- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ) cz.I

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ) cz.I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ) cz.I

Jaśnie Panie,

Racz wybaczyć mą opieszałość i milczenie. Zali przyczyną ich nie było lenistwo czy nieposłuszeństwo, a trudności, jakie po drodze swej napotkałem. Musiałem je pierwej pokonać, aby Cię Panie o postępach zawiadomić. Tuszę, że kontent będziesz, bo sprawy przednio się mają. Wrogów naszego aliansu pomyślnie od Mirobora odsunąłem, a samego kasztelana tak sojuszniczymi tajemnicami związałem, że słowem ich nie zdradzi. Dzięki planom, o których Ci Panie napomknąłem, Wielki Bór znów skarbiec ma pełn,. Przeto i posag dla syna Twego Wensley'a znajdzie się godny, bo bogactwa pozyskaliśmy nieprzebrane. A kasztelanówna – chociaż niemłoda, to jeszcze świeża i ponętna – o księciu już marzy i poznać go czym rychlej pragnie.

Skoro Wielki Bór z Twej hojnej a sprawiedliwej dłoni je wszytko, co mu podsuniemy, należałoby o zrękowinach i o ugodzie sojuszniczej pomyśleć, która by całą władzę w Twoich godnych rękach skupiła.

Kłaniam się nisko Twemu światłemu obliczu, na wieści czekam, a być może i przybycie księcia Wensley'a …

Pozostający w wiecznie głębokim ukłonie…

 

– Szarmach. – dokończył, kaligrafując uważnie swoje imię na małym skrawku papieru. Raz jeszcze przeczytał list do księcia Samopału, Amriela. Uśmiechnął się pod nosem. Znakomicie. Naprawdę, znakomicie.

Zrolował pergamin, zacisnął go w dłoni i wyszeptał słowa zaklęcia. Zwitek rozbłysnął na moment zielenią, a potem pokrył się opalizującą skorupką.

– Tylko do wiadomości mego władcy. – rzekł, a rulonik zadrgał. Nie ma to jak poczta dedykowana, która w razie niebezpieczeństwa ulega samozniszczeniu. Mag wyjął z klatki gołębia i przytwierdził przesyłkę do jego nóżki. Podszedł do okna.

– Leć do Samopału. – mruknął – Albo zgiń.

Ptak posłusznie rozprostował odrętwiałe skrzydła i skierował się na południowy zachód.

– No. – Szarmach szeroko się uśmiechnął, opierając łokcie na kamiennym parapecie. Za chwilę uśmiech przerodził się w kwaśny grymas. Na dziedzińcu stał elf Enhaim, były doradca kasztelana Mirobora. Mężczyzna obserwował z zaciekawieniem wieżę czarodzieja.

Szarmach skinął głową na powitanie, a innorasowiec odwzajemnił się tym samym.

– Szlag by cię trafił, fujaro. – mag mruknął cicho pod nosem.

– Szlag by cię trafił, drowi pomiocie. – szepnął do siebie Enhaim.

Zawiał wiatr, opadający z najwyższych gór Cesarstwa, Czerwonych Pazurów. Przenikliwym chłodem opłynął Szarmacha, lodowym oddechem zakłuł elfa. Obydwaj wzdrygnęli się i zrezygnowali z dalszego złorzeczenia.

Biały szron skrzypiał pod ciężkimi butami Enhaima i był to jedyny odgłos, jaki przerywał gęstą ciszę w Cieniodębie, stolicy niewielkiego kasztelaństwa, położonego we wschodnim Conanie. Stolicy… Co za komplement! Kilkanaście domów, parę uliczek, drewniany kasztel z dwiema kamiennymi wieżami i podmurówką, obronna palisada dookoła grodu, a poza tym staw, liczne skały i głazy oraz bór… bór…. bór… I jeszcze bór na dodatek, plus nieco więcej boru na południu.

No, doprawdy, panie. C y w i l i z a c j a.

Nic, tylko usiąść i płakać.

 

I.

Ogr Ezra przypatrywał mu się podejrzliwie. Ten człowiek był tu pierwszy raz i od razu pytał o Sh'elalę. Właściwie pytało o nią wielu, wszak jej sława sprowadzała w te strony różnych interesantów, którzy nie umieli radzić sobie z problemami.

Jednak ów mężczyzna nie wyglądał na pierdołę. Wprost przeciwnie: Ezra pomyślał, że nieznajomy mógłby bez kłopotu złapać za rogi byka i skręcić mu kark. Czy ktoś taki potrzebowałby pomocy mordercy?

– No i? – spytał przybysz – Pokażesz mi ją, czy nadal będziesz się wahał?

Ezra skrzywił się i wrócił do wycierania kubków. Obcy znowu zaniósł się suchym kaszlem. Psiakrew, jeszcze tu jakąś zarazę przyciągnie.

Nieznajomy odetchnął i rozejrzał się po knajpie. Próbował wytypować kobietę, która mogłaby być Sh'elalą. Westchnął. Na bogów, cóż to za speluna! Oberża „Kwaśna Simona" w pełni oddawała klimat wschodnich rubieży Cesarstwa. Była niska, zbudowana na planie sporego prostokąta. Na kamiennej podbudówce opierały się ciemne, dębowe ściany. Dach, kryty słomianą strzechą, wznosił się spiczasto ku niebu. Cztery kominy wyrzucały w powietrze kłęby pachnącego mięsiwem dymu. W środku panował wieczny półmrok, rozświetlany jedynie ogniami pochodni i palenisk. Nieliczne okna znajdowały się wysoko i były naprawdę niewielkie. Powietrze przesiąkło zapachami żarcia, picia i potu. Mógłby przysiąc, że wśród cierpkich oparów dało się też wyczuć krew i wymiociny, ale oczywiście wolał się nad tym nie zastanawiać.

Klientela, jak to na wschodzie Cesarstwa, była bardzo zróżnicowana. Ręka Calty, Ministra Propagandy i cesarskiego maga, jeszcze tu nie dotarła, choć zapewne miała taki zamiar. Póki co tutejsi mieszkańcy nie przejmowali się polityką. Prawdopodobnie nawet nic o niej nie wiedzieli. Żyli z dnia na dzień, skupieni na swoich małych sprawach. Nikt nie brał pod uwagę tego, że za jakiś czas Cesarstwo upomni się o wschód. Że sięgnie po Conan i że utopi go we krwi rdzennych mieszkańców.

– Tam. – głos ogra wyrwał nieznajomego z przemyśleń.

Czarnoskóry mężczyzna podążył wzrokiem za palcem karczmarza. Przecisnął się spojrzeniem pomiędzy licznymi gośćmi, siedzącymi w głównej izbie. Ominął miętoszące się pary, poobijane szumowiny, dziewczyny lekkich obyczajów i innych, mało ciekawych obywateli półświatka. Przebił się przez suto zastawione stoły. Uciekł od kłębów duszącego tytoniu i rozchlapanych kałuż kilkudniowych rzygów.

I wreszcie ją dojrzał. Była tam, w najciemniejszym kącie tej szemranej knajpy. Leżała na ławie, z plecami opartymi o ścianę. Spała.

Tak, to na pewno ona: jedno oko, słuszna postura, dyskusyjna uroda. No. To idziemy.

– Dziękuję. – powiedział przybysz.

– Pamiętaj, pobieram dziesięć procent od tego, co ustalicie. – mruknął mu na odchodne ogr.

– Co? A to dlaczego?

– Bo tak. – odparł innorasowiec, przerzucając brudną ścierę przez ramię – Bo to moja speluna i to ja rozdzielam tutaj robotę.

– Mogłem znaleźć morderczynię bez twojej pomocy.

– Owszem. Ale wtedy nie miałbyś gwarancji.

– Jakich gwarancji?

– Że cię nie zabije, jak ją obudzisz.

Nieznajomy uśmiechnął się szeroko i machnął beztrosko ręką:

– Skoro tak stawiasz sprawę, to… No cóż. Zgoda, szefie.

 

***

– To ty jesteś Sh'elala, tak?

– Zależy, kto pyta.

– Ten, kto nigdy nie błądzi.

– Śpię.

– Już nie.

Jednooka zaklęła, ziewnęła, przeciągnęła się i nieśpiesznie przyjrzała się nieznajomemu. Doprawdy, rzadko spotykała mężczyzn o tak idealnym ciele. Był bardzo wysoki, barczysty, a jednocześnie szczupły i smukły. Mięśnie rąk i torsu wspaniale rysowały się pod delikatną materią szmaragdowej koszuli, a i to, co skrywały spodnie obiecywało nie lada niespodziankę. No i ta twarz… Ech. Czarna skóra kontrastowała z zielonymi, błyszczącymi oczami, a pełne usta dawały nadzieję na parę niezapomnianych chwil w odosobnieniu.

– Halo? – odezwał się nieznajomy, pstrykając palcami tuż przed twarzą Sh'elali – To jak, znalazłem cię, czy nie?

– Hm… – chrząknęła, poprawiając zmierzwione snem włosy. Zsunęła nogi z ławy i wreszcie usiadła, odzyskując rezon – To zależy.

– Od czego?

– Od zasobności twojej sakiewki.

– Szybko przechodzisz do sedna sprawy. Nie chcesz najpierw usłyszeć mojej historii?

– Jeżeli się to opłaci, to chętnie. Od pewnego czasu przyjmuję tylko nielicznie zlecenia. Mogę sobie pozwolić na ten luksus.

Przypatrzył się jej zbroi i w duchu przyznał jej rację. Jednooka miała na sobie wyposażenie równe wartości bogatej wioski. Kobieta znowu ziewnęła i pomachała do ogra. Ten, gdy tylko ją spostrzegł, od razu przywołał kelnerkę.

– Ależ masz u niego posłuch… – zaszydził nieznajomy.

– No, nie bez powodu.

– Magiczne dziesięć procent?

– Już cię uprzedził? Ezra zawsze umiał dbać o swoje interesy. – potarła powiekę i dodała – A propos interesów. Chcesz czegoś, tak? To pogadajmy, byle szybko. Wyłóż swój nie lada ważny problem, a potem pomyślimy, co się da zrobić. Siadaj.

Mężczyzna skinął, a Sh'elala westchnęła:

– Jaki ułożony! Chybaś nietutejszy.

– I niedzisiejszy też. – dodał.

– Co? – zmarszczyła brwi.

– Nic. Tak sobie powiedziałem. A więc przechodząc do naszej rozmowy…

– Zaraz. O pustym żołądku chcesz gadać? Jeszcze chwila. – przerwała mu obcesowo, po czym wrzasnęła na całe gardło – Izka!!! Długo mam jeszcze tak czekać?

Gruba, cycata dziewucha pojawiła się lada moment i, wydymając pełne usta, rzekła z obrazą:

– Izolda. Zwą mnie Izolda.

– No tak, jasne. Dawaj tu samogon i jakieś mięso, a biegusiem, bośmy tak głodni, że konia z kopytami byśmy zżarli.

Nieznajomy zaśmiał się perliście, a Sh'elala spytała:

– Powiedziałam coś śmiesznego?

– Bynajmniej. – odparł, powstrzymując się od dalszego rechotu. A potem zwrócił się szeptem do kelnerki, zmuszając ją do schylenia się. Jej wielkie piersi wychyliły się między sznurowaniem ciasnego gorsetu. – A dla mnie podwójną porcję, proszę.

Dziewucha dygnęła i sprośnie oblizała wargi. Ruszyła po jedzenie, w swoim mniemaniu ponętnie kręcąc bujną kibicią. Nieznajomy odprowadził ją łakomym wzrokiem, aż zniecierpliwiona Sh'elala chrząknęła.

– Mówili mi, żeś nerwowa. – odparł.

– Kto mówił? – zmarszczyła chmurnie brwi.

– Różni tacy. – żachnął się – To jak? Zamówienie złożone, czekamy na napitek… Może przejdziemy do interesów.

– Taaak. – przystawiła rękę do ucha – Problem w tym, że nic nie słyszę.

– Co?

– Nie słyszę brzęku monet w twojej sakiewce. Powiem więcej, nie widzę żadnej sakiewki. Więc albo jej nie masz, albo chowasz ją w naprawdę dziwnym miejscu.

Nieznajomy rozprostował się i zabębnił palcami w stół. Chwilę milczał, po czym powiedział:

– Widzisz… I tu się zgadza. Nie mam żadnych pieniędzy, ani kosztowności. Nie mam nawet drugiego odziewku. Jestem bardzo biedny. Jak, nie przymierzając, mysz świątynna… Musisz się więc liczyć z tym, że to ty zapłacisz za strawę.

Mężczyzna patrzył, jak twarz Sh'elali blednieje, a jej dłonie zaciskają się w pięści. Zerknęła na niego z nienawiścią, strzyknęła śliną i wycedziła:

– Jaja sobie ze mnie robisz?

– Nie. Mówię prawdę.

– Chyba nie jesteś stąd, co? Nie wiesz, jak mogą się skończyć takie zabawy, hm? Podpowiedzieć ci?

Jednooka chwyciła miecz i wysunęła go do połowy. Musiał przyznać, że była piekielnie szybka.

– Ano, faktycznie trochę mnie tu nie było… – odparł spokojnie, jakby jej wybuch złości nie zrobił na nim żadnego wrażenia. – Ale myślę, że dojdziemy do porozumienia.

– Powiem ci coś, kochasiu. – zbliżyła się do niego tak, że mógł poczuć jej oddech. – Nie masz złota? To wypierdalaj. Naprawdę nie chcesz, żebym użyła broni.

Zobaczył jej zęby – ostre, drobne, nieludzkie. I wtedy go coś tknęło. Jakieś dziwne, niejasne przeczucie, które przyśpieszyło bicie serca i ścisnęło żołądek. Postanowił zaryzykować. Popatrzył na nią uważnie i uniósł ręce:

– Spokojnie. Mam coś w zamian… Coś mi mówi, że… – sięgnął kieszeni spodni, wydobył kawałek pożółkłego papieru i położył go przed nią – … że może ci się to spodobać.

– Co to?

– Sprawdź sama.

Sh'elala odetchnęła i rozłożyła zawiniątko. A potem zaniemówiła. Prawdę powiedziawszy, myślał, że morderczyni zaraz zemdleje. Wpatrywała się w starą kartkę jak w święty obraz i przysiągłby, że jej oko zaszło wilgotniejącą mglą. Chociaż, cholera wie. Może to tylko złudzenie…?

– Dzban samogonu przedniego, z młodych ziemniaków… Ha, i po giczy cielaka żem przyniosła, jak żeście zamawiali. No i jeszcze kwartę smalcu. A waść to masz także i to. – Izolda nachyliła się lubieżnie, wciskając nieznajomemu w dłoń jakiś klucz. – Izba na górze, pierwsza z lewej…

– Co? – mężczyzna zamrugał oczami, nieprzytomnym wzrokiem patrząc na karczmarkę. Ta omiotła go zdenerwowanym spojrzeniem, zarzuciła płowy warkocz za plecy i, podnosząc wysoko głowę, odparła na odchodne:

– Gówno.

Morderczyni trzęsły się ręce. Wiedziała, że nieznajomy bacznie ją obserwuje, więc schowała dłonie pod stół. Gapiła się przez moment na skrawek papieru, po czym rzekła zachrypniętym głosem:

– Skąd to masz?

– Wiesz, co to jest? Naprawdę?

– Skąd to masz, pytam.

– Dostałem. Za dobre sprawowanie. To mapa skarbów. – rzekł w wielkiej konspiracji.

– Oboje wiemy, że kłamiesz. – odparowała bez zbędnych ceregieli.

Sh'elala wbiła w niego wzrok. Po chwili odezwała się, jednocześnie sięgając za pazuchę.

– Znam twoje imię.

– Przecież się nie przedstawiłem. – zmarszczył brwi.

Wyjęła fragment mapy do Smoczych Koron, jaki cztery lata temu podarował jej Trisengeurb. Przyłożyła go do skrawka pergaminu, należącego do nieznajomego. Pasował jak ulał.

Westchnęła.

Przejechała kontynent w poszukiwaniu dokumentu. Dwa razy otarła się o śmierć, raz o mało co nie złapały jej Czerwone Płaszcze z gwardii przybocznej Calty. Wydała majątek na informatorów i donosicieli. A tymczasem mapa znalazła ją sama. Przyniósł ją…

– Semaine z Czerwonych Pazurów. – szepnęła i lekko się schyliła.

Mężczyzna żachnął się. Widział wiele, rozumiał sporo, umiał niemało. Ale tego nie potrafił wytłumaczyć. Skąd płatny morderca mógł znać jego imię? I jakim prawem zabójca, chociażby i nie wiadomo jak słynny, miał fragment mapy do Smoczych Koron?

– Trisnegeurb, wódz Armii Północnej, syn Azpaga Siłacza. – wyjaśniła, wskazując na swoją część dokumentu – Dał mi ją, zanim się rozstaliśmy. Na zawsze.

Semaine wciągnął głośno powietrze. Zakręciło mu się w głowie tak, że nieomal spadł z ławy na klepisko.

– Ty jesteś… jesteś… – zamrugał nerwowo.

– Tak. – odparła, mimowolnie dotykając przepaski na oku – I uczynię wszystko, żeby zdobyć ten papierek. Nikt, oprócz mnie, nie zrobi z niego lepszego pożytku. Nikt, lepiej niż ja, nie dochowa tajemnicy ostatniego Portalu Wymiany w Smoczych Koronach. Ta nagroda będzie dla mnie cenniejsza niż całe złoto Cesarstwa, Semaine.

Mężczyzna nie mógł ochłonąć. To niezwykłe! Wszyscy myśleli, że zginęła. Że padła od ręki Calty, że utłukły ją mściwe miecze Czerwonych Płaszczy. A tymczasem… była tutaj. Cały czas, gdy jej szukali, gdy tracili nadzieję, gdy ją wspominali. Była TUTAJ.

– Nie mogę uwierzyć, że żyjesz. – przeczesał włosy.

– Tak jak i większość moich wrogów. – mruknęła – Nie po to tu jednak przybyłeś. Nie chodzi ci o miłą pogawędkę z płatnym mordercą.

– Nie jesteś zwykłym płatnym mordercą.

– Oczywiście, że nie. Godzę się na pracę za kawałek pergaminu. – zadrwiła. – Żeby to zrobić, trzeba mieć nierówno pod sufitem.

– Żeby łączyć na powrót mapę, trzeba mieć nierówno pod sufitem. – odparował, po czym potarł skronie – Ale masz rację. Nie o zawieranie przyjaźni tu chodzi, ale o interesy. Wykonasz zadanie, dostajesz mapę. Właściwie możesz uważać się za jej właścicielkę, bo zlecenie nie jest trudne i, znając twoje dokonania, z pewnością pójdzie ci łatwo. W innych okolicznościach wziąłbym się za nie sam… Tego jednak uczynić nie mogę z wielu powodów.. Uff, no jakby tu zacząć, psiakrew? Wszystko jest tak pogmatwane…

– No cóż, najlepiej zacznij od początku, Semaine. – rzekła jednooka, sięgając po gąsior z samogonem. – Zamieniam się w słuch.

Wychylił na raz kubek ostrego jak brzytwa alkoholu. Skrzywił się, a Sh'elala mogłaby przysiąc, że z jego nosa wydobyły się kłęby smolistej pary.

– Od początku, mówisz… – zastanowił się, sięgając po stygnące mięsiwo – No to słuchaj. Wszystko zaczęło się od miłości.

– Oho. – mruknęła, wygodnie sadowiąc się na ławie – Jak tak, to czeka nas długa noc.

I faktycznie: Semaine okazał się naprawdę wytrwałym mówcą.

 

***

Najpierw był „stuk", potem „klik", dalej „ciach" i „brzdęk", a na końcu teatralnie wyszeptane „kurwa". Enhaim, rudowłosy elf mikrej postury, bił się. Oczywiście z myślami, bo był to jedyny przeciwnik, którego mógł pokonać. Nocne hałasy obudziły go i bardzo zaniepokoiły. Kto mógł się do niego włamywać?! Po co? Na co? Nie miał przecież kosztowności, artefaktów, ni drogocennych broni. Zatem nie złodziej. To kto? Może jaki wróg?!

– Szarmach… – jęknął elf i skulił się pod kołdrą.

A to sukinsyn. Przyszedł, żeby się rozprawić ze swoim jedynym przeciwnikiem w Cieniodębie. Niedoczekanie jego!! Jak to się panoszy!!

– O nie, tak łatwo mnie nie dostaniesz.

Enhaim prześliznął się bezszelestnie do kuchni. Wziął do rąk szczotkę. Tak uzbrojony, ruszył do pokoju dla gości. Poczekał przy progu, pozwalając, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Drzwi, prowadzące na ogród, były półotwarte. Elf zobaczył zarysy mebli, okna i… gramolącego się na dywanie napastnika. Musiał się potknąć i uderzyć w stojący nieopodal stolik, bo porcelanowy dzban pękł na drobne kawałki, a kwiaty rozrzuciły się po podłodze.

Szarmach próbował powstać. W ręku trzymał jakiś pakunek i Enhaim przeczuwał, że ten prezent jest dla niego. Koniec z tym. Pieprzony czarodziej.

Elf wziął spory zamach i kijem od szczotki wymierzył cios znienawidzonemu wrogowi.

Mag opadł na klatkę piersiową, jęknął, a rozochocony Enhaim z radością powtórzył uderzenie. Brał się za trzecią serię, gdy nagle usłyszał znajomy głos.

– Aspen…? – spytał zdziwiony. Zastygł ze szczotą uniesioną nad głową.

– Co ty wyprawiasz?! – ogr wrzasnął jak opętany i skoczył na nogi. Złapał za broń Enhaima i bez większego problemu złamał ją, waląc nią o kolano – Ocipiałeś do reszty?!

– To była moja jedyna szczotka…

– To były moje jedyne plecy!! – dowódca straży kasztelana Mirobora pomasował kręgosłup i pogroził elfowi palcem – Coś źle rozumujesz, kolego. Co się z tobą dzieje?!

– Nie wiedziałem, że to ty. – odparł Enhaim, wzdychając – Myślałem, że to Szarmach.

– Szarmach? – Aspen postukał się palcem w szerokie czoło – Tobie już zupełnie odbiło. Wydawało ci się, że osobisty mag władcy Samopału, oficjalny negocjator sojuszu księstwa z Wielkim Borem i szanowany doradca naszego kasztelana zakradł się do twojego domu, przeskoczył przez ogrodzenie do ogrodu, przedarł się przez agrest, maliny i begonie, otworzył tylne drzwi i wylądował tutaj, z zamiarem pozbawienia cię życia, po drodze potykając się o twój kurewski dywan?

– Ty tak zrobiłeś. – Enhaim wzruszył ramionami i zebrał z podłogi resztki wazonu i szczotki.

– Masz fobie, stary.

– Może.

– I wiesz co? Jak uderzasz, to włóż w to więcej siły.

– Biłem najmocniej jak potrafię. Pamiętaj, że myślałem o Szarmachu.

– Fakt. – ogr pomacał elfa za ramię i pokręcił głową z dezaprobatą – Ech. Pierdoła.

– Po co tu przyszedłeś w nocy? Jak złodziej? – Enhaim wyswobodził się z chwytu Aspena i okręcił na pięcie, ruszając do kuchni. Cholera, przecież nie każdy musi być osiłkiem, prawda? Niektórzy mogą zarabiać na życie myśleniem i doradzaniem. Tak jak on czynił to przez całe wieki. Do czasu przybycia tego łysego trutnia z Samopału…

– E tam, złodziej od razu. – potężny ogr usadowił się na krześle i wyciągnął swój pakunek. Postawił na stole trzy butelki wódki i zachęcająco skinął do elfa. – Matka zasnęła, więc pomyślałem, że cię odwiedzę. Dawno sobie tak po prostu nie gadaliśmy.

– No tak. Szarmach zabiera ci mnóstwo czasu tymi swoimi pomysłami.

– Nie kpij. Też mam dość skurwiela, ale co zrobić. Kasztelan go uwielbia.

Enhaim machnął ręką, jakby odpędzał się od natrętnej muchy. Z szafki wyciągnął kwaszone ogórki i mruknął:

– Nie uwielbia. Raczej daje mu się szantażować. Chcesz kubki czy częstujemy się z gwinta?

– Kubki proszę. – ogr sapnął, zdjął misiurkę i odłożył ją na bok. Teraz było widać, jaki jest zmęczony. Ciemne cienie podkrążyły mu oczy, a zielona skóra nabrała szarego, niezdrowego koloru – Nie masz dowodu na twoją teorię spisku. A póki go nie zdobędziesz, ciesz się, że możesz być przy kasztelanie.

– Jako kto? – Enhaim spytał z wyrzutem, mocując się z wieczkiem. Ogr wyciągnął rękę i elf bez słów wręczył mu kłopotliwy słój. Aspen jednym krótkim ruchem odkręcił wieko i postawił ogórki obok wódki.

– Jako przyjaciel. – odpowiedział Enhaimowi – Jako ten, który ma oko na Szarmacha i w razie czego wie, kiedy trzeba reagować.

– Taaaak… Może i tak.

Wypili w milczeniu pierwszą turę. Elf spytał w końcu zatroskany:

– A Lesato? Jak się czuje?

– Niezbyt dobrze. – ogr potarł nerwowo oczy, próbując ukryć wzruszenie, jakie pojawiło się na myśl o chorej matce. – Właściwie jest coraz gorzej. Nic nie pomaga. W sumie… jedyne, co można zrobić, to pomóc jej godnie ode…

Jego głos załamał się, a oczy się zaszkliły. Odchrząknął.

– Hm. No tak. – wypił kolejny kubek, wytarł usta – Hektor chce ją zabrać na wieś, do siebie.

– W takim stanie?

– No. Mówiłem mu, ale wiesz, jaki on jest.

– Taki jak i ty. Jak to bliźniak. Uparty i zacietrzewiony. – Enhaim zaczął nieśmiało, wiedząc, że wchodzi na bardzo śliski temat – Słuchaj, a może to jest okazja, żebyście się pogodzili…? Wiesz, i Lesato byłoby lżej, gdyby wiedziała, że jej synowie..

– Nigdy. – Aspen przerwał mu obcesowo – Nie będę pierwszy wyciągał ręki na zgodę. A matka zostanie w grodzie, gdzie jest cyrulik, medyk, znachorka i Kapłan Angelusa. Hektor może mi nagwizdać.

Elf skinął głową, nie chcąc dalej brnąć w tę dyskusję. Resztę nocy przesiedzieli w milczeniu, upijając się na smutno i patrząc, jak za oknem powoli dnieje.

Same kłopoty..! Podstępny Szarmach, ubezwłasnowolniony Mirobór, kosztowny alians z Samopałem, zagrożenie od strony Jesionnika Starego oraz Mokrych Czubów i na dodatek umierająca matka Aspena, który skłócił się śmiertelnie ze swoim bratem. Ależ to się zapętliło!

Tu może pomóc tylko ostre cięcie, które raz na zawsze zakończy wszystkie zmartwienia Wielkiego Boru.

***

– Proponujesz ostre cięcie, Sh'elala. – mężczyzna skończył jeść i poklepał się po brzuchu – Ale właśnie dlatego twój plan może się powieść. Nie ma żadnego „dziękuję" i „przepraszam", tylko same działanie. Podoba mi się to. Zróbmy tak, jak mówisz.

– Cieszę się, że tak szybko doszliśmy do porozumienia.

– „Szybko" to pojęcie względne. Szczególnie dla mnie. – odparł, uśmiechając się szeroko. – Ale faktycznie, nasze spotkanie jest bardzo owocne. Bardzo lubię takie niespodzianki.

– Pamiętaj tylko, że musisz się wycofać na jakiś czas. – przypomniała, wytykając go palcem – Ukryć… Zaszyć się w górach. Mniejsza o to, gdzie. Ważne, żeby skutecznie. Tak, aby cię nikt nie wytropił. Inaczej nasz plan weźmie w łeb. A bardzo tego nie chcemy, prawda?

– Och, z tym nie będzie kłopotu! – nonszalancko machnął ręką, błyskając białymi zębami. – Myślałem o czymś w rodzaju jaskini… Jak już wiesz, gustuję w tego typu miejscach.

– Tak, wiem. Nie ma to jak wilgotna pieczara. – kiwnęła głową. Nagle zmieniła temat – Nie wycofasz się z obietnicy? Bez względu na wszystko… dostanę mapę?

Spojrzał na nią dość ostro i, podkreślając każde swoje słowo stuknięciem w stół, rzekł:

– Honor to jedna z moich największych zalet. Niech to będzie odpowiedzią.

– W porządku. – pojednawczo uniosła dłonie. – Jasne, honor. Przez duże H. Po prostu musiałam się jeszcze raz upewnić. Wiesz, jak mi na tym zależy.

– Wiem. Mimo to nie obrażaj mnie kolejnymi pytaniami tego typu.

Nie spodobał jej się ten ton. I gdyby tylko nie zapowiedź bezcennej nagrody, to najzwyczajniej w świecie pożegnałaby się z nim, wcześniej zdzielając go w łeb.

Ktoś przerwał jej rozważania skrzeczącym pytaniem:

– Podać co jeszcze? Napitek? Świniaka, bo właśnie go dopieklim? Głodni wy jeszcze? – to wróciła Izolda, która zapomniała o urazie i, znowu robiąc maślane oczy do Semaine, rzuciła mu niespodziewany komplement – Pan to wpieprzasz jak jakiś smok.

Ciemnoskóry znowu się wyszczerzył.

– Tak, wasza kuchnia w istocie jest znakomita. I smok by, myślę, nie pogardził…

– Hę?

– Że żreć dobrze dajecie. – przetłumaczyła głośno Sh'elala – Nie, nic już nie weźmiemy. Będziemy płacić, szanowna pani.

Posługaczka sprzątała naczynia, licząc powoli w pamięci całą sumę:

– Będzie… zara, zara… dwie gicze, golonka, samogon, piwa poszło sporo… no z beka chyba.. – tęgi babsztyl układał puste półmiski na wielkiej tacy – A, i chleb był, i zasmażka… No. Sto pięćdziesiąt talarów dajcie.

– Za co?? – skrzywiła się jednooka. – Jestem stałą klientką, mam tu upust.

– A to po upuście przecie. Raczyć się chcieliśta, a płacić to nie?? – zaskrzeczała Izolda.

– Muszę z Ezrą pogadać, bo żeby ze mnie tak zdzierać… – sapnęła jednooka – Ale dobrze. Nie chcę robić szumu. Dzisiaj za wszystko zapłacę.

Morderczyni na wszelki wypadek zerknęła na Semaine, lecz ten pokręcił głową i westchnął:

– Nie mam grosza, przecież wiesz. Jestem kompletnie uzależniony od twojej łaskawości.

Kobieta wypuściła głośno powietrze z płuc i rzuciła kelnerce pękatą sakiewkę.

– Porachuj sobie, jeżeli potrafisz zliczyć do stu pięćdziesięciu. – mruknęła i wstała. – No, pora na mnie. Miejmy to już za sobą.

Jednooka chwyciła podróżną torbę i przerzuciła ją przez ramię.

– Wrócę z nią, Semaine. Ale ty też trzymaj się swojej części umowy. Zniknij na jakiś czas. Zgiń, przepadnij, rozpłyń się w powietrzu. I, na bogów, nie pokazuj się w Cieniodębie.

– Nie kłopocz się już. – ponownie zakaszlał, z rozbawieniem obserwując kelnerkę, która z mozołem przeliczała złote monety. Znowu ugrzęzła na dziesięciu i zaczęła rachować od nowa.

– Zgadza się. – karczmarka w końcu przyznała. Bez dalszego kłopotania się schowała sakiewkę za bluzkę. – Żem przerachowała.

– Świat się kończy. Izolda wreszcie przerachowała! – syknęła Sh'elala i ruszyła do wyjścia.

– Hej! – zawołał Semaine – Jak mnie znajdziesz?

Zabójczyni rzuciła przez ramię, nawet się nie odwracając:

– Po prostu cię znajdę i już.

I wyszła, przeciskając się przez zapijaczony tłum podróżnych i zabijaków spod ciemnej gwiazdy. Mężczyzna łakomie spojrzał na bujny biust kelnerki, wypadający zza wielkiego dekoltu. Izka uchwyciła jego zaciekawienie i wreszcie uśmiechnęła się: tak zalotnie, jak tylko mogła. Te szczerbate zęby mogłyby odstraszyć nawet gwałciciela-recydywistę.

– Nie, nie… – pokręcił głową Semaine i położył na stole klucz do jej pokoju – Dziękuję.

Dziewucha odeszła wielce niepocieszona, ma się rozumieć.

Dwie odmowy od tego samego chłopa – to było dla niej zdecydowanie za dużo.

 

***

Zdarzyło się to dwa tygodnie później, koło południa.

Ostre słońce rozświetlało bezchmurne niebo. Świchwost, chłop z dziada pradziada, właśnie wyszedł na podwórze. Czwórka najmłodszych dzieciaków bawiła się w berka, kolejna dwójka oporządzała chlew, a troje najstarszych wyprowadzało stado beczących wniebogłosy owiec.

Dzisiaj Świchwostowie wstali późno: musieli jakoś odespać wczorajsze zrękowiny Marieli, najstarszej córki.

Przy maselnicy pracowała już zawzięcie Kalieta, małżonka Świchwosta, z którą żył od lat… Będzie z jakieś… No… jakieś…. Długo w każdym razie.

– A pójdzieta potem krowy popasać! – wrzasnął do najstarszych dzieci, po czym rzucił w kierunku żony – Kalieta, wydoić by je!

– Nie trza. – odparła, wycierają pot z czoła – Żem wydoiła, jakeś dosypiał.

Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją, skubnął przerzedzonego wąsa i wziął głęboki wdech. Dzięki bogom, że górskie powietrze orzeźwiało i stawiało na nogi. Oj, pękał wczoraj gąsiorek za gąsiorkiem, pękał… Stado owiec oddalało się powoli i coraz bardziej przypominało puchatą, beczącą plamę. Jej biel pięknie kontrastowała z zielenią bujnej łąki i jasnym nieboskłonem. Dzieciaki dobrze wiedziały, gdzie znajdują się najlepsze pastwiska. Wystarczyło sprowadzić kierdel w dół pagórka, a potem prosto i skręcić w lewo przed rozległymi łanami żółcącego się zboża. Po jakimś czasie dochodziło się do podnóża Czerwonych Pazurów, najbardziej zdradliwych gór, jakie kiedykolwiek nosiło Cesarstwo. Ściana bordowych skał niemal pionowo wyrastała z ziemi i porwanymi szczytami wbijała się w niebo. Tam właśnie rosła soczysta i wiecznie wilgotna trawa.

Za to w przeciwnym kierunku polana łagodnym zboczem opadała na grzbiety niewielkich wzniesień. Pomiędzy nimi ścisnęły się kolejne chłopskie zagrody. Dalej, o jakieś parę godzin konno, leżała największa osada Wielkiego Boru – Cieniodąb.

Sam Wielki Bór był zaś malutkim kasztelaństwem, wysuniętym najdalej na wschód Cesarstwa. Obok niego leżały inne, również zapomniane przez bogów, krainy: Samopał, Jesionnik Stary i Mokre Czuby. Każda z nich kierowała się własnymi interesami i rywalizowała z pozostałymi, często sięgając po ostateczne środki. Tak więc walki o granice, podjazdy, zajazdy i rabunki karawan kupieckich były na porządku dziennym… Jeżeli zawodziła dyplomacja. A zawodziła dość często, trzeba powiedzieć.

Najbardziej rozpanoszył się Jesionnik Stary, który schował pod swój pantofel Mokre Czuby i miał ochotę na więcej. Na to oczywiście nie godziły się ani Samopał, ani Wielki Bór. Doszło więc między nimi do wielu potajemnych spotkań, rozmów i negocjacji, w wyniku których stało się wiele niedobrego, jak na przykład…

Ale Świchwosta polityka nie interesowała. Nie miał o niej bladego pojęcia. Nawet nie wiedział, co to polityka. Gdyby ktoś go o to zapytał, odpowiedziałby, że pewno gatunek zboża ozimego albo nośnej kury. Stał więc sobie skacowany pod domem, z niezmąconym spokojem obserwując pasące się owce.

I wtedy, dokładnie w tym momencie, po polanie przesunął się cień. Zatoczył pełne koło, a potem znikł za szczytami Czerwonych Pazurów. Świchwost przesłonił dłonią oczy i wyczekująco patrzył na spiczaste granie. Serce zabiło mu szybciej i nakazało ruszyć się z miejsca. Nieokreślony niepokój – to właśnie poczuł w tej chwili, choć zapewne nie potrafiłby tego tak nazwać. Generalnie: COŚ go tknęło.

Zaczął iść, z początku powoli…

Dzieci tam są, to COŚ mu mówiło. Wołaj je… Wołaj, zanim będzie za późno…

Usłuchał.

– A gdzie ty leziesz? – krzyknęła Kalieta, przerywając ubijanie masła.

– Cichaj… – mruknął, uspokajając ją ruchem dłoni.

Pośród szczytów Czerwonych Pazurów przetoczył się przeciągły ryk, spotęgowany górskim echem. Wzleciał jakby od samego dna, ponad turnie, a potem lawiną spadł na dół.

I wreszcie nad wierchami zamajaczyły jakieś dziwne kształty… Postać wychyliła się majestatycznie sponad gór, chwilę utrzymywała się w bezruchu, a potem zaczęła gwałtownie rosnąć. Zbliżała się w ogromnym tempie i teraz można ją było rozpoznać.

Świchwost puścił się pędem w kierunku polany, wrzeszcząc wniebogłosy:

– Uciekajcie..! Na bogów! Uciekajcie!!!!!

Kalieta wreszcie pojęła. Zerwała się na nogi.

Maselnica przewróciła się i potoczyła w dół po nierównym terenie.

– Mariela… Ilen… Konkol… – szepnęła łamiącym się głosem, wypatrując za dziećmi załzawione oczy. Tam w dolinie pojawił się…

Smok.

I to nie byle jaki. Czarny, najstraszliwszy z możliwych.

Zawisł w powietrzu, machając olbrzymimi, błoniastymi skrzydłami. Wypiął potężną pierś i wystawił podłużną głowę do słońca. Kazał się tak podziwiać przez dłuższy moment, z niekłamaną radością obserwując przerażonych ludzi. Promienie ślizgały się po jego hebanowych łuskach, zostawiając na nich świetliste refleksy.

„No, dosyć tego. Trzeba by zorganizować sobie śniadanie.", pewno pomyślał, bo wściekle ryknął. Podkulił momentalnie cztery łapy, przygiął je wzdłuż ogromnego ciała i ostro zapikował. Świchwost pędził na oślep, drąc się tak głośno, jak tylko mógł.

– Wynoście się…! – krzyczał do dzieci, a wtórował mu wibrujący pisk Kaliety.

Mariela, Ilen i Konkol pogubili się. Strach ich sparaliżował, onieśmielił, odebrał siłę w nogach. Nie słyszeli wrzeszczącego ojca, nie widzieli nic. Stali jak słupy soli, gapiąc się na atakującą bestię. Rozdziawili szeroko usta, a kostury wypadły im z rąk.

Patrzyli, jak monstrum rozwiera uzębiony po brzegi pysk, jak błyskają mu ślepia, a z nozdrzy bucha para.

Świchwost biegł jak oszalały. W końcu potknął się i upadł, turlając po zboczu niewielkiego wzniesienia. Owce, przeraźliwie becząc, rozpierzchły się we wszystkich kierunkach.

Kalieta zapędziła do chałupy najmłodsze dzieciaki i – wyzierając przez okno – patrzyła, jak bestia wyhamowuje tuż nad rozbiegającym się stadem. Wyciąga tylne łapy…

– O bogowie, miejcie w opiece nasze dzieciaki … – wyszeptała zbielałymi ustami, mocno przyciskając do siebie najmłodszą córkę.

Cap, cap, cap, cap! Już je złapał!

Monstrum pochwyciło… dzięki, bogowie, dzięki!

… pochwyciło cztery beczące owieczki i zacisnęło na nich długie pazury. Bialutkie, puchate runo zabarwiło się na czerwono. Smok eleganckim i dostojnym lotem przemknął obok dzieci. Głośnym wdechem nabrał powietrza w płuca… Zakaszlał…

Na bogów, z a k a s z l a ł?!

Bestia chrząknęła, jeszcze raz wzięła spory haust… Zasyczało, trzasnęło, a opary szarego dymu skłębiły się tuż przy olbrzymiej paszczy. Smok zionął zielonym ogniem, którego seledynowy blask w sekundzie zajął łany żyta. Płomienie strzeliły w górę, odbijając się na łuskach monstrum. Smok wzbił się w powietrze, a przed odlotem mruknął.

– Kasztelan za wszystko mi zapłaci. – jego głos był głęboki, czysty, dźwięczny, donośny – I pójdzie z dymem, jak wasze zboże. Możecie mu to przekazać, roztropkowie…

A potem niespiesznie odleciał, znacząc drogę karminową strużką, spływającą z ciał dogorywających owieczek.

Wtedy też szesnastoletnia Mariela, pucułowata dziewoja o płowych warkoczach, odzyskała swój dźwięczny głos. I wrzasnęła potężnym vibrato, które jeszcze długo odbijało się wśród szczytów Czerwonych Pazurów.

Koniec

Komentarze

nie wiem, kto wcześniej dał opowiadaniu gorszę notę, ale to normalnie chyba z zazdrości. ja daję wysoko. fajny początek (bo jak rozumiem, rozdziłów będzie więcej?), dobra narracja, mocne dialogi, a koniec z nalotem smoka wymiata.

witaj, jossip. dzięki za miłe słowa i ocenę. bardzo się cieszę, ze Ci się podobało. Z gorszą notą to było tak, że sama sobie to przez przypadek kliknęłam, ale strasznie mi miło, że stanąłeś w mojej obronie! :) rozdziałów jest więcej, podobnie zresztą jak i opowiadań.

będę wszystkim ogromnie wdzięczna za komentarze oraz oceny, bardzo zależy mi na Waszym zdaniu. pozdrowienia, sathe

Ciekawe. Narracja nieźle prowadzona. Dialogi w porządku. Końcówka z humorem. Ode mnie 5.
Pozdrawiam. 

Bardzo dziękuję za ocenę i komentarz. Zapraszam również do II części, którą zamieściłam już na stronie.

Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka