- Opowiadanie: agatakasiak - Baśń o wilczej dolinie, cz. III

Baśń o wilczej dolinie, cz. III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Baśń o wilczej dolinie, cz. III

 

HEJ:) OTO KOLEJNE DWA RODZIAŁY "BAŚNI…"

 

DOWIECIE SIĘ W NICH, CO SPOTKAŁO WIEDŹMĘ ZAGNANĄ PRZEZ WILKOŁACZEJĄCEGO GNIERATA NA WYSPĘ PEŁNĄ STARYCH GROBÓW ORAZ JAKI STRASZNY SEKRET KRÓLOWEJ PRZEBORKI ZWIĄŻE SILNIEJ LOS PALATYNA POMIRA Z POSTACIĄ WILKOOKIEGO KSIĘCIA WOLINA.

 

ŻYCZĘ MIŁEJ LEKTURY!:)

 

AGATA

 

 

 

Rozdział V

 

 

 

Kiedym się ocknęła, była wciąż noc. Pierwsze com ujrzała, to wielki księżyc przebijający między konarami cmentarnych drzew. I wciąż złowrogo barwne niebo, którego skrawek widać było teraz nad kurhanem. Księżyc zaznaczał się na nim wyraziściej, niż-em kiedykolwiek widziała. Nie było jeszcze pełni, ta myśl pojawiła się spiesznie w mej głowie. A kolory na niebie mieniły się jak czarodziejskie, niby z baśni. Urzekły mnie. Nigdym nie widziała czegoś piękniejszego od tej krwawej, tak złej zorzy.

Serce zaczęło mi walić jak szalone, gdym już przytomniej przypomniała sobie gdziem jest.

Rozejrzałam się wkoło, a oni tam już byli. Wszędzie! Utopki. W świetle tego księżyca ich skóra zdawała się być wręcz niebieskawą. Zniekształcone wilczo twarze unosiły się raz po raz, kiedy wciągali zapach w nozdrza. No i patrzyli tak strasznie.

Tylko nie atakowali. Nie wiedziałam czemu.

Wtedym zobaczyła kogoś jeszcze i dużo bliżej, niż-em się spodziewała. Krzyknęłam wprzódy, tłumiąc swój głos szybko w lęku.

ONA warknęła tylko, stojąc nade mną w niezadowoleniu.

Odsunęłam się, opierając o głazy wejściowe otwartego kurhanu. ONA nie miała tak zwilczałej twarzy, jak tamci z grobów. Jedynie z oczu wyglądało jej coś złego. Bałam się, że zaraz oblicze wynaturzy jej się jak reszcie utopków. Ale mimo, że blask księżyca na nią spływał, wciąż była człowiekiem. Tak przynajmniej wyglądała.

To jej bały się tamte. Szybkom się w tym połapała, mimo wszystko odczuwając ulgę. A wtedy spojrzała w księżyc i oczy błysnęły jej złowrogo.

Że koniec to mój, pewnam była. I tego, że ostatniej nocy mojego długiego żywota znów dane mi było JĄ ujrzeć.

Boginkę.

O północy wiedziałam już, że się zaczęło.

Wstała, wyższa nagle się zdając. Na ręce swe i nogi patrząc w osłupieniu. Wznosiła się nade mną, najstarsza na świecie. Chwiejąc się i migotając w świetle księżyca. Wysoka była aż po korony drzew. I rosła jeszcze, pochyliwszy się ku mnie w ohydnym grymasie.

A ja pospieszniem odwróciła się ku belom wrót grobowca, widzieć tego dalej sił nie mając.

Cień jej, od księżyca padający, jaki kładł się przede mną teraz, coraz większy był. Do niego ich cienie dołączyły, utopków. Kosmatych, dwunożnych, o łbach wilczych, większych od najpotężniejszych ze stworzeń. A w końcu ani trochę już ludzkich. Gdy łby uniosły one ku górze, ryknęły, rodząc się do drugiej swej natury. Aż struchlałam. Wszelka bowiem żyjąca istota zamierała na głos taki, smoków dawnych jęki na myśl przywodzący.

Na belach ściany korytarza wiodącego do opuszczonego kurhanu, otaczały mnie coraz większe cienie JEJ i bestii. Poznałam, że szły ku mnie. Warczały, a wizja mojej śmierci wpędziła mnie w rozpacz. Do młodości powróciłam wspomnieniami. W myśli Wilka pożegnałam. I oczy zamknęłam na zawsze.

 

 

 

 

– Nie! – Pomir wyrżnął jak długi, spadając z zydelka w swym namiocie, i budząc się boleśnie na klepisku. – Przeborka! – imię dawnej żony wydukał.

Że sen miał poznał szybko. Tak pomyślał. Wstał, na siedzenie zwalił się ponownie. Z rozszalałą krwią jeszcze po majakach takich. I prawie odetchnąć miał, gdy strużkę krwi zobaczył na piersi. Na nagiej piersi zresztą! A nie pamiętał, by ostatnimi czasy rozdziewał się z czegokolwiek! Nie ściągał kolczugi swej od tygodni, choć ciążyła, i choć kaftan pod nią grzał kiedy nie było potrzeba, bo zwyczajnie i do tego nawet pomyślunku nie miał.

Rana dziwiła go, wytrzeźwiał zrazu. Głowił się, co zajść mogło, a tylko sen ten dziwaczny mieszał mu ciągle zmysły. Nie pamiętał, by pił więcej, niż zwykle z wieczora, a mimo to obrazy, jakie majaczyły mu w otępiałej głowie, wprawiały rycerza w coraz bardziej uświadomiony strach. Rana też go przerażała i to skąd wziąć się mogła.

W obozie panował porządek. W końcu król gościł nowo obranego sułtana, rozmowy prowadzono o zawarciu pokoju. Tylko patrzeć było zakończenia rokowań i wielkiego ucztowania.

Pomir wpatrywał się osowiały w nietkniętą jeszcze nalewkę kuszącą go na stoliku.

Nosić go zaczynało. A była żona tak go podburzyła tym nagłym przyśnieniem się, bezczelnym, w głowie namąciła.

Pomir styrany życiem się poczuł kolejny raz.

Ku druhom poszedł. W dzbany ich zajrzał puste, smętnie.

– Jaki wymęczony. – Szturchali się rycerze znacząco, wskazując sobie jego.

Posłał im pełne niezrozumienia, niechętne spojrzenie.

– A wy o czym znowu? – burknął, niechętny teraz rozmowom z nimi w takim tonie.

– Jak to o czym? – zaśmiewali się.

Ale opowiedzieć się mu nie zdążyli.

– Jest coś dla ciebie. – Zbliżył się bowiem ku Pomirowi zmierzający od reszty obozowiska Toligniew, jeden z jego druhów, wręczając mu zdjęty z golenia rzemień.

Palatyn drapnął zwitek pociętej skóry i wszedł do namiotu. Znalazł drąg służący do rozszyfrowywania wiadomości i sprawnie nawinął nań rzemień. Tylko ten drąg, o tej właśnie grubości ścianek, celowo wyciosanych, odmierzał nawijany nań rzemień i umieszczone na nim chaotyczne litery tak, że po otoczeniu ścianek, w linii pionowej układanki ukazywała się wiadomość. Pomir przeczytał ją szybko, czując obecność rycerza za sobą.

– Od Drogodzieja – stwierdził raczej, niż zapytał Toligniew.

Pomir skinął, wszak zapisek był w istocie od królewskiego gwardzisty, który to przyjacielem był Pomira od dzieciństwa.

– Czas wyznaczył. O pełni księżyca – rzekł do kompana zwyczajnie, nie mając przed nim zbyt wielu tajemnic, również na temat zamachu antykrólewskiego, jaki oto planowano.

Toligniew odruchowo zerknął na niebo poprzez wejście do namiotu:

– Długo to?

– Dwie noce. – Rana jaką palatyn miał oto na piersi niecierpliwiła go na tyle, by ten znał odpowiedź akurat nad wyraz dobrze i bez spoglądania teraz w niebo.

– Rannyś? – zdziwił się druh.

– Co? … Nie wiem.

– Rozdzianyś? Co z tobą? Mył się będziesz?

– Oszalałeś?

– Nie pij tyle.

W tle zaś ich rozmowy pokładali już się ze śmiechu wojowie.

– A ci co? – Toligniew również nie pojmował tego rozbawienia.

Pomir milczał osowiały. Łypnął na druhów tylko niewesoło i o ranie swojej świeżej pomyślał.

– Czy Przeborka nie zajechała tu przypadkiem niedawno? – zagaił, z namiotu wychodząc do reszty.

A na to już tak gromkim rechotem buchnęli, że wreszcie tchnęło weń to nowe podejrzenia.

– Przeborka!? – śmiali się. – A jest już, jest! Z królem! Podpisy pod traktatem i pieczęcie składać z nadalijskim sułtanem nowym zamierzają. Że niby to nie wiesz, co? Wstydu nie miała nigdy, ale żebyś i ty …!

Brwi zmarszczył baczniej teraz Pomir. Słuchał tylko drwin ich, coraz bardziej zaniepokojony.

Toligniew uwierzyć nie mógł w to, co sam zrozumiał.

– Co oni bajają? – spytał palatyna. – Że niby królowa Przeborka do ciebie się zaszła do obozu? Teraz? W nocy? Na … Na chędożenie?

Pomir twarz przetarł sobie, wciąż jakby w nadziei na zbudzenie się ze snu jakiegoś koszmarnego. Zdumiewał Toligniewa tym, że nie zaprzeczył.

– Po niej spodziewałbym się wyskoku takiego. – Skrzywił się ten ku Pomirowi. – Ale po tobie? Żebyś miał schadzki urządzać sobie? Po nocach? Z żoną byłą? Cudzą? I to pod nosem króla! Z … królową Przeborką?!

– Przestań – bąknął Pomir. – Śniło mi się. To wszystko, co rzec mogę – sucho dodał. – Ogarnęliście majdan? – rzucił, ciągle jak zmięty. – Skóry z taranów popalone wszystkie? Bo znów się wyroją z nich cholerstwa jakieś. Król w obozie. Moja władza kończy się tu właśnie. To koniec wojny. Na pierwszą trąbę do zwijania się szykujmy. Niedługo gówna tylko nasze pod Duszańcem pozostaną. Gotowi bądźcie.

– Ty dokąd?

Pomir nieswój miotał się wkoło. Kaftan ubierał pospiesznie i kolczugę z ziemi biorąc rozrzucone.

– Gdzie duszaniecki książę? – zapytał znienacka. – Widział go kto może? Nie wyjechał chyba jeszcze?

– Duszańca ci się zachciewa?

– Gdzie jest?

– Zapewne ze swoimi. Na hipodromie. O ile młody sułtan nie sprzedał go jeszcze królowi!

I zaśmiali się gromko. Pomir zaś pospieszył w stronę hipodromu.

 

 

 

 

Noc, kiedy podpisano oto traktat była letnia i ciepła. Jedna z najkrótszych. Czerwoną barwę nieba wszyscy podziwiali, za pomyślną oznakę zastałego pokoju odczytując usilnie. Za wszelką cenę bowiem o dalszej wojnie nikt już nie chciał słyszeć. A karmazynową gwiazdę, która objawiła się tuż przy północnym horyzoncie nazwano Strzedziwojem Wielkim, na cześć zwycięskiego monarchy. I uznano zjawisko to za dopełnienie się przepowiedni o powstaniu mocarstwa potężnego, jakiego w roku tysięcznym oto się wróżbici spodziewali.

Ucztę wyprawiono na hipodromie pod ruinami duszanieckiego zamczyska. Rozłożono stoły z desek, obrusami nakrywając, zniesiono wina i jadła. Wiele z tego wprost przywiezione ze zdobytego zamkowego spichlerza.

Zasiadali więc wszyscy na ławach wokół rozłożonej wielkiej szachownicy, a będącej częścią królewskiej niespodzianki. Strzedziwój bowiem, nie mając jak inaczej poddanym o wojnie opowiedzieć, żywe szachy wyprowadził, by pokrótce i za pomocą symboli, dworowi swojemu zwycięstwem się pochlubić.

Wychodzili więc oklaskiwani z królewskiego namiotu żonglerzy za postacie z królewskiej armii poprzebierani. Był więc król, królowa, wieża – ciężkozbrojni, czyli pachołek palatyna Pomira grający, potem pozostali. Brawo biły dwórki, szczebiocąc między sobą. A i wojowie klaskali, mając nadzieję swoją wiktorię znów ujrzeć.

Na środek szachowej planszy wepchnięto nagle chłopaka. Nieprzytomnego lub spojonego, bo opadłego na ziemię bezwładnie. Zaraz zresztą na wstępie stary „sułtan” przez żonglera naśladowany klepnął go w pośladek, ku uciesze gawiedzi tak wielkiej, że długo grać nie można było, zanim się uspokoili. A młodzieniec nie był w stanie odgonić się od chmary prześmiewców.

Nikt tam nie skupiał się na czytanej przez herolda treści. Bo co raz to nowy przebrany żołnierz napastował dla radości tłumu nie żonglera już, czy błazna, lecz prawdziwego sułtańskiego kochanka. Wreszcie gra przestała trzymać się królewskiego konceptu. O wojnie i oblężeniu nikt już nie chciał wiedzieć, radując się teraz ogólnym rozgardiaszem. Gra była w rozsypce i skazana na niepowodzenie. Herold pogubił się w czytanym tekście, figury poszarpały, zamieszały miejsca, nikt już nie wiedział na czym skończono.

Ale wtedy przez hipodrom szedł już Pomir. Dopadł szachów, kiedy błaznujący popychali między sobą umęczonego młodzieńca. I jak doszedł do nich, tak złapał chłopaka, silno przytrzymując przy sobie.

Zapadła cisza.

Prześmiewcy zgłupieli widząc samego palatyna i jego warkliwe oblicze.

– Precz – syknął on na nich. A nie mieli odwagi kontynuować drwin, mimo, że tego życzyli sobie obaj monarchowie, Strzedziwój równie bardzo, co nowy młody sułtan, nienawidzący ojcowego faworyta bardziej chyba jeszcze.

Błaznowie odsunęli się nieco, zostawiając Pomira na środku szachownicy z kochankiem starego sułtana w ramionach. Wśród ciszy zerknął Pomir na mało przytomne oblicze młodzieńca, pobitego i na siłę spojonego trunkiem, aż podarte odzienie pochlapane miał tym, co w niego wlali.

Pierwsza śmiać się ona w głos poczęła, królowa Przeborka, niegdyś pomirowa żona. Ostatnimi czasy trunków nadużywająca przez poronienie wiosenne, tak bolesne dla wszystkich, że nikt ani uwagi zwrócić jej sumienia nie miał. Sam Strzedziwój nawet. Za nią śmiała się więc teraz reszta dworu z królem i nowym sułtanem na czele.

– Dziewkę, czy chłopca, palatynie?! – zaśmiał się Strzedziwój. – Tak to się wita gości w waszym państwie, przyjacielu, czyż nie? – zagaił młodego nowo koronowanego sułtana.

– Tak się pytało w państwie mego ojca – odparł mu ten zdegustowany ogromnie. – Częstuj się nim, palatynie! – rzucił do tego. – Mój ojciec robił to dowoli!

Pomir bezwiednie księcia mocniej przygarnął. Tkwił na środku szachownicy ponuro. A ledwo świadomy czegokolwiek młodzieniec nie był w stanie powiedzieć mu niczego.

Szmer się też tymczasem zrobił między rycerzami. Goście bowiem patrzyli na to wcale jednak nie tak rozbawieni, jak życzyłby sobie król tego.

– Hańba – rzucali niektórzy rycerze pokątnie, nie mając odwagi rzec wprost o swoim zniesmaczeniu. Pamiętali ciągle kim ów duszaniecki książę był – jednym z najlepszych dowódców tej wojny.

Widział to król tak uwielbienia żądny, zatem szybko pomiarkował co gościom się bardziej spodoba.

– Dość – podjął niby to już dostojniej. – A cóż on to, siostrzeniec mój, czy popił zbytnio?! Rokowania zaczynamy ledwo co! Podprowadźże, palatynie, tu do nas mego nieszczęsnego siostrzeńca. Sprawcie, bogowie, by matkę swą mi przypominał, siostrę moją pomordowaną, nie Czcirada, ojca, zwyrodnialca, który śmierć jej zadał, syna swego wrogom moim na chowanie oddał.

Pomir zawahał się, chwycił lecącego mu przez ręce młodzieńca bardziej stanowczo i znosząc nieprzytomną bliskość jego twarzy tuż przy swojej ruszył ku stołom. Posadził ledwo nie mdlejącego w miejscu przy królu, gdzie mu wskazano.

– Dziękujemy, palatynie. – Odprawił go król. – Przez pamięć mojej siostry, jego matki, wybaczyć staram się mu wszystko.

Ale książę Wolin upadł, tracąc równowagę, na co Pomir wrócił się ku niemu. Chłopak zbierał się w popłochu, chwytając długaśnych nóg tego, słysząc tylko śmiech gawiedzi i ogólne dudnienie w głowie. Wiedział jak to wyglądało, ale był tak słaby, że nie miał siły sam wstać. Wreszcie poczuł czyjeś silne ręce, podnoszące go z klęczek. Zobaczył spokojną twarz Pomira, a potem było już za późno – z ust wyleciała mu cała zawartość dzbanu, którą przed chwilą wlali weń królewscy ludzie. Patrzył tylko, jak to wszystko ląduje na rycerzu. Nie mógł nawet przeprosić. Tylko coraz głośniejszy śmiech publiczności przyprawiał go o ból głowy i rosnącą rozpacz.

– Nic się nie stało. – Uspokoił go Pomir, ujmując jego spoconą twarz w dłonie. – Wyrzygałeś to, bardzo dobrze. – Współczuł mu. – Teraz będzie lepiej.

Chłopak miał dreszcze. Był przerażony i zdruzgotany tym, co się stało. Wciąż dziwnie się czuł. Z każdą chwilą jakiś chaos przyspieszał w jego głowie, przerażając go coraz bardziej. Hipodrom wirował mu przed oczami, ludzie, wszystko. Zwłaszcza, gdy powieki zamykał. Dlatego desperacko utkwił wzrok w Pomirze, chwytając się go kurczowo.

– Panie… – Coś ostatkiem sił i resztką przytomności umysłu zauważył w postaci palatyna. – Co to zrobiło?

– Co?

Książę przytomność zaczął odzyskiwać w tym zdenerwowaniu, wyraźnym bardzo.

– Od kogo ta rana? – wyrzucił ledwo trzymając powieki podniesione.

– Co? Skąd wiesz niby?! – Obejrzał się aż na samego siebie palatyn. – Skąd to widzieć możesz? – Zdębiał, wszak odziany był, kolczugą zakryty na powrót. Naprawdę nie rozumiał.

– Czuję coś dziwnego w tobie – wyszeptał młodzieniec. I zaczął z cicha, wiedząc, że ma mało czasu: – Potrzebujesz pomocy, panie. Nie sposób przekonać cię teraz. Ale o pełni będzie za późno … To, co uczyniło ci to, bliskoś dopuścić siebie musiał. Kolczugę i kaftan zdjętyś miał zapewne. To ktoś, komuś ufał … Kobieta. Wiem, żeś widział, czym było to, musiałeś widzieć.

Złote oczy księcia spętały palatyna wzrokiem. I to, co rzekł mu w twarz tak szaleńczego. Na bogów, Pomir tak potrzebował tych słów teraz i jego, który wiedział wyraźnie o czym mówił, jedyny, który pojmował cokolwiek.

– Co z nim? Opity? – Ze słodką troską przyszła doń nagle sama królowa Przeborka.

Palatyn drgnął na jej głos tuż za sobą, powstrzymując się jednak przed spojrzeniem. Przed sobą za to widział księcia, kamieniejącego nagle, w nią tak odkrywczo i lękliwie patrzącego. Nie pojmował tego Pomir, a może nie chciał pojmować.

– Spojony raczej – odparł jej chłodno, lecz poważnie, dawno nie chcąc pamiętać kim kiedyś była dla niego.

Skrzywiła się na to, ale i ożywiła wyraźnie. Poznawał już to. Wiedział o czym myślała, kiedy wzrok ślizgał jej się po młodzieńcu. W twarz palatynowi się śmiała, nie kryjąc nawet zainteresowania księciem.

Wszyscy, łącznie ze świtą obu monarchów wgapiali się w nich teraz, oczekując czegoś, o czym można by znowu długo potem plotkować.

Zapadła cisza.

– Widzę, mój palatynie – zwrócił się do Pomira król – żeś wpadł naszemu księciu w oko.

Pomir zmiażdżył Strzedziwoja wzrokiem.

Otoczenie zaśmiało się pokątnie.

– Dziękujemy, palatynie! – rzucił głośno król z przekąsem. – Bardzoś rycerski wobec mego siostrzeńca! Lecz baczenie miej, radzę, gotów się zakochać!

Przeborka u boku króla zaśmiewała się pijana. Triumfowała, rozsiadając się opiekuńczo obok księcia. Pomachała Pomirowi, gdy odchodził.

Tylko niemy strach księcia zatrzymał jeszcze na długo wzrok palatyna. I sprawił, że rycerz nie odszedł daleko, obserwując ich wszystkich i myśląc.

– Masz, pij. – Trącił go Toligniew, puchar z trunkiem podtykając. – Na bogów, Pomir, kopać mi się nie chce ciebie, boś skopany już. Aleś chyba na łeb upadł, żeby sułtanowemu kochasiowi pomagać na oczach gawiedzi.

Pomir odebrał miód, ciesząc się, że z mocniejszych był. I łyknął w istocie.

– Nie żałuję – stwierdził. – Hańba mi tylko za króla mieć człowieka, który małżeństwo moje unieważnił i żonę byłą za własną sobie bierze na oczach moich niemal.

– Ona zaś chętkę ma sprawdzić widocznie, czy młody ułomny jak mówią do dziewuch – ośmiał się druh. – Schudła ostatnio, czyś spostrzegł? Po poronieniu tamtym zapewne. Bardzo nawet. Ani myśleć bym nie chciał, jak źle jej być musi. I… oczy ma jakieś… jakby nie sypiała. Pije tylko, mówią. Ciągle.

– Żylasta. Na dłoniach zwłaszcza. Jakby siły życiodajne coś z niej wysysało. I włosy przerzedzone. Zęby ostrzejsze, dłuższe kły.

– Co? – Zmitygował się na pomirowe słowa druh jego. – Co ty? Dałbyś spokój.

Ale palatyn skrzywił się tylko w zadumie. I wzroku z niej i z księcia nie spuszczał.

Słuchali, jak bawił ją dziwny popłoch księcia wobec jej osoby.

– Nie bój się, tylkom kobietą, nie wilkiem złym z lasów waszych duszanieckich! – szczebiotała.

Król chyba zazdrość wreszcie poczuł, bo odwrócił bieg rozmowy.

– Wolin – podjął do chłopaka – życzenie twoje spełnię, wszak może pierwsza to noc, kiedyśmy nie wrogami.

Pomir zastygł w nasłuchiwaniu, jak i rozbawiony tym wreszcie Toligniew.

– Dobre sobie – rzekł ten, ciekaw co nastąpi.

– Cicho.

Wszyscy oczekiwali teraz na odpowiedź księcia. Nikt jej jednak nie dosłyszał, ani sam król.

– Co rzekłeś? – dopytał monarcha.

– Jeśliś tak łaskaw, wuju – odezwał się książę nie bez trudu – … to chciałbym o rozmowę prosić z izbickim palatynem.

Król zaśmiał się w głos na to:

– Noc chce spędzić z moim palatynem!

Pomir od ust kielich sobie odjął, zamierając. Zresztą znowu ucichło na hipodromie.

– Idź. – Zachęcił wesół król księcia. – Spytaj sam go o to! Czy palatyn Pomir zechce według twej woli noc z tobą spędzić?!

– Powiedział, że pomówić chce – sprostował Toligniew, choć niewielu o tym pamiętało.

A Pomir oddał mu swój kielich i wyruszył naprzeciw młodzieńcowi.

Ten dowłóczył się właśnie ku niemu, pod ostrzałem litościwych spojrzeń. Pod górę lekko zerknął w twarz od wszystkich wyższego rycerza. Wzrokiem go przeprosił.

– Ja tylkom chciał rzec ci coś, panie, na osobności – wyrzucił prawie szeptem, pod ziemię się prawie zapadając.

Kilka chichotów zawtórowało mu w tej prośbie, ku radości króla.

Ale palatyn spiesznie głową tylko pokiwał, strapiony jego wstydem, a strach widząc w jego zbiedzonej twarzy. Strach przed wściekłością rycerza, jakiego ośmieszyć królowi dopomógł.

Nikt jak Pomir zmęczony nie był lawirowaniem pomiędzy rozsądkiem a ułomnymi rozkazami, między honorem rycerza a szafotem. Wiedział jednak, że czasem sięgnąć trzeba po władzę tylko po to, by nie zrobił tego ktoś inny. Teraz jak mało kiedy wiedział, że właśnie to chce uczynić.

– To ona … – odezwał się tymczasem książę znienacka, Przeborkę nieznacznie wskazując odległą teraz w głębi hipodromu. – Ona cię raniła, tak?

– Co? – Drgnął Pomir, wyrwany nagle z innego toku myślenia. – Coś rzekł? …!

– Jest niebezpieczna, jak i ty. Pełnia tuż – szeptał książę.

Słowa tamte sparaliżowały palatyna. Lecz najdziwniejsze miało dopiero nastąpić.

 

 

 

 

Rozdział VI

 

 

 

 

Na mokradłach obok chaty Wilko nie znalazł wiedźmy. A szukał węsząc coraz spieszniej. Odkąd bowiem niebo nocne ujrzał łuną dziwną zaciągnięte, gorejące czerwienią tak straszną, doczekać się wyjaśnień pani swojej o tym nie mógł. Ta tymczasem na noc nie wróciła od Bogdałki, gdzie gospodynię Biecławę od nękania dzieci powstrzymać miała. Pojął więc, że przytrafić się coś kumie jego mogło. Nie Biecławy obawiał się, ta bowiem po utracie dziecka w wieszczycę zwykłą, w lamię dziecka szukającą zmieniła się przed laty. Ale czegoś straszniejszego bał się, sam nie wiedział nawet czym być mogło. Odkąd zaś trop zgubiwszy przy jeziorze, Gnierata tam spotkał skomlącego, przez obłęd trawionego, niebo oglądającego przez łzy, wiedział już, że do grobli pójść winien czym prędzej. Powiódł więc wzrokiem jeszcze raz w górę na czerwone niebo, potem ku wyspie. I ruszył, dysząc już ze zmęczenia, a bardziej jeszcze drżąc ze strachu o swą panią.

Przy grobli ujrzał dwa szare wilki, które ustąpiły mu miejsca na ścieżce, a wilkami nie były. Pokazały tylko, że zmierzał właściwą drogą.

Wreszcie wbiegł między kurhany, jednego dopadając, którego szukał. Otwartego. Wpadł w korytarz, stając na drewnianych pokrytych już mchem bierwionach. Te wyścielały drogę do wnętrza grobowca. Tam wszedł wolniej już, patrząc by nie poślizgnąć się na omszałych, wilgotnych od mgły belkach.

Spodziewał się widoku, na który nie miał sił patrzeć. Nie musiał wchodzić głęboko. Zaraz dostrzegł swą panią oświetloną blaskiem księżycowym wpadającym z zewnątrz. A raczej ujrzał to, co, jak się domyślił, było kiedyś wiedźmą. Leżało na klepisku i przyprawiło chłopaka o ciarki.

Nie było rozszarpanym ciałem, a czymś o wiele dziwniejszym. Szkieletem. Pokrytym suchą, jeśli wilgotną to tylko od mgły, skórą, wyglądającą teraz jak stary pergamin przywieziony nieraz przez kogoś ze świata. Tajemnicza mumia sprawiała spokojne wrażenie. Jakby spała. Tylko smutne oczodoły patrzyły na żywego wyczekująco.

Mumia nie była odziana, a jeśli nawet, to szaty jej zupełnie przyschły do reszty szczątków. Wilko ostrożnie odsunął głowę szkieletu. Skrzywił się na cichy odgłos pękania zmumifikowanego ciała. Wyciągnął spod leżącej czaszki dwie fibule do spinania włosów. Ale jego pani nie nosiła takich, poznał od razu. Wiedźma włosów wszak ze starości prawie już nie miała.

– To nie ty, kumo – stwierdził ciekawie.

Przygnębiony powiódł oczami po wnętrzu, zamierając w krzyku na ich widok – dzieci! A raczej na widok czegoś, co wyglądało na dzieci już tylko z daleka. Gdy podszedł bowiem bliżej, wysuszone ciałka sześciorga jakichś dawnych istotek tkwiły tam, niestety zupełnie pozbawione życia.

– No, rychło wczas … – odezwał się ktoś nagle gdzieś z mrocznego kąta, a chłopakowi aż gorzko się zrobiło w ustach od uderzenia lęku. – Ten gdzie się włóczył, kiedym go potrzebowała?

Wilko oddech wstrzymał, nie chcąc krzyknąć, wystraszony.

– Kumo? – Rozbłysnął niepewnie, zauważając kogoś pod ścianą w ciemnościach.

Stoi i piękni się, skaranie boskie. – Głos mój i mnie dziwił, wzruszając dźwięcznością tak bardzo, żem więcej nic przepowiedzieć do niego nie mogła.

Przytomność odzyskałam jak zbudzona po śnie wielusetletnim. Wnet w mroku lepiej widoczna mu się stałam, ręce swoje oglądająca, ku snopowi światła od wejścia wyciągnięte. Z zaskoczenia anim nie wiedziała, czy krzyczeć, śmiać się, czy wierzyć w ogóle. Twarz gładką swoją dotykałam, włosy gęste, tak moje wreszcie. Nie wiedziałam co się stało, a przez to zmysły mi chyba na dłużej odjęło. Zbierałam się w zadziwieniu takim, jakiegom nigdy jeszcze nie doznała. Wreszcie przypomniałam sobie o jego istnieniu, powoli w kuckach skradającego się ku mnie. Widziałam. Mimo mroku. Dokładnie, ostro, tak pięknego jakem nigdy się nie spodziewała.

– Co się gapi jak ta sroka w gnat? Jakby pierwszy raz widział – gderałam, a z każdym słowem bardziej napawałam się tym głosem kobiecym, ładnym, jaki z mojego gardła dobywałam. – To ja, ja, już niech się tak nie głowi. Skołowaciały, jakby o Bogince nie wiedział.

– Wiedziałem, kumo. – Pogoda ducha górę nad jego zdziwieniem wzięła wreszcie, com poznała po tym jego wesołym błysku w złotych ślepiach, jaki zwykł mieć na moje gderanie.

– Ślepiami strzela, jak nierozumny jaki.

– Samaś zadziwiona, kumo.

– Nie mędrkuje. Wiekować tu nie będę i gawędzić, jak z wołem o gwiazdach. Boginka uciekła ze mnie, cudaku! Wiadomo to gdzie zaś straszy? Robotę mamy niewąską.

Skostniała poruszyłam się, wstać próbując. Nic nie zabolało mnie, nie broniło zamierzenia. Wstałam płynnie, lekko, tak… zwyczajnie.

Niedowierzał. Zaciął się zupełnie.

– Nie wiedziałam, żeś aż tak jest piękny – przemówiłam o dziwo nie zaczepnie do biedaka. – Dopiero teraz oczy moje pozwoliły mi ciebie zobaczyć wyraźnie.

Usta dłonią sobie zakrył, potem znów za głowę się łapiąc w oniemieniu. Bo kiedym stanęła przed nim oto, widoczna już lepiej, wysoka i prosta… mowę mu odjęło mimo wszystko. A i ja spokorniałam jakoś, właściwie zupełnie w tym pogubiona. Za bardzo, by na niego za to naskakiwać dalej.

– Jestem Olcha – nie wrogo już wyrzekłam swoje dawne imię, aż ścisnęło mnie na dźwięk jego w gardle. I niczego więcej znów wymówić nie zdołałam.

Oboje, jak wryci, patrzyliśmy chwilę na siebie, poczucie czasu tracąc.

– Zaklęta byłam – wyrzuciłam szybko, co wiedział przecież, ale na oczy dopiero ujrzawszy zrozumiał. – Boginkę we mnie uwięziono. Setki lat temu wstecz. Ani nie zliczę ile. Bom jako jedyna rozumu nie straciła, kiedy zawładnąć mną chciała, jak innymi wcześniej.

Był w stanie pokiwać tylko głową, odruchowo na mumię zerkając.

– Utraciłam młodość wtedy, choć umrzeć nie mogłam – dodałam. – A teraz to coś – na szczątki upiora spojrzałam zmumifikowane złymi mocami – to powłoka jej ziemska, którą tu dawno pochowano… Ducha zaś we mnie ukryto, by spotkać się nie mogły. Nie wiem, gdzie dusza jej uciekła. I nie wiem, z jakiej to przyczyny uciekła ze mnie tak nagle. Jak zdołała po tylu latach uwięzienia. – Westchnęłam. – Chodźmy. Chcę do domu.

I tak oto w miarę upływu czasu, młodość odzyskana powszednieć mi zaczęła na tyle, byśmy wychodzić na powietrze zacząć mogli. Niestety to nie był miły widok, jaki przywitał nas na zewnątrz. Odrzucił mnie od razu.

Ożywione, wilkołaczejące trupy chwiały się smętnie między grobami. Blisko Wilka się trzymałam, bom wiedziała, że stwory takie bały się go odkąd dzieckiem był jeszcze. Naturę jego poznając, a węsząc tylko ciekawie, uszy kładąc po sobie.

– Straszno mi bez niej teraz – stwierdziłam. – Jak dziewce zwyczajnej mi straszno, Wilko. Błagam, zabierz mnie stąd, bym ani ich nie widziała.

Opamiętał się prawie szybko, nie chcąc już tak gapić się na mnie wręcz śmiesznie. I ruszyliśmy groblą między parującymi ciepłem poprzedniego dnia wodami jeziora.

Księżyc tymczasem ustępował z nieba. Świtało bowiem, nim przez puszczę ku wodzie wyszliśmy. Mgła znad tafli rozlewiska kąpała wyłaniające się zza gór słońce. Aż-em zatrzymała się na ten widok, szerzej otwierając oczy ze zdumienia, a jednocześnie osłaniając je dłonią, by ich nie raziło, przyzwyczajonych ciągle do ciemności. Wyglądałam pewnie jakbym ujrzała coś najniezwyklejszego na świecie. Delikatny brzoskwiniowy kolor świtu ożywił moje posiniałe i blade ciągle jeszcze ciało.

Na pamięć znałam ten widok. Ale jakbym go na nowo ujrzała, bo pierwszy raz oczami moimi, młodymi. Miałam dolinę w pełnej krasie teraz przed sobą. I osadę na oddalonym od nich trochę brzegu tego samego jeziora. Drewnianą, o zawartej jeszcze bramie, z chatami długimi, wielorodzinnymi, strzechą pokrytymi. Otoczoną umocnionym wałem z zaniedbanym ostrokołem. A wcale nie bardzo zaludnioną, bo większość na letnią porę w domostwach osobnych pośród łąk gospodarzyła. Na zimę jedynie dla bezpieczeństwa i z braku roboty w polu, do osady ściągała.

Wszystko spało teraz jeszcze wśród ustępujących mgieł i wschodzącego słońca.

– Ale tu wody… – szepnęłam, widząc ją jakby na nowo wobec czasu, jaki utraciłam. – Tyle się zmieniło względem takiej mnie, jaką znowum jest.

Nie odrzekł nic, spoglądając tylko na mnie wciąż ciekawie.

Nie przeszkadzał mi, przecież domyślając się, com na myśli mieć mogła. Ale kiedy wreszcie wróciłam do niego wzruszonym wzrokiem, sam poczuł radość.

– Szybko. – Oprzytomniałam, szperając spiesznie w kieszeni łacha starego, jakim odziana byłam. A cuchnącego, aż nadziwić się nie mogłam, żem nosić go zwykła.

Wyjęłam mieszek popiołu świętego i soli drugi, jaki z jeziora Krzesąd mi uwarzył. Szybkom znak na grobli usypała, modłę do bogów wymawiając. Wreszcie wstałam, widząc upiory majaczące od wyspy. Cofnęłam się niechcąco, patrząc.

– Co to? – Wilko mnie zapytał, niepewny naszego czekania na potwory.

– Oby podziałało, módl się lepiej, młody. Znak to który zmarłych zamknie tutaj, póki pomocy nie sprowadzimy.

Skinął, ciekaw ich. Z dawna wiedzieliśmy, że woda jeziora zmarłych więzić moc miała. I więziła utopców, póki susza nie osuszyła jeziora. Grobla jedyną drogą ucieczki być mogła tych, których na wyspie pochowano. Ale nie była. Znak odrzucił ożywieńców, przejścia bronił, jak się spodziewałam.

Wilko odetchnął wesoły, kiedyśmy pewność co do tego mieli.

– Kumo, pewnieś głodna – wypalił. – Pospieszmy do domu.

Westchnęłam, drżąc ciągle, a patrząc na niego spokojniej już i pobłażliwie:

– Wilko, jakem ci mówiła zawżdy, nie zapraszaj w swoje progi obcych na cmentarzu napotkanych. – Poradziłam dla żartu.

„Nie zapraszaj w swoje progi obcych na cmentarzu napotkanych” … Wryło mu się jakoś w pamięć.

I nic już nie powiedziałam.

Do domu ruszyliśmy, a nadziwić się nie mogłam mej młodości, nogom prężnym. Wbiegłam prawie w podwórko!

Tylko krowa stojąca w swojej zagródce odskoczyła ode mnie w pierwszej chwili. Czuła utopkowy zapach. Głową wywijała, po ścianach prawie chodziła, fucząc nosem raz po raz i wąchając powietrze. I dopiero po pewnym czasie podeszła, obwąchując mnie ostrożnie, z szeroko rozwartymi ślepiami. Kapotę moją starą mamlając językiem po dawnemu, po niej mnie poznając.

– Kumo – przypomniało się Wilkowi właśnie – może byś przywdziała coś. Zła nie będziesz, to bym ci coś pokazał?

Poszedł w izbę, a nieśmiało coś materiałowego rozwinął przede mną.

– Sukienka? – zdziwiłam się. – Skąd to? Znajomo wygląda.

Zmitygował się, wyjaśnił kto mu dał to, i po kim ona, pewny, że zrugam go zwyczajem swoim. Wszak i Miła na podarek ten od dziadka nie rada była przecież wcześniej. Ale patrzyłam nań tylko, słuchając czule, że dla mnie starej to przywlókł jeszcze. Aż wzruszył mnie.

– Dzięki ci, żeś myślał o mnie. – Rozjaśniłam się, co z ulgą odebrał. – Obmyję się i założę.

– Tak.

– Jest piękna – dodałam szczerze. – Wiem już skąd znam ją! – rzuciłam jeszcze w biegu ku stawowi. – Czcirad Biecławie to ze świata przywiózł swego czasu! Kiedy panną była jeszcze biedaczka!

Tak wody dopadłam, śmiejąc się jeszcze, by ani nie podglądał z daleka.

Staw za chatą, gdzieśmy mieszkali zacieniony był borem i w większości zielony aż od rzęsy. Mały, wielkości może podwórka. Gęsty las od strony wyspy odbijał się ciemno zieloną barwą w toni wody. Przy tamtym brzegu zieleniła się też obfitsza rzęsa i szuwary były większe.

Brzeg nasz znajdował się tuż za plecionym płotem, gdzie siedział drób domowy. Przy tym brzegu mniej było szuwarów, bo krowa przyprowadzana tu do wodopoju deptała je co roku. A i Wilko chodzący po wodę miał tu swoją ścieżkę oraz małe molo wychodzące o kilka kroków w staw. Zresztą i ten wysechł trochę tego lata, odsłaniając pełen komarów muł przy brzegach.

Ani jeść nie chciało mi się. A tylko zmyć ten stary czas z mojego ciała, odświeżyć całość, nacieszyć się nowością. Zaraz na molo weszłam, zostawiając ubranie, bez łachów starych żadnych wchodząc do wody, a nowe odzienie kładąc obok sobie. Ale myjąc się o dziwo nie czułam wytchnienia, mimo, że staw wyglądał jak zawsze. Strachliwszam się zrobiła po tym odmłodnieniu. Wrażeniem miała, że od ciemno zielonej ściany puszczy po drugiej stronie stawu, od wyspy, coś baczenie ma na mnie ciągle złowrogie. Nie mogłam zapomnieć o utopkach, które tam gdzieś przecież przy osadzie miały ten swój cmentarz.

Tataraki kołysały się raz po raz, jakby ktoś szedł przez nie, to znów fala chlupotała o brzeg, jak gdyby ktoś wślizgnął się do wody.

Wreszcie w puszczy na wyspie trzasnęła jakaś gałąź i tego było dla mnie za wiele. Przerażona rzuciłam się ku molo, gdy coś nagle otarło się o moją nogę! Chwyciło mnie!

Krzyknęłam! Ale nim-em zupełnie się tym przeraziła, coś już puściło mnie i dało wolnej wyskoczyć na drewnianą kładkę.

Jak ruszyłam, oglądając się jeszcze z przerażeniem w wodę, tak wpadłam wprost w kogoś.

Nawet-em nie zdążyła wrzasnąć, bo chwycił mnie mocno, a widząc kto on, odetchnęłam i zalałam się łzami.

– Coś mnie złapało! – jęknęłam z drążącą wciąż brodą i oskarżycielskim wskazaniem na wodę. – Utopek jaki! Wszystko takie mi straszne teraz, nie pojmuję.

Łypnął na mnie, zbyt zdumiony mym stwierdzeniem.

– Może konar tylko – poprawiłam się – co się ze starości zwalił i w stawie tkwi zatopiony. Wystraszył mnie nie mało.

Wilko puścił mnie, rozwierając nozdrza i uniósłszy twarz, węsząc w stronę stawu chwilę. Aż ciarki mnie przeszły.

Wyraźnie źle widział całe miejsce. Ja zaś przez samo to, że przyszedł, nabrałam bezpieczeństwa. Szybciej, niż on przestał wodzie się przyglądać, przykryłam się giezłem nowym z molo capniętym. Odetchnęłam, przyzwoiciej się czując mimo wszystko, niż w nagości.

– Wilko, niewypowiedzieć jak radam, że mam ciebie – wyznałam. – Nic już ze mnie pożytku, boję się, jako ta krowa. W tobie jedyny ratunek dla wsi. Czasu mało mamy. Na pełnię się ma. Wiankowej nocy ona niechybnie wypadnie. Błagam, nie zostawiaj mnie z tym teraz samej.

Pokiwał głową poważnie.

– Bądź spokojna, kumo – odrzekł, aż-em niedowierzała, że ot tak po prostu. A on mówił dalej jeszcze, tak samo łagodnie: – Nie damy do wsi podejść wilkołakom. No … – zawahał się jednak potem – chyba, że jedne już tam są wśród swoich.

 

 

 

 

Tymczasem Lubomia przywitała Pomira smrodem zapyziałych rynsztoków. Położone bowiem na wzniesieniu miasto z utęsknieniem czekało na deszcz, jak zwykle załatwiający tą sprawę. Od dawna jednak nie było ulewy, która spłukałaby ulice i zamieniła problem kiszących się ścieków na kłopot zatkanych błotem kanałów, rozmokłego gnoju końskiego na uliczkach i zbutwiałej słomy.

Miasto mimo tego szykowało się do świętowania ze zdobycia pobliskiego Duszańca i ostatecznego zwycięstwa nad sułtanem. Każdy cech stroił już swoją bramę i dzielnicę, co dzień inny legion odbierał swój żołd, a na każdym większym placu przy studniach, czy przy kramach bawili żonglerzy i inne cudaki. Mówiono, że w święto z fontann nie woda, a wino będzie tryskało! Jak kiedyś, kiedy inne zwycięstwa czczono w dawnych czasach.

Jazda konno wąskimi uliczkami szła już coraz wolniej Pomirowi. Brnął w tłumie spieszącym w różne czasem strony, obijając się o kramy we frontach kamienic, przepychając z wozakami i nosiwodami. A pogrubione fasady kamienic, mające chronić je przed obiciami, tylko czyniły uliczki węższymi.

Z ulgą wyjechał wreszcie z ciasnoty kolejnej z nich na placyk przy cmentarzyku. Rozłożeni tam handlarze popatrywali w stronę szafotu po przeciwnej stronie jednej z bram. Teatrzyk tam odprawiano, a wystarczyło rzucić Pomirowi jedno spojrzenie w tamtą stronę, by krew zagotowała w nim ze złości. Łatwo poznał kogo przedstawiała kukła utrefiona przesadnie, goniąca to tu to tam z upuszczonymi spodniami, wypinająca się gołym tyłkiem do kukły brodatej i starej, sprawiając gawiedzi niewypowiedzianą i prymitywna radochę.

Zatrzymał się niechcąco, wodząc za tym przedstawieniem wzrokiem. Nie mógł uwierzyć, że zobaczy coś takiego na publicznym placu, wśród tłumu, który tyle wiedział ile mu dano wiedzieć.

To, co zrobiono z księciem po zawarciu pokoju, wciąż oburzało Pomira. Po tym jak stary sułtan abdykował bowiem na rzecz syna jeszcze w dniu kapitulacji, Strzedziwój zażądał od nowego nadalijskiego władcy wydania swojego siostrzeńca, czciradowego syna, na co młody sułtan zgodził się z radością. Obaj monarchowie czekali tylko zemsty na chłopaku, choć nikt nie spodziewał się, że będzie tak publiczna. Wydarzenia tamtej nocy na duszanieckim hipodromie pobiegły w tak nieoczekiwaną stronę, że nie tylko nie skończyło się na samym ośmieszeniu księcia. Król nie zdążył wybaczyć siostrzeńcowi dowodzenia nadalijską armią, bo stało się coś, co przerosło wszelkie jego plany. Za to, co uczynił tamtej nocy książę, trafić miał oto na szafot. Jedną osobą, która mogła go z tego wyciągnąć był Pomir. Lecz nie było mu łatwo. To, co bowiem widział wtedy zmieniło całe jego życie. I ledwo mógł się odnaleźć w czymkolwiek.

– Zbieraj chyżo, bo zawilgnie na noc! – Głos żony farbiarza krzyczącej na całą ulicę teraz do męża wytrącił palatyna z rozmyślań.

Pomir ocknął się. Pospieszył konia. Nie miał czasu do tracenia. Upstrzony suknem szafot przypomniał mu o tym dobitnie.

Popołudniowe słońce opierało się o dachy budynków, gdy palatyn dotarł bez rzucania się w oczy w miejsce mniej już ludne, bardziej zagracone. W dzielnicy farbiarzy, bo ona była tym miejscem, światło popołudnia dodawało koloru suszącym się nad głowami przechodniów wełnom, lnom i tkaninom. Właściciele zbierali już niektóre wyschnięte, by nie zawilgły po zapadnięciu zmroku. A i pozostałe chowano już z wolna, by nie mąciły świątecznego nastroju związanego z nadchodzącym festynem. Zresztą pijackie okrzyki niosące się od pobliskiej karczmy wskazywały, że święta rozpoczęto. Amfora na wino widniejąca na szyldzie miała być i była na tyle jednoznaczna, by żaden niepiśmienny – jakich większość chadzała ulicami – nie wątpił, że dotarł do miejsca, gdzie popije.

Pomir właśnie ku tym okrzykom zmierzał teraz, zostawiwszy konia tuż opodal w gotowym na to przybytku. Niby nie zwracał uwagi mieszczan, choć po posturze i żołnierskim chodzie każdy wiedział, że jeśli nawet nie należy do tajnej królewskiej gwardii, to lepiej omijać go z daleka. Tu bowiem, „Pod Amforą” królewscy gwardziści przepijali swoje złocisze najchętniej, czyniąc całą uliczkę cechu farbiarzy miejscem dziwnych konszachtów i nieprzypadkowych spotkań.

Ledwo Pomir w próg wszedł buchnęły weń opary wina i gwar rozemocjonowanych grą w kości bywalców. Wszedł do środka, w atmosferę dość burzliwą, zwłaszcza, że uliczni zapaśnicy, których nająć można tu było nawet i w „sąd boży” na kije, o krok od bójki w kwestii gry byli właśnie. A gwaru tyle robili, że sami siebie ledwo co słyszeli. Stąd jeden Stary Wuj wciąż myślał, że go ktoś przezywa… Inny zaś najbliżej siedzący w wyścielającym podłogę sitowiu w ryj za frajer obijać się nie dawał, „Toż Wuj mówię, ty chuju głuchy!” powtarzając w natężeniu złości.

Mniej tu i tak było, niż gdzie indziej, marginesu, co w zimie schronienia szuka, ostatni kaftan przepijając, w lecie zaś upłynnia ledwo co zdobyte przy robotach jakichś zarobki. A co zawsze tanie śledzie jedzą tak słone, że tylko więcej jeszcze zapić potrzebują.

Kąt, w stronę którego ruszył Pomir zaraz po wejściu nie był przypadkowy. Zresztą rycerz przykuł uwagę bywalców tawerny, przerywających aż to grę w kości, to zapasy, to pijackie ciągi. Nawet rozpustnice powstawały z kolan swoich adoratorów. Jedną z daleka to aż zauważył Pomir bardziej, niż inne, bo za żonę wziął ją w pierwszej chwili. I ledwo się otrząsnął – mimo, że nie ona to była przecież. Goręcej mu już odtąd było jakoś z fali zdenerwowania tą omyłką. Bo omamy mieć zaczynał i ją wszędzie widział od minionej nocy.

Śnięty doszedł w upatrzony kąt, tuż przy wejściu do komórki, skąd wyjść można było sprawnie na tyły przybytku, i gdzie często znikali goście z tej części tawerny.

– O, co za wizyta? – Ten, do którego przysiadł się Pomir, udał beztroskę. – Witaj. Gratuluję konia, duszanieckiegoś zdobył ponoć. Nieustraszonego.

– Jużeś słyszał?

– I widział. Ja mam oczy w każdej spluwaczce tego miasta.

– O… zazdroszczę.

Zmierzyli się w rozbawieniu, ale i w ciągłym dystansie.

– Bez nozdrzy? Na wypadek powrotu bestii z Gór Północy zapewne. – Kpił gwardzista. Pomir przyglądał mu się bez emocji.

– Nie – mruknął – na wypadek, gdybym wilkołakiem stawał się właśnie od dwóch nocy.

Ciekawe zerknięcie Drogodzieja odstraszyło go od drążenia wątku.

– Co jeszcze tam widać z tych twoich spluwaczek? – westchnął.

Drogodziej zaśmiał się beztrosko, wszak od dzieciństwa znali się wczesnego.

– Do rzeczy, Pomir. – Zaczepił go potem. – Ile za Duszańca dajesz?

Za żart to wziął palatyn, bo tym było w istocie. Gdyż Lubomia ceną była oczywistą i świecidełko na głowie Strzedziwoja – korona. A tak Pomir zmierzył Drogodzieja, że ten struny nie przeciągał więcej. Obaj wiedzieli, że palatyn jedynym był, który pierwszy tron mógłby zagarnąć, gdyby tylko zechciał. Zwłaszcza wobec zamachu, który wspólnie przeciw królowi planowali.

– Jest twój. – Skinął więc gwardzista. – Obity dla pozoru tylko.

– Zabieram go tej nocy.

– Spieszno ci? Spodobał ci się?

Palatyn tylko napił się w spokoju.

– Spośród wszystkich druhów – zwyczajnie odparł – których udawaniem bohaterów już znużony jestem, jemu jedynemu ufam teraz, jak żadnemu, przy nim tylko sobą jestem, przy nim odpoczywam. Żadnego fałszu nie znajdziesz w nim, czy udawania. Choć poznać go nie będziesz chciał zapewne, bo zadawanie się z nim hańbą by było dla większości.

Zdumiony otwartością palatyna Drogodziej jakoś mimo wszystko w twarz mu się nie zaśmiał.

– Dzięki, żeś mi wyjawił, skąd on taki cenny był staremu sułtanowi. – Przytknął jedynie.

Palatyn zerknął nań tylko niedbale.

– Nie widzę w nim tego, o czym mówi się tyle – rzekł, znów druha zaskakując. – Przeciwnie, nie zdziwił bym się ani, gdyby wyjawił mi, że…

– Że w cnocie uchował się na dworze nadalijskim!

Palatyn uśmiechnął się blado.

– Właśnie tak – zakończył cicho. I do sedna powrócił, sensu w dalszych wywodach o księciu nie widząc. – Jakem rzekł, zabieram go tej nocy.

– Zgoda. – Gwardzista westchnął, ciężko z zabawnym wątkiem się rozstając. – Pod furtą czekaj po ostatnim dzwonie.

– Będę.

– Jeden warunek. – Drogodziej zatrzymał go jeszcze. – Wiedzieć chcę dlaczego naprawdę życie chcesz ocalić komuś, kto prawie twą byłą żonę zabił. I o cnotliwości jego więcej mi tu nie praw. Chcę wiedzieć prawdę. Prawdę, Pomir.

Ten łypnął spode łba na niego. Niechętny tym wspomnieniom najwyraźniej.

– Byłeś przy tym jak królową napadnięto, rozszarpano prawie. – Drążył kompan coraz to ciekawiej. – Co tam zaszło, Pomir? Na bogów! Zaprzecz chociaż! Nie on to uczynił, tak? Wilk jakiś? Niedźwiedź od żonglerów może zabłąkany?

Ale nie zaprzeczył Pomir.

– Zatem on.

– On. – Palatyn skinął.

– Na bogów… To czym on jest? To… prawdę o Duszańcach mówią? Że wilkołaki to?

Palatyn głową pokręcił z ciężką od podobnych myśli głową. Potem wbił wzrok w Drogodzieja.

– Powiem ci – oznajmił ponuro. – Choć niektóre legendy nie powinny na jaw wychodzić. Ludzie zabić by go zapragnęli może.

– Wilkołak zatem?

– … Przysięgnij, że nie zdradzisz prawdy, póki sam tego nie zrobię.

– Przysięgam. Powiedz prawdę wreszcie.

Pomir skinął, a odczekał chwilę, zbierając się z trudem.

– Nie jestem jaki byłem – zaczął cicho, a prawie śpiesznie ze zdenerwowania. – Widziałem rzeczy… jakie wywróciły mi do góry nogami cały świat w głowie.

Odczekał jeszcze, dla zebrania myśli.

– Kiedyśmy z księciem – zaczął wreszcie smętnie – w biesiadę tamtą oddalili się pomówić między stawy…

Drogodziej skinął, znak dając, że w słuch się zamienia.

– Książę ucichł z nagła, mnie też cisząc – mówił dalej Pomir. – Nie bez lęku nasłuchiwał, rozglądał się czujnie, zwierzęco nozdrza rozwierał.

Pomir mówiąc to wciąż nie wierzył, że stało się to wszystko wtedy. Mimo, że to nie serce ogarnąć tego nie mogło, przeciwnie – to dawno z utratą Przeborki sobie poradziło. Rozum cierpiał raczej. Chwila po chwili tamto, co zaszło w noc biesiady, na stołecznym hipodromie, w głowie mu się odtwarzało. Słowo po słowie.

 

 

 

 

Pomir pamiętał, kiedy uciszony obrócił się wówczas wkoło, łapiąc dziwny nastrój towarzysza.

– Wyjdź stąd, potem cię dogonię. – Książę Wolin polecił mu wtedy niespodziewanie.

– Co?

A młodzieniec wciąż oglądał się na krzewy przybrzeżne, jakby stracha tam ujrzeć miał jakiegoś.

– Co tam jest? – Potrząsnął nim z lekka palatyn, kiedy omal w zarośnięty staw nie wpadli.

– Musisz ją zamknąć – zaczął książę, niechętny, że sprawę komplikuje. – Pewnym już, że… – urwał. – Na bogów, przyszła za nami.

– Co? Kto?

Pomir podążył w bok za jego wzrokiem, ku postaci białawej wśród ciemności, która żoną niegdyś jego była, a która właśnie wyłoniła się zza krzewów.

– Przeborka? – Zdziwił się. – Skąd ty tutaj?

– Nie, proszę, nie wołaj jej, panie. – Pospieszył książę.

– Pomir, i jam pomówić z tobą chciała – zaczęła wabiąco. – Pamiętasz? W obozie skończyć czegoś żeśmy nie zdążyli. A podobało ci się… Przypomnę ci, chodź, chodź ze mną.

– Mami cię tylko. – Ostrzegł książę pospiesznie, przerażony władzą, jaką widział, że miała nagle nad palatynem. – Nie słuchaj jej, błagam.

– Chodź. – Prosiła ona nieugięcie wzrok w Pomira wlepiając, a w jednej chwili potem będąc już przy nich. Pomira za rękę chwyciła.

– Pomir. – Przestraszony książę też go złapał, jej nie chcąc rozdrażnić. – Nie idź.

– Jesteśmy teraz tacy sami, Pomir. – Wyciągnęła drugą dłoń ku rycerzowi.

Ten wysunął swoją z uścisku księcia i nie oglądnąwszy się nawet na niego, ruszył ku niej ślepo, bezrozumnie.

Ona zaś cofnęła się w krzaki, kły obnażając ku Wolinowi, kiedy ruszyć chciał za nimi.

I wciągła w zarośla rycerza, na oczach przerażonego księcia.

Pomir już tylko ją widział, o świecie zapominając pod wpływem jej oczu. Osadziła bezwolnego na mokrej od rosy trawie, klękając przed nim, kolczugę jego łapiąc i jakby suknem zwykłym była rozdzierając ją gołymi dłońmi. Ani nie zwrócił na to uwagi, otępiały. Patrzył jak suknię swoją rozsznurowała na dekolcie, pozwalając, by z ramion jej spadła i ciało odsłoniła. Piękne – takim było w pomirowych oczach. Ale w blasku księżyca przybierało swą prawdziwą formę. Dla niego, pod wpływem jej ślepi, niewidoczną.

Wtem trzask gałęzi z boku rozproszył ją, czujną nagle.

Warknęła.

A Pomir ocknął się, jak z półsnu. Zerwał się prawie, kiedy ujrzał jej prawdziwą twarz.

– Ciii. – Ktoś chwycił go jednak mocno gdzieś z tyłu, opasując dłońmi jego pierś. – Nie ruszaj się. – To książę szeptał mu spiesznie do ucha, rozpaczliwie bojąc się jej spłoszyć. – Jeden błąd i rozpłata cię na kawałki.

Pomir zbladł, domyślając się raczej kogo widzi przed sobą, niż poznając w niej tak strasznie odmienioną postać. Niczym obłąkana, z uśmiechem zbyt szerokim. Czy może kły obnażająca raczej. Z nosem zmarszczonym, nozdrzami rozwartymi, jak u żadnego z ludzi szeroko. Żyły zaciemniały jej bladą od księżyca twarz,

bruzdami się mieniąc nad brwiami i przy skroni.

Wolin usta zasłonił rycerzowi, na gest odważywszy się taki ostatecznie.

– Nic nie mów – szeptał błagalnie. – I proszę, wybacz, to co zrobię.

Tu wsunął dłonie na twardą męską pierś Pomira. W kobietę wzrok wbił, warcząc cicho zza mężczyzny. A ustąpiła mu zaraz zdobyczy, w lekkim grymasie zadowolenia z tego, co widziała.

Zamarł Pomir na ten obrót sprawy.

– Niech myśli, że co innego widzi – wyszeptał mu wprost do ucha zatroskany chłopak. – To wilkołak. Może na to patrzeć godzinami.

– Na… to?

Pomir poczuł lekkie ugryzienie młodzieńca na ramieniu, usta na szyi. Rozumiał już jego zamierzenie. Nie protestował. Istota, którą była teraz jego dawna żona, zapadała jakby w stan uśpienia. Tkwiła przed nimi przeżywając to, na co patrzyła, jakby sama brała w tym udział. Tylko głowę przekrzywiła, niczym pies, by lepiej widzieć. I nozdrza rozwierała, wyglądając woni krwi, łaknąc jej choćby kropli pierwszej, która znakiem byłaby do uczty.

– Nie słyszy nas już – szepnął drżący z nerwów Wolin. – Powoli podnieś się z klęczek, ale nie wysoko. Pchnę cię w wodę na znak. Uciekaj wtedy, innych ostrzeż.

– A ty? Słabyś. Nie zostawię cię.

– Zostawisz – szepnął ostatni raz Wolin i przytulił usta do jego skroni.

Jakiś głośniejszy gwar od hipodromu wyrwał Przeborkę z transu. Zerwała się, warknęła triumfująco.

– Uciekaj! – Nie zwlekał książę, pchnąwszy palatyna w staw.

Pomir odbił się od mulistego dna toni, i wyskoczył znów na powierzchnię, łapczywie biorąc oddech. Nie widział już ani swej żony, ani duszanieckiego księcia. Zobaczył coś znacznie straszniejszego, czego miał już nigdy nie zapomnieć. Kiedy podbiegł w miejsce jatki, zapadła tam cisza. Podchodził powoli, wypatrując w ciemnościach. Zza nagiego kobiecego ciała wynurzyła się ogromna łapa, potem para wilczych oczu.

Przeborka zdawała się nie żyć. Z gardłem rozprutym i krwią bluzgającym. Czyjaś łapa leżąca na jej żebrach zmieniała się w szponę, posoką cieknącą. Pazury w palce się potem dłużyły, włosy na nich zanikały. Para oczu wciąż tych samych wzniosła się nad zwłokami. Patrząc przepraszająco.

– Wolin … – Mężczyzna rozpoznał tego, pierwszy raz widząc coś podobnego.

Młodzieniec powstał znad kobiety, krwią na twarzy mocno ociekając. Słaby. Zatoczył się, sam ranny.

– Wybacz – jęknął sił na wszystko pozbawiony. – Pomścij ją, jeśli chcesz. Chętnie śmierć przyjmę. Od ciebie wolę, niż od kogokolwiek.

– Czy ona…?

– Żyje. Nie można jej tak zabić.

– Co…?!

Pomir stał jak posąg, bo świat który znał zamącił mu się nagle od tego, co ujrzał, a co za baśnie miał jedynie. Serce jego jeszcze nie zdążyło zwolnić w piersi po tamtym, teraz znowu kołatało jak szalone. Wodą ociekał, z przejęcia trząsł się, zakaszlał jeszcze, bo zachłysnął się w stawie ledwo co.

– Ona by cię zabiła. – Po twarzy księcia łzy zmęczenia popłynęły. – Już zabiła, nie raz, poznać łatwo. Wybacz – powtórzył ów. – Wiem, że kochałeś ją. Wybacz, błagam, wybacz. Nienawidzę krwi przelewać. Jeszczem nigdy ręki na kobietę nie podniósł.

Pomir doszedł do niego odruchowo. Ocknął się nagle, przytomnie głową kiwnąwszy.

– Żyje, przysięgam – szepnął książę. – Do zdrowia wróci nad wyraz szybko, wierz mi, szybciej niż ktokolwiek z żywych. Po ranie tej śladu niedługo nie będzie. Zwłaszcza wydobrzeje… księżycowej pełni.

– Co? Co?! Wolin, błagam, ja nie wiem co się dzieje?! Śnię koszmary jakie?!

Współczuł mu książę.

Potem Pomir w zastanowieniu, a może zmęczeniu raczej oglądnął się na ciało Przeborki.

– Na bogów, nie nadążam za tym wszystkim. – Poddał się wreszcie, głową kręcąc chaotycznie. – Zaraz zlecą się tu wszyscy!

Książę skinął niechętnie, że musi potwierdzić.

– Idą już. To po mnie. – Obejrzał się na kilku zaciekawionych rumorem, zmierzającym ku nim gdzieś od hipodromu. – Pomir, moja krew! Powiedzieć zapomniałem! Napij się jej prędko!

Lecz za późno było już na tłumaczenia.

 

 

 

 

W karczmie „Pod Amforą” znów rozbrzmiały krzyki siłujących się bywalców.

Pomir skończył swą opowieść. Na kompana spojrzał odważnie.

– I wtedy go straciłem. Rzuciliście się, jak na mordercę. Oto i masz prawdę – każdego swego słowa bronić gotów był właśnie.

O dziwo jednak Drogodziej patrzył na dawnego druha z miną tak zdziwienia pozbawioną, jakby sam miał mu wiele podobnych rzeczy do opowiedzenia.

– Napij się, Pomir. Stawiam – rzekł palatynowi.

Zmarszczył brwi ten, sam teraz zdumiony.

Wtedy Drogodziej łokcie na stoliku oparł, głową pokiwał.

– Zatem, Pomir – podjął potem – chcesz bym uwierzył ci oto, że królowa Przeborka jako wilkołaczyca chciała cię pożreć tamtej nocy, mimo braku pełni, a że z pomocą ci przyszedł książę z rasy ludzi wilków z jakichś śmiesznych baśni?

– Wilkar.

– Wilkar. Człowiek postać wilka zdolny przybrać w każdej chwili.

– Nie inaczej. Wciąż mam tamtą kolczugę, jej dłońmi gołymi rozszarpaną z taką lekkością jakby znoszoną koszulę darła sobie ot tak. Chcesz, przyniosę.

Skrzywił się Drogodziej, potem gestem toast wzniósł milczący.

– Nie trzeba. Bo ci wierzę – odparł wreszcie, dłonią usta ocierając. I ostatecznie Pomira zbijając z tropu.

– Wierzysz.

– We wszystko.

– Co? Tak po prostu wierzysz.

– Królowa do zdrowia wraca nader szybko. W istocie, dość to dziwne po zamachu takim. Król i miasto w modły do bogów uwierzyli gorliwiej, tym bardziej świąt radzi nadchodzących. W gwiazd pomyślny układ wszyscy zapatrzeni. W passę dobrą. – Tu wzrok gwardzisty spoczął teraz na kompanie. – Teraz ty w coś uwierz mnie, Pomir. Blisko królowej jestem, Strzedziwoja pierwszym rycerzem będąc. I wiem, że zamki i królowe mają czasem straszne tajemnice. Nasza zaś ma chyba najstraszniejszą.

 

 

 

 

Lud stolicy uwielbiał widok swoich zwycięzców, na wielkich karych koniach, stukających kopytami o bruk, z których te właśnie, duszanieckie, zdobyczne, największe były. Dzieci biegły za konnymi chmarą, gdzie by się nie pojawili mieszczanie zdejmowali czapki, dziewki uśmiechały się zalotnie.

Palatyn wracał już przez uliczki podgrodzia. Zatrzymał nagle konia, upatrzywszy sobie grupę wdzięczących się kurtyzan. A poznał je, bo nie wszędzie stać im wolno było, a i strojów jasnych, ni kosztowności przywdziewać. Jedna tak dziecinna jeszcze mu się zdała, ją wybrał więc sobie, nie myśląc co z nią dalej będzie.

Wielki duszaniecki koń parskał, drobiąc w miejscu, a przechodnie wymieniali zaskoczone spojrzenia.

Palatyn zaś pochylił się z siodła ku tej właśnie najmłodszej z dziewek, dając jej coś w powadze.

Wyprostował się, patrząc jeszcze chwilę:

– Ta, po której to pamiątka, od dawna tego nie chce – przemówił.

Inne obstąpiły obdarowaną, oglądającą w przejęciu piękny pierścień.

– Dzięki, panie. – Opromieniała jak na widok księcia z bajki.

I tyle go widziała. Spiął bowiem konia i odjechał w dół podgrodzia. W stronę karmazynowego nieba.

Koniec

Komentarze

Kurczę, nie czytałem poprzednich części :-)

DO POWYŻSZEGO OD RAZU DODAM: ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE TO ZNOWU DŁUGI FRAGMENT. ALE WAHAŁAM SIĘ, DOCHODZĄC DO WNIOSKU, ŻE JEDNAK MUSI BYĆ TAKI. CIĄGNĘ DWA WĄTKI. ONE OCZYWIŚCIE NIEDŁUGO SIĘ ŁĄCZĄ CZYMS WIĘCEJ, NIŻ TYLKO TEMATYKĄ - WSZYSCY BOHATEROWIE PO PROSTU TRAFIĄ DO DOLINY. ALE PÓKI CO, ABY OBYDWA WĄTKI MOGŁY ZAMYKAĆ SIĘ W JAKIMŚ SENSOWNYM MOMENCIE W OBRĘBIE JEDNEGO "ODCINKA" - TE FRAGMENTY MUSZĄ BYĆ TEJ DŁUGOŚCI.

MAM NADZIEJĘ, ŻE TO WAS NIE ZNIECHĘCI:)

POZDRAWIAM!

Jak dla mnie za dużo stylizacji na, no właśnie, zagadka. Cały tekst do przepisania. Zły układ zdań. To nawet nie inwersja. Nie da się czytać. Np. "Serce zaczęło mi walić jak szalone, gdym już przytomniej sobie przypomniała gdziem jest." A gdyby tak napisać -

Gdym już przypomniała sobie, gdziem jest, serce zaczęło mi walić jak szalone. 

W zasadzie te same słowa , tylko inne ułożenie. Oczywiście autorka wie lepiej i tak jak Twardocha "Wieczny Grunwald", jest uznawany za wiekopomne dzieło, znajdą się czytelnicy, którym spodoba się takie pisanie, mnie nie przekonuje. Tekst ma się sam czytać, płynnie, a tu trzeba brnąć, od zdania do zdania.

pozdrawiam

domek - to może się skusisz?:)

mag-da - Ok. T tego, co widziałam, jesteśmy z innej bajki. I przy twojej rurze też się nie spotkamy:)

(poprawka: Twojej)

mag-da:) po prostu obstaję przy Grunwaldzie - wolę dwa nagie miecze jednak, rozumiemy się, nie?:)

Zapoznam się, kiedy już uporam się z Antybajką ;)

Trzymam za słowo:)

Tonem dość stanowczym ripostujesz, Autorko, a to z reguły oznacza niechęć wobec zgłaszających swoje uwagi. Ale odpisuj, jak tam sobie chcesz --- w najgorszym przypadku nikt nie będzie Tobie "marudził"... Ja, najprawdopodobniej, nie będę tego robił ponownie. Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że nie należę do fanów przeróżnych stworów typu wilkołaków, a drugi taki, że Twój tekst ciężko, naprawdę ciężko miejscami się czyta. Winna temu jest stylizacja aż przesadna. A szkoda, bo w tak zwanym ogólnym oglądzie tekst zdradza Twój niemały potencjał...  

Dziękuję za uwagę, życzę powodzenia.

Chyba wiem dlaczego uważasz to za ostrą ripostę, AdamKB? Z rurą nawiązałam do twórczości mag-da, bo to była do niej odpowiedź. Wierzę, że dziewczyna zrozumie o co chodziło i się uśmiechnie. W kontekście ogólnej rozmowy tutaj zabrzmiało w istocie niefortunnie. Takie są spontaniczne żarty, nie zawsze na miejscu. Jeszcze raz więc sprostuję w sprawie rury - to się zrozumie tylko zestawieniu z pisaniem mag-da:) To o mieczach też:)

Sama jestem pokorna i przywykła do krytyki, AdamKB, wierz mi. Zwłaszcza w sprawie tej całej... stylistyki. Wychodzi mi gardłem. Załamuje mnie. Dużo by pisać...:-(

agatakasiak - oczywiście, że zrozumiałam i się nie obrażam. W ramach riposty życzę Ci dwóch mieczy w pochwie, na Walentynki.

buziaki

Zapomniałam o uśmiechu :)-

    Taboret, namiot, klepisko -- a zaraz potem wzmianka o kolczudze... Autorka nie panuje nad jezykiem oowieści. Żaden z tych wyrazów nie powinien zostac użyty w tym zdaniu.

    Pozdro.  

mag-da:) dzięki! ale wolę podziwiać nagie, niż schowane:)

RogerRedeye - nie rozumiem, uważasz, że taborety, namioty na bitewnym polu, klepiska i kolczugi nie pasują do siebie?

    Absolutnie nie.  Taboret to póżny wynalazek ---  juz zydel bylby lepszy. Klepisko to jest w stodole albo w szopie. Namiot też nie pasuje --- lepszy bylby szałas. Jeżeli to wojsko  jest zorganizowane i ma coś w rodaaju namiotów na wzór legionow rzymskich -- tak , moze tak być, ale nalezałoby znależć inny wyraz  --- starszy, bo jezyk narracji jest stylizowany.  Tam dalej jest stolik --- to samo.

    Dość proste. 

Sama już nie wiem. Tak naprawdę, gdyby stylizacja moja miała być tak rygorystyczna, musiałabym pisać "daj ać ja pobrusza, a ty poczywai" - czy coś takiego:) Nie porywałabym się nawet na to. Moim zamierzeniem miało być przeniesienie czytelnika w tę baśń językiem zwyczajnie "baśniowym", nie językiem źródłowych tekstów z X wieku:)

... Ciężkie jest życie trubadura:)

Po przemyśleniu, zmieniłam na zydelek, to dobre słowo, dzięki:) Namiot zostawiam, bo rycerstwo miało takie, według mojej wiedzy, zwłaszcza głównodowodzący. A inna nazwa jakoś mi się nie kojarzy teraz. Stolik też zostaje:) Robili różne cacuszka wtedy, choćby biurka, mógł pochodzić nawet ze zdobycznej biblioteki Duszańca, jaka wystąpiła w poprzednich scenach. I kolczuga zostaje. Nawet klepisko - bo dla mnie to wydeptana ziemia, były klepiska w chatach przecież również, sama pamiętam te czasy:)

OK, nie pojąłem żartu i aluzji skierowanej do konkretnej osoby. Przepraszam.  

Nie baw się w zbyt głęboką stylizację, jeśli można radzić. Załóżmy, że jesteś w pełni oblatana w tych kwestiach i dorównasz --- no masz, wyleciało z pamięci nazwisko tego, który posunął się aż za daleko i chyba nikt nie chce go czytać z własnej woli --- zerknij do Bunscha i Sienkiewicza, Kraszewskiego, ten poziom w zupełności wystarczy. Przy okazji zobacz, że im się nie wkradały anachronizmy...

Właśnie, AdamKB, staram się luźno traktować stylizację, jak już napisałam komuś - żeby choć trochę baśniowo się uczyniło ludziskom:) W podstawówce czytałam "Dzikowy skarb" i "Ojciec i syn" Bunscha, ale nie poszłam dalej. Języka nie zapamiętałam tam jako trudnego. To już bardziej "męczył mnie" Sienkiewicz. A Kraszewski i jego "Stara baśń" to dla mnie ideał - z całą wdzięcznością za Twoją zachętę - IDEAŁ NIEOSIĄGALNY:)

Jeśli wysilam się bardziej, to przy narracji wiedźmy (tekst kursywą), wszak stara jest i powinna bardziej trącać... Ogólnie język miał być dla nastroju, dla odrobiny nastroju. A to tylko fantastyka. O wilkołakach, nie "wilkołkach" ani nie o "wąpierzach":)

     Agato, coraz trudniej brnie mi się przez Twój tekst. Brnie, bo czytaniem tego nazwać już nie mogę. Dotarłam właśnie do końca przedstawiania z szachami, i niniejszym odmawiam dalszego samotorturowania.

     Co prawda, cztery pierwsze rozdziały drażniły mnie stylizacją, ale tekst dało się czytać. Nawet byłam ciekawa co dalej i poprawiałam wszystko, co wpadło mi w oko, a było tego sporo. Teraz jednak padłam. Nie jestem w stanie zastanawiać się nad każdym zdaniem, za każdym razem łamać sobie głowę, co też Autorka chciała powiedzieć. Agato, budujesz śmieszne zdania. Zmieniasz ich szyk, przez co zyskują na pokraczności, co ma się nijak do stylizacji.

     Myślę, że jeśli nie poprawisz swojego tekstu, nie znajdziesz czytelników.

     Jeśli będziesz mieć czas i ochotę, proponuję byś spojrzała na opowiadania gwidona. Szczególnie polecam Wodnika i Udo. Myślę, że możesz na tym tylko zyskać.

     Pewnie nie spodoba Ci się to co napisałam, dlatego cieszę się, że nie będziesz mogła potraktować mnie tak, jak obeszłaś się z mag-dą, zapominając że pod tym opowiadaniem komentujemy Twoją twórczość, nie jej. Odnoszenie się we własnym wątku do dokonań innych użytkowników jest, delikatnie mówiąc, mało eleganckie.

 

 „…księżyc przebijający między konarami cmentarnych drzew .” –– Zbędna spacja przed kropką.

 

„A kolory na niebie mieniły się jak czarodziejskie, niby z baśni. Urzekły mnie”. –– Ja napisałabym: A kolory na niebie mieniły się jak czarodziejskie, niby z baśni. Omamiły mnie.

 

„W świetle tego księżyca ich skóra zdawała się być wręcz niebieskawą”. –– Uważam, że tego jest zbędne. Był jeden księżyc.

 

„ONA warknęła tylko, stojąc nade mną w niezadowoleniu”. –– Ja napisałabym: ONA, warknęła tylko, stojąc nade mną, niezadowolona.

 

„Bałam się, że zaraz oblicze wynaturzy jej się jak reszcie utopków”. –– Ja napisałabym: Bałam się, że zaraz oblicze zmieni się jej, jak reszcie utopków.

 

„O północy wiedziałam już, że się zaczęło.
Wstała, wyższa nagle
się zdając. Na ręce swe i nogi patrząc w osłupieniu. Wznosiła się nade mną, najstarsza na świecie. Chwiejąc się i migotając w świetle księżyca. Wysoka była aż po korony drzew. I rosła jeszcze, pochyliwszy się ku mnie w ohydnym grymasie”. –– Nadmiar zaimków. Może: O północy wiedziałam już, że się zaczęło.
Wstała, nagle jakby wyższa. Na ręce swe i nogi patrząc w osłupieniu. Wznosiła się nade mną, najstarsza na świecie. Chwiejna i migotliwa w świetle księżyca. Wysoka była aż po korony drzew. I rosła jeszcze, pochylona ku mnie, z ohydnym grymasem.

 

„A ja pospieszniem odwróciła się ku belom wrót grobowca…” –– Myślę, że wrota były zrobione z bali, nie z beli. Dlatego: A ja pospieszniem odwróciła się ku balom wrót grobowca…

 

„Na belach ściany korytarza wiodącego do opuszczonego kurhanu…” –– Na balach ściany korytarza wiodącego do opuszczonego kurhanu…

 

„Warczały, a wizja mojej śmierci wpędziła mnie w rozpacz”. –– Ja napisałabym: Warczały, a widzenie mojej śmierci wpędziła mnie w rozpacz.

 

„Do młodości powróciłam wspomnieniami, która przed wiekami była”. –– Ja napisałabym: Wspomnieniami powróciłam do młodości, co przed wiekami była.


      Agato, z całym szacunkiem dla Twojej twórczości i pomysłu na opowiadanie, ale kursywa, w dodatku w tak dużych fragmentach tego dzieła, potrafi wydłubać oczy.

 


W głowę zachodził co zajść mogło, a tylko sen ten dziwaczny mieszał mu ciągle zmysły”. –– Powtórzenie. Ja napisałabym: W głowę zachodził co stać się mogło, a sen dziwaczny tylko mieszał mu zmysły.

 

Ta rana też go przerażała i to skąd wziąć się mogła”. –– Wiadomo, o jaka ranę chodzi. Ja napisałabym: Rana też go przerażała, i to, skąd wziąć się mogła.

 

„W końcu król gościł nowo obranego sułtana, rozmowy prowadzono o pokoju”. –– Ja napisałabym: W końcu król gościł nowo obranego sułtana, prowadzono rozmowy o zawarciu pokoju.

 

„A była żona tak go podburzyła tym nagłym przyśnieniem się, bezczelnym, w głowie namąciła”. –– To nie była żona sprawiła, tylko sen o żonie.

 

„Pomir styrany życiem się poczuł kolejny raz”. –– Ja napisałabym: Pomir, po raz kolejny, poczuł się sterany życiem.

Sterany –– wyczerpany długotrwałym wysiłkiem, piętrzącymi się trudnościami zniszczony przez trudy, przez męczący tryb życia.

 

„Szturchali się rycerze znacząco, wskazując sobie jego”. –– Co takiego, co należało do Pomira, było aż tak godnego uwagi, że rycerze wskazywali to sobie? ;-)

Ja napisałabym: Rycerze szturchali się znacząco, wskazując go sobie.

 

„…burknął, leniwy na rozmowy teraz z nimi w takim tonie”. –– Ja napisałabym: …burknął, niechętny podobnym rozmowom.

Nie można być leniwym na coś.

 

„Zbliżył się bowiem ku Pomirowi zmierzający od reszty obozowiska Toligniew, jeden z jego druhów, wręczając mu zdjęty z golenia rzemień”. –– Przede wszystkim, nie umiem sobie wyobrazić zmierzania od reszty obozowiska. ;-) Ponadto nie umiem sobie wyobrazić rzeczonego zmierzania, połączonego z symultanicznym zdejmowaniem czegoś z golenia, i wręczaniem tegoż. ;-)

Ja napisałabym: Ku Pomirowi podszedł jeden z druhów, Toligniew i wręczył zdjęty z golenia rzemień.

 

„Palatyn drapnął zwitek pociętej skóry i wszedł do namiotu”. –– Drapnąć coś, to ukraść. Dlaczego drapnął, nie mógł zwyczajnie wziąć? ;-)

 

„Znalazł drąg służący do rozszyfrowywania wiadomości…” –– Dlaczego musiał szukać drąga? Uważam, że takie przyrządy winny być zawsze pod ręka, nie byle gdzie, by trzeba było je znajdować. ;-)

 

„Tylko ten drąg, o tej właśnie grubości ścianek…” –– Drąg nie ma grubości ścianek. Drąg w ogóle nie ma ścianek. Drąg ma średnicę, grubość. ;-)

 

„…odmierzał nawijane nań chaotyczne litery…” –– Myślę, że nie litery nawijał, a rzemień z supłami czy znakami.

 

„…rzekł do kompana zwyczajnie, nie mając przed nim zbyt wielu tajemnic, również na temat zamachu antykrólewskiego, jaki oto planowano”. –– Ja napisałabym: …rzekł do kompana zwyczajnie, jakby nie o planowanym zamachu na króla mówił.

 

„Rana jaką palatyn miał oto na piersi niecierpliwiła go na tyle, by ten znał odpowiedź akurat nad wyraz dobrze i bez spoglądania teraz w niebo”. –– Co to znaczy, że rana niecierpliwi? ;-)

Nie rozumiem tego zdania. Jest jakieś koślawe. Zupełnie nie wiem co Autorka chciała powiedzieć.

 

„A na to już tak gromkim rechotem buchnęli, że wreszcie tchnęło weń to nowe podejrzenia”. –– Jak tchnęło, skoro sam to podejrzewał?

 

„Że niby królowa Przeborka do ciebie się zaszła do obozu?” –– Co to znaczy: …do ciebie się zaszła? Sama się niosła gdy zachodziła? ;-)
 

Skrzywił się ten ku Pomirowi”. –– Nie można skrzywić się ku komuś.

 

„Ogarnęliście majdan? – rzucił, ciągle jak zmięty”. –– Jak zmięty, czyli jaki?

 

„Kaftan ubierał pospiesznie i kolczugę z ziemi biorąc rozrzucone”. –– W co, lub czym, Pomir ubierał kaftan i kolczugę? ;-) Co rozrzucone brał z ziemi? ;-)

Kaftana i kolczugi nie ubiera się! W kaftan i kolczugę można się ubrać! Kaftan i każdą inną część uzbrojenia czy garderoby, można włożyć, założyć, nałożyć, przywdziać, przyoblec, odziać się weń, wystroić, ustroić, ale nigdy odzieży się nie ubiera!!!

 

„Noc, kiedy podpisano oto traktat była letnia i ciepła”. –– Czemu, w tym zdaniu, służy partykuła oto?


„Czerwoną barwę nieba wszyscy podziwiali, za pomyślną oznakę zastałego pokoju odczytując usilnie”. –– Raczej nastałego pokoju, jako że ten dopiero co nastał.


„Za wszelką cenę bowiem o dalszej wojnie nikt już nie chciał słyszeć”. –– Ja napisałabym: Bowiem nikt już nie chciał słyszeć o dalszej wojnie.

 

„I uznano zjawisko to za dopełnienie się przepowiedni o powstaniu mocarstwa potężnego, jakiego w roku tysięcznym oto się wróżbici spodziewali”. –– Czy partykuła oto podkreśla: rok tysięczny oto? Czy: oto wróżbici się spodziewali? ;-)

 

„Ucztę odprawiono na hipodromie pod ruinami duszanieckiego zamczyska”. –– Co zrobiła odprawiona uczta? Pewnie poszła sobie gdzie nogi stołowe poniosą… ;-)

Odprawić można kogoś z kwitkiem, można odprawić/zwolnić służbę, podróżnych na granicy też można odprawić i dodam jeszcze nabożeństwo, które też się odprawia. Ale ucztę się wyprawia/wydaje!

 

„Rozłożono stoły z desek, obrusami nakrywając, zniesiono wina i jadła”. –– Ja napisałabym: Rozłożono stoły, nakryto obrusami, zastawiono winem i jadłem.

Oczywiste jest, że stoły były z desek.

Jadło, nie jadła, to wszystkie potrawy, które znalazły się na stole.

 

„Wiele z tego wprost przywiezione ze zdobytego zamkowego spichlerza”. –– Czytelnik nie ma pewności, czy wszystko zostało wprost przywiezione, czy zostało przywiezione wprost ze spichlerza.

Oto tylko jeden przykład fatalnie skonstruowanego zdania, od których aż się roi.

 

„…by pokrótce i za pomocą symboli, dworowi swojemu zwycięstwem się pochlubić”. ––  Z dokonanych czynów można być dumnym i chlubić się nimi przed kimś. Nie można natomiast chlubić się komuś, a już zupełnie nie można się komuś pochlubić!!!

 

„Wychodzili więc oklaskiwani z królewskiego namiotu żonglerzy…” –– Skąd wychodzili żonglerzy, i dlaczego widzowie siedzieli w królewskim namiocie, z którego oklaskiwali? ;-)

 

Był więc król, królowa, wieża – ciężkozbrojni, czyli pachołek palatyna Pomira grający, potem pozostali”. –– Byli więc…

Jak mam rozumieć tę część zdania: …wieża – ciężkozbrojni, czyli pachołek palatyna Pomira grający…? Czy wieża była jedna? Skoro ciężkozbrojni, to raczej wielu. Czy jeden pachołek grając Pomira robił za wielu ciężkozbrojnych, będąc jedną wieżą? O co tu chodzi? ;-)

Cholera, powoli zaczynam tracić cierpliwość…

 

„Bo co raz to nowy przebrany żołnierz napastował…” –– Bo coraz to nowy przebrany żołnierz napastował

 

„Herold pogubił się w czytanym tekście, figury poszarpały, zamieszały miejsca, nikt już nie wiedział na czym skończono”. –– W jaki sposób figury poszarpały i zamieszały miejsca? ;-)

 

„Prześmiewcy zgłupieli widząc samego palatyna i jego warkliwe oblicze”. –– Bardzo proszę o dokładniejszy opis warkliwego oblicza, bo nie umiem go sobie sama imaginować. ;-)

 

„Ostatnimi czasy trunków nadużywająca przez poronienie wiosenne, tak bolesne dla wszystkich, że nikt ani uwagi zwrócić jej sumienia nie miał”. –– Zrozumiałam, że królowa, wiosennie poroniwszy, o ból przyprawiła wszystkich. Przynapić się przeto lubiła ogromnie, czyli stała się alkoholiczką lubo też pijaczką, wiąc wprost, skutkiem czego ktoś zabrał jej uwagę i sumienie a teraz nikt nie chciał zwrócić jej. ;-)

Albo coś mi się, za przeproszeniem uszu i oczu, popieprzyło.

 

„Tak się pytało w państwie mego ojca – odparł mu ten zdegustowany ogromnie. – Częstuj się nim, palatynie! – rzucił do tego”. –– Ten ogromnie zdegustowany odpierał mu i jednocześnie rzucał do tego? Nie do wiary! ;-)


     Niniejszym oświadczam, że w tym miejscu kończę lekturę, i dopóki Autorka nie sprawi, by tekst nadawał sie do czytania, łapanki nie podejmę.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Yyy:) Nie wiem od czego zacząć. Podniosę głowę jeszcze raz tej smutnej "ostatniej niedzieli", zanim pogrążę się w otchłani bezdennej rozpaczy (to akurat nie jest żart).

Pozwoliłam sobie na zaczepienie mag-da, bo pisze "diabelskie" teksty, jak widziałam, więc zażartowałam. Nie wyśmiewam się z tego, co pisze.

Scena z szachami nie jest zrozumiała. Po polsku napiszę: rozkładano planszę na ziemi z polami szachownicy, przebierano aktorów (w średniowieczu używano na nich słowa "żongler"), aktorzy symbolizowali dowodzących (król, królowa) oraz konkretne elementy wojska - jeśli palatyn dowodził ciężkozbrojnymi, taki aktor symbolizował właśnie jego np. jako wieża (figura w szachach). Potem odgrywano to, co stało się na wojnie lub w bitwie, oczywiście schematycznie. Herold wyczytywał co też oznaczają kolejne ruchy figur i co odgrywają.

Zresztą... na nic to. Szkoda, regulatorzy, że nie chcesz już czytać. Zawsze lubiłam "Ostatnią niedzielę" Fogga, chyba sobie puszczę. Pa:)

p.s. co do warkliwego oblicza, to opis jest taki: zob. regulatorzy kilka minut temu:))))

     Agato, nic mi do tego, kogo zaczepiasz i z kogo żartujesz, ale odnosząc się do tekstu innego użytkownika, należy to robić w komentarzu pod jego opowiadaniem. Tutaj miałam wrażenie, że desperacko odpierasz atak a Twoje następne zdanie będzie brzmieć: „Słyszałam mag-do, że bijesz Murzynów”.

     

     Scena z szachami jest zrozumiała. Wiem jak wyglądały średniowieczne przedstawienia. Umiem sobie wyobrazić rzeczonych żonglerów. Problem w tym, że nie opisałaś tego we właściwy sposób. Zaplątałaś się w, wybacz, cudacznie składanych zdaniach, zabrnęłaś w tak absurdalne sformułowania, że fragmenty Twojej Baśni stały się, moim zdaniem, cudowną grafomanią.

    

     Nie powiedziałam, że już nie chcę czytać Twojej opowieści. Pewnie przeczytam, bo taki mam zwyczaj –– powinno się kończyć zaczęte sprawy. Nie podejmuję się tylko poprawiania, bo w ten sposób powstałaby moja wersja Twojej książki. Mogę starać się pomóc, ale nie mogę pisać jej za Ciebie. To Ty wymyśliłaś dolinę i opowieść o niej. Musisz sama udoskonalić swoją Baśń i sama sprawić, by chciało się ją czytać. W tej chwili, według mnie, poprawy lub zmiany wymaga niemal każde zdanie. To dużo pracy, ale mam nadzieję, że nie odpuścisz, że niedługo wszyscy będą chcieli przeczytać „Baśń o wilczej dolinie”.

    

     I daj spokój panu Foggowi. Pomyśl raczej, że „Jutro będzie dobry dzień”. ;-)

 

     Pozdrawiam. Optymistycznie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, zostawię "Ostatnią niedzielę", zresztą już poniedziałek. Może będzie lepszy. Co do mag-dy, usprawiedliwiałam się już do Adama. Zresztą sama mag-da podratowała rozmowę. Po prostu wtrąciłam do niej (co zaznaczyłam) pewien prywatny żart, który zrozumiała. Inni nie, bo nie mogli zrozumieć, wyszło dziwnie. Ale nie wiedziałam o tych Murzynach...

Miło mi będzie, jak kontynuujesz, oczywiście, regulatorzy. Tak na luzie już, nie biorąc pod lupę każdego zdania, bo rozumiem, że to musi być żmudne, wyczerpujące i... inne na "w".

Pozdrawiam, acz smutno. Pa.

:)

     A jeśli napiszę, że w wolnych chwilach, po kawałku, postaram się czytać i coś tam poprawiać, poczujesz się lepiej? Pożegnasz smutki? ;-)

    

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No:) Spróbuję:) Dzięki:)

OK ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

     W chatach i chalupach nie było klepiska, jeno polepa, a to róznica. Na klepisko w stodołach młócono  zboze --- cepami. Dlatego klepisko razi. Oczywiscie, ze kolczuga moze być, ale kolczuga nie konweniowala z taboretem, bo w czasach używania kolczug nie znano wyrazu taboret.  I to są właśnie niebezpieczeństwa stylizacji.

     Słaby byl z tego Pomira palatyn, jezeli rycerze naśmiewali sie z niego, a on nie reagował. Podobnie w scenie z szachami --- zachowuje się jak ostatnia ciuma. Stoi sobie i stoi...  I ten gość ma stanąc na czele spisku?

     Rozwlekłe to wszystko jest i napisane bez ikry, a jeszcze coś z psychiką postaci słabo.  Język to nie wszystko.

    Pozdrówko.    

Czy jest na sali lekarz?!:) Albo DOBRY historyk?:) Spór o klepisko mamy:)

polepa ż IV, CMs. ~pie; lm D. ~ep
warstwa gliny z sieczką, warstwa gipsu, pianobetonu itp., ułożona na stropie jako izolacja cieplna i ogniochronna w budynkach wiejskich; dawniej także warstwa gliny kładziona zamiast podłogi i wewnątrz pieców.  

klepisko n II, N. ~kiem; lm D. ~isk
1. reg. równa, gładka płaszczyzna z mocno ubitej, uklepanej gliny, ziemi
a) w stodole, lub rzadziej na podwórzu gospodarstwa, gdzie się młóci zboże;
b) dawniej jako podłoga w wiejskiej izbie, wędzarni itp.
2. techn. nieruchoma część młocarni współpracująca z obrotowym bębnem urządzenia młócącego.  

Czy rzeczywiście potrzebny aż dobry historyk? Nie wystarczy dobry słownik języka polskiego na początek? Ale taki podpisany imionami i nazwiskami redaktorów...

Kiedy Ty, Adam, przytoczyłeś powyższe, każdy od razu szanuje:) To właśnie miałam na myśli w zdaniu o tym dobrym historyku, autorytecie znaczy się:)

WIELKIE DZIĘKI:)

Wirtualnie stawiam wszystkim Wam piwo:) Obłędni jesteście i cały portal:) A pogoda jest cudna. Zbiórka w realu!:)

Pomir?... Co tu robisz?... Wiem, że już południe. Ja? Siedzę i sama sobie piszę komantarz, a co? Rozgość się, gdzieś tu wśród pogorzeliska powinien platać się taboret, o na klepisku leży. Siadaj. Napij się. Może szachy nie wychlały wszystkiego. Wychlały... Co? Posprzątać?... A, kamienie. Nie wiem kto nawrzucał, używali pseudonimów. Jeden był czerwonooki, tyle pamiętam... Wiem, wiem, Wolin w lochu, morze zamarza, a ciebie udziabała wilkołaczyca. Nie bój się, zdążymy przed pełnią. Kiedy ona w ogóle wypada?... O, to mamy mało czasu... Wiem, dajemy spokój z tą stylizacją. I z obszernymi fragmentami kursywą, niech będzie. Masz rację, najważniejsze to zdążyć przed pełnią... Tak, i przed zamarznięciem morza. Tylko nie wiem, czy kogoś to wszystko w ogóle obchodzi... Ciebie obchodzi. I Wolina. Wiedźmę, Wilka, Bogdałkę... Dobra, przestań już!... Racja, the show must go on... Hej, skąd znasz angielski? (Na bogów, ludzie nie doceniają średniowiecznych rycerzy...:)

p.s. niedługo kolejna część mojej już nie-baśni, tym razem w nowej odsłonie, bez wszystkiego, co tak Was irytowało:) Przede wszystkim po polsku i bez pochyłej czcionki, obiecuję. Pa!

     Agato, mam nadzieję, że Twoja opowieść pozostanie baśnią, a planowane zmiany będą dla niej odświeżającym liftingiem. Czekam na efekty. ;-)

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, że mnie tu odwiedziłaś, regulatorzy, że dajesz nadzieję:) Pozdrawiam również:) I dzięki wszystkim, którzy przeczytali choćby trochę i się wypowiedzieli.

O rany, rany... Zobacz, jestem :D

Przy klepisku opadły mi ręce, chyba nawet wyzior w ziemiance próbowałabym bronić - mógł być, nad drzwiczkami, żeby wpuścić trochę swiatła. Mógł byc zatykany drewnienkiem, żeby zimno nie wchodziło. Widziałam takie "zatyczki". No nie wiem...

Ale wiem jedno - jeśli Ciebie, z całym Twoim doświadczeniem w stylizacji tak trzeba poprawiać, to ja chyba się pospieszyłam z wrzucaniem tu "Zapachu..." :D

Ale co mi tam, niech się dzieje wola nieba (i czytelników). Tylko zmiany prowadzą do postępu.

https://www.martakrajewska.eu

Jasne. Siostry atakują:)!!!

Ta stylizacja jest dość ryzykowna. Może lepiej byłoby ją przetestować w krótszej formie.

pozdrawiam

I po co to było?

Dziękuję za komantarz:) Nie myślałam, że ktoś jeszcze tu zagląda:) Tak, zgadzam się całkowicie, nawet nie wiesz jak bardzo. Stylizacja plus tasiemiec w odcinkach skutecznie odstraszyło wszystkich czytelników:) Choć sama historia chyba nie ejst taka zła? Czwarta odsłona nie jest już stylizowana, eksperymentalnie. Może zajrzysz? Pozdrawiam!

Wróciłam :P Wstała, wyższa nagle się zdając. Na ręce swe i nogi patrząc w osłupieniu. Wznosiła się nade mną, najstarsza na świecie. Chwiejąc się i migotając w świetle księżyca. Wysoka była aż po korony drzew. I rosła jeszcze, pochyliwszy się ku mnie w ohydnym grymasie. – Zgrzyta mi tutaj tan wysyp kropek, szczególnie, że imiesłowów nie używa się raczej do budowania osobnych zdań. W tym przypadku z sześciu zrobiłabym trzy albo cztery. A ja pospieszniem odwróciła się ku belom wrót grobowca, widzieć tego dalej sił nie mając. – Nie lepiej zwyczajnie „wrotom grobowca”? Bo trochę za dużo tu tego dookreślania. Tak samo znów wkrada się ten dziwny szyk przestawny w drugiej części zdania. Na belach ściany korytarza wiodącego do opuszczonego kurhanu, otaczały mnie coraz większe cienie JEJ i bestii. – Znów za długie określenia. Ewentualnie mogłabyś przerzucić część zdania od „otaczały mnie” na początek zdania, wtedy całość zrobiłaby się czytelniejsza.  Rana dziwiła go, wytrzeźwiał zrazu. Głowił się, co zajść mogło, a tylko sen ten dziwaczny mieszał mu ciągle zmysły. Nie pamiętał, by pił więcej, niż zwykle z wieczora, a mimo to obrazy, jakie majaczyły mu w otępiałej głowie, wprawiały rycerza w coraz bardziej uświadomiony strach. Rana też go przerażała i to skąd wziąć się mogła. W obozie panował porządek. W końcu król gościł nowo obranego sułtana, rozmowy prowadzono o zawarciu pokoju. Tylko patrzeć było zakończenia rokowań i wielkiego ucztowania. – Rana go przerażała, ale nie poświęci jej jakiejś większej uwagi, tylko zajmie się kontemplacją okolicy. Szczególnie, że skoro – jak potem wyszło – to rana od zębów/pazurów wilkołaka, to byłoby to chyba widać, a więc pierwszą reakcją byłoby zastanowienie się, czy to od jakiegoś wściekłego psa/wilka. Tam wszedł wolniej już, patrząc by nie poślizgnąć się na omszałych, wilgotnych od mgły belkach. – Myślę, że w podziemnym grobowcu wilgoć belek raczej nie pochodziła od mgły. Tzn. też, ale to akurat był jeden z mniej istotnych powodów.  Przygnębiony powiódł oczami po wnętrzu, zamierając w krzyku na ich widok – dzieci! – W tej chwili „ich” odnosi się do „wnętrza”. Może „na przerażający widok”? I ruszyliśmy groblą między parującymi ciepłem poprzedniego dnia wodami jeziora. – Z następnych wynika, że niedługo miało świtać. Na pewno jezioro parowało jeszcze ciepłem poprzedniego dnia? A i Wilko chodzący po wodę miał tu swoją ścieżkę oraz małe molo wychodzące o kilka kroków w staw. – Wyraz „molo” odnosi się raczej do konstrukcji na morzu. Poza tym trochę niejasne jest dla mnie teraz, czy chodzi tutaj o pomost czy rodzaj nasypu, bo molo kojarzę raczej współczesnie, z betonem, więc i do jednego, i do drugiego mu równie blisko. Popołudniowe słońce opierało się o dachy budynków – „Opierało się” jest tutaj kiepskim określeniem. A gwaru tyle robili, że sami siebie ledwo co słyszeli. Stąd jeden Stary Wuj wciąż myślał, że go ktoś przezywa… Inny zaś najbliżej siedzący w wyścielającym podłogę sitowiu w ryj za frajer obijać się nie dawał, „Toż Wuj mówię, ty chuju głuchy!” powtarzając w natężeniu złości. – Ten opis mi zgrzyta głównie dlatego, że został za bardzo wyeksponowany, np. wielokropek dziwnie mi tutaj wygląda. A przecież to miało być tylko szybkie opisanie wnętrza karczmy? No i nie do końca rozumiem, co tam w ogóle się działo. W scenie na hipodromie książę najpierw wydaje się całkowicie upity, a potem mówi i zachowuje się już zupełnie trzeźwo. Ogólnie widzę problem z opisami akcji, bo chociażby w scenie z atakiem Przeborki musiałam się mocno głowić, kto co tam robi. Niestety jednak nie mam tutaj żadnych porad praktycznych, bo sama poległam na próbach stylizowanego opisu akcji, i mogę tylko, jak w pierwszym komentarzu, polecić poczytanie Brzezińskiej i podpatrzenie metod u niej. No i nabrania większej sprawności w stylizacji przez samo czytanie, bo w Twoim tekście większość problemów z czytaniem miałam właśnie z powodu toporności/nieczytelności niektórych fragmentów. Tak samo przy rozmowie w karczmie zaczynałam się gubić, do kogo należy jaka wypowiedź, strasznie ona chaotyczna.

Niofomune: Dzięki! Bardzo poważnie przestudiuję wszystkie Twoje uwagi. Mam na nie założony osobny dokument ;-) Ogólnie: styl, styl i jeszcze raz przestawny szyk… Co do księcia – zwymiotował alkohol i mu się poprawiło – ja zwsze tak miałam… dawmo temu, oczywiście, kiedy byłam jeszcze w jego wieku ;-)!!! Ha ha ha… Dziękuję za Twoją pracę dla mnie – jestem dłużniczką! Pozdrawiam

Nowa Fantastyka