- Opowiadanie: borias - Blada Groza

Blada Groza

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Blada Groza

 

„Czytasz Rodericka de Novembre? Są tam, o ile pamiętam, wzmianki o wiedźminach, o tych pierwszych, którzy zaczęli jeździć po kraju jakieś trzysta lat temu. W czasach, kiedy chłopi wychodzili żąć zbrojnymi kupami, wsie otaczano potrójnym ostrokołem, karawany kupieckie przypominały przemarsze wojsk zaciężnych, a na wałach nielicznych grodów dzień i noc stały gotowe do strzału katapulty. Bo my, ludzie, byliśmy tu intruzami. Tą ziemią władały smoki, mantikory, gryfy i amfisbeny, wampiry, wilkołaki i strzygi, kikimory, chimery i latawce. I trzeba było im tę ziemię odbierać po kawałku, każdą dolinę, każdą przełęcz, każdy bór i każdą polanę.”

Andrzej Sapkowski, Ostatnie życzenie, Warszawa 1993, s. 169.

 

JEDEN

 

Gustaw Gustawsson patrzył właśnie na plecy jednego z ludzi z eskorty, który z panicznym wrzaskiem biegł w głąb kniei. Echo krzyków innych niosło się jeszcze po lesie. Jednak on wiedział, że daleko nie uciekną, nie mają najmniejszej szansy. Ludzie… Tak mało można zyskać, gdy im się zaufa i tyle można stracić, gdy pokażą swoją naturę. Stojący po jego prawej krasnolud parsknął pogardliwie i splunął. Kilku innych zamruczało coś niewyraźnie. Gustaw omiótł spojrzeniem niedawne pole bitwy. Łącznie czterdziestu trzech najemników: trzydziestu sześciu ludzi i siedmiu krasnoludów, do tego pięć olbrzymich wozów z woźnicami i czterech tropicieli. Zwiadowcy zniknęli poprzedniego wieczora, nie wrócili z wieściami. Gustaw już wtedy zaczynał podejrzewać, że to nie dłuższy wypad. Kiedy doświadczony pogranicznik, spędzający całe swoje życie w puszczach, nagle znika, to na pewno nie wróży nic dobrego. Dowódca najemników („Człowiek, jakżeby inaczej!”) zlekceważył przeczucia starego wojaka. Ufny w dość dużą liczbę chroniących wozy żołdaków, bimbał sobie na wszystko i karawana podążała dalej. W luźnym szyku, bez tropicieli flankujących i wyprzedzających pochód i, co za tym idzie, bez żadnej wiedzy na temat ewentualnych zagrożeń. Wilkołaki pojawiły się dosłownie znikąd. Maszerująca kolumna została całkowicie zaskoczona. Przeciwnicy w pierwszej potyczce zabili jedenastu, w tym dowódcę, trzech porwali. Dwóch krasnoludów i dwunastu ludzi mniej do odpierania kolejnej fali. Reszta najemników skupiła się w najeżoną ostrzami grupkę. Za drugim razem było gorzej. Niektórzy z ludzi nie wytrzymali, z wrzaskiem i obłędem w oczach rzucali broń i uciekali w las. Na nic zdały się rozkazy wykrzykiwane przez zachrypniętego Gustawa. Pozostało czterech krasnoludów i dziewięciu ludzi, w tym jeden ciężko ranny, który umarł, zanim skończyli obwiązywać wszystkie rany. Przeciwnicy prawie nie ponieśli strat, po ostatniej potyczce na placu boju pozostało ich dwóch. Atakujący dotąd w zupełnej ciszy wrogowie, teraz przerwali milczenie. Z pobliskich chaszczy dobiegały przeciągłe wycia, powarkiwania i szczeknięcia. Najemnicy ściskali w spotniałych dłoniach broń i czujnie lustrowali brzeg lasu. Trwało to bardzo długo, zachodzące słońce mocno wydłużyło cienie. W pewnym momencie wycia ustały i znów zapadła cisza. Wydawało się, że cała knieja wstrzymała oddech. Sam Gustaw czuł na skórze nieprzyjemne mrowienie, które zaczęło przechodzić w podnoszący włosy na głowie strach. Nagle, bez żadnego dźwięku, z lasu wyłonili się przeciwnicy. Na ich widok wszyscy głęboko wciągnęli powietrze i zastygli w przerażeniu. Jeden z ludzi upuścił broń, ukrył twarz w dłoniach i zaczął szlochać. Kilku innych z cienkim krzykiem puściło się pędem w las. Wrogów było całe mnóstwo. Mrowie przepychających się, powarkujących i szczerzących kły monstrów. Na czele hordy stał ogromny potwór. Wyróżniał się brudnobiałym, zmierzwionym futrem poznaczonym cętkami świeżej krwi i tym, że poruszał się na dwóch nogach. Wściekłym spojrzeniem czerwonych ślepi zmierzył przybyszów, którzy ośmielili się wtargnąć do jego domeny. Ryknął tak, że znajdujące się najbliżej niego wilkołaki aż przysiadły na zadach i gruchnął łapami o ziemię. Na ten widok pozostali ludzie rzucili się do ucieczki. Natychmiast ruszyły za nimi w pościg szybkie szare cienie. Czterech krasnoludów pozostało na placu boju pośród porozrywanych zwłok towarzyszy, ubitych koni i zniszczonych wozów. Gustaw spojrzał w niebo, potem na szczerzącą kły hordę, w końcu na trzech towarzyszy.

 

– Do zobaczenia wkrótce – powiedział, wyciągając rękę do stojącego najbliżej, potem wszyscy uścisnęli sobie wzajemnie prawice. – Obyśmy się zaraz spotkali w komnatach przodków.

 

 

DWA

 

Joruc przystanął na chwilę i zaczął nasłuchiwać. Knieja szumiała dostojnie, ptaki ćwierkały, mniejsze zwierzęta szeleściły w poszyciu. Jednak coś było nie tak. Doświadczony tropiciel nie lekceważy przeczuć, a on właśnie za takiego uchodził. Słuchał uważnie odgłosów lasu, a dziwny niepokój nie chciał go opuścić. Znajdował się niecały dzień drogi od osady Palanki, w której się urodził i spędził całe swoje dziewiętnastoletnie życie.

 

Egzystencja w puszczy była ciężka, mało kto odważał zapuszczać się głęboko w las. Jeżeli już musiał opuścić osadę, wtedy trzymał się puszczańskiego traktu, którym maszerowały karawany kupieckie, bardziej zresztą przypominające przemarsze wojsk zaciężnych. Knieja była zdradliwa i srogo karała tych, którzy ją lekceważyli. Opustoszałe nocne obozowiska , w których nie było żywego ducha i żadnych ciał ani śladów poza zrytą ziemią i bryzgami krwi. Pęczki oderwanych głów przywiązane do gałęzi na skraju lasu jako ostrzeżenie. Szaleńcze rechoty i wycia, które witały tych, którzy mieli nieszczęście natknąć się na te znaki. Poszarpane i na wpół zjedzone zwłoki śmiałków, którzy samotnie podróżowali i zmuszeni byli nocować w puszczy.

 

Joruc widział już niejedno i niejednego doświadczył, toteż poruszał się skulony w miarę szybko i cicho. Prawie niewidoczny pod zielonym płaszczem z kapturem, oczy i uszy miał szeroko otwarte, łuk z nałożoną strzałą w rękach. Ponownie przystanął na chwilę i wsłuchał się w odgłosy puszczy. W pobliżu rósł ogromny dąb, w którego gałęziach coś syczało i parskało. Mógł to być tylko leszy albo też coś znacznie gorszego. Tropiciel wolał nie sprawdzać. Ruszył w drogę, omijając dąb szerokim łukiem. Na początku myślał, żeby podążać bezpośrednio kupieckim szlakiem, ale czuł się tam zbyt odsłonięty.

 

„Podano do stołu! Pyszny Joruc przyprawiony strachem i przerażeniem!” – zdawały się krzyczeć drzewa, pochylając się nad wędrowcem, dlatego zdecydował się poruszać równolegle do traktu. Paradoksalnie w puszczy czuł się o wiele bezpieczniej.

 

W Palankach wszyscy czekali na dostawę żywności i broni, podobno nawet mieli dostać kilkudziesięciu najemników do pomocy przy obronie osady. Wójt w końcu zaczął się niepokoić, osadę zamieszkiwało już, lekko licząc, około dwustu rodzin, ale wojowników w niej było jak na lekarstwo. Większość to drwale, bartnicy, leśnicy-tropiciele, kilkunastu biegłych w rolnictwie. Osada miała też potężny, podwójny ostrokół, a od południowej strony rozpoczęto już karczowanie sporych połaci kniei pod pola uprawne.

 

„Tak czy siak – powiedział wójt – sprawę zbadać trza. Ty, Joruc, jesteś bystry i szybki, znajdź ich i szybko do nas sprowadź.”

 

Tropiciel bezszelestnie pochłaniał kolejne mile. Dzień kończył się szybko i wyglądało na to, że noc wypadnie w puszczy, a nie, jak przypuszczał, przy ognisku napotkanej karawany w bezpiecznym towarzystwie opancerzonych najemników.

 

„Pewnie poruszają się o wiele wolniej, niż myślałem i są jeszcze daleko”.

 

Zapadał zmierzch, Joruc zlustrował najbliższą okolicę i dość szybko znalazł to, czego szukał. Wysokie, stosunkowo cienkie topole osikowe, mające olbrzymią zaletę – bezpieczeństwo. Dlaczego tak było, tego nie wiedzieli nawet najstarsi mieszkańcy lasów, ale faktem jest, że nocleg na tym drzewie i oczywiście odpowiednie przygotowania to jedyna szansa przeżycia. Chłopak wyjął z torby amulet, wymruczał formułę, sięgnął ponownie, naokoło pnia wybranej topoli rozsypał suszone zioła. Schował łuk do sajdaka, poprawił skórzany, wyślizgany już do połysku ochraniacz na lewym przedramieniu. Ściągnął pas, owinął nim pień, mocno ujął w dłonie oba końce i po chwili był już bardzo wysoko. Zabezpieczył stanowisko, wymruczał kolejną formułę i przygotował się do snu.

 

Kilka godzin później, gdy ciemności były prawie nieprzeniknione, w pobliżu drzewa pojawiły się dwa szare, zwinne cienie. Czerwone ślepia szybko dostrzegły apetyczny kształt na topoli i ruszyły w jego stronę. Kilka metrów od drzewa zatrzymały się i po chwili niechętnie odeszły. Zwabiony łatwym kąskiem w kierunku tropiciela pikował wielki, niewyraźny, ciemny kształt na nietoperzych skrzydłach z zamiarem zaatakowania śpiącego. Jednak przed celem jakby odbił się od niewidzialnej bariery, fiknął koziołka w powietrzu i zniknął szybko z sykiem i chichotem. Reszta nocy upłynęła spokojnie.

 

Joruc obudził się, kiedy było jeszcze ciemno, szczękając zębami z zimna. Szczelniej owinął się płaszczem, wiedział, że zaraz się rozgrzeje. Sekret wykonywania takich płaszczy przejęty został od krasnoludów. Odzież ta miała wiele zalet i stanowiła niezbędne wyposażenie każdego szanującego się tropiciela. Absolutna wodoodporność, ciepło zimą i chłód latem, a ich kolor czynił właściciela prawie niewidocznym na tle lasu. Chłopak wiedział, że niedługo zacznie świtać. Przezornie odczekał długą chwilę nasłuchując i pozwalając, aby wzrok zaczął wyłapywać kształty z mroku. Przespał spokojnie całą noc, bo wiedział, że rytuał go chroni. Nie zdarzyło się jeszcze, aby kogoś zawiódł, chyba że… Tropiciele ochrzcili go Bladą Grozą. Czym lub kim był, nie wiadomo. Znajdowano natomiast resztki tych, którzy nocowali na drzewach – krew, kończynę, wnętrzności, potrzaskaną głowę i … czasami białe kłaczki sierści w pobliżu. Po karczmach jedni bajali, że to wij olbrzymi ze skrzydłami, białym futrem porosły, który zdolny jest latać albo po pniu się wspinać. Inni zaklinali się, że z daleka go widzieli. Jeszcze inni prawili, że to wilkołek, potworny albinos, który ponadto potrafi, kiedy chce, postać człowieka przybrać. Byli też tacy, milkliwi raczej, poznaczeni bliznami pogranicznicy, którzy wspominali o Białym Przybyszu, czymś, co w ogóle przekraczało granice ludzkiego pojmowania. Pytani przez dociekliwych o szczegóły, zacinali usta, a w ich oczach błyskało coś nieokreślonego. Coś, co wyglądało na strach tak potworny, że niemożliwy do opisania w jakimkolwiek języku. Joruc w mistyczne stwory, które potrafią złamać formułę, absolutnie nie wierzył i winę widział raczej w zaniedbaniu. Źle zainicjowany rytuał chronił tak, jak lniana koszula przed toporem pijanego krasnoluda.

 

Zrobiło się szaro. Tropiciel zsunął się z drzewa i podjął dalszą wędrówkę, w trakcie marszu pogryzając paski suszonego mięsa i popijając wodą z bukłaczka.. Znów powróciło uczucie, którego wczoraj doświadczał – coś naprawdę było nie tak. Starzy łowcy, mieszkańcy puszczy nazywali to „szóstym zmysłem”, „zewem”. Chłopak miał bardzo rozwinięty ten zmysł, wszyscy w osadzie wiedzieli o tym. Wyróżniał się spośród najlepszych tropicieli. Widział to, czego nie potrafili dostrzec inni, a tropy były dla niego tym, czym dla innych jest otwarta księga. Lata spędzone w puszczy na niebezpiecznym przyczółku cywilizacji, gdzie kończyły się zbadane tereny, kształciły w ludziach prawie zwierzęcy instynkt, który bywał bardzo przydatny. Karawany przemierzające leśne trakty handlowe oprócz zbrojnych piechocińców dysponowały doświadczonymi ludźmi pogranicza. To oni badali szlak i jego okolice, ostrzegali przed niebezpieczeństwem, bez nich wyprawa prawie zawsze skazana była na niepowodzenie. Mamuny, nocnice, latawce i wszelkie inne plugastwo czaiło się cały czas w mroczno-zielonych czeluściach prastarej puszczy. Dzięki łowcom szanse na powodzenie wzrastały wielokrotnie. Nie skąpiono tedy grosza dla pograniczników i każdy z nich mógł liczyć na godziwy zarobek.

 

Stopy Joruca pochłaniały kolejne mile. Nie minęło nawet południe, kiedy instynkt zaczął wyraźnie ostrzegać. Chłopak zwolnił, aby poruszać się bezszelestnie, najciszej, jak można. Na skórze pojawiło się dziwne mrowienie, a do mózgu zaczął powoli wkradać się strach. Uczucie to od głowy zaczęło spływać do kończyn. Tropiciel najwyższym wysiłkiem opanował przypływ paniki. Zatrzymał się, oddychał głęboko, próbując uspokoić kołatanie serca, które, mógłby przysiąc, słychać było na wiele mil wokoło. Powoli, bardzo powoli skierował się w stronę szlaku. Podejrzewał już, co może znaleźć. Im bliżej traktu się znajdował, tym bardziej był pewien. Zatrzymał się na skraju lasu… Joruc doświadczył wiele i widział niejedno, ale to, co zostało z karawany sprawiło, że nagle zgiął się w pół i zwymiotował gwałtownie.

 

„Jatka… Rzeźnia…” – myślał patrząc na rozczłonkowane, ponadgryzane, częściowo objedzone zwłoki. Smród unoszący się nad pobojowiskiem przyprawiał chłopaka o kolejne fale mdłości. Krew, wnętrzności, początkowy rozkład…

 

„Zaraz, coś jeszcze” – pomyślał wycierając załzawione oczy i walcząc z torsjami – „Zapach psów… Mokrych psów…”

 

Uczucie paniki narastało, odór tamował oddech, ale Joruc przemógł strach i mdłości. Ruszył przyjrzeć się dokładnie śladom walki. Ostrożnie manewrował pomiędzy szczątkami, wpatrzony w ziemię, szukający poszlak, w myślach odtwarzający na nowo tragedię, która się tu rozegrała. Zbadał zniszczone wozy. Nic nie nadawało się do użytku. Szukaniem rannych się nie zajmował, bo nikt z leżących nie stanowił nawet większej całości. Ludzie i krasnoludy… Ludzkich szczątków było wiele, krasnoludzkie znalazł tylko w jednym miejscu. Przy drugim ze zniszczonych wozów leżały pogięty hełm z włosami zlepionymi krwią w środku, oderwana dłoń z dwoma ocalałymi palcami zaciśniętymi jeszcze na toporze i krasnoludzki pancerny but, ale nie przemógł się, by zajrzeć do środka. Zaś obok… Biała sierść…?

 

Schylony nad kolejnymi śladami poczuł po raz kolejny przypływ paniki, niemal nie do powstrzymania. Wyprostował się gwałtownie i płochliwie rozejrzał dookoła. Zrobiło się bardzo cicho. Chłopak mógłby przysiąc, że nawet wiatr przestał wiać, powietrze stężało, a drzewa zamarły, zdjęte niewypowiedzianym przerażeniem. Zarośla po przeciwnej stronie szlaku poruszyły się gwałtownie i za chwilę Joruc przekonał się, że Blada Groza to wcale nie jest wymysł.

 

 

TRZY

 

Osada Palanki przygotowywała się do kolejnej nocy. W dodatkowych maźnicach, na palisadzie i pod nią, rozpalono ognie. Ludzie uzupełniali stan kołczanów z bełtami i strzałami zawieszonych w równych odstępach na ostrokole. Obsługa sprawdzała ustawienia i stan potężnych trebuszy osadzonych w pewnej odległości od palisady, katapult i licznych balist, które umiejscowiono bezpośrednio przy chodnikach częstokołu. Starszy inżynier osobiście doglądał wszystkich machin i darł się na opieszałych. Zmiennicy zajmowali swoje stanowiska, straż dzienna schodziła do koszar, dodatkowe patrole łuczników i halabardników pojawiały się na wcześniej wyznaczonych stanowiskach. Dowódca najemników Jaropełk, szpakowaty już jegomość, chrzęszcząc zbroją także osobiście doglądał przygotowań: kierował, sprawdzał, poprawiał, delegował. Znał swój fach, wszystko przebiegało bardzo sprawnie. W głównej mierze to właśnie dzięki niemu ostatnie lata w osadzie uznawane były za względnie spokojne. To on przyczynił się do tego, że coraz więcej ludzi decydowało się zostać jej mieszkańcami na stałe. Karawany kupieckie coraz chętniej odwiedzały Palanki, wymieniając zboże – którego brakowało w osadzie, ponieważ uprawa jeszcze raczkowała, ziemi uprawnej odebranej kniei było zbyt mało – broń, ozdoby, narzędzia na główny towar eksportowy Palanek, którym były futra oraz inne dobra: dębowe drewno, poroża i myśliwskie trofea.

 

Słynna swego czasu była historia, kiedy miejscowy pijak Barnaba zwany Chwostem przypadkiem, acz bardzo szczęśliwie ustrzelił widłogona. Opędzlował go potem na części różnym nabywcom, przebywającym akurat w osadzie w interesach, zbijając przy tym małą fortunkę. Niestety, natura pijacka wygrała. Następne dni były bardzo ciężkie dla straży, która miała pełne ręce roboty. Barnaba grosza nie żałował, wszystkim stawiał, a prawie trzy czwarte męskiej populacji osady chodziło, czy może raczej leżało nabąblowane po dziurki w nosie. Komendant i wtedy pokazał, co potrafi. Organizował doskonałą obronę na każdą noc, nie psując zabawy birbantom i nie wyciągając żadnych konsekwencji względem skacowanych wojaków pojawiających się rankiem na służbie. Wiedział bowiem doskonale, że morale jest równie ważne, jak dodatkowa rota krasnoludzkich młotodzierżców, a może nawet ważniejsze.

 

Zmrok zapadał bardzo szybko, straże na palisadzie czujnie wpatrywały się w czarną kreskę prastarej kniei otaczającej Palanki, nawoływały się patrole na ulicach. Mieszkańcy ryglowali drzwi, zapalano mnóstwo dodatkowych pochodni.

 

Ludzie byli tu intruzami. Odwieczna puszcza ciągnęła się po horyzont, nikt jeszcze nie zbadał choćby jej małej części. Nie było wiadomo, jak ona się kończy i czy w ogóle gdzieś ma koniec, lecz z całą pewnością nie była przychylna. Na początku był to zwykły fort – ludzie wgryźli się w knieję, wybudowali placówkę i dumni powiedzieli: „Tu jest granica”. Las zareagował. W ciągu kilku tygodni liczebność załogi tak spadła, że pozostali musieli uciekać. Jednak człowiek to istota uparta. Jej uporowi zaś dorównuje tylko chciwość. Nie minęło wiele czasu, a ludzie pojawili się znowu i na ruinach starego fortu wybudowali nowy. Tym razem było ich o wiele więcej, a zaraz po nich przybywali następni. Mały fort w ciągu dekady stał się dużą osadą z podwójnym ostrokołem, stosunkowo potężnym garnizonem i machinami miotającymi. Pas puszczy dookoła niego został wykarczowany, a ludzie nie pozwolili się już przegnać, doskonale radząc sobie z dziką zwierzyną i innymi niebezpieczeństwami. Mieszkańcy okrzepli, utwierdzili się w swoim bezpieczeństwie i chciwy wzrok ponownie skierowali w głąb kniei. Zapewnili sobie regularne dostawy, handel kwitnął. Zwabieni ciekawością lub ułudą bogactwa, które można było zdobyć, wciąż przybywali nowi osadnicy z rodzinami, najemnicy, szumowiny, złodzieje i mordercy. Z trzema ostatnimi rodzajami ludzi komendant najemników radził sobie błyskawicznie – albo wyzbywali się złych nawyków, albo lądowali w charakterze karmy przywiązani na noc do drzew w puszczy.

 

Zgasły właśnie ostatnie promienie słońca i nad Palankami zapadła noc.

 

Daleko poza kręgiem światła wytyczonym przez ludzi za palisadą czerwone ślepia pałające szaloną nienawiścią i nienasyconym głodem wpatrywały się w osadę.

 

 

CZTERY

 

Przecław ziewnął, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy i poprawił niewygodny naramiennik. Noc przechodziła właśnie w tą fazę, gdy służba wartownicza stawała się najbardziej uciążliwa. Chłód zaczynał dotkliwie kąsać, a senność stawała się niemalże nie do przezwyciężenia. Dla zabicia czasu zaczął przechadzać się, mając cały czas wzrok utkwiony w ciemności kilka metrów za palisadą. Myliłby się ten, który sądził, że noce tutaj są ciche. Z kniei dobiegały najprzeróżniejsze odgłosy: przeciągłe ryki, chrząknięcia i wizgi, czasem las szeleścił głośno, trzaskały pnie i gałęzie, a nocni krzykacze milkli, gdy coś wielkiego wędrowało akurat w pobliżu osady.

 

Przecław doskonale pamiętał swoją pierwszą służbę. Dziesiętnik zaprowadził go za wyznaczone stanowisko, wręczył kuszę, która wydawała się ciężkim i nieporęcznym klamotem i wskazując na puszczę, mruknął coś pod nosem. Zostawiony samemu sobie świeżo upieczony wartownik, ściskał przez cały czas broń, do bólu wytężał wzrok, próbując przebić ciemność i podskakiwał ze strachu na każdy odgłos dobiegający z głębi boru. Gdy było po wszystkim i pojawił się jego zmiennik, był wykończony psychicznie i fizycznie. Po przybyciu do koszar zwalił się jak kłoda na siennik i od razu zachrapał, choć był to sen nieprzynoszący odpoczynku. Przecław śnił i rzucał się, jak ryba wyjęta z wody. Gobliny, wampiry, dziwożony i wszystkie inne straszliwe stworzenia próbowały przedostać się przez palisadę. On bronił się i wrzeszczał ile sił w płucach o pomoc, która nie nadchodziła. Obudził się mokry i wstrząśnięty, a koledzy mieli wtedy z niego niezły ubaw.

 

Z puszczy dobiegł raptowny, krótki ryk przechodzący w demoniczne miauknięcie odrażającego tryumfu. Coś właśnie cieszyło się ze świeżo upolowanej kolacji. Przecław otrząsnął się ze wspomnień i rzucił znudzone spojrzenie w stronę hałasu. Teraz wiedział doskonale, że mało jest stworzeń, które nie boją się ognia i mogą choćby zbliżyć się do ostrokołu. Poza tym krzepiąca była wiedza o towarzyszach, których sylwetki doskonale widział w niewielkiej odległości od siebie. Poczucie bezpieczeństwa budowały też swojskie odgłosy przyciszonych rozmów, które prowadziły załogi pobliskich machin.

 

Wartownik po raz kolejny poprawił irytująco niewygodny naramiennik i znów z nudów oddał się wspomnieniom. Bywało też na służbie i tak, że człowiek żałował i chciał od tego uciec. Bardzo bolesna była przede wszystkim strata kogoś, kogo znało się od dawna.

 

Pewnej nocy zniknął dwuosobowy patrol. Obaj zaginieni byli dobrymi znajomymi Przecława, można zresztą śmiało powiedzieć, że przyjaciółmi. Rano, od razu po liczeniu, gdy sprawa wyszła na jaw, naprędce sklecona grupa ochotników z Przecławem na stanie i jednym tropicielem zabrała się za poszukiwania. Tropiciel krążył naokoło osady, zataczając coraz większe koła i dopiero na skraju lasu natrafiono na pierwsze ciało – sine i napuchłe. Pospiesznie wezwane posiłki razem z pierwszą ekipą podjęły dalsze poszukiwania. Trop prowadził w pobliże małego leśnego jeziorka i przylegających do niego moczarów. Wkrótce wojacy stanęli naprzeciw cuchnącej nory zdającej się prowadzić do samego wnętrza ziemi. Szybka narada została przerwana dzikim rykiem, kiedy z jamy wypadł jak kamień z katapulty jeden z wampirów niższych. Co to dokładnie było, nikt nie zdążył zauważyć, a już pierwszy z ludzi pożegnał się z głową. Przecław miał wtedy dużo szczęścia. Bełt z jego kuszy grzmotnął bestię z taką siłą, że poleciała w tył i zaryła się w mule. Reszta doskoczyła, zaczęła dźgać i rąbać, stwór wył, a Przecław dygotał i kręcił korbą kuszy. Wampir powoli zamieniał się w coś przypominającego rozgniecionego pomidora, kiedy nagle uniósł pokrwawioną głowę i wydał dziki ni to zaśpiew, ni okrzyk. Ludzie odskoczyli i za chwilę sparaliżowała ich nowa groza. Z bagna, wszędzie dookoła zaczęły podnosić się dawne ofiary wampira. Ociekały bagiennym szlamem, kierując puste oczodoły w stronę intruzów, otwierały nieme szczęki i wyciągały zakrzywione niczym szpony palce. Wszyscy wrzasnęli ze zgrozy i próbowali niemrawo bronić się, kiedy nieumarli rzucili się na nich. Przecław wycelował, bełt grzmotnął jednego, ale nie zrobił na nim większego wrażenia. Trup ruszył w stronę strzelca, który znów gorączkowo kręcił korbą. Sytuację uratował Mistrz Magii Saresz, rezydent Gildii Magów w Palankach, który własną osobą pojawił się w krytycznej sytuacji w błysku portalu, flankowany przez dwa żywiołaki ziemi. Rzucone przez niego zaklęcie spowodowało, że nieumarli po kolei, jakby w zwolnionym tempie, okręcali się i padali z pluskiem w błoto. Towarzysze Przecława opuszczali powoli broń, dyszeli ze zmęczenia, strachu i bijącej adrenaliny. Saresz obszedł powoli pobojowisko, golemy ruszyły za nim, ziemia drżała pod ich ciężkim krokiem, błoto pryskało na wszystkie strony. Mag obejrzał nieumarłych wrogów, dłuższe spojrzenie poświęcił wampirowi. Mały gest i jeden z golemów podniósł truchło krwiopijcy, w następnej chwili cała trójka zniknęła w portalu. Woje spojrzeli po sobie, schowali broń, podnieśli poległego towarzysza i skierowali się w stronę osady. O los drugiego członka zaginionego patrolu nikt nie pytał.

 

Przecław spojrzał w niebo, które na wschodzie zaczęło powoli się rozjaśniać, załoga pobliskiej machiny wyciągnęła solone mięso i zaczęła opiekać je przy ognisku. Smakowity zapach rozszedł się wokoło. Robiło się coraz jaśniej, a atmosfera w punktach wartowniczych ulegała wyraźnemu rozprężeniu. Straże zaczęły się wesoło nawoływać, drzwi domów otwierać, zapiał pierwszy kur. Przecław wesoło zakrzyknął, widząc swojego zmiennika. Nagle coś z ogłuszającym hukiem i świstem przeleciało nisko nad nimi i z impetem wylądowało na jednym z pobliskich budynków, rozwalając go w drzazgi.

 

– Smoook! – zaryczał, bryzgając dookoła śliną Przecław.

 

Załogi balist nie straciły zimnej krwi, kręcąc korbami i kierując machiny wprost na potwora. Jeden z amatorów solonej dziczyzny, miejscowy kowal ogromnej wręcz postury, zwany przekornie Pchełką, obalony dzikim przelotem i lądowaniem jaszczura, właśnie podnosił się z ziemi oszołomiony, z błędnym wzrokiem i macał naokoło w poszukiwaniu jakiejś broni. Reszta smakoszy też podnosiła się i wyglądało na to, że wszyscy wyszli bez szwanku. Z innych kierunków nadbiegali halabardnicy, kusznicy i łucznicy.

 

– To nie smok! – zauważył trzeźwo jeden z przybyłych tropicieli – Baryłkarz!

 

Wszyscy zauważalnie odetchnęli, niektórzy z wyrzutem spojrzeli na Przecława. Jedna z odmian widłogona, zwana potocznie baryłkarzem była stosunkowo nieszkodliwa. Rzecz najważniejsza – w przeciwieństwie do smoka jaszczur nie ział ogniem, był też o wiele mniejszy. Po czym można było poznać i mieć stuprocentową pewność, że napotkany gad to baryłkarz? Cóż…

 

Budynek, na którym wylądował widłogon był składem solonej dziczyzny, stwór rozgościł się właśnie w ruinach i żarł zapamiętale mięso, deski, belki i przy okazji zbudowany z palonej cegły komin, ignorując wszystko i wszystkich. Komendant najemników, który właśnie pojawił się z ciężkozbrojnymi, dokonał błyskawicznej oceny sytuacji. Załogi machin dostały bezwzględny zakaz strzelania, a kusznicy zostali odpowiednio rozstawieni. Ciężkozbrojni z halabardnikami ruszyli w stronę gada, krzycząc i machając bronią. Baryłkarz poświęcił im jedno krótkie spojrzenie i wrócił do przerwanego zajęcia. Woje zbliżyli się do niego, zaczęli kłuć go bronią i odskakiwać. Jaszczur warczał tylko, coś jakby bulgotało mu w gardle, ale posiłku ani myślał przerywać. Kowal Pchełka zaś doskoczył znienacka i trzasnął dwuręcznym młotem bojowym baryłkowy ogon. Gad machnął nim na odlew, kowal poleciał i z hukiem wyrżnął w pobliska ścianę, po czym zjechał po niej. Właściciel ogona odwrócił się błyskawicznie w stronę ciężkozbrojnych i halabardników. Zmiótł najbardziej dokuczliwych ciosem łapy, na resztę ryknął ogłuszająco, obalając najbliższych, po czym wrócił do pożerania resztek budynku. Kowal tymczasem pozbierał się, podniósł i straszliwie obraził wszystkie matki widłogonów. Doskoczył znów i walnął młotem w bok głowy gada, który natychmiast wystartował w powietrze i równie szybko runął z powrotem na ziemię. Komendant najemników dał znak i w stronę stwora poleciały strzały i bełty. Baryłkarz wzbił się znowu w powietrze, tym razem z oczywistym zamiarem ucieczki, jednak po kilku chwilach z ogłuszającym łomotem i w chmurze kurzu wylądował awaryjnie zaraz za palisadą.

 

– Staaać! Nie strzelać! – krzyknął Jaropełk. Jego rozkaz został powtórzony przez dziesiętników na całej długości ostrokołu.

 

Gad ruszył pospiesznie w stronę boru, byle dalej od osady, pod samym lasem zamachał skrzydłami, ryknął, wzbił się w powietrze i po chwili zniknął. Pchełka, patrząc za odlatującym widłogonem, splunął, pomacał swoje żebra i plecy, syknął z bólu. Reszta pogromców jaszczura podnosiła się, posykiwała, dotykając obolałych miejsc, ale tym razem dopisało im wielkie szczęście – nikt nawet nie został ranny.

 

– To spasione bydlę musiało akurat niedaleko przelatywać, kiedy wyczuło pieczyste – mruknął jeden z tropicieli, patrząc wymownie w stronę Pchełki i jego kompanów.

 

Przecław marzył tylko o jednym – koszary, jedzenie, spanie, dokładnie w tej kolejności. Nie chciał myśleć o tym, że trzeba będzie na nowo postawić zniszczony przez widłogona magazyn. To już piąty budynek w tym miesiącu.

 

 

PIĘĆ

 

Joruc biegł tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Prawie dwa dni drogi dzieliły go od Palanek. Znów nie mógł ryzykować szybkiej i wygodnej drogi traktem kupieckim. Musiał ruszyć głębiej, chyba nawet zbyt głęboko, w knieję i mieć nadzieję, że okaże się szybszy. Nie było wątpliwości, że osada jest w wielkim niebezpieczeństwie. Tak wielkim, jak jeszcze nie zdarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dekad. Drzewa umykały bokami, gałęzie chłostały po twarzy, pot perlił się na czole tropiciela nie tylko z powodu szybkiego biegu. „Dalej… Dalej… Szybciej! Dasz radę!” Joruc powtarzał to w myślach, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że jak nie zwolni i nie odpocznie – nie wytrzyma, a wtedy wszyscy za to zapłacą. Jego rodzice, jego mała siostra, jego towarzysze… „Nie!” Wrzasnął w myśli, zacisnął zęby i, chociaż zdawało się to niemożliwe, przyspieszył.

 

Mijały godziny morderczego biegu, dzień kończył się powoli, tropiciel myślał intensywnie – nocny bieg czy nocleg? Stracone godziny mogły zadecydować o wszystkim, ale z drugiej strony na otwartym terenie, bez zabezpieczeń rytuału, w nocy były bardzo niewielkie szanse przeżycia… Nie bójmy się tego powiedzieć – to pewna śmierć. Poza tym, nawet gdyby spróbować – bardzo łatwo można w ciemnościach zmylić drogę. Mchu na pniach nie widać, a gwiazdozbiorami też nie można się kierować, bo przez korony drzew są po prostu niewidoczne. Joruc zdecydował się na nocleg, solennie obiecując sobie, że wyruszy, jak tylko będzie coś widać.

 

Szybko robiło się ciemno, tropiciel, siedząc wysoko, przywiązywał się właśnie do drzewa i odprawiał ostatnie czynności związane z rytuałem. Nerwy długo nie pozwalały mu zasnąć, potem trwał jakby w półśnie, w którym wspomnienia przeplatały się ze snami i rzeczywistością, majaczył, a nocne godziny powoli mijały.

 

Pierwsze promienie wschodzącego słońca zastały już Joruca daleko od miejsca noclegu. Tropiciel pędził, ile sił w nogach, niespecjalnie przejmując się hałasem. Wiedział, że drapieżcy skończyli nocne polowania i uczty, zaszyli się gdzieś i śpią. Przed wieczorem powinien być w Palankach. „Szybciej, szybciej!” Ponaglał się w myślach i mknął, jak nigdy dotąd. Po kilku godzinach zatrzymał się na dłuższą chwilę, pogryzł i połknął kilka pasków suszonego mięsa, choć żołądek protestował, zwijając się w kolczasty węzeł, napił się wody z bukłaka i znów ruszył pędem. Wiedział, że sama wola nie wystarczy do tego, aby biec dalej. Wiedział, że jest u kresu sił i wiedział, że w każdej chwili może upaść i już się nie podnieść… Ale zdawał sobie sprawę też z tego, że dzięki jego informacjom bliscy, towarzysze, sąsiedzi, mieszkańcy Palanek mają jakąś szansę. Powtarzał to sobie w myślach, zaciskał zęby z bólu i biegł, chociaż już dawno powinien upaść.

 

Słońce właśnie zaczynało dotykać wierzchołków prastarych puszczańskich drzew, kiedy Joruc został okrzyknięty przez straże osady.

 

 

SZEŚĆ

 

Mistrz Magii Saresz powiódł wzrokiem po zebranych w komnacie osobach. Wójt Palanek Derwan – sędziwy już mężczyzna, ale krzepki, mający posłuch wśród wszystkich mieszkańców, został wybrany na starszego osady ponad piętnaście lat temu. Od tamtego czasu rządził mądrze, osada rozwijała się prężnie, przybywało mieszkańców, a wójt cieszył się zasłużonym szacunkiem. Obok niego siedział szpakowaty Jaropełk, człek surowy, małomówny, przedkładający czyny nad czczą gadaninę, o ponurej, poznaczonej bliznami twarzy. Doświadczony w wielu bitwach i potyczkach, weteran walk z bobołakami, mówiono, że na własne oczy widział ostatnich Vranów, pełniący teraz funkcję komendanta najemników i milicji. Był w załodze pierwszego fortu, na którego gruzach powstały potem Palanki . O tym, co się dokładnie wówczas wydarzyło, nigdy nie opowiadał, a nikt nie miał odwagi stawiać pytań. Ostatnim był Strzebor, starszy nad gildiami, dbający o interesy rzemieślników i kupców, ściągający myto od karawan, mający pieczę nad funduszami osady. Dostojny, dostatnio odziany, budzący zaufanie swoimi oszczędnymi ruchami i sposobem bycia. W komnacie krzątał się też mały chłopiec, lat około dziewięciu, podając puchary i dolewając w razie potrzeby wina. Jakieś półtora roku temu mag znalazł go w puszczy, na początku zastanawiano się, skąd tam mógł się wziąć. Zagadka została wyjaśniona trzy dni później. Jeden z tropicieli wrócił z wieściami, że na szlaku kupieckim znalazł zniszczone dwa wozy. Najprawdopodobniej trzy, cztery rodziny jadące do Palanek. Wszyscy zginęli, zostały tylko wyczyszczone do białej kości przez padlinożerców szkielety wołów zaprzęgowych i ludzi. Ślady były już zatarte, dlatego przyjęto, że chłopakowi w jakiś sposób udało się uciec. Błąkał się po puszczy i został przypadkowo odnaleziony podczas jednego z dalszych wypadów czynionych zwykle przez maga, który badał okoliczną florę i faunę w towarzystwie swoich dwóch golemów. Jak było naprawdę – nie wiadomo. Chłopak od tamtego czasu nie odezwał się słowem, Mistrz przygarnął go, a młody z chęcią zamieszkał u niego. Czuł się tam naprawdę bezpiecznie. Zresztą wystarczyło spojrzeć na strażników maga, aby szybko wyzbyć się niemądrych myśli. Potężne, masywne, o przeraźliwej wręcz szerokości barów, z rękami sięgającymi prawie ziemi, które zakończone były pięściami większymi od pocisków największego w osadzie trebusza, budziły respekt. Milczące i pozornie spokojne, czekające tylko na rozkaz Mistrza, aby z jego wrogów zrobić krwawą miazgę.

 

– To, o czym mówił Joruc, jest wprost niewiarygodne. – odezwał się właśnie Strzebor, dając znak chłopakowi, aby napełnił mu kielich – Nad losami naszej karawany dyskutował nie będę, natomiast cała reszta…

 

– Prawda, czy nie, trza przedsiębrać odpowiednie kroki – wójt spojrzał na niego – Straże wzmocnić i na baczności się mieć. Wszelkiego plugastwa cały czas pełno po lasach i czort jeden wie, co tam jeszcze siedzieć w chaszczach może.

 

– Wilkołaki prowadzone przez wilkołaczego wodza? – Strzebor nie dawał za wygraną – Bądźmy poważni. Joruc przestraszył się, to, co zobaczył… Po prostu był przerażony.

 

Wójt pogardliwie prychnął, a straszy nad gildiami już szykował się do riposty, kiedy Saresz uniósł w górę dłoń na znak, że chce mówić.

 

– Od dłuższego czasu obserwuję dziwne zawirowania mocy… – przerwał, dostrzegł pytające spojrzenia rozmówców.

 

– Osadzie grozi niebezpieczeństwo. – wyjaśnił, zakrywając dłonią swój puchar, gdy chłopak z karafą zbliżył się do niego – O wiele większe niż horda wilkołaków, one mogą być tylko manifestacją, początkiem tego, co nas czeka.

 

Reszta milczała, wiedzieli doskonale, że jeżeli mag coś mówi, to doskonale wie o czym.

 

– Dlatego – podjął po chwili Saresz – trzeba wierzyć Jorucowi i potraktować jego opowieść bardzo poważnie.

 

– Zrobię, co trzeba – Jaropełk wstał chrzęszcząc zbroją, skłonił się w stronę Mistrza i wyszedł.

 

– Zakaz samotnego wychodzenia poza osadę. – Saresz podsumował spotkanie – Zakaz opuszczania domów po zmroku, dla żeńców i łowców podwojenie eskorty. To na początek. Komendant już na pewno się tym zajął, poza tym – obserwujemy i … Czekamy.

 

– Ale… – dodał – mam jeszcze jeden pomysł. Przyślijcie do mnie starszego cechu ceglarzy.

 

 

***

 

 

Chwilę po spotkaniu Jaropełk siedział w swojej kwaterze ze wzrokiem utkwionym w zamkniętej i bardzo dawno nieotwieranej skrzyni. Wiedział już, że jej zawartość będzie mu niedługo potrzebna. Uśmiechnął się ponuro do swoich myśli. „Czas zemsty właśnie nadchodzi”.

 

 

SIEDEM

 

Przecław otarł pot z czoła i rozejrzał się, mrużąc oczy w oślepiającym słońcu. Dzisiaj został przydzielony do ochrony żeńców pracujących na polu. Zgodnie z rozkazami wszystkie grupy przebywające poza osadą – chłopi, łowcy, patrole milicji – miały mieć podwojoną eskortę. Komendant nie wyjaśniał powodów, ale plotki już krążyły. Podobno horda straszliwych stworzeń zagrażała bezpieczeństwu Palanek, wiadomość o tym przyniósł tropiciel Joruc. Potwory te ponadto wymordowały całą karawanę, którą prowadziła duża grupa najemników. Przecław jednak nie zajmował się bajkami i plotkami, bardziej obchodziła go rzeczywistość, a ta nie była zbyt różowa. Pola… czyli upiory – południce. Nic nie przerażało bardziej, niż wrzask, który zwiastował ich przybycie, wszelkie latające plugastwo – niedawno właśnie miał z nim do czynienia, czyli widłogony, oszluzgi, albo, uchowajcie bogowie, smok, a oprócz tego wampiry, latawce, trupojady, mamuny, płanetniki, nocnice, poświsty, a nawet pumy, lamparty, rosomaki, wilki, nietoperze i licho wie, co jeszcze. Poza palisadą czuł się jak ślimak, który zgubił skorupę. Dlatego był skupiony i czujny w przeciwieństwie do reszty obstawy, która wsparta na pikach czy berdyszach, ziewała szeroko i znudzonym wzrokiem obserwowała pole. W niezbyt odległej puszczy coś zawyło, żeńcy nie zaprzestali pracy, tylko rzucili spojrzeniami w stronę kniei. Przecław skierował kuszę w tamtym kierunku i nasłuchiwał w napięciu, wycie nie powtórzyło się. Godziny mijały, żar przestał lać się z nieba, a słońce zaczęło chować się w koronach drzew. Kolejna zmiana żeńców zeszła z pola. „Jeszcze tylko raz” – pomyślał – „Jedna zmiana”. Popatrzył na bramę Palanek, w której właśnie znikali chłopi. Przy ostrokole, w równych odstępach stał wkład Mistrza Magii Saresza w obronę osady: potężne żywiołaki ziemi, które ceglarze tworzyli dniem i nocą i które ożywały dzięki inkantacjom znajdującym się w księgach maga. Gdy się na nie patrzyło, wracała otucha, ciężko wyobrazić sobie siłę, która by była zdolna pokonać te stworzenia. Stali milczący i nieruchomi, ale w każdej chwili gotowi do walki. Przecław poprawił niewygodny naramiennik. Zawsze po służbie wartowniczej zapominał się tym zająć, przypominał sobie dopiero, gdy paskudna część ekwipunku ponownie wpijała mu się w ciało. „Cholera” – pomyślał, próbując jakoś złagodzić ból otartego ramienia.

 

– Ekk…

 

Przecław zmarszczył brwi i obrócił się w stronę dziwnego odgłosu. Świat dookoła jakby zwolnił i kompletnie ścichł, chociaż patrząc na to, co miał przed oczami, jazgot i wrzask musiały być iście piekielne. Odgłos, który zmusił go do odwrócenia się, wydał jeden z ludzi eskorty, a jego głowa właśnie turlała się po ziemi odgryziona przez szarą bestię szczerzącą okrwawione kły w stronę Przecława. Rzut oka na boki potwierdził też jego najgorsze obawy – zewsząd skakały na eskortę wilkołaki i mordowały w mgnieniu oka wszystkich wojów. Ryk, kwik, wrzask, chlupot i chrzęst. Odgłosy ogłuszyły wartownika, a w następnej chwili został przygnieciony potężnym szarym cielskiem. „To koniec, oby poszło szybko.” – zdążył tylko pomyśleć. Wilkołak mierzył w gardło, ale chybił i złapał kłami niewygodny naramiennik, zerwał go i poszarpał, potem otworzył niewiarygodnie szeroko ohydną paszczękę i zbliżył do twarzy Przecława, który patrząc na nią, nie czuł już nic poza lekkimi mdłościami. W następnej chwili coś rąbnęło w ziemię tak, że razem z wilkołakiem podskoczyli chyba z pół metra w górę, potem bestia zniknęła, a potężna gliniana łapa chwyciła Przecława i odrzuciła daleko za siebie. Gdy walnął z impetem o ziemię, zobaczył, co się dokładnie stało. Ruszyły golemy. To był niezapomniany widok – łapały ocalałych ludzi i odrzucały ich w stronę osady, a następnie zabrały się za wilkołaki. Ciosy potężnych pieści miażdżyły bestie jedną po drugiej. Golemy stały, bestie rzucały się na nie, a one tłukły, tłukły i tłukły. Ziemia dudniła od ciosów, skowyt niósł się daleko. Zaraz też posypały się od strony osady bełty i strzały, odezwały się trebusze i balisty. Huk i trzask. Przecław próbował się podnieść, ale nie bardzo mu to wychodziło. Za chwilę jednak dwie pary krzepkich rąk chwyciły go pod pachy i odciągnęły od koszmaru na polach. Gdy przekraczali bramę osady, zemdlał.

 

 

***

 

 

Jaropełk błyskawicznie omiótł wzrokiem pole bitwy: golemy się zatrzymały w pewnej odległości od osady, a niedobitki hordy wiały w stronę puszczy. Ludzie na palisadzie krzyczeli, machali bronią, cieszyli się.

 

– Na pola! – krzyknął komendant – Przynieść rannych!

 

Poza ostrokołem pojawiły się grupki ludzi, flankowane przez ciężkozbrojnych tarczowników i przeczesywały pobojowisko, szukając ocalałych. „To nie koniec, jeszcze tu wrócą” Szpakowaty weteran spojrzał na swój miecz, którego odruchowo dobył. Wiedział, że w bezpośrednim starciu z tymi stworami jest raczej bezużyteczny, o wiele lepszy jest bojowy młot, jednak on miał skuteczniejsze rozwiązanie. Poruszył ramionami, poprawiając ułożenie przewieszonej na skos przez plecy specjalnej broni, którą wydobył z zamkniętej skrzyni w swojej kwaterze.

 

 

***

 

 

Przecław leżał w lazarecie i spoglądał z niedowierzaniem w sufit – udało się! Pogryziony bark promieniował wściekłym bólem, włożona w łubki noga była obca i sztywna. Dookoła jęczeli i postękiwali inni ranni. Spróbował oblizać spierzchnięte usta, ale język miał sztywny jak kołek, chciał poprosić o wodę, ale zachrypiał tylko niezrozumiale. Zaraz jednak pojawiła się jedna z kobiet, które zajmowały się rannymi i podała mu wody. Spojrzał na nią z wdzięcznością i próbował wychrypieć podziękowanie. Medyczka uśmiechnęła się.

 

– Muszę zobaczyć twój bark. – powiedziała – Ugryzienie jest bardzo głębokie, trzeba było szyć.

 

– Ugryzienie?! – zachrypiał Przecław, blednąc, gdy doszła do niego w pełni ta informacja – Bogowie! Zamienię się w potwora!

 

– Spokojnie, synu. – powiedział Jaropełk, który pojawił się w tej chwili w lazarecie, aby dowiedzieć się o stanie rannych – To bujda, która można włożyć między bajki. Gdyby tak naprawdę było, sam odrąbałbym ci głowę, zamiast ratować i kurować.

 

– Powiedziałem, uspokój się, synu. – powtórzył, widząc zaś niedowierzanie, przerażenie i ulgę walczące na twarzy rannego, rzucił spojrzeniem w bok, czy nikt nie słucha i pochylił się nad Przecławem – Wierz mi, widziałem to już wcześniej, nic ci nie będzie.

 

Ranny opadł na siennik, ale jeszcze długo po wyjściu komendanta niepokój nie chciał go opuścić.

 

 

***

 

 

 

Nadchodziła noc – wszędzie dookoła rozpalano dodatkowe maźnice, zatykano setki pochodni, aby światła było jak najwięcej. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że to nie koniec. Horda pewnie zaatakuje, jak tylko zrobi się ciemno. Golemy stały naokoło osady, tuż przy palisadzie, na ostrokole pełno było wojów i milicji, wszyscy milczeli, obserwowali las, ściskając mocno drzewce broni. Atmosfera była bardzo napięta, widać było strach na twarzach obrońców. Komendant spoglądał na pole i w duchu miał nadzieję, że atak nadejdzie tylko z jednej strony, ale jednocześnie wiedział, że próbuje oszukać sam siebie. Najpewniej bestie zaatakują każdy odcinek obrony, która załamie się, bo ludzi jest po prostu za mało. Jednak myśli te zachował tylko dla siebie, w towarzystwie ciężkozbrojnych pojawiał się na stanowiskach obrony, rozmawiał, wydawał rozkazy, dodawał otuchy.

 

Mijały godziny, a nic się nie działo. Na wschodzie niebo zaczynało robić się jaśniejsze, a atak nie nastąpił. Zrobiło się szaro, potem coraz jaśniej, a w puszczy otaczającej osadę panowała przygnębiająca cisza. Wśród obrońców pojawiła się nadzieja, która krzepła wraz z coraz wyżej wędrującym po nieboskłonie słońcem.

 

– Odeszły? Uciekły? Boją się? Już się nie pojawią? To dzięki Mistrzowi Sareszowi i jego golemom.

 

Gwar wśród obrońców wzrastał, pojawiały się nawet okrzyki radości, które nagle ucichły, jak ucięte nożem. Brzeg puszczy naprzeciw głównej bramy zaroił się od bestii wyłaniających się z lasu, całe setki, a na czele… Wyglądał jak personifikacja dziczy otaczającej Palanki – zmierzwione białe futro, wściekłe spojrzenie czerwonych ślepi, wyszczerzone, ociekające śliną kły, a ogromem zdawał się dorównywać golemom. Bez żadnego widocznego znaku ze strony przywódcy, horda ruszyła w stronę palisady. Na ludzi padł blady strach, niektórzy już chcieli uciekać, dziesiętnicy i setnicy starali się opanować panikę. Golemy spod bramy ruszyły na spotkanie wroga. Wielkie gliniane pięści wznosiły się i opadały, miażdżyły szare cielska, ciskały nimi w powietrze. Z murów odezwały się machiny miotające, spadała ulewa strzał i bełtów. Część hordy dawała zajęcie podopiecznym Saresza, reszta wyminęła żywiołaki i rzuciła się na wały obronne. W nieprawdopodobnych wręcz, kilkumetrowych susach bestie lądowały na palisadzie wśród obrońców, którzy dzielnie stawiali im czoła. Zwykła broń sieczna w starciu z wilkołakami okazywała się mało skuteczna, trzeba było naprawdę nie lada siły, aby zadać im poważniejszą ranę, a kły i pazury napastników kładły obrońców jednego po drugim. Kiedy wydawało się, że wszystko już stracone, a obrona się załamie, z drugiej strony osady nadbiegły posiłki – głównie milicja. Na czele biegł kowal Pchełka w kolczym półpancerzu, wywijając swoim dwuręcznym młotem bojowym, który po chwili spadł z impetem na pierwszy wilkołaczy łeb, wgniatając go między ramiona. Kowal zawinął bronią, aż zawyło powietrze, łamiąc nogi, łapy, gruchocząc potworne paszczęki przeciwników, odrzucając ich potężnymi ciosami. Za Pchełką biegła reszta ludzi, doskakując i rąbiąc to, co zostało po napastnikach. Po chwili sytuacja została opanowana, obrońcy mieli kilka minut, aby pozbierać rannych i złapać oddech, a już dano sygnał, że zbliża się kolejna fala. Pchełka wspiął się na palisadę i spojrzał na pole. Wyglądało na to, że pierwszy atak to tylko próba, a teraz ruszyła na nich cała horda. „Bogowie…” – pomyślał kowal patrząc na morze szarości, wylewające się z puszczy i na sadzącego na czele olbrzymimi susami albinosa – przywódcę. Fala dosłownie pochłonęła żywiołaki, które stały niewzruszenie i ciągle, metodycznie i w kompletnej ciszy podnosiły ramiona i młóciły przeciwników. Pierwsze bestie właśnie dosięgły wałów obronnych i zaczęły przeskakiwać je, rzucając się na ludzi. Biały wilkołak potężnym susem przesadził ostrokół i wylądował na dziedzińcu osady. Większość obrońców na jego widok zaczęła uciekać. Kowal nie stchórzył. Wykorzystując chwilę, gdy albinos rozprawiał się właśnie z jednym z nielicznych śmiałków, którzy stawili mu czoła, zaszedł z tyłu i gruchnął z całej siły wilkołaka w plecy. Huknęło tak, że aż echo poszło, a kowalowi zdawało się, że połamał obie ręce. Przywódca hordy ryknął, a w ryku tym wyraźnie słychać było ból. Sapiąc wściekle, obrócił się w stronę Pchełki i wyszczerzył kły. Kowal mocniej ścisnął broń i rzucił się na bestię. Albinos zablokował cios młota lewym przedramieniem, broń odbiła się jak od stalowej pawęży, a drugą łapą sięgnął kowala. Zahuczały gięte blachy i Pchełka padł na ziemię kilka metrów dalej. Próbował się podnieść, ale obie nogi miał bezwładne, leżące pod nienaturalnym kątem – najpewniej połamane w kilku miejscach. Wilkołak ruszył w stronę rannego, aby dokończyć dzieła. Nagle zatrzymał się. Kowal patrzył na rozgrywającą się przed jego oczami scenę. Spomiędzy domów nadchodził Jaropełk. Sam. Nie miał żadnej broni w rękach, ale nad prawym barkiem widać było rękojeść miecza. Komendant spokojnym krokiem zbliżał się do bestii i po chwili stali naprzeciw siebie i mierzyli się wzrokiem. Światło i Mrok. Ludzkość i pierwotne siły tego świata. Pchełka mógłby przysiąc, że znają się od dawna, wydawało mu się, że na paskudnej wilkołaczej mordzie maluje się tryumf i grymas mówiący: „Wreszcie się ponownie spotykamy”. Albinos wyszczerzył kły, ryknął i spiął się do skoku. Jaropełk błyskawicznie sięgnął nad prawy bark po broń, syknęła wydobywana klinga. Świat naokoło jakby zwolnił, walczące postacie ludzi i wilkołaków zatarły się w oczach kowala, widział tylko tych dwóch. Jeszcze chwila i wilkołak skoczył na przeciwnika z ogłuszającym rykiem. Komendant zwinnie uniknął ciosu obu łap potwora i sam przeszedł do ataku, tnąc mocno ciosem z góry. Albinos, ufny w swoją potęgę, wyciągnął lewe przedramię, aby zablokować cios, ale klinga broni weszła w ciało bez większego oporu. Bestia zaryczała zaskoczona, a w ryku tym słychać było niedowierzanie i ból. Jaropełk uśmiechnął się, a był to uśmiech prawdziwie wilczy. Przywódca hordy patrzył na głęboką ranę, z której tryskała krew i na broń przeciwnika. Pchełka wytężył zamglony bólem wzrok i także spojrzał na miecz – dziwnie wykonany i bardzo błyszczący. Wilkołak zaś nie zamierzał tracić czasu na próżne obserwacje. Z rykiem zaszarżował na przeciwnika, chcąc zgnieść go samą swoją masą. Jaropełk zwinnym półobrotem zszedł z linii ataku, a gdy rozpędzona bestia mijała go, rozpłatał jej bok na całej długości. Albinos zgubił krok i zarył nosem w ziemię, próbował jeszcze podnieść się, ale nie miał już sił, a krew szybko z niego wypływała. Jaropełk podszedł do bestii, spojrzał w zionące nienawiścią czerwone ślepia i wbił miedzy nie miecz. Śmierć przywódcy to koniec hordy. Bestie, skowycząc, próbowały uciekać z osady, obrońcy wrzeszczeli radośnie, golemy na polach otoczone wałem zabitych wilkołaków, opuszczały pokryte szczątkami, okrwawione pięści i zastygały w bezruchu.

 

Komendant spojrzał na pole bitwy, wielu ludzi leżało na ziemi, ale na szczęście, jeżeli w tym wypadku można w ogóle tak powiedzieć, większość krzyczała i wzywała pomocy. Woje już zaczęli się krzątać, odciągając na bok wilcze ścierwa i opatrując kompanów, którzy mieli mniej od nich szczęścia.

 

Nagle wszystkich zdjęła nieopisana groza, ludzie rzucali broń, łapali się za głowy i krzyczeli ze strachu. Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje. Inni biegali na oślep dookoła, wrzeszcząc cały czas w niezrozumiałej panice. Jaropełk z trudem opanowywał strach, zaciskał zęby i walczył, chociaż wiedział, że długo nie wytrzyma. Naraz rozległo się głośne tąpnięcie i w pobliżu w błysku portalu pojawił się prawdziwy przywódca hordy. Blada Groza, Biały Przybysz. Czym lub kim był, nie dało się określić, stał tak, nieprawdopodobnie chudy i nienaturalnie wysoki, nieziemsko blady, z czarnymi niczym otchłanie piekieł oczami bez źrenic. Bez emocji obserwował oszalałych ze strachu ludzi. Otworzył usta podobne do pękającej rany i powiedział coś, a ludzie z wrzaskiem padali na ziemię, ich umysły zaczęły kruszyć się, nie mogły powstrzymać takiego naporu grozy. Jaropełk z trudem podnosił się na nogi, ściskał broń, ale wiedział, że nie da już rady. Nagle ktoś pojawił się obok niego i położył mu dłoń na ramieniu. Pajęczyna strachu oplatająca umysł komendanta lepkimi palcami zaczęła znikać.

 

– To chyba moja działka – powiedział Mistrz Magii Saresz, patrząc bez lęku w stronę Grozy.

 

Przybysz znów coś powiedział, a odpowiedzią maga była kula ognia, która trafiła Wędrowca, a jego palące się szczątki poleciały w różne strony. Jaropełk podniósł się, podnosili się także inni ludzie, potrząsali głowami, próbując pozbyć się resztek strachu.

 

– Zrozumiałeś, co mówił?

 

Mistrz Arkanów Magicznych, Rezydent Gildii Magów w Palankach Saresz spojrzał na komendanta najemników.

 

– Nie – odpowiedział, choć oczy mówiły co innego.

 

 

OSIEM

 

Za oknami dawało się słyszeć krzątaninę i stuk młotków. Palanki wracały do codzienności po ataku hordy i Przybysza. Lazaret pękał w szwach, leczono urazy zarówno fizyczne jak i psychiczne. Zszywanie ran szło bardzo dobrze, gorzej było z umysłami, ale w tej sprawie pomagała bardzo wiedza i zdolności Mistrza. Zaklęciami i ziołami naprawiał szkody wyrządzone przez Grozę, chociaż wspomnień wymazać nie mógł. Naprawiano także zniszczenia w samej osadzie, w czym bardzo pomagały żywiołaki, które okazały się nie tylko dobrymi obrońcami.

 

Saresz siedział zamyślony i wsłuchany w odgłosy krzątaniny na zewnątrz. Gildia Magów ma chronić, po to została utworzona i po to w każdej osadzie są rezydenci. Ten świat ludzie zaczynają dopiero zdobywać i poznawać, wydzierają go dla siebie po małym kawałku. Człowiek jako istota jest słaby, za słaby, aby sam stawić czoła tym wszystkim niebezpieczeństwom. Atak hordy był tego dowodem. Potrzebny jest jakiś sposób, aby ułatwić zdobywanie tego świata, aby eliminować niebezpieczeństwa, chronić prostych ludzi, którzy sami nie mogą się obronić.

 

„Co zrobić? Ulepszyć człowieka?”

 

Mistrz myślał, a godziny mijały powoli. Zbliżał się wieczór. Gdy zapadły ciemności, mag wyrwał się z zamyślenia. Miał już ogólną koncepcję, co trzeba będzie zrobić, a cena tego, choć straszna, dla niego była do zaakceptowania.

 

– Vesemir, chłopcze – Saresz wskazał na swój kielich – dolej mi jeszcze wina.

 

 

 

 

Dla Fresy.

Koniec

Komentarze

Przede wszystkim cieszę się, że szybko „poczułeś się na siłach” i „stworzyłeś coś swojego”. Tym bardziej, że Twoje opowiadanie jest napisane bardzo porządnie. Opowiadanie, mimo że opisuje świat mało mi znany, przeczytałam bez najmniejszej przykrości. Może opowieść jest trochę monotematyczna – życie całej osady skupione jest na ciągłym odpieraniu ataków wilkołaków. Niewiele miejsca poświęciłeś cywilom, niemal całą uwagę koncentrując na obrońcach Palanek, ale rozumiem, takie to były czasy. Mam wrażenie, że to jest początek czegoś większego, że może niebawem zaprezentujesz ciąg dalszy.

 

Opustoszałe nocne obozowiska , w których… – Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Jeszcze inni prawili, że to wilkołek, potworny albinos… – Literówka.

 

…i popijając wodą z bukłaczka.. – Jedna kropka zbędna.

 

…a prawie trzy czwarte męskiej populacji osady chodziło… – Uważam, że populacja tu nie pasuje.

Może: …a prawie trzy czwarte męskiej zbiorowości/wspólnoty/społeczności osady chodziło

 

…czy może raczej leżało nabąblowane po dziurki w nosie. – Raczej: …czy może raczej leżało opite po dziurki w nosie.

 

Tym razem było ich o wiele więcej, a zaraz po nich przybywali następni. – Raczej: Tym razem było ich o wiele więcej, a zaraz potem przybywali następni.

 

Gdy było po wszystkim i pojawił się jego zmiennik, był wykończony psychiczniefizycznie. – Nie podobają mi się „naukowe” terminy w takim tekście. Może: …był wykończony/zmordowany na ciele i duchu.

 

…a koledzy mieli wtedy z niego niezły ubaw. – Ja napisałabym: …a koledzy mieli wtedy z niego wiele uciechy.

 

Wampir powoli zamieniał się w coś przypominającego rozgniecionego pomidora – Rozumiem, że Krzysztof Kolumb, odkrywszy Amerykę, wstąpił do Twojego świata i zostawił kilka pomidorów. ;-)  

 

…dyszeli ze zmęczenia, strachu i bijącej adrenaliny. – Mam nadzieję, że byli zorientowani, iż adrenalinę produkują nadnercza. ;-)

Adrenalina jest tu, moim zdaniem, nie na miejscu.

 

  Straże zaczęły się wesoło nawoływać, drzwi domów otwierać, zapiał pierwszy kur. Przecław wesoło zakrzyknął… – Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu: Przecław dziarsko zakrzyknął…  

 

…powstały potem Palanki . O tym… – Zbędna spacja przed kropką. Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witam.

Dzięki za komentarz, szkoda tylko, że nie mam już możliwości edycji, bo poprawiłbym uchybienia. Dodam tylko, że "wilkołek" był zamierzony (rozprawiają o tym w karczmie miejscowe pijaczki, zawalidrogi, awanturnicy, wieśniacy), "niezły ubaw" - takie określenie miało oddawać kolegów-wojaków, trochę prymitywnych, wulgarnych, dlatego zdecydowałem się na nie, z pomidorem mogę się zgodzić - lekko przesadziłem z obrazowością :).

Znów udało mi się "przeżyć", więc chyba nie jest źle, wziąwszy pod uwagę, że to moja druga próba pisarska w życiu. Dziękuję raz jeszcze za uwagi.

Myślę już nad następnym tekstem.

Pozdrawiam.

"Niezły ubaw" uważam za wyrażenie zbyt współczesne, kompletnie nie pasujące do Twojego opowiadania, tak jak nie powinno w nim być "adrenaliny" czy "populacji". Natomiast we współczesnym tekście, cudacznie zabrzmią słowa kogoś, kto powie, że "zawżdy, nim zacznie się posilać, wprzódy ręce obmywa".

Niby drobiazgi, ale mogą skutecznie popsuć ogólne dobre wrażenie.

Cieszę się, że myślisz o kolejnym opowiadaniu i życzę ciekawej realizacji pomysłu.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cosik mi się widzi, że byliśmy świadkami narodzin wiedźminów.

Jak dla mnie – za dużo walki. Jak napisała Reg – takie były czasy – ale opisy wszelakich mordobić mnie nudzą.

Co więcej mam wrażenie, że współczynnik informacji do liczby znaków masz raczej niski. Wrażenie to pogłębiają akapity, niekiedy dłuższe niż miecz rosłego wojaka.

Babska logika rządzi!

O, ktoś to jeszcze czyta? To bardzo mnie to cieszy. Sam fakt, że udało Ci się przebrnąć do końca i chciało skomentować, jest dla mnie nagrodą. Dzięki. 

A, jak mało nowych, to czasem wygrzebuję starocie. :-)

Babska logika rządzi!

Jakoś dłużyło mi się bardzo. Ale czytało mi się nieźle ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka