam bym tego nie wymyślił, czy to jako autor, czy to jako Sull ;)

Oj, bez przesady, intryga jest raczej prosta, poziom “Pieśni lodu i ognia” to to nie jest ;)

Trochę zabrakło kontrataku Rothfussa, bo przecież od samego początku musiał czuć zaciskającą się pętlę. A to w końcu nie początkujący polityk, tylko stary wyga.

Wydaje mi się, że jednak zebranie całej armii na miano kontrataku zasługuje ;) Ale całkowicie rozumiem, że właściwie w żadnym momencie główny bohater nie mierzy się z jakąś niepewnością, cały czas ma wszystko pod kontrolą. Niestety inny wariant był w tym limicie raczej niemożliwy (abstrahując od tego, czy byłbym w stanie wymyślić coś bardziej skomplikowanego).

Witaj, Alicello!

Tak w pełni do końca po sznurku nie poszedł, bo niezależnie od tego jakie były jego motywacje, raczej nie chciał pierwotnie się wycofywać z gry. Krytykę fabuły oczywiście przyjmuję, bo jest bardzo słuszna, ale z drugiej strony muszę nadmienić na swą obronę, że nie mogłem mocno zaznaczyć tego aspektu niepowodzenia w próbie przekonania Kontrolerów, bo wtedy nie byłoby twistu. Cieszę się natomiast, że ten ostatni zaskoczył.

No i dziękuję za klika, może kiedyś się doczłapię do tej biblioteki :D

Cześć, Filipie!

Czy w naszej szarej rzeczywistości mamy przesyt wydarzeń politycznych? Ja bym polemizował, bo jednak moim zdaniem to, co dzieje się dzisiaj, bardziej odpowiada słowom pewnego ambasadora:

Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,

To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.

Cieszę się jednak, że w ogólnym rozrachunku tekst Ci się podobał. Szczególnie kontent jestem z tego, że świat przedstawiony okazał się dużym plusem, bo to znaczy, że jest na czym budować w przyszłości ;)

Za uwagi techniczne też bardzo dziękuję, niestety tak to się kończy, jak się pisze na ostatnią chwilę :/

 

Przy okazji witam drugiego juniora!

Faktycznie. Zastanawiam się tylko, czy jest to słowo, które się przeskakuje podczas czytania, czy faktycznie lepiej tego unikać.

Myślę, że to nawet nie kwestia robienia złego wrażenia, tylko utraty szansy na zrobienie lepszego. Przynajmniej ja tak mam, że kiedy głowię się, jak wyeliminować te czasowniki, to często pojawiają się konstrukcje, na które bez tego wysiłku nigdy bym nie wpadł.

Miałem poczucie, że uzasadniony, ale rozumiem uwagę.

Prowadzisz narrację bardzo bliską Jowity, pod względem przekazywania jej emocji i wpływu jej punktu widzenia na język narracji jest ona niemal jak pierwszoosobowa. I potem nagle przeskakujesz do głowy jej matki (zresztą jest to chyba jedyny taki przypadek w opowiadaniu). Moim zdaniem to techniczny błąd i nawet jeśli tak najlepiej byś mógł przekazać daną informację, lepiej zrobić to w inny sposób.

Rozumiem. Ponieważ jesteś już kolejną osobą, która porusza tę kwestię, to przyjmuje, że popełniłem błąd. Mój beta czytelnik również zarzucił mi brak satysfakcjonującego zakończenia. Tak jak zaznaczyłem wyżej, uznałem, że rozwiązanie intrygi (Laura-mąż-Jowita) kończy tą historię. Że teraz będą działać razem i bez problemu odnajdą syna. Ale tak, rozumiem, że chce się to zobaczyć. Że powinni faktycznie wejść do Czarnego Lasu i pokonać koszmary syna. I nawet jeżeli nie zakochaliby się w sobie na nowo, to zrozumieliby, że muszą działać razem, żeby pokonać mroki Lasu (i trudności wychowywania dziecka). Być może na to wszystko wpadłaby jeszcze babka na miotle i mąż “mugol” miałby szansę się wykazać i ją uratować. Dowiedziałby się również prawdy o magii i zrozumiał inność byłej żony.

No i wszystko to powinno znaleźć się w opowiadaniu ;) Inaczej mamy masę zapowiedzianych, a nierozwiązanych wątków. To trochę, jakby np. we “Władcy Pierścieni” najpierw po bitwie o Helmowy Jar Tolkien kilkukrotnie zasygnalizował, że Saruman nawet pokonany jest wciąż niebezpieczny (dodając do tego jeszcze wątki poboczne, jak mylenie przez Gimlego Sarumana z Gandalfem), a potem zamiast wielkiej sceny rozmowy w Isengardzie skwitował ją kilkoma zdaniami narratora.

Według podań mamuny porywały i podmieniały dzieci. Aby odzyskać dziecko, należało bić podmieńca święconą rózgą na kupie gnoju w lesie (stąd pomysł Jowity).

Ja to wiem, tyle że jednocześnie przedstawiasz mamunę i beboka w bardzo zhumanizowany sposób. Stąd rodzi to pewien dysonans i wydaje mi się, że przydałby się gdzieś tam w tekście jakiś zawoalowany sygnał od autora: “Czytelniku, tak ma być, wszystko mam pod kontrolą”.

Był fajermanem. Mieszkał w kotłowni i na Mikołajki wsadzał dzieciom bryłki węgla do wywieszonych skarpet. Poza tym odpowiadał za ogrzewanie familoku. Był wydajniejszy i tańszy od ekogroszku, ale miewał depresyjne stany.

Nie był to wprawdzie domek na kurzej stopce, ale był równie przerażający. I przytłaczająco szary. A jednak każde mieszkanie miało osobny piec i dostęp do komina. Z punktu widzenia ochrony środowiska był to przeżytek produkujący smog. Dla wiedźmy uczęszczającej regularnie na sabaty – niebywały luksus. Była też winda.

Jurek Bąk był funkcjonariuszem policji.

Zgodnie z literą absurdalnego prawa, porwanie rodzicielskie nie było przestępstwem.

Na szczęście od kilku lat ulice pełne byłe były ludzi mówiących do siebie.

Wszystko wskazywało na to, że nowa dziewczyna jej męża była wiedźmą.

Kawalerka była mała, aczkolwiek przytulna i znajdowała się nieopodal lasu.

Bezskutecznie, sierżant sztabowy był większy i dwukrotnie cięższy.

Parka była na tyle zajęta sobą, że przesadna ostrożność nie była konieczna.

Bałamutnika nie było już od ponad godziny, najwyraźniej same groźby nie przekonały beboka. Świst pasa. I rozdzierający serce szloch dziecka. Nie chciała tego robić, ale jego łkanie przypominało jej o Jasiu. Jej syn gdzieś tam był, w szponach Czarnego Ludu.

Był skórzany i zakończony masywną, metalową klamrą.

Jak widać powyżej, sporo bytozy. Podobnie czasownik “mieć” jest miejscami nadmiernie reprezentowany. Trzeba na takie banalne czasowniki uważać, bo bardzo zubażają opisy. Z drugiej strony tutaj występują one mimo wszystko dość punktowo, więc podejrzewam, że to skutek braku czasu na porządną redakcję tekstu.

Stara wiedźma przyglądała się przez dłuższą chwilę swojej córce. Nie chciała utwierdzać jej w tych niedorzecznych teoriach. Ale nie mogła jej też okłamywać.

Nieuzasadniony headhopping.

orek poruszył się gwałtownie i z wnętrza wydobył się gremlinowaty stwór o szpiczastych uszach i skośnych oczach, które teraz mrużył w złości.

Najpierw mruży oczy ze złości, a potem zachowuje się w tak wyluzowany sposób?

 

Bardzo ciekawy pomysł, ale obawiam się, że limit i pośpiech skrzywdziły go niemiłosiernie. Z drugiej strony jest to też chyba kwestia nietrafionej dyspozycji znaków.

Główne wątki pojawiają się w kolejności: problem rozbitego małżeństwa → zaginięcie Jasia. Należałoby je więc rozwiązać: odnalezienie Jasia → rozwiązanie problemu małżeństwa. Zewnętrzna klamra została dopełniona, choć i tu można postawić zarzuty. W trakcie tekstu dowiadujemy się, że Jowita jest przez Jurka uważana za niezrównoważoną, zresztą w samym opowiadaniu daje ku temu mocne powody. Pomimo tego w ostatniej scenie bohaterowie zdają się przechodzić nad tym do porządku dziennego.

Natomiast wewnętrzna klamra jest w mojej opinii zupełnie niesatysfakcjonująca. Owszem, Jaś zostaje odnaleziony, ale cała scena jest opisana w zaledwie kilku zdaniach. To tym bardziej bolesne, że informacja beboka o konieczności wspólnego działania z Jurkiem zapowiada potężną eskalację fabuły, która jednak nie następuje w ogóle.

Odpowiesz zapewne, że ograniczył Cię limit znaków. Jednakże na samym początku poświęcasz dwa znacznych rozmiarów akapity na opis fajermana, który dla fabuły ma zerowe znaczenie. Nie jest potrzebny nawet do prezentacji Jowity, bo obecność inkluza zupełnie wystarczy, by uznać ją za wiedźmiastą wiedźmę. A być może poświęcone na to znaki pozwoliłyby napisać choć trochę lepsze zakończenie? Wraz ze skróceniem nieco rozmowy z bebokiem można by w ten sposób zdobyć sporo luzu na koniec.

Żeby wyłącznie nie smędzić, wspomnę jeszcze raz, że sam koncept moim zdaniem bardzo zgrabny. Przypadła mi do gustu postać Rajmuna. Także zabieg z rozsądnym bebokiem był niezły, choć tu niestety nieco psuje wrażenie brak wyjaśnienia, dlaczego miałby pozbywać się swego dziecka (jeśli mu zależy na nim, raczej nie oddawałby go komuś innemu, nawet w ramach pomocy; jeśli nie zależy, po co po nie wrócił?).

Podejrzewam, że to właśnie on mógł stać się impulsem do napisania tego opowiadania.

Akurat nie, choć znając tę ciekawostkę, oczywiście nie mogłem przepuścić okazji do skorzystania z niej ;)

A piosenka świetna, nie znałem :D

Once the rockets are up, who cares where they come down? That's not my department says Wernher von Braun.

xD

 

Najbardziej fascynuje mnie w tej postaci, że pracując dla Amerykanów wcale nie próbował ukrywać swojego wizerunku, tylko zrobił z siebie kosmicznego celebrytę…

Witaj, Dawidzie, dziękuje za wizytę!

Myślę, że stwierdzenie, iż Sull zdestabilizował sytuację, to tylko jedno z możliwych spojrzeń na tę sprawę. On sam w rozmowie z Rothfussem przecież wielokrotnie stwierdza, że destabilizacja jest nieunikniona.

Intencje Sull'a umyślnie chciałem uczynić niejasne, mam nadzieję, że ten zabieg jest na plus dla opwiadania. Wydaje mi się jednak, że można się tu domyślać dwóch scenariuszy. Albo Sull był pewien, że oligarchiczny układ jest nie do utrzymania i postanowił wykorzystać sytuację do ustanowienia opartej na poparciu ludowym dyktatury, gdy zaś się okazało, że opór jest zbyt silny, po prostu wycofał udziały. Albo naprawdę zależało mu na poprawie sytuacji planety i uznał, że postawienie obu stron w stanie patowym, w którym muszą choć spróbować negocjacji, będzie lepsza, niż uparte utrzymywanie starego porządku przez tłumienie buntów. Odpowiedź na pytanie, która z tych twarzy elona jest prawdziwa (może obie?) pozostawiam czytelnikowi ;)

Jeżeli chodzi o kontynuację zdarzeń, to bardzo się cieszę, że moja, bądź co bądź dość prosta intryga, pobudziła Cię do rozważań na ten temat. Przyznam, że chciałbym napisać dalszy ciąg, najlepiej w dłuższej formie. Choć utrzymanie w nim chociaż pozorów zgodności naukowej może być dla mojego humanistycznego mózgu ciężkim wyzwaniem :D

Myślę, że nakręcanie przemocy mogłoby okazać się dla korporacji mieczem obosiecznym. Jeżeli Whitehead i Oranje zgodzą się na "zgniły kompromis", mogą stracić poparcie społeczne, natomiast jasny wróg pozwala im je utrzymywać. Co do interwencji Ziemi, cóż, "szczyty gór są wysoko, a cesarz daleko" ;)

 

Irko , witam jurorkę!

Eeee, co to za konsumenci, których na nic nie stać… Chyba dla dilerów…

Znacznej części współczesnych ziemskich konsumentów też w rzeczywistości na nic nie stać, bo żyją na kredyt. Na mojego Marsa po prostu jeszcze nie dotarły karty kredytowe ;P

Zresztą nie będę w tej chwili udawał i bronił tej kwestii na siłę. Bardzo dziękuję za zasygnalizowanie tego problemu. Przemyślę go przed dalszym rozwijaniem uniwersum.

Podejrzewam, że bohater naśladuje zachowania Sulli, ale jestem za cienka w uszach, żeby to stwierdzić.

Trochę tak, trochę nie. Jak wspomniałem wyżej, jest właściwie miksem Sulli i Grakchów (co jest w sumie dość dziwnym połączeniem, ale tak wyszło).

Jeśli na Marsie równie trudno znaleźć pracę, jak w innych miejscach, to po co kampania reklamowa? Przecież przewożenie niepotrzebnych ludzi nie może być tanie.

Myślę, że koncerny marsowe chcą mieć konsumenta. Arispolis nie jest samowystarczalne, ktoś musi różne materiały dowozić i na tym zarabiać. Żeby istniało takie dające pieniądze miasto, musi mieć mieszkańców, czy będą oni produktywni czy nie to już kwestia wtórna (zresztą jakoś tam produktywni mimo wszystko są, choćby jako obiekty eksperymentów, jak wspomniano w tekście).

Przy czym przyznaję, że rzeczywiście nie przemyślałem kwestii kosztów przewozu (choć kiedy raz przewiezieni koloniści zaczną się mnożyć, może nie będzie to taka zła inwestycja). Ale pod względem technicznym cała opowieść jest na słowo honoru, bo podejrzewam, że zbudowanie cyberpunkowego molochu na Marsie w kilkadziesiąt lat jest raczej średnio możliwe… Ale kto wie, może okażę się prorokiem ;P

Dziękuję za lekturę i klika!

 

edit: Bruce, dlatego ewakuował się na Ziemię, co by go jakieś dachówki nie dosięgły ;D

Bruce, bardzo dziękuję za komentarz i wszelkie pochwały!

Czyżby literka z tytułu, zamieszczona w nawiasie, nie tylko przypadkiem nawiązywała do sławnego przywódcy rzymskich optymatów? :)

Imię “Felix” też nie pojawia się w tym kontekście przypadkowo ;)

Aczkolwiek po skończeniu tekstu odniosłem wrażenie, że ostatecznie wyszedł mi bardziej któryś z braci Grakchów niż Sulla.

Droga jest, bo to ważne miejsce kultu. I przede wszystkim miejsce kultu, a twierdza niejako przy okazji – ta fikcyjna kultura wszystkie świątynie buduje w “militarystycznym” stylu.

A jeśli to świątynia, to nie ma tam jakichś krypt, w których można chować zmarłych?

To zależy od wielkości twierdzy/miasta oraz rozmiarów strat. Jeżeli była możliwość, grzebano zabitych w wyznaczonym miejscu wewnątrz murów. Częstą praktyką było też zawieranie krótkich rozejmów w celu pogrzebania zmarłych, wtedy odbywało się to poza murami. Generalnie chodziło o to, żeby trupy nie wylądowały w ujęciu wody.

– Może ta egzotyczna energia nie propaguje się zbyt dobre przez przestrzeń?

Tekst trochę suchy, jak zresztą wspominano już wcześniej. Zabrakło mi jakiegoś mocniejszego zakończenia. Nie mówię, że w trakcie lektury spodziewałem się, co będzie, ale już po przeczytaniu wydaje się ono dość oczywiste i nie wywołuje jakiegoś wielkiego “łał”. Pamiętam, że było jakieś krótkie opowiadanie bodajże Kosika oparte na identycznym pomyśle (tzn. Ziemia jako hodowla kosmitów). Tam na koniec kosmici stwierdzili, że wskutek kampanii “humanitarnych” przeciw wykorzystywaniu istot żywych, zdecydowano się zaorać Ziemię i zmienić w pole golfowe. Tego typu twistu (może nie tak absurdalnego, ale równie mocnego) mi w tym opowiadaniu zabrakło.

Poproszę Sto mieczy dla Sull. Obstawiam, iż jest to owoc imaginacji Irki.

Wykorzystałeś ciało tego nieszczęsnego gnura, tak samo jak jego brata i jak wszystkich żebraków z tego miasta. Omamiłeś ich obleśną mieszanką herezji i przeinaczonej historii, by ślepo ci służyli. 

– Przekonaj się. – Naz Aryjczyk nie tracił pewności siebie. I jeszcze ten uśmiech!

Helal posłał mentalny rozkaz robotom kołującym nad Świątynią. Nic się nie stało. Nadal leniwie zataczały pierścienie tuż pod sufitem kopuły, lekceważąc wolę Króla.

– A więc cybernetycy.

Prorok Adi był tylko wykwitem czarnego humoru informatyków, którzy chcieli wywołać rozróbę ;)

I na koniec pozwolę sobie jeszcze wyrazić wątpliwość czy nazista zasiadł by do rokowań z Żydem.

Basement, ale ten nazizm to przecież była tylko podpucha.

W książce starałam się ten konflikt bardziej zniuansować – z jakim efektem, nie wiem.

W takim razie pozostaje czekać, aż będzie ona dostępna do przeczytania :)

Asylum,

"Jeno" to przestarzałe "tylko" – no właśnie, dlatego dostrzegłszy je pierwotnie w opowiadaniu, wziąłem to po prostu za literówkę. Dopiero po przeczytaniu komentarza Ślimaka zorientowałem się, że to świadomy zabieg Autorki. Stąd niezbyt mi się on podoba, bo dla mnie, jako czytelnika przyzwyczajonego do tekstów archaicznych (w sensie języka) i archaizujących jest to po prostu mylące. Z zaimkami “postpłciowymi” (jak to określa podany przez Ciebie link) w mojej opinii bardzo sprawnie poradził sobie Dukaj w “Perfekcyjnej niedoskonałości”. Nie pamiętam teraz dokładnie tej formy (chyba zaimki kończyły się na -u), w każdym razie była ona na tyle dziwaczna (może lepiej napisać – oryginalna ;)), a jednocześnie konsekwentna, że dawała jasny sygnał czytelnikowi, iż to przemyślany zabieg autora.

 

I jeszcze jedno, Światowidrze, tu nie mamy niosącego naukę, wiedzę, kulturę, obyczaje Imperium i barbarzyńców, lecz żywych ludzi, z jednej strony motywowanych ideologią i karierą, z drugiej broniących dziedzictwa i dobrostanu sprzed eksploatacji.

Oczywiście oboje mamy prawo do własnej interpretacji, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie nałożyłaś na opowiadanie konotacje odnoszące się do kolonizacji XIX-wiecznej, których w samym tekście (przynajmniej w mojej ocenie) wcale nie ma.

Po pierwsze przeciwstawienie ideologia-dziedzictwo. Przecież inkwizytor nie kieruje się ideologią, tylko religią, dokładnie tak samo, jak tubylcy. Nie możemy tego być pewni na podstawie informacji podanych w tym opowiadaniu, ale całkiem prawdopodobne, że obie religie są tak samo stare, a więc i jedni i drudzy służą równym sobie tradycjom. A że jedni wykorzystują drugich, to przecież tak już wygląda historia, że raz jedne ludy tworzą imperia, a raz inne. Być może Geh-deray także w czasach dawnej świetności prowadzili politykę imperialną (na pewno, jak się dowiadujemy, łupili sąsiadów, więc ten dobrostan, o którym wspominasz, taki znowu czysty nie był). Także nie tworzyłbym tu jakiejś uniwersalnej dychotomii – zła religia (ideologia) imperialistów – dobra religia (dziedzictwo) tubylców. Tym bardziej, że, jak wspomniałem wyżej, bogowie tubylców wydali mi się mało sympatyczni. Co do boga imperium trudno cokolwiek powiedzieć (choć wygląda mi na jakiegoś lodowego Cthulhu xD).

Ponadto z tym wykorzystywaniem też nie możemy mieć pewności, bo akcja dzieje się w kolonii karnej w regionie ogarniętym buntem. Być może gdzie indziej Geh-deray są traktowani po prostu jako zwykli mieszkańcy imperium.

Podsumowując więc, zgadzam się z Tobą, że mamy do czynienia przede wszystkim z żywymi ludźmi. I to właśnie mój zarzut wobec opowiadania, że tylko z jednej strony mamy naprawdę żywego bohatera, a z drugiej strony jednoznacznego, płaskiego złola. Przy czym oczywiście nie zabraniam Autorce mieć takiej wizji, ja wolałbym po prostu w tej historii więcej szarości, bo, jak przedstawiłem wyżej, już w obecnej formie opowiadania ona gdzieś tam w tle majaczy.

Byli wśród nich żołnierze w szarych mundurach z emblemami Lodem Skutych

Raczej emblematami.

 

Opowiadanie bez wątpienia intryguje, choć przyznam, że bardziej jest dla mnie zachętą (bardzo zresztą skuteczną) do dalszego zagłębienia się w uniwersum, niż samodzielnie powalającym dziełem. Co nie oznacza, że nie jest bardzo dobrze napisane.

Z wad można nadmienić, że przede wszystkim nie zdołałem jakoś mocno się związać z postaciami. Tym bardziej, że mamy punkt widzenia rozdzielony na dwie z nich (a dorzucając psa, nawet trzy). Oczywiście, Każmarok jest złożonym bohaterem i wiele się w jego wnętrzu dzieje, ale jakoś nie czułem tego na tyle, żeby się mocno przejąć jego losami.

Scena spotkania z bogami wydała mi się mocno chaotyczna. Taki zapewne był cel, ale nie jestem pewien, czy wypadło to dobrze. Zastanawiam się, na ile zasadnym było rozdzielenie martwych głów i bogów na dwa różne rodzaje bytów (o ile dobrze zrozumiałem). Oczywiście, mamy tu ciekawą zagadkę, kto tak naprawdę szydził z Każmaroka jęzorami trupów. Z drugiej jednak strony pojawienie się boga w jakiejś “zębiastej” formie, ze “szroniastym” głosem, wydało mi się mniej trafione. Wizja bogów wcielających się w martwe głowy zdaje mi się dużo bardziej pociągającą.

Odnośnie świata, jak wspomniałem, jest intrygująco, z jednym wszakże zastrzeżeniem (zahaczającym zresztą też o kwestię postaci). W konfrontacji imperium z barbarzyńskimi plemionami, najeżdżającymi pogranicza i oddającymi cześć niezbyt, jak się zdaje, sympatycznym bogom (i chyba niezbyt też mądrym, skoro z jednej strony są opisani jako głodni, a z drugiej olewają obronę swych wyznawców, żądając za nią jeszcze dodatkowych ofiar), mój czytelniczy sentyment zaczął się przechylać w stronę inkwizytora, który bądź co bądź próbował wprowadzić jakiś porządek. Jednocześnie jednak jest on postacią zdecydowanie przerysowaną w kierunku negatywnym, stąd trudno mi było, jak wspomniałem, związać się z którąkolwiek postacią przez te konflikty wrażeń. Dlatego, jeśli miałbym sięgnąć po coś dłuższego w Twoim uniwersum, z chęcią powitałbym większe zniuansowanie moralne postaci (a w każdym razie imperium, bo Każmarok był jak najbardziej zniuansowany).

 

Pozwolę sobie jeszcze odnieść się do tego nieszczęsnego “jeno”. Jako osoba siedząca często w tekstach staropolskich popieram zdecydowanie Ślimaka i apeluję o nieodbieranie temu słówku pierwotnego znaczenia.

Światowider, aha, a czy chęć śledzenia wątku oznacza  też chęć napisania opowiadania na konkurs?

Chęć z pewnością, ale chęć to jeszcze nie wszystko ;(

Światowider, hmm… może rozwiniesz wypowiedź.

Wypowiedź jest po prostu śledzącą wątek Lady Macbeth ;)

Światowiderze, a kiedy ja cię tak pominąłem? :o

Żeśmy się przecież umówili na krzykpudle na drugi etap bety ;)

Poza tym tekst nawiązuje do czasów judaizmu świątynnego, a koncepcja wędrówki dusz jest trochę młodsza o ile pamiętam. 

No tak, ale jeśli dobrze rozumiem, akcja jest osadzona w przyszłości, więc architekci Edenu siłą rzeczy musieli tę koncepcję znać. A jeśli nawet ograniczamy się tylko do judaizmu świątynnego (ja za Konecznym wolę określenie mozaizm, bo judaizm to już jednak religia oparta na Talmudzie), to tu też widzę pewien problem. Piszesz, że jest wiele Edenów, zakładam, że z własnymi świątyniami, a przecież świątynia jest tylko jedna. Oczywiście, można by uznać, że twórcy nie przejmowali się takimi szczegółami, ale z drugiej strony sugerujesz, iż król naprawdę wierzy, więc powinien jednak takie kwestie mieć na uwadze.

By odłożyć ten element na później, zamiast atakować tym od początku, nie podpisałem ich, licząc, że będzie jasne, że to nauki Naza Aryjczyka

A widzisz, na to nie wpadłem. Można by to zasygnalizować, gdyby którejś z tych fraz użył kaznodzieja w retrospekcji Moszego? Chyba że to tylko ja jestem tępy i tego nie dostrzegłem ;)

Oj, Geki, czuję się pominięty ;)

– zawołał, a jego głos dochodził uszu gnurów z czterech stron jednoczenie, co było jednym z cudów, jakich pragnęli.

literówka

wystarczyło przejść na drugą stronę kopuły i poczekać, aż wykończyłoby go słońce albo burza piaskowa, tak jak robili to starzy, zniedołężniali i kalecy, gdy nie chcieli być obciążeniem dla swoich rodzin.

Moim zdaniem niepotrzebny tryb przypuszczający. Wystarczyłoby “wykończy”.

Mosze już wcześniej odwiedzał to miejsce i to wcale nie rzadko.

Tu trafiali ci, którym brak odwagi wyjść za kopułę, by umrzeć godnie.

Albo “tu trafiają”, albo “którym brak było odwagi”

Odzyskał przytomność, leżąc w chwastach. Z bólem głowy, zagłuszającym inne dolegliwości, kluczył pozbawionymi nazw ścieżkami, szukając drogi do domu – i w jednym z wielu zaułków natknął się na mały tłumek głodujących, brudnych i chromych, który zebrał się wkoło samozwańczego rabbi.

rabbiego

Jednak pradziadowie tych, którzy zniszczyli świat, który wznieśli te mury i siedzą w swojej wieży, traktując nas niczym trzodę, zabili go[+,] do krzyża przybiwszy!

równie żarliwym wyznawcą, który ślęczał nad płótnem przedstawiającym mężczyznę o czarnych włosach zarzesanych na bok i niewielkim, kwadratowym wąsie. 

„Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem sprawiedliwości stanie się za dość”

“Za dość”, w sensie zbyt dość?

nie przewidywał nawet scenariusza na wypadek, gdyby podoba sytuacja miała się powtórzyć.

Naz Aryjczyk skinął

Czym?

Kiedyś my, ludzie, sięgaliśmy ku gwiazdom!

Przecież obaj są ludźmi, więc po co to podkreślenie?

Kiedyś byłeś wizjonerem, ale teraz jesteś nimi więcej niż ślepcem

Wysokie na trzy metry maszyny do zabijania, uzbrojone w energetyczną broń, widzące w podczerwieni, każdy zasilany szczelnym ogniwem, które nie wyczerpie się przez najbliższy wiek.

każda

 

Pomysł światotwórczy zacny, ale można było z niego wycisnąć dużo więcej. Przy takich założeniach uniwersum brak choćby wzmianki o prawach noachickich, czy kabalistycznych koncepcjach reinkarnacji to spore przeoczenie.

Sama akcja jest bardzo wartka i wciągająca, bohater również ciekawy. Tylko ten finał wyszedł moim zdaniem trochę nijaki. Z jednej strony rozumiem zamysł, żeby pokazać dysproporcję między wiarą w proroka, który ocali świat i wyzwoli uciśnionych, a rzeczywistością politycznych gierek, ale jednak w porównaniu z wcześniejszą budową napięcia, zakończenie było dla mnie dość rozczarowujące.

No i wydaje mi się, że tytuły rozdziałów nie mają żadnego bezpośredniego związku z ich treścią, więc szkoda, że to tylko taka sztuka dla sztuki.

Ludzie kochane, zachciało mi się staropolszczyzny (może nie dosłownie), ale zabrakło mi słowa. Chodzi o określenie jednocześnie ubioru, biżuterii, czyli stopnia zamożności. Wydaje mi się, że to słowo zaczynało się na “k”, ale wiecie jak z tym “wydaje mi się” jest. Ktoś coś? Proooszę!

Karmazyn? (określenie koloru ubioru i osób, które go nosiły, czyli senatorów)

Warto jeszcze dodać, że do XVII/XVIII w. rzemieślnikom i kupcom nie wypadało stosować reklamy (włącznie z widoczną z ulicy wystawą towarów). To raczej też nie sprzyjało nadawaniu nazw sklepom, bo ważna była renoma konkretnego mistrza/majstra, a nie oderwana od osoby marka wytwórni czy sklepu.

A ja się zastanwiam na głos, dlaczego po ponad 10 latach na portalu pojawia się pytanie dlaczego nie ma piórek dla wierszy.

Może dlatego, że właśnie dokonano od tej zasady wykładni rozszerzającej, obejmującej też dramaty? Zaraz się okaże, że fantasy też jest passé, bo za dużo fragmentów wpada do poczekalni. Być może więc zasada w całości jest niesłuszna.

Marasie, ale ja nie stoję na stanowisku, żeby teraz Loża zaczęła hurtowo rozdawać piórka każdemu, kto opublikuje tekst z tagiem wiersz, a mam wrażenie, że to zdajesz się sugerować swoją argumentacją. Uważam natomiast, że gdyby np. Ślimak albo Drakaina wzięli się nagle i opublikowali świetną balladę w mowie wiązanej, to powinni to piórko dostać.

Poezja jest bardzo subiektywna w odbiorze, to subiektywność prozy podniesiona do entej potęgi. Wymaga innych narzędzi oceny, a poza tym wiersze fantastyczne to niemal w 100 % gnioty. Każda wizja poetycka i każda odjechana metafora może być uznana za fantastykę. Ale czy nią jest?

To samo można napisać o weird.

[EDIT: tzn. może poza tym punktem, że na portalu 100% to gnioty, bo akurat to naszego weird nie dotyczy]

Serio wierzycie, że ludzie w Polsce nieczytający niczego, ta garstka czytalników fantastyki, która została, chce czytać fantastyczne wiersze? Nakłady fantastyki spadają, NF pewnie ledwo zipie, autorzy uciekają w kryminały, a wy chcecie pielęgnować tutaj amatorską poezję fantastyczną? 

Tutaj trochę sam sobie zaprzeczasz. Jeśli nikt nie będzie czytał wierszy, to nie będą dostawały nominacji do piórka, więc w czym problem?

 

Jeśli są to wiersze zawierające się w gatunku fantastyki i godne piórka, tak. Oczywiście, w odniesieniu do konkretnego wiersza/dramatu jego fantastyczność/jakość może być dyskusyjna, ale przecież od tego mamy Lożę, żeby w odniesieniu do piórek takie kwestie rozstrzygać. Tym bardziej, że przecież i przy tekstach prozatorskich często pojawia się spór co do ich fantastyczności i nawet skrajne oceny, jeśli chodzi o jakość.

Jak dla mnie zamykanie drogi do piórka dla wierszy, bo wielu użytkowników nie umie ich pisać, to tak, jakby z tego samego powodu przestać przyznawać piórka Twojemu ukochanemu hard sf ;)

Ogólnie nie róbmy z portalu fantastyka.pl kącika poezji. Wiersze, liryki, to nie jest naturalne środowisko tego gatunku.

No tak, bo trzecia część “Dziadów” to realistyczny reportaż z rozbicia filaretów i filomatów, a dusiołek Leśmiana wcale nie pochodzi ze słowiańskiego folkloru, tylko występuje naturalnie pod każdą wiejską chatą.

Czepiam się tych nieszczęsnych wierszy, bo poezja amatorska to jest coś makabrycznego w lekturze i przeraża mnie wizja wysypu wierszy "fantastycznych" na portalu, kiedy to każdy słabo sprawdzający się w prozie Autor wyciągnie z dna szuflady swoje Opus Magnum w postaci natchnionych młodzieńczych liryków z nadzieją na piórko.

Ale na portalu pojawia się też wiele obiektywnie słabych tekstów prozatorskich. Proponuję, żeby prozę też odsunąć od piórek, wtedy przynajmniej loża będzie miała mniej roboty ;)

Poza tym szczerze wątpię, by każdy autor przybywający na portal by pochwalić się swoją “poezją” był już po lekturze odpowiednich regulaminów i miał na widoku akurat konkretnie zdobycie piórka.

Hej, Koalo!

Cóż, konkurs miał określony limit. Jeśli jednak dobrze interpretuję Twój komentarz, opowiadanie jest tak dobre, że aż za krótkie, więc pozwolę sobie uznać to za komplement ;)

Miałem kilka w swojej biblioteczce, więc może znajdowałem się w grupie docelowej, pomyślałem wówczas, bo jeszcze nic nie wiedziałem o podręczniku – teraz, z perspektywy czasu, jestem przekonany, że to nie był zwykły przypadek.

W moim odczuciu to zdanie jest nazbyt poplątane.

 

Hm, pomysł ciekawy, ale jego rozwinięcie według mnie takie sobie. Przede wszystkim nie wydaje mi się, żeby czyny bohatera miały charakter zła codziennego (chyba że nie chodziło o prostotę, tylko o to, iż codziennie ktoś je popełnia ;)). Patrząc po samym sobie, nigdy nie ukradłem batonika, ani nie dokonałem rozboju, za to wielokrotnie zdarzało mi się czegoś zaniedbać lub nie powstrzymać się od złośliwej uwagi w bardzo nieodpowiednim momencie. Tymczasem czynów z tej kategorii bohater właściwie nie popełnia. Przez to ciężko mi było się z nim utożsamić. Tym bardziej, że dość szybko przechodzisz od banałów do napadów, oszustw i zabójstw, co już jest jednak czynami grubszego kalibru.

Udanie zbudowana aura niesamowitości (nawet mimo niedostatków elementu fantastycznego), co prawda sprawia, że chce się czytać dalej, ale z drugiej strony ten element “codzienności” zostaje przez nią odsunięty na bardzo daleki plan. Zresztą ta ekscytacja nie zostaje niestety wynagrodzona, bo Biuro okazuje się ostatecznie dość nijakie (a w każdym razie nijakie jest rozwiązanie jego zagadki, czy raczej tego rozwiązania brak).

Wydaje mi się też, że można było więcej znaków poświęcić na sam element kuszenia bohatera. Wiem, że właściwe rozkładanie akcentów nie jest łatwe (przynajmniej dla mnie), szczególnie gdy ma się limit na szyi, ale obecnie bohater wydaje się, moim zdaniem, trochę zbyt zdeterminowany przez konieczność czytania książki i wypełniania zawartej w niej zadań. Podejrzewam, że jest to w pewnym stopniu zabieg celowy, jednak na mój gust mógłby zostać dodany mocny moment wahania, zanim wkroczy na drogę zepsucia. Bohater mógłby chociażby dostrzec, że pochwała zła, przy jednoczesnej konieczności jego ciągłego usprawiedliwiania (a więc przekonywania siebie, że nie jest złem) niezbyt się ze sobą logicznie kleją.

Mam wreszcie pewne wątpliwości, czy bohater rzeczywiście dąży ku dobremu zakończeniu. Raczej widzimy jak ulega właśnie coraz większemu zepsuciu. Z jednej strony odpowiada to paradoksalności tematyki konkursu, z drugiej ja bym upatrywał zbiorowego złego bohatera w Biurze, dla którego happy endem jest zwerbowanie nowego adepta.

No i na koniec zastanowiło mnie, czemu wstęp odwoływał się akurat do niemieckich myślicieli. Bo sprezentowana filozofia przypomina mi bardziej poglądy Sorela ;)

Nowa Fantastyka