- Opowiadanie: An-Nah - Dzień, w którym wszystko się skończyło

Dzień, w którym wszystko się skończyło

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzień, w którym wszystko się skończyło

Czyli pierwsza opowieść o Wasylu, bracie Igora autorstwa An-Nah i Mirveki, zawierająca także historię Wasyla.

 

 

DZIEŃ, W KTÓRYM WSZYSTKO SIĘ SKOŃCZYŁO

 

Niegdyś, w kraju, którego nazwę należy z przyczyn politycznych pominąć, a który można rozpoznać na podstawie jego topografii, zwyczajów czy imion noszonych przez mieszkańców, w pewnej rodzinie było dwóch synów. Starszy z racji wrodzonych predyspozycji tak fizycznych, jak i mentalnych, zrobił błyskotliwą karierę na polu naukowym. Jego imię stało się sławne na cały świat, gdyż bez niego jego pracodawca nigdy nie odniósłby sukcesu. Od tego czasu zwykło się mawiać, że każdy szalony naukowiec powinien mieć swojego Igora i zdecydowanie jest to prawda. Garbaty, kulawy i zezowaty, a przy tym posłuszny, wierny i pracowity Igor okazał się być idealnym asystentem.

 

Ta historia jest o jego młodszym bracie, Wasylu.

 

W przeciwieństwie do swego słynnego brata Wasyl nie miał odpowiednich predyspozycji, by pójść w jego ślady. Niestety, matka natura odmówiła mu brzydoty. Nie był garbaty, miał obie nogi tej samej długości i stopy zwrócone w tę samą stronę. Jego dłonie były proporcjonalne, a każda z nich miała prawidłową liczbę równych palców. Co gorsza, jego blond włosy rosły bujne, silne i błyszczące, na skórze nie było ani jednej brodawki. Wasyl posiadał przepisową ilość oczu i doskonale widział na każde z nich. Wasyl nie miał zeza. Wasyl nie był nawet daltonistą.

 

Jedynym, co pozostawało żyjącemu w cieniu sławnego brata Wasylowi, był jego zapał do pracy i pragnienie poświęcenia się dla nauki, choćby nawet oznaczało to utratę kończyny i zastąpienie ją nową. Niestety, szaleni naukowcy, do których z uporem wysyłał CV i listy motywacyjne nie odzywali się do niego po rozmowie kwalifikacyjnej. No dobrze, raz został przyjęty na tydzień próbny, po którym potencjalna pracodawczyni z zakłopotaniem oznajmiła mu, że owszem, jest bystry, pojętny i gorliwy, ale żaden szanujący się szalony naukowiec nie przyjmie do pracy asystenta, który byłby wysoki, harmonijnie zbudowanym niebieskookim blondynem. Nie ma szans. W tym zawodzie liczy się prezencja. Niech Wasyl lepiej poszuka innej pracy. Z taką twarzą i posturą kariera w showbiznesie stoi przed nim otworem.

 

Wasyl jednak nie chciał kariery w showbiznesie. Jego serce i dusza kierowały się ku szalonej nauce, w niej widział swoją przyszłość. Marzył o czyszczeniu próbówek z podejrzanego nalotu, o nocnych wyprawach na cmentarz w celu pozyskania części zamiennych dla monstrum, o precyzyjnym ustawianiu piorunochronów podczas burzy – techniki łapania piorunów znał dobrze tak z teorii, jak i od strony praktycznej. Pamiętał doskonale, gdy brat zabrał go kiedyś do pracy. Wasyl miał wówczas zaledwie dziesięć lat i potężne, ulokowane w starym zamczysku laboratorium zrobiło na nim olbrzymie wrażenie. Ach, czyścić te wszystkie urządzenia, zamiatać stare kamienne podłogi! Dokarmiać te generacje zmutowanych szczurów! Doglądać mózgów w słoikach i rozmawiać z nimi! Oto było marzenie Wasyla.

 

Po ostatniej porażce poszedł po rozum do głowy. Zamówił sobie buty o nierównych podeszwach, żeby skutecznie markować kulawość, ogolił głowę tępą brzytwą, nauczył się charakteryzacji i przede wszystkim zakupił solidny balon, który zaczął mocować sobie pod koszulą. Teraz przynajmniej jego wygląd jako tako pasował do wymogów zawodu.

 

Niestety, niewiele to pomogło: większość szalonych naukowców znała już Wasyla, albo po prostu nie potrzebowała asystenta.

 

Większość, ale nie wszyscy. Z jaką radością wyczytał Wasyl ogłoszenie, że niejaki doktor Hoffmann poszukuje pomocy w swoim laboratorium! Z jaką radością wysłał mu swoje CV i długi list motywacyjny i z jaką radością udał się na rozmowę kwalifikacyjną.

 

I jak wielka była radość Wasyla, gdy doktor Hoffmann, niski, siwy człowieczek o pogodnej, poczciwej twarzy uściskał mu rękę i oznajmił, nie pytając nawet o nic:

 

– Jesteś przyjęty!

 

Niestety, radość Wasyla zblakła jeszcze tego samego wieczora, podczas rozmowy z bratem.

 

– Doktor Hoffmann? – spytał Igor, a na jego paskudnej twarzy pojawił się wyraz zatroskania. – Wasylu, nie chcę cię martwić, ale on jest… hmmm, jakby to powiedzieć… doktor Hoffmann jest świrem.

 

– To chyba dobrze? – spytał Wasyl. Przecież chciał pracować dla szalonego naukowca.

 

Igor odkaszlnął nerwowo.

 

– Wasylu, to nie tak, jak myślisz. Doktor Hoffmann jest… jakby to ująć… z nim jest naprawdę źle. Może… może opiszę ci, co on robi?

 

– Jasne.

 

– Więc, on się zajmuje genetyką.

 

– Genetyką?! – wykrzyknął podekscytowany Wasyl. – To cudownie! Mutanty, mordercze klony, krwiożercze owce…

 

– Wasylu – Igor ostudził zapał brata. – problem w tym, że on bada genotyp muszek owocówek.

 

To już było mniej ekscytujące. Entuzjazm Wasyla osłabł.

 

– Ale… przynajmniej hoduje je naprawdę wielkie?

 

– Nie.

 

– Są… drapieżne? Przenoszą śmiertelne wirusy?

 

– Nie.

 

– To… to co one robią?

 

Igor zamyślił się przez chwilę.

 

– Bzyczą – stwierdził. – Tak przynajmniej myślę. Przykro mi, Wasylu – powiedział ze smutkiem, kładąc pokrzywioną rękę na ramieniu brata. – Źle trafiłeś.

 

Wasyl westchnął ciężko. Faktycznie, sytuacja nie wyglądała wesoło.

 

Jednak nie byłby sobą, gdyby się teraz miał poddać.

 

– Trudno – oznajmił. – Przyjmę tę pracę. Kto wie, może uda mi się z doktora Hoffmanna zrobić porządnego szalonego naukowca?

 

I tak właśnie Wasyl w końcu zdobył wymarzoną posadę i zaczął pracować u doktora Hoffmanna, w pięknym miasteczku o średniowiecznym rodowodzie, pełnym malowniczych kamieniczek, z wielkim zamkiem, którego ponure wieże górowały nad okolicznymi farmami, mrocznymi lasami i osnutym mgłą bagniskiem.

 

Przynajmniej okolica i jej barwni mieszkańcy rekompensowali nudną i jakże mało malowniczą pracę doktora Hoffmanna.

***

 

Pewnego dnia nadszedł dzień, w którym wszystko się skończyło.

 

Właściwie zaczęło się poprzedniego dnia. Każdy koniec bowiem ma swój początek.

 

Wasyl od rana był w doskonałym humorze, gdyż udało mu się osiągnąć wielki sukces: sąsiadka jego i doktora Hoffmanna, urocza Kunegunda, która wpadła mu w oko już pierwszego dnia jego pracy (Wasyl może i był wysoki i silny, ale noszenie sztucznego garbu przeszkadza w noszeniu dużych walizek. Kiedy wszystko ci się rozsypie przydatny jest ktoś, kto zacznie zbierać te rzeczy z pomocą magii… a kiedy okaże się, że tym kimś jest śliczna wiedźma…) dała zaprosić się do cukierni. Wasyl nie był pewien, czy mógł to spotkanie nazwać randką. Niestety, zdawał sobie sprawę ze swoich braków. Gdy pozbywał się charakteryzacji i sztucznego garbu, był tylko zwykłym człowiekiem: nie mógł konkurować z nikim w miasteczku. Ani z Alfą stada wilkołaków, ani z młodym wampirem, bratankiem Hrabiego, nie mówiąc już o samym Hrabim, którego co prawda nie widział, ale z opowieści wnioskował, że jeśli chodzi o sprawy damsko-męskie… Gdyby Wasylowi wpadła w oko zwykła dziewczyna, nie byłoby problemu, ale Kunegunda była wiedźmą, a wiedźmy mają upodobania dziwaczne i nieprzewidywalne. Dużo więc czasu zajęło mu, nim zebrał się na odwagę by ją gdzieś zaprosić i cieszył się niezmiernie, kiedy Kunegunda się zgodziła.

 

Wybrali się do najlepszej – właściwie jedynej, wszelka konkurencja upadała szybko, głównie za sprawą klątw – cukierni w miasteczku. Prowadziły ją krewne Kunegundy, czy też jej koleżanki po fachu – w wypadku wiedźm nigdy nic nie wiadomo. Cukiernia znana była z wyśmienitych ciastek z wróżbą. Wiedźmy wsadzały wróżby w torty, kremówki, pączki, eklerki, muffiny, drożdżówki, miodowniki, herbatniki, ziemniaczki, ptysie i wszystkie ciasta, które robiły. Ich talent do przepowiadania przyszłości był niebywały, nigdy nie słyszano bowiem o wróżbie, która by się nie sprawdziła.

 

Nigdy też nie słyszano o takiej, która byłaby pozytywna. Niemniej jednak to nie przeszkadzało mieszkańcom miasteczka kupować ciastek. Wróżby na szczęście zazwyczaj przepowiadały rzeczy o niewielkiej szkodliwości.

 

Wasyl ze swojego ciastka wyciągnął jedną z tych nielicznych nadzwyczaj niebezpiecznych.

 

Siedział przy stoliku gapiąc się w umazany kremem kawałek papieru. Gapił się w niego tak bardzo, że nie odwróciła jego uwagi nawet nachylająca się w jego stronę Kunegunda, a trzeba przyznać, że był to widok równie apetyczny, co ciastka.

 

– Wasylu – spytała młoda wiedźma. – Co się dzieje? Co ci przypadło?

 

Wasyl otrząsnął się i pokazał jej kartkę.

 

– „Wszystko się skończy” – przeczytała Kunegunda. – O rany. O rany.

 

Wasyl kiwnął ponuro głową.

 

– To bardzo zła wróżba. Przykro mi, Wasylu.

 

Nawet fakt, że w tym momencie położyła rękę na jego dłoni nie pocieszył Wasyla. „Wszystko się skończy”. Wszystko to znaczy co? Jego praca u doktora Hoffmanna? Jego życie? Świat? Co prawda nie było ostatnio żadnej wielkiej przepowiedni dotyczącej końca świata, ale one nigdy się nie sprawdzały. Wróżby z ciastek za to sprawdzały się zawsze.

 

Ponury nastrój nie opuszczał Wasyla do wieczora i nie dawał mu spać w nocy, tak, że rano Wasyl wstał zmęczony i bez chęci do pracy. Z podkrążonymi oczyma zawlókł się do kuchni, gdzie doktor Hoffmann gotował wodę na poranną kawę.

 

Doktor Hoffmann był w znakomitym humorze, kompletnie nieświadomy ponurego losu, który wisiał nad jego laboratorium.

 

– Dzień dobry, Wasylu! – odezwał się z uśmiechem. – Podaj mi, proszę kawę.

 

Wasyl otworzył szafkę, wyciągnął puszkę i zajrzał do środka.

 

– Nie ma kawy – powiedział, zaskoczony. Mógłby przysiąc, że mieli jeszcze dobre pół opakowania.

 

– Jak to nie ma kawy? Sprawdź w szafce na dole, powinno być jeszcze opakowanie.

 

Wasyl, jak na dobrego asystenta przystało, polecenie wykonał.

 

– Tu też nie ma – oznajmił. – Nie mamy kawy, doktorze Hoffmann.

 

– A niech to! W takim razie, Wasylu, musisz iść do sklepu kupić nową puszkę.

 

Tak więc Wasyl, w złym humorze, niewyspany i bez kawy, wyszedł z domu w celu zrobienia zakupów.

 

Dzień był piękny i nic nie zapowiadało katastrofy.

 

Wasyl, energicznym krokiem, w którym nie przeszkadzały mu ani nierówne podeszwy, ani dmuchany garb (prawdę mówiąc, kiedy się zapominał nagle się prostował) ruszył za miasto. Ze względów estetycznych największy sklep spożywczo-przemysłowy, szumnie, choć na wyrost zwany „supermarketem” ulokowano na obrzeżach, tak, by nie rzucał się w oczy. Niedaleko mieścił się też parking dla turystów i motel, ale to temat na inną historię. Tak czy inaczej, żeby dotrzeć do sklepu Wasyl musiał minąć całe niemal miasteczko.

 

Już za progiem powitała go bardzo strapiona Kunegunda.

 

– Hej, Wasylu – odezwała się. – Wyobraź sobie, tragedia. Nie mam już pożywki dla moich roślinek.

 

Wasyl zerknął na pięknie prezentujący się ogródek wiedźmy. Pokaźne muchołówki, duma Kunegundy, kłapały niezadowolone. Nie zwiastowało to nic dobrego. Głodne muchołówki już kiedyś zjadły całe bezcenne pokolenie muszek owocówek doktora Hoffmanna.

 

– Idę właśnie do sklepu – oznajmił. – Jeśli chcesz, mogę ci kupić trochę karmy.

 

Kunegunda uśmiechnęła się czarująco, a na jej okrągłych policzkach pojawiły się dołeczki.

 

– Dziękuję. Jesteś bardzo kochany.

 

Wasyl ruszył dalej.

 

Niedaleko centrum, przy ratuszu, stała blaszana miska na kocie jedzenie. Miska była pusta, zaś wielki, czarny kot spoglądał na nią złowrogo. Wasyl ukłonił się, zgodnie z miejscowym zwyczajem, nakazującym okazywać temu konkretnemu kotu szacunek równie duży, o ile nie większy, co Hrabiemu. Kot spojrzał z wyrzutem na Wasyla, potem na miskę.

 

– Niech zgadnę – powiedział do niego Wasyl. – Nie ma mleka, co? Idę do sklepu. Kupię ci trochę.

 

Kot miauknął z aprobatą.

 

Nad głową Wasyla miauknęło coś jeszcze. Wasyl popatrzył w górę.

 

– Jeśli idziesz do sklepu po mleko – odezwała się Nefti, kotka-mumia, najbliższa towarzyszka egipskiej księżniczki Neferneferuaten – to może kupisz jeszcze jedno? Ale nie krowie, krowie źle robi na cerę. I sól do kąpieli. Księżniczce skończyła się sól, a przecież nie może iść na kąpiele błotne brudna, prawda? I przydałby się papier listowy… – Kotka zamyśliła się, liżąc łapkę pomiędzy bandażami. – Tak, to chyba będzie wszystko. Dzięki.

 

Nie czekając na odpowiedź, skoczyła między dachy, ale Wasyl nawet nie myślał odmówić. W końcu to była jego praca – wykonywać polecenia innych.

 

Idąc dalej, usłyszał podniesione głosy i szczęk naczyń z domku wiedźm – wiedźm było w miasteczku całkiem sporo. Te konkretne znane były z zupy.

 

– Jak to się skończyły?! – usłyszał skrzekliwy głos jednej z czarownic. – Jak ty robisz inwentaryzację, stara ropucho?! Trzydzieści lat gotujemy tę zupę i nigdy nie zabrakło nam oczu traszki!

 

– Ty ostatnio sprawdzałaś spiżarkę, bźdźągwo bagienna! – odkrzyknęła inna wiedźma, równocześnie wystawiając przez okno długi, spiczasty nos. – A ty tu czego?! – warknęła, widząc Wasyla.

 

– Jeśli potrzebujecie, może mógłbym…

 

– Nic nie potrzebujemy. A zupy nie dostaniesz. Skończyła się.

 

I zatrzasnęła mu okiennicę przed nosem.

 

Wasyl podrapał się po głowie. Że zabrakło oczu traszki to jeszcze mógł zrozumieć, ale żeby skończyła się wiedźmia zupa? Gotowały ją od lat, niekoniecznie trzymając się przepisu, tak, że nikt już nie wiedział, z czego się zupa składa. Ale była dobra no i Wasyl w skrytości ducha liczył na to, że jeśli będzie ją często jadł, wyrośnie mu choć kilka brodawek… A teraz zupa się skończyła a wiedźmy były wściekłe, sądząc z garnka, który wyleciał oknem i uderzył w ziemię u stóp Wasyla.

 

Nie było warto stać dalej, kiedy zakupy czekały.

 

Przechodząc koło zamku, Wasyl usłyszał dobiegający gdzieś z góry długi, przeciągły jęk. Nie brzmiało to jak duch, choćby dlatego, że o tej porze duchy spały. Spał też Hrabia. Poza służbą tylko bratanek Hrabiego bywał za dnia na nogach.

 

Wasyl spojrzał pytająco na starego służącego, który pracowicie sprzątał podjazd przed bramą. Służący uśmiechnął się z satysfakcją.

 

– Och, panicz nie wyjdzie z zamku przez zmrokiem. Skończył mu się krem z filtrem.

 

Wasyl kiwnął głową ze zrozumieniem. Przynajmniej ten jeden element dnia można uznać za pozytywny: w końcu Hrabia robił wszystko, by oduczyć swojego bratanka niektórych niestosownych nawyków.

 

W sklepie także sytuacja nie wyglądała różowo. Na parkingu stało kilka motocykli, o które opierały się niezadowolone wilkołaki. Nie wyglądały najlepiej: futro, zwłaszcza piękne grzywy, z których były dumne, pozlepiało się i przybrało matową barwę. Wszystkie powarkiwały na mijającego je Wasyla, a trudno było zinterpretować to warczenie jako przyjazne albo jako próbę zaśpiewania piosenki metalowej. Wasyl, zazwyczaj w całkiem niezłej komitywie z wilkołaczym zespołem, poczuł się nieswojo. Ostrożnie wszedł do sklepu, gdzie, jak się okazało, hałas był o wiele większy nawet niż kłótnia czarownic.

 

Alfa watahy rozbijał się między półkami, przewracał stosy puszek, zrzucał butelki, zaś obsługa sklepu kuliła się tylko po kątach. Wściekły wilkołak to najgorsze, co mogło się im przytrafić.

 

Wasyl zebrał się na odwagę i ruszył w kierunku wilkołaka. Ten, czując, że ktoś się zbliża odwrócił się, ogonem strącając pudełka z ciasteczkami. Wbił w Wasyla spojrzenie żółtych ślepi, rozwarł paszczę, pełną wielkich zębisk.

 

– Czego? – warknął.

 

Wasyl nie mógł nie zauważyć, jak fatalnie wygląda futro Alfy.

 

– Co… co się stało? – spytał ostrożnie.

 

Zbyt mało ostrożnie, jak się okazało.

 

– Szampon się skończył! Nigdzie nie ma szamponu w tym mieście! – zawył Alfa na cały sklep, a w jego oczach widać było wściekłość i cierpienie. – Nie ma szamponu, a jutro koncert!

 

Nie sposób było nie zrozumieć. Zadbane grzywy były dla wilkołaków jedną z wizytówek i znakiem rozpoznawczym.

 

Wasyl mógł tylko cierpliwie czekać, aż Alfa opanuje nieco swoją wściekłość i ruszy na poszukiwanie szamponu gdzie indziej. Nie chciałby być w skórze obsługi kolejnego sklepu, do którego trafią wilkołaki.

 

Dopiero po pewnym czasie, a było już późne popołudnie, Wasyl z drżącym sercem zabrał się za przeszukiwanie ruin sklepowych półek. Przepowiednia wiedźmy działała i bał się, że skoro szamponu zabrakło nawet w sklepie, zabraknie w nim i rzeczy, które on zamierzał kupić. Na szczęście, nie było aż tak tragicznie i obiecawszy solennie, że na drugi dzień uiści zapłatę (skończyły mu się pieniądze), Wasyl ruszył w pośpiechu z powrotem do domu. Po drodze oddał zamówione zakupy Nefti, nalał czarnemu kotu mleka do miski i sprezentował uradowanej Kunegundzie karmę dla muchołówek. Dopiero po tym wszystkim wszedł do domu.

 

– Doktorze Hoffmann, przepraszam, że tak długo! – zawołał od progu. – Były komplikacje, ale mam kawę!

 

– Wasylu – odezwał się załamany głos z głębi domu, prosto z ubikacji. – Wasylu, nie chcę cię martwić, ale wyobraź sobie… skończył nam się papier toaletowy!

 

I wtedy właśnie skończyła się cierpliwość Wasyla.

 

Koniec

Komentarze

Autorki mają sprzeczne zdanie co to efektu końcowego, toteż pięknie proszą o opinie!

Biorąc pod uwagę okoliczności przyrody, czy Autorki deklarują, że tekst można czytać jako skończoną całość, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Deklarują, dlatego nie ma żadnego "część pierwsza" czy "rozdział pierwszy".

"W przeciwieństwie do swego słynnego brata Wasyl nie miał odpowiednich predyspozycji, by pójść w jego ślady." - czyli Igor miał predyspozycje, żeby pójść w swoje ślady?

"każda z nich [dłoni] miała prawidłową liczbę równych palców" - ja bym nie chciał mieć równych palców. Na ten przykład, wolę, jak kciuk jest trochę grubszy i krótszy od pozostałych:)

"ani jednej brodawki"??? Sutkowych też nie miał? I równe palce? To na pewno był człowiek?

liczbę oczu miał, nie ilość.

"uściskał mu rękę? - a nie zwyczajnie "uścisnął dłoń"? Ewentualnie "uściskał Wasyla"?

Nie mam teraz czasu czytać dalej, ale zaczyna się ciekawie. Wypisane wyżej potknięcia stylistyczne i logiczne nie przesłaniają mi faktu, że przyjemnie mi się czytało początek Waszego opowiadania.


"Kiedy wszystko ci się rozsypie" - kalka z angielskiego. Takie "you" języku polskim załatwiamy bezosobowo "kiedy rozsypią się", albo "kiedy człowiekowi rozsypią się"

"torty, kremówki, pączki, eklerki, muffiny, drożdżówki, miodowniki, herbatniki, ziemniaczki, ptysie i wszystkie ciasta, które robiły" - skąd się tam wzięły ziemniaczki? Z ziemi? No dobra, zakładam, że to jest jakiś nieznany mi rodzaj słodkości. Ale w takim razie, po długiej liście ciast (tort) i ciasteczek (mufinki) chyba nie powinno było się pojawić "... i wszystkie ciasta".

Czy ponury los może wisieć? Może, ale chyba jednak zawsze na włosku, prawda? Hmm, właściwie to tego punktu nie jestem pewien.

"Wasyl musiał minąć całe niemal miasteczko" - jadąc obwodnicą?

"Wasyl nie mógł nie zauważyć, jak fatalnie wygląda futro Alfy." - i pozostałych wilkołaków. Po jednym dniu? Oj, to biedaki mają nadczynność gruczołów łojowych:( Albo się w czymś klejącym wytarzali.

"Przepowiednia wiedźmy działała" - jak to działała, skoro Wasyl kupił to, po co przyszedł? 

Zabawne. Fajnie napisane. Co prawda zrobiłyście za długi wstęp, ale ja mam tak samo. Aha, pominąłem błędy, które uznałem za drobiazgi. Nie było ich wiele. 

Czepiać się drobiazgów nie będę. Zgodzę się z opinią, że wstęp jest trochę zbyt długi w proporcji do reszty. Czytało się miło, podoba mi się kreacja świata, jest kilka zabawnych momentów. Co do efektu końcowego - mnie on niestety do siebie nie przekonuje. Skończyła się cierpliwość i co dalej? Zabieg raczej wywołał u mnie wzruszenie ramion niż faktyczne zaciekawienie, co się stało.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

    Bardzo wątły pomysł na fabułę, rozdęte wykonanie i kompletnie nijakie zakończenie. Wyszedł z tego slowny misz - masz, czyli groch z kapustą.    

    Bardzo średnie na jeża.

     Skłaniam się ku zdaniu tej z Autorek, która uważa, że efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia.

 

Jego imię stało się sławne na cały świat, gdyż bez niego jego pracodawca nigdy nie odniósłby sukcesu”. –– Imię jest niezmiernie ważne, szczególnie gdy ma ambitnego pracodawcę, chcącego odnieść sukces. ;-)

Powtórzenia.

 

„Wasyl posiadał przepisową ilość oczu i doskonale widział na każde z nich”. –– Ja napisałabym: Wasyl posiadał przepisową liczbę oczu i doskonale widział każdym z nich.

 

„…choćby nawet oznaczało to utratę kończyny i zastąpienie nową”. –– …choćby nawet oznaczało to utratę kończyny i zastąpienie jej nową.

 

„Przynajmniej okolica i jej barwni mieszkańcy rekompensowali nudną i jakże mało malowniczą pracę doktora Hoffmanna”. –– Poprzednie zdanie mówi o malowniczych kamieniczkach, więc tu napisałabym: …i jakże mało zajmującą/atrakcyjną/efektowną/frapującą/ pracę doktora Hoffmanna.

 

Pewnego dnia nadszedł dzień, w którym wszystko się skończyło”. –– Ja napisałabym: Pewnego razu nadszedł dzień… Lub: nadszedł dzień
W następnym zdaniu znowu powtarza się dzień.

 

„…sąsiadka jego i doktora Hoffmanna, urocza Kunegunda, która wpadła mu w oko już pierwszego dnia jego pracy…” –– Powtórzenie.

 

„Wasyl może i był wysoki i silny, ale noszenie sztucznego garbu przeszkadza w noszeniu dużych walizek”. –– Powtórzenie. Może: Wasyl może i był wysoki i silny, ale noszenie sztucznego garbu przeszkadza w dźwiganiu dużych walizek.

 

„Gapił się w niego tak bardzo, że nie odwróciła jego uwagi nawet nachylająca się w jego stronę Kunegunda…” –– Powtórzenie. Nadmiar zaimków.

Może: Gapił się tak bardzo, że nie zwrócił uwagi na pochyloną ku sobie Kunergundę.

 

„Nawet fakt, że w tym momencie położyła rękę na jego dłoni nie pocieszył Wasyla. „Wszystko się skończy”. Wszystko to znaczy co? Jego praca u doktora Hoffmanna? Jego życie?” –– Powtórzenia.

 

„Nie czekając na odpowiedź, skoczyła między dachy…” –– Wydaje mi się, że skacząc między dachy, zwyczajnie się spada. ;-)

 

„Ty ostatnio sprawdzałaś spiżarkę, bźdźągwo bagienna!” –– Ty ostatnio sprawdzałaś spiżarkę, bździągwo bagienna!

 

„W sklepie także sytuacja nie wyglądała różowo. Na parkingu stało kilka motocykli, o które opierały się niezadowolone wilkołaki. Nie wyglądały najlepiej…” –– Powtórzenie.

 

„Wasyl zebrał się na odwagę i ruszył w kierunku wilkołaka. Ten, czując, że ktoś się zbliża odwrócił się…” –– Powtórzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytało się fajnie, ale tak po połowie tekstu przestały mnie interesować dalsze perypetie Wasyla, więc już tylko przejrzałam i szybko dobiegłam do finału. Który mi się nie spodobał. 

Styl lekki, przyjemny i wydaje mi się, że bardzo ogólny pomysł dałoby się przerobić na coś ciekawego. Ale wyszedł taki nieco głupkowaty tekst o niczym.

Pozdrawiam

Tak czy inaczej, żeby dotrzeć do sklepu [,+] Wasyl musiał minąć całe niemal miasteczko.  

Pokaźne muchołówki, duma Kunegundy, kłapały niezadowolone.  ---> bardzo chciałbym wiedzieć, czym kłapały...  

czarny kot spoglądał na nią złowrogo.  ---> złowrogo? Może bardzo złym okiem, lub podobnie?  

Nad głową Wasyla miauknęło coś jeszcze.  ---> miauczenie tak silnie jest skojarzone w kotem, że proponowałbym, aby zamiauczało nie coś jeszcze, lecz by zamiauczał ktoś jeszcze.  

bźdźągwo   ---> auć! bździągwa...  

hałas był o wiele większy nawet niż kłótnia czarownic.  ---> jakoś nie leży mi to porównanie. Hałas większy od kłótni? Nie, to trzeba inaczej napisać...  

Nie chciałby być w skórze obsługi kolejnego sklepu, do którego trafią wilkołaki.  ---> brakuje dookreślenia, jaki warunek musi być spełniony, by nie chcieć być w skórze obsługi sklepu.  

Jeżeli coś się w uwagach powtarza, no to się powtarza, jeszcze nie czytałem komentarzy.

Jak zrozumiałem, zapowiada się cykl opowiadać o Wasylu. OK, pożyjemy, poczytamy... Coś lekkiego, z założenia zabawnego, będzie miłym urozmaiceniem, odskocznią od mhrrocznych wizji wszelakich nieszczęść i katastrof.

A ja od siebie dodam, że opowiadanie jest całkiem urocze. Nie jestem pewien, czy takie określenie tu pasuje, ale inne bardziej trafne nie przychodzi mi do głowy. Czy efekt końcowy jest zadowalający? Nie wiem. Tekst nie jest napisany nieskazitelnie, ale przedstawia ciekawy pomysł i bawi, więc chyba spełnia swoje założenia. A to najważniejsze.

Ogólnie wrażenia dosyć średnie. Zakończenie słabe. No i sporo potknięć. Nie chcąc bawić się w wyliczankę powiem, że miejscami jest naprawdę duże nagromadzenie słowa "Wasyl".

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka